Posiadacz/Część I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
JAMES NA SWOBODZIE

Niebawem wieść o decyzji budowania, jaką powziął Soames, rozniosła się po całej rodzinie, budząc niepokój, jaki każda decyzja, związana z kwestją własności, budzić musiała z natury rzeczy wśród Forsytów.
Nic stało się to z winy Soamesa, który szczerze pragnął utrzymać całą rzecz w tajemnicy. Przepełniona radością Juna opowiedziała o szczęśliwym dla niej fakcie pani Small, udzieliwszy jej absolucji podzielenia się nowiną z ciotką Anną jedynie — sądziła, że rozweseli tem zacne serce kochanej staruszki, nieopuszczającej już od dłuższego czasu swojego pokoju.
Pani Small pobiegła zaraz do ciotki Anny, która, leżąc oparta o stos poduszek, przyjęła wiadomość tę z uśmiechem i rzekła wyraźnym swoim, dygotliwym, starczym głosem:
— Bardzo to dobrze dla kochanej Juny; spodziewam się jednak, że będą ostrożni — to rzecz niebezpieczna!
Kiedy po odejściu gościa pozostała sama, twarz jej sposępniała, okryta naglą chmurą, jak owe zasmucające błękit nieba obłoki, które przepowiadają burzliwy poranek.
W ciągu długotrwałego leżenia w łóżku nie przerywała rozpoczętego procesu ponownego sprężania całej swojej siły woli, co znajdowało odbicie i na jej twarzy, w coraz większym zwłaszcza zaciskaniu się kątów jej ust.
Jej panna służąca, Smither, pozostająca w służbie u niej od najmłodszych swoich lat — nie mówiono o niej nigdy inaczej, jak tylko: Ta dobra, poczciwa Smither, szkoda, że taka powolna! — otóż Smither co rano z najskrupulatniejszą starannością dokonywała ostatecznej ceremonji, wieńczącej odwieczną tualetę ciotki Anny. Po wyjęciu, z nieposzlakowanej bieli wnętrza atlasowego pudla do wstążek, siwych, płaskich loczków, stanowiących insygnja osobistego dostojeństwa noszącej je, podawała je swojej pani i dyskretnie odwracała się od niej.
Codziennie też wzywane były ciotki — Jula i Hester — i proszone o udzielanie wiadomości o zdrowiu brata Tyma? o tem, co słychać u Mikołaja? Czy drogiej Junie udało się uzyskać od dziadka skrócenie okresu narzeczeństwa wobec tego, że Bosinney buduje teraz dom dla Soamesa? Czy żona młodego Rogera naprawdę „spodziewa się“? Jaki był przebieg operacji, której poddał się kochany Archie? Co Swithin zrobił z tym pustym domem na Wigmore Street, którego dzierżawca zaprzepaścił całe jego pieniądze i w dodatku tak fatalnie się z nim obszedł? Nadewszystko jednak pragnęła ciotka Anna dowiedzieć się szczegółów o Soamesie — czy Irena w dalszym ciągu... w dalszym ciągu upiera się przy żądaniu oddzielnej sypialni?...
Co rano wysłuchiwała też Smither oznajmienia:
— Zejdę dzisiaj po śniadaniu na dół, około drugiej. Myślę, że będziesz musiała mi być pomocną, moja Smither, po tak długiem leżeniu w łóżku!
Pani Small nie zadowolniła się jednak opowiedzeniem o budowie domu ciotce Annie tylko. Zkolei powierzyła tę tajemnicę — pod warunkiem najściślejszego dochowania sekretu — pani Mikołajowej, która zwróciła się do Winifredy Dartie celem sprawdzenia, czy wiadomość ta jest prawdziwa; Winifreda, jako rodzona siostra Soamesa, musi wszak najlepiej wiedzieć o tem. Przez nią już najprostszą drogą dostała się wiadomość do Jamesa. Usłyszana nowina niezmiernie go wzburzyła.
— Nikt mi o niczem nie mówił — oburzył się, i, zamiast iść do Soamesa, którego mrukliwości trochę się obawiał, uzbroił się w parasol i poszedł do Tyma.
Zastał panią Septymusową i Hester (której powiedziano także — uważano ją za dyskretną jak grób, z tego głównie względu, że mówienie nużyło ją) chętnie, rozumie się gotowe do dyskutowania w tej sprawie. Bardzo to zacnie ze strony Soamesa — zadecydowano — że powierzył budowę Bosinneyowi; może jednak nieco ryzykownie? Jak to George nazwał go?... „Piratem?!“ Jakie to pocieszne! Ale George zawsze taki pocieszny! Jednakowoż rodzina musi się z tem pogodzić. — Wszyscy uważali, że muszą traktować Bosinney’a, jako należącego do rodziny, mimo że wydaje się to dziwnem.
W tem miejscu jednak James zaoponował:
— Nikt nie wie nic o nim. Nie pojmuję, czego Soames spodziewa się po tego rodzaju młodym człowieku. Nie dziwiłbym się, gdyby Irena uważała za właściwe wmieszać się w tę sprawę. Pomówię z...
— Soames — wtrąciła ciotka Jula — powiedział panu Bosinney’owi, że nie życzy sobie, aby o tem wspominał. Nie chce, aby o tem mówiono, o ile wiem, i gdyby Tym wiedział, byłoby mu bardzo przykro; ja sama...
James nastawił rękę do ucha.
— Co?... Wyraźnie tracę słuch. Nie słyszę, o czem się mówi. Emilji zrobiło się coś w nogę, w wielki palec u nogi. Nie będziemy mogli pojechać do Walji przed końcem miesiąca. Zawsze musi wleźć coś w drogę!
Dowiedziawszy się, czego chciał, wziął kapelusz i wyszedł.
Było piękne popołudnie, poszedł więc pieszo przez park w kierunku siedziby Soamesa, u którego zamierzał obiadować wobec tego, że Emilja, z powodu chorego palca u nogi, leżała w łóżku, a córki jego — Rachela i Cecylja — pojechały w odwiedziny na wieś. Poszedł naukos ścieżką, wiodącą od Bayswaterskiej strony głównej alei do wrót Knightsbridge, poprzez łąkę, porośniętą niską, spaloną trawą, upstrzoną pasącemi się na niej poczerniałemi owcami, usianą siedzącemi parami i dziwnemi postaciami, leżącemi twarzą do ziemi, niby trupy na polu, zmiecionem huraganowym ogniem bitwy.
Szedł pośpiesznym krokiem z opuszczoną głową, nie rozglądając się ani na lewo, ani na prawo. Widok tego parku, stanowiącego dla niego właściwe pole bitwy, na którem walczył przez całe życie, nie pobudzał jego umysłu do żadnych rozważań. Wszystkie te ciała, leżące twarzą nadół, jakgdyby wyrzucone z pod prasy w zamęcie walki, te czułe parki, siedzące na trawie tuż bliziutko przy sobie i zaznające godzinki rajskiej rozkoszy, przemocą wyrwanej z pośród jednostajnej szarzyzny codziennego harowania, nie budziły w nim żadnych pożądań; minął już dla niego czas na nie. Oczy jego utkwione były w trawę pastwiska, jak nosy owiec, które trawę tę oskubywały.
Jeden z jego dzierżawców zaczął opóźniać się z wypłacaniem czynszu, zrodziła się więc poważna kwestja, czy nie byłoby lepiej usunąć go odrazu. Narażałoby to jednak na niebezpieczeństwo nieznalezienia innego dzierżawcy przed Bożem Narodzeniem. Swithin wpadł właśnie grubo — należało mu się to, za długo zwlekał.
James rozważał to wszystko, maszerując śpiesznie, trzymając parasol swój przezornie poniżej zagięcia rączki, aby ustrzec jedwab od przetarcia się w środku przy stałem obijaniu się skówki o ziemię.
Jego chude, podniesione wgórę ramiona, opuszczone teraz ku dołowi, jego długie nogi, maszerujące z pośpieszną, mechaniczną precyzyjnością, czyniły to jego przejście przez Park, zalany słońcem, którego jasne promienie stroiły złotą glorją całe to próżniactwo — całe to mnóstwo ludzkich dowodów nieubłaganej walki o własność, chwilowo wytrąconych poza jej nawias — podobnem do przelotu wielkiego ptaka lądowego ponad oceanem.
W chwili, kiedy wychodził z Albert Gate, poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia.
Był to Soames, który, wracając do domu z biura cienistą aleją od strony Piccadilly, znalazł się nagle tuż obok ojca.
— Matka twoja chora; leży w łóżku — zaczął James — szedłem właśnie do was, obawiam się jednak, czy wam nie przeszkodzę.
Nazewnątrz nacechowany był stosunek pomiędzy ojcem a synem czysto Forsytowskim brakiem sentymentu — mimo to niepodobna było w żadnym razie powiedzieć, aby obaj wzajem nie byli do siebie przywiązani. Możliwe, że jeden traktował drugiego jako lokatę kapitału, niewątpliwie jednak szczerze dbał i troszczył się każdy z nich o dobro drugiego, dobrze się też wzajem czuli obaj w swojem towarzystwie. Nie zamienili jednak nigdy dwóch słów na temat bardziej intymnych zagadnień życia, ani też nie ujawniali jeden przed drugim głębszych żadnych uczuć.
Łączyło ich coś, czego niepodobna było ująć w słowa, coś głęboko ukrytego w samej istocie narodów i rodzin — krew, mówią, gęściejsza jest niż woda — żaden z nich zaś nie był istotą zimnokrwistą. Miłość Jamesa dla dzieci była w istocie teraz główną racją jego bytu. Posiadanie istot, które są cząstką jego samego i którym może przekazać zgromadzone bogactwa, leżało u podstawy samej idei gromadzenia tych bogactw. Cóż zaś dzisiaj, kiedy dożył już siedemdziesięciu pięciu lat, może mu jeszcze sprawiać przyjemność poza zbieraniem majątku? To zbieranie majątku celem przekazania go własnym dzieciom stanowiło rdzeń jego życia.
Nie było też w całym Londynie człowieka rozsądniejszego niż James Forsyte (o ile naczelnym przejawem zdrowego rozsądku jest instynkt samozachowawczy, jakkolwiek Tym poszedł w tym kierunku bezwątpienia za daleko), w całym tym wielkim Londynie, którego tak znaczną część zgromadził w swojem posiadaniu i który kochał taką nieujawnianą miłością, jako środowisko najlepszych dla siebie możliwości. Posiadał cudowny wrodzony zdrowy rozum klas średnich. Rzetelny puls kompromisu tętnił w jego żyłach żywiej aniżeli w żyłach Jolyona, pomimo całej potęgi jego woli oraz jego momentów roztkliwiania się i filozofji — żywiej aniżeli w żyłach Swithina, męczennika urojonych chorób, aniżeli Mikołaja, cierpiętnika z przyrodzenia, żywiej wreszcie aniżeli w żyłach Rogera — ofiary własnej przedsiębiorczości. Ze wszystkich braci był James umysłem najmniej wybitnym, najmniej świetnym pod względem formy zewnętrznej, z tej też racji miał najwięcej szans długiego życia.
Dla Jamesa, w wyższym stopniu aniżeli dla wielu innych, rodzina była ważną i drogą. W jego stosunku do życia było zawsze coś pierwotnego, a zarazem tkliwego: lubił ognisko rodzinne, lubił rodzinne ploteczki i lubił nawet utyskiwania rodzinne. Wszystkie swoje decyzje czerpał ze śmietanki, którą zbierał z najtęższych umysłów rodzinnych, poprzez nie zaś z najtęższych umysłów tysięcy innych rodzin podobnego składu. Z roku na rok, tydzień po tygodniu, chodził do brata Tyma, w którego frontowej bawialni, siedząc z założonemi jedna na drugą nogami, z długiemi białemi bokobrodami po obu stronach gładko ogolonych jego policzków — bacznie obserwował wrzenie familijnego kotła i wypływanie na wierzch jego śmietanki; wychodził też od brata zawsze odświeżony, z uczuciem ukojenia, nadewszystko z niepodobnem do określenia uczuciem pokrzepienia i pociechy.
Pod twardą powłoką instynktu samozachowawczego kryło się w usposobieniu Jamesa dużo miękkości — odwiedziny u Tyma były dla niego godziną, spędzoną na łonie matki. Głęboki pociąg, jaki miał on sam do tulenia się pod ochronę skrzydeł rodzinnych, odbijał się zkolei na jego uczuciach dla własnych dzieci; jak zmora prześladowała go ustawicznie myśl o pozostawieniu ich na łup niegodziwości świata i ztąd o konieczności uzbrojenia ich przeciwko niej przez odpowiednie zaopatrzenie w pieniądze, zdrowie i dobre imię. Kiedy syn jego starego przyjaciela, Johna Streeta, zaciągnął się do służby kolonjalnej, potrząsał z ubolewaniem głową, nie mogąc zrozumieć, że też John Street mógł na to pozwolić. Kiedy zaś młody Street nadziany został na dzidę, tak wziął to sobie James do serca, że uważał za swój obowiązek obchodzenie wszystkich kominków specjalnie w celu powtarzania wszędzie:
— John wiedział, na czem się to skończy, nie mógł już jednak poradzić sobie z nim.
Kiedy zięć jego, Dartie, przechodził kryzys finansowy z powodu przespekulowania się na akcjach naftowych, omal nie rozchorował się James ze zgryzoty; zdawało mu się, że słyszy ponure podzwonne, oznajmiające wyrok zagłady na dobrobyt całej rodziny. Trzymiesięczne leczenie, zakończone kuracją w Baden-Baden, zaledwie zdołało przywrócić mu równowagę. Było coś straszliwego w samej myśli, że gdyby nie jego, Jamesa, pieniądze, nazwisko Dartiego figurowałoby na liście bankrutów.
Posiadając organizm tak zdrowy, że kiedy zabolało go ucho, pewien był, że umiera, uważał przypadkowe niezdrowia żony i dzieci za dokuczliwości zsyłane na niego osobiście przez Opatrzność, zakłócające spokój jego ducha; zupełnie, natomiast, nie wierzył w choroby innych ludzi, poza bezpośredniem jego kołem rodzinnem, zapewniał też stale każdego, że to wszystko tylko skutki niedbania o sprawne funkcjonowanie wątroby.
Stale też w takich wypadkach powtarzał:
— Mogli się tego spodziewać. I ja także cierpię na to samo, o ile nie zachowuję ostrożności.
Idąc tego dnia do Soamesa, czuł, że życie szczególnie mu dokuczyło. Emilja z powodu chorego palca leży w łóżku, a Rachela baraszkuje sobie na wsi; znikąd pomocy ni współczucia. W dodatku ta choroba Anny — nie sądził, aby mogła przeżyć lato; odwiedził ją już trzy razy, nie była jednak w stanie przyjąć go! Teraz jeszcze ten pomysł Soamesa budowania domu! I w to także trzeba będzie wglądnąć. Co się tyczy kłopotu z Ireną, nie ma pojęcia, na czem się to skończy — licho wie, do czego może dojść!
Wchodził do bramy Nr. 62 przy Montpellier Square ze stanowczą intencją czucia się nieszczęśliwym.
Było już wpół do ósmej i Irena zupełnie ubrana siedziała w bawialni. Miała na sobie suknię barwy płynnego złota (obnosiwszy ją na proszonym obiedzie, na balu oraz na wieczorku tańcującym, mogła już tylko donaszać ją teraz w domu), przybraną przy wycięciu stanika kaskadą koronek, na których spoczęło odrazu badawcze oko Jamesa.
— Gdzie kupujesz twoje stroje? — zapytał z naciskiem. — Rachela i Cecylja ani w połowie nawet nie są tak dobrze ubrane jak ty. A ta koronka point-de-rose, chyba nie jest prawdziwa?!
Irena zbliżyła się do niego, aby mógł się przekonać, że jest w błędzie.
Pomimowoli odczuł James na sobie wpływ jej uprzejmości. Owionął go słaby, kuszący zapach perfum, jakim przesiąknięte były jej włosy i jej ciało. Żaden szanujący się Forsyt nie poddawał się jednak tego rodzaju wrażeniom, i James więc zaznaczył tylko, że wydaje ona prawdopodobnie znaczne sumy na stroje.
Uderzono w gong i Irena, wsunąwszy białą swoją rękę pod jego ramię, weszła z nim do jadalni, gdzie posadziła teścia na zwykłem miejscu Soamesa, na lewo od siebie pod prostym kątem. Przyćmione światło miękko zalewało pokój, dzięki czemu nie odczuwało się tu stopniowego zapadania mroku. Pani domu zręcznie zaczęła bawić gościa rozmową o nim samym.
James odrazu odczuł zachodzącą w sobie zmianę, coś jakgdyby wzbieranie słodkich soków w owocu pod wpływem ożywczego ciepła słonecznego, dziwnie błogie uczucie pieszczoty, pochlebstwa, przymilności, jakiemi go tu darzono, mimo że on sam nie zdobył się ani na jedno słowo pochwały czy tkliwości. Czuł, że to, co je, dobrze mu robi, czego nie doświadczał nigdy w domu; nie pamiętał, aby kiedykolwiek tak mu smakowała szklaneczka szampana, kiedy zaś zainteresował się jego marką i ceną, zdumiony był, przekonawszy się, że to zupełnie ten sam gatunek, którego znaczny zapas posiada we własnej swojej piwnicy, a którego nigdy nie mógł pić. Z miejsca też postanowił oświadczyć swojemu handlarzowi win, że bezwstydnie go nabiera.
Podnosząc oczy z ponad talerza, rzekł:
— Pełno tu u was ładnych rzeczy. Co też daliście za to sitko do cukru? Musi to być kosztowna sztuka?!
Szczególnie mile ujęty był widokiem zawieszonego na przeciwległej ścianie obrazu, który on sam dał im w podarunku.
— Nie miałem pojęcia, że taki jest ładny! — wyznał.
Wstali, aby przejść do salonu i James poszedł tuż za Ireną.
— To mi się nazywa smaczny obiadek — szepnął, muskając oddechem swoim obnażone plecy młodej kobiety — nic ciężkiego, a jednak nie nazbyt francuski. Nie mogę doprosić się takiego u siebie w domu. Płacę mojej kucharce sześćdziesiąt funtów rocznie, nie udaje mi się jednak wymóc na niej przyrządzenia obiadu w ten sposób!
Dotychczas jeszcze nie wspomniał ani jednem słowem o budowie nowego domu; nie uczynił tego wówczas nawet, kiedy Soames, pod pretekstem pilnego zajęcia, udał się do pokoju na najwyższem piętrze, gdzie przechowywał swoje obrazy.
Teść i synowa pozostali sami. James czuł jeszcze miły wpływ oparów winnych i doskonałego likieru, wypitego przy czarnej kawie. Doznawał w stosunku do Ireny ciepłego uczucia bliskości. Jest naprawdę pociągąjącą istotą; umie słuchać i zdaje się rozumieć, co się do niej mówi; rozmawiając też z nią, nie przestawał obserwować całej jej postaci, od czubka pantofelków barwy bronzu aż do złocistych, miękko falujących jej włosów. Siedziała, oparta o grzbiet empirowego fotela, całe jej giętkie ciało zlekka kołysało się przy każdem poruszeniu, jakgdyby poddawała się pieszczocie ramion niewidzialnego kochanka. Usta jej uśmiechały się, oczy były nawpół przymknięte.
Niewiadomo, czy odczucie niebezpieczeństwa, tkwiącego w samym czarze jej postaci, czy wprost może wysiłek trawienia spowodował nagle zamilknięcie Jamesa. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek dotychczas pozostawał zupełnie sam na sam z Ireną. W pewnym momencie, ogarnąwszy wzrokiem całą jej postać, dziwnego doznał wrażenia, że ma naprzeciwko siebie obcą zupełnie istotę.
O czem może ona myśleć w tej chwili, oparta tak o grzbiet fotela?
Kiedy wreszcie przemówił, głos jego brzmią! bardziej szorstko, jakgdyby zbudzono go nagle z miłego snu.
— Czem się zajmujesz cały dzień? — zapytał. — Nie przychodzisz nigdy do Park Lane?
Tłumaczenie się jej brzmiało dość niezręcznie i James, słuchając go, nie patrzył na nią. Nie chciał przypuszczać nawet, że synowa unika jego domu — zbyt wiele mówiłoby to.
— Przypuszczam, że nie masz czasu — rzekł — bywasz zawsze w towarzystwie Juny. Służysz jej widocznie za przyzwoitkę przy chodzeniu jej z narzeczonym, czy coś w tym rodzaju. Mówiono mi, że Juny nie można nigdy teraz zastać w domu; twój stryj Jolyon nie musi być zachwycony, że zostawia go tak wciąż samego. Wszyscy uważają, że Juna zanadto narzuca się młodemu Bosinney’owi. Bywa on tu pewnie u was codziennie, prawda? Ciekaw jestem, jakiego ty jesteś o nim zdania? Sądzisz, że on sam wie, do czego dąży? Mnie, muszę przyznać, wydaje się on dość słabym charakterem. Bodaj, że w ich związku kobieta nosi spodnie!
Policzki Ireny zabarwiły się żywszym rumieńcem. James spojrzał na nią podejrzliwie.
— Myślę, że ojciec niezupełnie rozumie pana Bosinney’a — rzekła.
— Nie rozumiem go? — oburzył się James. — Dlaczegóż to nie miałbym go rozumieć? Wiem, wiem, należy go traktować, jako artystę. Podobno ma być zdolny — wszyscy to przypuszczają. Zresztą, znasz go lepiej, niż ja — dodał, spoglądając na nią znów podejrzliwie.
— Rysuje teraz projekt domu dla Soamesa — rzekła miękko, widocznie starając się ułagodzić teścia.
— Naprowadza mnie to na sprawę, którą chciałem poruszyć — dodał James. — Nie pojmują, skąd Soamesowi wpadło na myśl powierzyć zrobienie planów takiemu młodzikowi?! Dlaczego nie zwrócił się do pierwszorzędnego architekta?
— Może właśnie pan Bosinney jest pierwszorzędnym architektem!
James wstał i zwrócił się do niej.
— Widzę — rzekł — że wy wszyscy młodzi trzymacie ze sobą; zdaje się wam, że zjedliście wszystkie rozumy, że znacie się najlepiej na każdej rzeczy.
Prostując przed nią swoją wysoką, szczupłą postać, podniósł palec do wysokości jej piersi, jakgdyby wydając wyrok potępienia na jej urodę.
— Tyle tylko mogę powiedzieć, że cała ta brać artystyczna, czy jak się tam oni sami mianują, to ludzie niezmiernie mało zasługujący na zaufanie, mogę ci też tylko poradzić, abyś starała się mieć z nimi jak najmniej do czynienia.
Irena uśmiechnęła się. W napiętym łuku jej warg dziwne tkwiło wyzwanie. Zdawała się nie mieć już poprzednich dla teścia względów. Pierś jej wznosiła się i opadała, jakgdyby w gniewnem podnieceniu, ściągnęła ku sobie spoczywające na poręczach fotela ręce, aż spotkały się wzajem końce jej palców; ciemne jej oczy wpiły się z nieopisanym wyrazem w twarz gościa.
Spłoszony tym wzrokiem wpatrzył się James ponuro w mozajkę posadzki.
— Muszę ci powiedzieć, co myślę — rzekł. — Szkoda, że nie masz dziecka, o które musiałabyś troszczyć się i którem musialabyś się zająć!
Wyraz głębokiej zadumy ściągnął nagle rysy młodej kobiety, tak że James nawet zauważył skamienienie całej jej postaci pod miękką powłoką jedwabiów i koronek jej stroju.
Przeraził go efekt wypowiedzianych przez niego samego słów, i, wzorem większości mężczyzn, nieodznaczających się wielką odwagą, próbował znaleźć usprawiedliwienie dla siebie w szukaniu nowej zaczepki.
— Za mało dbasz o rozrywki. Dlaczego nie chcesz jechać z nami do Hurlingham? Ani też nie bywasz dość często w teatrze? W twoim wieku powinnoby cię bawić to wszystko. Jesteś przecież taka młoda!
Wyraz zadumy pogłębił się na twarzy Ireny; milczenie jej zaczęło drażnić Jamesa.
— Zresztą nie mam pojęcia o tem, co się u was dzieje. Nikt mi o niczem nie mówi — rzekł. — Soames powinienby chyba umieć dbać o własne sprawy. Jeżeli sam nie potrafi sobie poradzić, ani ja, ani nikt inny nie przyjdzie mu z pomocą — tyle chciałem powiedzieć...
Gryząc w zakłopotaniu paznogieć wskazującego palca, rzucił ukradkiem zimne, ostre spojrzenie na milczącą wciąż synowę.
Wzrok jego spotkał się z utkwionem w niego spojrzeniem jej oczu, tak ciemnych i przepastnych, że zawahał się i umilkł zakłopotany. Na czoło wystąpiły mu drobne kropelki potu.
— No, trzeba mi już iść — bąknął po krótkiej pauzie i w chwilę potem wstał, jakgdyby lekko zdziwiony, że synowa go nie zatrzymuje. Podał na pożegnanie rękę Irenie, nie broniąc jej odprowadzenia go do drzwi, a potem aż na ulicę. Nie, nie potrzeba mu dorożki, woli iść pieszo, niech Irena pożegna za niego Soamesa, a jeśli będzie miała ochotę zabawić się, zawiezie ją którego dnia do Richmond.
Wrócił do domu i odrazu, wszedłszy do sypialni, zbudził żonę z pierwszego snu, jakiego zaznała od dwudziestu czterech godzin, aby jej powiedzieć, że — jego zdaniem — u Soamesów zaczyna dziać się niedobrze; na ten sam temat rozwodził się przez pół godziny jeszcze, aż wreszcie oświadczywszy, że ze wzburzenia nie zmruży napewno oka, odwrócił się na drugi bok, poczem zaraz rozległo się donośnie jego chrapanie.
W domu na Montpellier Square Soames, wyszedłszy z pokoju z obrazami, stanął niepostrzeżony na górnym podeście schodów, przyglądając się Irenie, wyjmującej ze skrzynki przybyłe ostatnią pocztą listy. Po dokonaniu tego wróciła do salonu, w chwilę potem jednak wyszła i stanęła na progu, jakgdyby nadsłuchując, poczem zwolna zaczęła wstępować na wiodące na górne piętro schody, miłośnie tuląc do piersi małe kociątko. Stojąc na górze, widzieć mógł jej twarz, pochyloną nad drobnem stworzonkiem, pomrukującem u jej łona. Dlaczego nigdy z takim wyrazem nie patrzyła na męża?
Dostrzegła go i nagła zmiana wystąpiła wyraźnie w jej rysach.
— Są dla mnie listy? — zapytał.
— Trzy.
Odsunął się, a ona bez słowa minęła go i poszła do swojej sypialni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.