Posiadacz/Część II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
ESKAPADA JUNY

Obiad rozpoczął się w milczeniu; kobiety usiadły naprzeciwko siebie, mężczyźni po obu przeciwległych brzegach stołu.
W milczeniu zjedzono zupę — wyborną, jakkolwiek nieco gęstawą; podano rybę. Obnoszono ją wśród powszechnego milczenia.
Bosinney przerwał je wreszcie:
— Pierwszy prawdziwie wiosenny dzień.
Irena zawtórowała mu cichym głosem:
— Tak, pierwszy wiosenny dzień.
— Wiosenny?! — oburzyła się Juna. — Niema czem oddychać!
Nikt jej nie podtrzymał.
Zebrano talerze po rybie, pięknej świeżej soli z Dover. Bilson przyniosła butelkę szampana, obłożoną po szyjkę lodem.
Soames uprzedził:
— Boję się, że będzie zbyt wytrawny.
Podano bite kotlety, każdy przystrojony przy kostce różową karbowaną bibułką. Juna odmówiła wzięcia potrawy i znów zapadło milczenie.
Soames poradził Junie, aby nie pogardzała mięsem, uprzedzając ją, że nie będzie już żadnego innego.
Ale Juna nie dała się przekonać, odniesiono więc półmisek do kuchni.
Tym razem przerwała milczenie Irena.
— Słyszał pan śpiew mojego kosa, panie Filipie?
— Tak. Idąc tutaj, słyszałem go ze skweru.
— Miła ptaszyna!
— Mogę służyć sałatą? — pytała każdego zkolei pokojówka, obnosząca salaterkę.
— Szparagi tym razem dość marne — zauważył Soames. — Pozwoli pan, Bosinney’u, szklaneczkę sherry do deseru? A ty, Juno, nic nie pijesz?
— Wiesz, że nigdy nie piję. Niecierpię wina!
Przyniesiono szarlotkę na srebrnym półmisku.
Irena zauważyła z uśmiechem:
— Azalje cudownie rozkwitły w tym roku.
Bosinney zawtórował jej szeptem:
— Cudownie! Nadzwyczajnie pachną! Niezwykle!
— Jak możesz lubić ten zapach? — oburzyła się Juna. — Proszę o cukier, Bilson.
Podano jej cukier i Soames zauważył:
— Szarlotka się udała!
Po zabraniu półmiska z legominą zapanowało znów długie milczenie. Irena, skinąwszy na Bilson, rzekła:
— Proszę wynieść azalję, moja Bilson. Panna Juna nie znosi jej zapachu!
— Nie, niech zostanie! — zaoponowała Juna.
Oliwki, przywiezione z południa Francji i rosyjski kawior podane zostały na małych półmiseczkach. Soames zganił:
— Dlaczego nie hiszpańskie?
Nikt mu nie odpowiedział.
Zabrano ze stołu oliwki i kawior. Juna, podnosząc stojący przed nią kubek, poprosiła o wodę. Wniesiono wielką srebrną paterę z wspaniałemi śliwkami, pochodzącemi z Niemiec. Nastąpiła dłuższa pauza. Wszyscy zajęli się w doskonalej harmonji jedzeniem śliwek.
Bosinney policzył pestki.
— W tym roku, w przyszłym — kiedyś...
Irena dokończyła za niego szeptem:
— Nigdy... Czarujący był zachód słońca. Niebo jest jeszcze całe rubinowe! Przepiękne!
— A pod purpurą ciemność! — dopowiedział Bosinney.
Oczy ich spotkały się! Juna rzuciła szyderczo:
— Zachód słońca w Londynie!
Obniesiono egipskie papierosy w srebrnych szkatułkach. Soames, zapalając swój papieros, zapytał:
— O której zaczyna się wasz teatr?
Nikt mu nie odpowiedział. Po papierosach podano turecką czarną kawę w małych złoconych filiżaneczkach. Irena, łagodnie uśmiechając się, rzekła:
— Gdybyż tylko...
— Gdyby co? — zainteresowała się Juna.
— Gdybyż zawsze mogła być wiosna!
Nalano koniak. Był stary, barwy blado-żółtej.
— Napij się pan trochę koniaku, panie Bosinney — rzekł Soames.
Bosinney wypił podany sobie kieliszek. Wszyscy wstali.
— Posłać po dorożkę? — zapytał Soames.
— Nie — odparło Juna. — Proszę o moje okrycie, kochana Bilson.
Przyniesiono jej okrycie.
Irena, stojąc przy oknie, szepnęła:
— Jaka prześliczna noc! Wybłyskują już na niebie pierwsze gwiazdy!
— Mam nadzieję, że będziecie się oboje dobrze bawili — rzekł Soames.
Juna już w drzwiach odpowiedziała:
— Dziękuję. Chodź, Filu!
— Idę już — odparł Bosinney.
Soames uśmiechnął się ironicznie:
— Życzę powodzenia!
Irena śledziła wzrokiem odchodzących.
— Dobranoc! — zawołał Bosinney.
— Dobranoc! — odwzajemniła się prawie szeptem.
Juna zaproponowała jazdę na dachu omnibusu, mówiąc, że chce odetchnąć powietrzem, znalazłszy się też na górze, siedziała w milczeniu, poddając twarz pieszczocie wietrzyka.
Woźnica omnibusu odwrócił się parokrotnie w zamiarze zaryzykowania jakiejś uwagi, rozmyślił się jednak. Ładną tworzyli parę! Wiosna rozgrzała krew i w jego żyłach także; poczuł wielką chętkę dania ujścia swoim uczuciom, mlasnął jednak tylko językiem, zaciął biczyskiem konie, a i one także, biedactwa, poczuć znać musiały węchem wiosnę, bowiem przez pół godziny szparko uderzały ich kopyta o bruk uliczny.
W całem mieście widoczne było wielkie ożywienie. Gałęzie drzew, okrytych miodem listowiem, podwijały się do góry, żądne odświeżającego wiewu nocnego powietrza. Świeżo zapalone latarnie obejmowały ulicę w posiadanie, oświetlając blade w ich łunie twarze tłumów, gdy w górze wielkie białe obłoki mknęły szybko i miękko po płonącej wciąż jeszcze purpurze nieba.
Mężczyźni w strojach wieczorowych zrzucali płaszcze, wstępując wesoło na stopnie klubów; ludzie, powracający z pracy, zwalniali kroku, a kobiety — samotne o tej porze kobiety — szły szeregami, w pojedynkę, w kierunku wschodnim, leniwym, ociągającym się, zdradzającym oczekiwanie krokiem, marząc o dobrem winie i smacznej wieczerzy, a może też, chwilami, o pocałunkach dawanych z miłości.
Niezliczone te szeregi postaci, sunących utartą drogą w mdłem świetle ulicznych latarni, doznały, każda zosobna i wszystkie razem, na swój sposób błogosławieństwa tej nocy wiosennej. Wszystkie one i każda poszczególnie, tak samo jak owi klubowicze, rozpinający swoje płaszcze wieczorne, zrzuciły z siebie coś z charakteryzujących je cech i obyczajów ich bractwa, ujawniając bardziej zawadjackiem nasadzeniem kapeluszy, większą raźnością kroku, weselszym śmiechem czy smutniejszem milczeniem łączące je węzły wspólnoty pod rozpalającem krew niebem.
Bosinney i Juna weszli do teatru w milczeniu i zajęli swoje miejsca na górnej galerji. Przedstawienie dopiero co się rozpoczęło i przyciemniona widownia z sznurami zwróconych w jednym kierunku głów i oczu podobna była do wielkiego ogrodu, pełnego kwiatów, zwracających kielichy swoje ku słońcu.
Juna po raz pierwszy siedziała w teatrze na galerji. Od ukończenia piętnastu lat towarzyszyła stale dziadkowi, który wybierał wyłącznie miejsca w krzesłach, i to najlepsze, środkowe, w trzecim rzędzie od sceny, zamawiane zawsze osobiście przez niego w agencji Grogana i Boney’a w drodze powrotnej z City, na kilka dni przed przedstawieniem. Bilety te przynosił w kieszeni palta, gdzie umieszczone były obok papierośnicy i pary odwiecznych skórkowych rękawiczek. Przyszedłszy do domu, wręczał je Junie z zaleceniem, aby dobrze je schowała aż do właściwego wieczora. Siedzieli tak w krzesłach — wyniosłej postaci, krzepko trzymający się siwowłosy starzec i drobna, żywa, płomiennogłowa figurka —, bacznie śledząc przebieg akcji na scenie; w drodze powrotnej do domu wydawał stary Jolyon sąd o grze głównego bohatera:
— Marny aktorzyna! Szkoda, że nie mogłaś widzieć w tej roli Bobsona!
Na ten dzisiejszy wieczór czekała z zapierającą dech rozkoszą; wykradła się bez przyzwoitki, o czem nie śniło się nikomu w Stenhope Gale, gdzie przypuszczano, że jest u Soamesów. Spodziewała się należnej nagrody za to podejście, uplanowane dla zrobienia przyjemności narzeczonemu; miała nadzieję, że przyczyni się ono do rozproszenia mroźnej, ciężkiej chmury i przywrócenia dawnych słonecznych, naturalnych pomiędzy niemi stosunków z przed zimy, zamiast tych nie do zniesienia dręczących i naciągniętych, jakie zapanowały ostatnio. Przyszła w zamiarze stanowczego rozmówienia się z nim: patrzyła też na scenę z głęboką zmarszczką, ściągającą jej brwi, w milczeniu, z rękami splecionemi kurczowo na kolanach. Osaczył ją rój kłujących żądłem zazdrości przypuszczeń.
Jeżeli nawet Bosinney zdawał sobie sprawę z jej stanu, nie dał tego niczem poznać po sobie.
Kurtyna zapadła. Skończył się pierwszy akt.
— Strasznie tu gorąco! — rzekła młoda dziewczyna. — Chciałabym wyjść.
Wiedziała, że jest bardzo blada — zarazem też wiedziała — wyczuła to podrażnionemi swojemi nerwami, że narzeczony jej jest niespokojny, jakgdyby poczuwał się do winy.
Na końcu korytarza otwarty balkon wychodził na ulicę. Stanęła na nim, oparta o ścianę, czekając, aby Fil rozpoczął pierwszy.
Wkońcu jednak nie wytrzymała naprężenia chwili.
— Muszę ci coś powiedzieć, Filu — rzekła.
— Cóż takiego?
Wyzywający ton jego pytania oblał nagłym rumieńcem jej policzki. Z ust jej zerwały się namiętne słowa:
— Nie dajesz mi okazji ujawniania ci mojej miłości — od tak dawna już!
Bosinney utkwił wzrok w bruku ulicznym. Milczał.
Juna zawołała błagalnie:
— Wiesz przecież, że uczyniłabym wszystko dla ciebie — że chciałabym być dla ciebie wszystkiem!...
Z ulicy doleciał wzmożony gwar, poprzez który donośniej jeszcze i ostrzej dźwięknął dzwonek, oznajmiający rychłe rozpoczęcie drugiego aktu. Juna nie poruszyła się. W piersi jej zawrzała rozpaczliwa, głucha walka. Czy ma odważyć się postawić wszystko na kartę? Czy ma rzucić wyzwanie temu obcemu wpływowi, temu urokowi kobiety, odciągającej go od niej? Odwaga stawiania czoła niebezpieczeństwu leżała w jej naturze, rzekła też:
— Filu, zabierz mnie z sobą w niedzielę obejrzeć dom!
Z uśmiechem, drżącym i zrywającym się na jej wargach, siląc się — z jakąż mocą! — na nieokazywanie, że go obserwuje, utopiła wnikliwie wzrok w jego twarzy, zauważyła na niej wyraz wahania, spostrzegła zmarszczkę niezadowolenia, ściągającą jego brwi i nagły przypływ gorącej fali krwi zalał jej policzki.
— Nie w niedzielę, moja droga — odparł wreszcie Bosinney. — Każdego innego dnia!
— Dlaczego nie w niedzielę? Najmniej ci przecież przeszkodzę w niedzielę!
Z wyraźnym wysiłkiem zdobył się na odpowiedź:
— Zajętą mam niedzielę.
— Chcesz zabrać...
Oczy jego zaiskrzyły się gniewem; wzruszył ramionami i odparł:
— Zajętą mam niedzielę; nie pozwoli mi więc to zabrać cię, aby pokazać ci dom.
Juna zagryzła wargi do krwi i powróciła na swoje miejsce na galerji, nie rzekłszy ani słowa, nie była jednak w stanie powstrzymać łez oburzenia i gniewu, ściekających po jej policzkach. Na szczęście, widownia była w tej chwili ściemniona, nikt więc nie mógł ich dostrzec.
W świecie Forsytów nie może wszelako nikt uniknąć śledzących go bacznie oczu.
Siedzące w trzecim rzędzie krzeseł na dole, Eufemja, najmłodsza córka Mikołaja i zamężna jej siostra, pani Tweetyman, dostrzegły Junę odrazu.
Po teatrze podzieliły się ze stryjem Tymem wiadomością o spotkaniu na przedstawieniu Juny z jej narzeczonym.
— W krzesłach?
— Nie, nie w...
— O, w foyer, rozumie się. Młode pokolenie wprowadziło teraz modę przechadzania się w antraktach po foyer.
— Nie, nie w foyer. Na... W każdym razie temu narzeczeństwu nie sądzone długie trwanie. Nie widziały nigdy nikogo z tak rozwścieczoną miną, jak ta mała Juna! Ze łzami rozbawienia w oczach opowiedziały, jak Juna, wracając na swoje miejsca już podczas rozpoczętego drugiego aktu, utrąciła kapelusz z głowy jakiemuś panu i jakim wzrokiem ów pan spojrzał na nią. Eufemja miała szczególny, cichy rodzaj śmiechu, kończący się niespodzianie ostremi okrzykami. Kiedy też pani Small, podnosząc z gestem oburzenia obie ręce do góry, zawołała:
— Co ty mówisz?! Utrąciła kapelusz?!... wybuchła Eufemja zrazu cichym, a potem tak spazmatycznym, nieustającym, krzykliwym śmiechem, że musiano cucić ją solami trzeźwiącemu Odprowadzona do sypialni, wołała jeszcze we drzwiach:
— Utrą... ci... ła.... ka... pe... lusz!... Umrę chyba ze śmiechu!...
To, co „dla malej Juny“ miało być tego wieczora jej „wesołą eskapadą“, stało się dla niej najsmutniejszym wieczorem, jaki spędziła kiedykolwiek. Bogu jednemu wiadomo, jak bohaterskiego użyła wysiłku, aby zagłuszyć krzyk obrażonej dumy, uśpić podejrzenia, stłumić syk zazdrości! Rozstała się z Bosinney’em przy bramie domu starego Jolyona, trzymając się jeszcze jako tako na siłach; uczucie, że musi zdobyć narzeczonego, tak górowało nad wszystkiem, że dzięki niemu potrafiła zachować pozorną równowagę, dopóki odgłos oddalających się jego kroków nie postawił jej przed oczy całego bezmiaru poniesionej klęski.
Milczący „wąsacz“ wpuścił ją do mieszkania. Byłaby najchętniej schroniła się odraza do siebie na górę, ale dziadek, który słyszał, że weszła, stanął we drzwiach stołowego pokoju.
— Wejdź i wypij tutaj twoje mleko — rzekł. — Trzymano je dla ciebie na ogniu. Dlaczego tak późno wracasz? Gdzie byłaś?
Juna stała przy kominku, trzymając nogę na jego kracie, jak stał jej dziadek owej nocy po przyjściu z opery. Była zbyt bliską ostatecznego załamania się, aby liczyć się z tem, co mu powie.
— Byliśmy na obiedzie u Soamesów.
— Hm!... u posesjonata? Żona jego była tam także... i Bosinney?
— Tak.
Wzrok starego Jolyona utkwiony był w niej tak przenikliwie, że niepodobna było ukryć nic przed nimi; ale Juna nie patrzyła na dziadka, a kiedy zwróciła twarz ku niemu, spuścił odrazu oczy. To, co widział, wystarczyło mu aż nadto. Nachylił się, aby wziąć szklankę mleka z ognia i, odwrócony od wnuczki, mruknął:
— Nie powinnaś pozostawać za domem tak późno; nie wychodzi ci to na zdrowie.
Ukrył się za swoją gazetą, której kartki odwracał z rozmyślnie głośnym szelestem, ale kiedy Juna zbliżyła się do niego, aby pocałować go na dobranoc, rzekł:
— Dobranoc, drogie dziecko — głosem tak nadspodziewanie dygotliwym, że młoda dziewczyna zaledwie zdołała uciec z pokoju przed wybuchnięciem łkaniem, trwającem długo jeszcze w noc.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, wypuścił stary Jolyon z rąk gazetę, wpatrzony trwożnym wzrokiem przed siebie.
— Hołysz! — pomyślał — zawsze wiedziałem, że mała napyta sobie z nim biedy!
Dręczące wątpliwości i podejrzenia, tem dokuczliwsze, że czuł się bezbronnym wobec biegu wypadków, opanowały jego umysł.
— Czy ten smyk zamierza rzucić ją? — Podrywało go, żeby pójść do niego i powiedzieć mu:
— Cóż to, mój panie?! Zamierzasz rzucić moją wnuczkę?...
Czy mógł jednak to uczynić? Mimo że pozytywnie wiedział bardzo mało, właściwie nic, pewien był, wiedziony nieomylną przenikliwością, że knuje się tu coś niedobrego. Nie podobało mu się ciągłe sterczenie Bosinney’a na Montpellier Square.
— Może i ten chłopak nie jest łajdakiem — myślał — twarz ma jakąś poczciwą, dziwny to jednak typ. Nie mogę go rozgryźć. Nigdy się w nim nie połapię. Podobno haruje jak koń, nie widzę jednak rezultatów tej pracy. Jest niepraktyczny, niema w jego robocie metody. Ile razy przyjdzie tutaj, siedzi nachmurzony jak małpa. Jak go się zapytać, jakie mu nalać wino, odpowiada:
— Dziękuję za wino! Nie piję wina.
Jeśli mu podam cygaro, pali je zupełnie jak groszową niemiecką lichotę. Nie widziałem nigdy, żeby patrzył na Junę, jak zakochany powinien patrzeć na narzeczoną, a jednak niemożna powiedzieć, żeby leciał na jej pieniądze. Pewien jestem, że gdyby tylko kiwnęła palcem, zrzuciłby się jutro bodaj ze wszystkiego. Ale Juna nie zrobi tego — o, napewno nie zrobi! Będzie się trzymała go do ostatka! Uparta jak kozioł — nie wypuści go nigdy z swoich rąk.
Z głębokiem westchnieniem odwrócił kartę gazety; może w nadziei, że na jej szpaltach znajdzie pocieszenie.
Na górze w swoim pokoju siedziała Juna przy otwarłem oknie, przez które wlewały się z parku fale wiosennego wietrzyka, chłodzące jej rozognione policzki i palące jej serce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.