Posiadacz/Część II/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Posiadacz |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | The Man of Property |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima była łagodna. W świecie handlowym panował zastój; jak też Soames trafnie ocenił, rozważywszy rzecz całą dokładnie przed powzięciem ostatecznej deczyzji, odpowiedni był czas do budowania. Ku końcowi kwietnia stanął już dom na Robin Hill pod dachem.
Teraz, kiedy było już coś do widzenia za swoje pieniądze, przyjeżdżał Soames raz, dwa, albo nawet trzy razy tygodniowo, wałęsał się pomiędzy rumowiskami, bacząc jeno, aby nie zachlapać wapnem swojego ubrania, kręcąc się w milczeniu pośród niewykończonych obmurowań drzwi lub też dokoła kolumn środkowego dziedzińca.
Stawał przed niemi, wpatrując się w nie długo i bacznie, jakgdyby chciał przekonać się o istotnej wartości ich konsystencji.
Dzień 30 kwietnia wyznaczyli sobie z Bosinney’em na przejrzenie rachunków. Na pięć minut przed umówioną godziną wszedł Soames do namiotu, który młody architekt rozstawił dla siebie tuż pod starym dębem.
Rachunki leżały już przygotowane na składanym stole, przywitawszy też Bosinney’a skinieniem głowy, odrazu zasiadł Soames do sprawdzenia ich. Po dłuższym wgłębieniu się w nie podniósł głowę z ponad papierów.
— Nie mogę się w tem połapać — rzekł wreszcie — wydatki przekroczyły umówioną sumę prawie o siedemset funtów.
Rzuciwszy przelotnie okiem na twarz Bosinney’a, dodał:
— Gdyby pan chciał być tylko trochę twardszym z pańskimi murarzami, ustąpiliby na pewno z cen. Gotowi wetknąć panu byle co, jeżeli pan nie będzie mocno trzymał ich w garści. Może pan obcinać im śmiało po 10% z wszystkiego. Mniejsza jeszcze, gdyby wypadło dodać jaką setkę czy coś takiego ponad umowę...
Ale Bosinney potrząsnął przecząco głową.
— Zdjąłem im już każdy szeląg, jaki się dało!
Soames odsunął stół gniewnym ruchem, aż arkusze porozsypywaly się po ziemi.
— Ładnie mnie pan urządził, niema co! — syknął.
— Mówiłem już przecież dziesiątki razy — odparł Bosinney ostro — że musi pan liczyć na dodatki. Uprzedzałem o tem!
— Wiem, wiem — mruknął Soames — nie byłbym też miał nic przeciwko przekroczeniu ustalonego kosztorysu tu i ówdzie o jakie dziesięć funtów. Nie mogłem jednak przypuścić, że „dodatki extra“ urosną u pana do siedmiuset funtów.
Stanowisko, zajęte przez obu mężczyzn w tej sprawie, przyczyniło się do wywołania bynajmniej nie małoważnego tego sporu. Z jednej strony architekt, zapalony do swojej idei, widzący już w marzeniu dom, który miał stworzyć i w którego piękno wierzył, denerwował się i rozdrażniał stawianemi mu przeszkodami, zmuszaniem go do użerania się o każdy grosz z robotnikami i dostawcami; z drugiej — Soames, niemniej szczerze dążący do tego, aby każdy szczegół, użyty do budowy, był w możliwie najprzedniejszym gatunku, nie chciał jednak zrozumieć, że przedmiotu wartości trzynastu szylingów nie można dostać za dwanaście.
— Żałuję, że wogóle podjąłem się roboty dla pana — wybuchnął nagle Bosinney. — Sterczy pan tu wciąż po to tylko, żeby mnie mordować i nie dawać mi chwili spokoju. Życie mi już przez pana obrzydło. Chciałby pan dostawać wszystko za połowę ceny, a teraz, jak widzi pan już przed sobą dom, któremu niema równego w całej okolicy, wzdraga się pan płacić za niego. Jeżeli pan chce rozwiązać naszą umowę, znajdę sobie sposób pokrycia samemu nadwyżki kosztorysu, ale niech mnie licho porwie, jeżeli kiwnę jeszcze palcem dla pana!
Soames odzyskał panowanie nad sobą. Wiedząc, że Bosinney nie posiada żadnych kapitałów, uważał wybuch jego za czczą jeno pogróżkę. Zarazem jednak zdawał sobie sprawę, że dalsza budowa domu, który pochłonął go całkowicie, przeciągnąć się może Bóg wie jak długo w tym właśnie krytycznym momencie, kiedy wszystko zależy od osobistej czujności architekta. Należało też pomyśleć o Irenie! Bardzo dziwna jakaś była ostatnio. Zaczynał nawet przypuszczać, że tolerowała projekt domu jedynie dlatego, że zaprzyjaźniła się z Bosinney’em. Ryzykowną byłoby rzeczą doprowadzić do stanowczego z nią sporu.
— Nie ma się pan o co tak złościć — rzekł. — Nie widzę powodu do irytowania się pańskiego, skoro ja z mojej strony zgadzam się pokryć nadwyżkę. Pozwoliłem sobie tylko zauważyć, że skoro mi pan mówi, iż taka a taka rzecz będzie kosztowała tyle a tyle, chciałbym... chciałbym wiedzieć, czego się mam naprawdę trzymać.
— Słuchaj pan! — wrzasnął Bosinney tonem, który mógł w samej rzeczy podrażnić Soamesa swoją szorstkością. — Dostał mnie pan za psie pieniądze. Za pracę, jaką włożyłem w tę budowę i za czas, jaki jej poświęcam, musiałby pan zapłacić Littlemastorowi czy innemu prostakowi cztery razy tyle. Przejrzałem pana nawskroś — chciał pan mieć pierwszorzędnego architekta za czwartorzędną płacę i to się panu udało!
Soames widział, że młody artysta mówi z głębi przekonania, przy całym też swoim gniewie na niego uzmysłowił sobie odrazu jasno konsekwencje ostrego z nim zatargu. Ujrzał przed sobą dom swój niedokończonym, Irenę wzburzoną, a samego siebie wystawionego na powszechne pośmiewisko.
— Dajmy temu spokój! — mruknął ponuro. — Zajmijmy się lepiej rachunkami.
— Zgoda — rzekł Bosinney. — Ale pośpieszmy się, jeśli łaska. Muszę wrócić w porę, żeby zajechać po Junę do teatru.
Soames rzucił na niego okiem ukradkiem i odparł:
— Umówił się pan z nią u nas pewnie?
Bosinney nie wychodził prawie z jego domu.
Nocy poprzedniej spadł deszcz — prawdziwie wiosenny deszcz; ziemia pachniała wilgocią młodej trawy i dzikich ziół. Ciepły, łagodny wietrzyk poruszał liście i nabrzmiałe złotawe pąki starego dębu, kosy wygwizdywały swoje trele na cały głos w pełnem świetle słońca, jakgdyby chciały wyśpiewać treść własnej duszy.
Był jeden z owych czarownych dni wiosennych, budzących w sercu człowieka niewysłowioną tęsknotę, bolesną słodycz, dziwnie głębokie rozrzewnienie, przykuwających go do byle listka czy trawki, przed któremi staje on bez ruchu, rozwierających jego ramiona do objęcia niemi świata całego w uścisku. Ziemia promieniowała ciepłe fale, przedzierające się poprzez mroźną, nieopadłą z niej jeszcze szatę zimową. Była to jakgdyby wabiąca jej pieszczota, zachęta do utulenia się w jej ramiona, do przywarcia stęsknionem ciałem do macierzystego jej łona i przylgnięcia do niej spragnionemi ustami.
W takim właśnie jak ten dniu otrzymał nareszcie Soames od Ireny przyzwolenie, o które błagał ją tylokrotnie. Siedząc na ułamanym pniu drzewa, uroczyście przyobiecał jej, po raz niewiadomo który, że gdyby ich małżeństwo miało okazać się z jej strony pomyłką, zwróci jej bez namysłu wolność, jakgdyby nigdy nie była jego żoną!
— Przysięgasz na to? — rzekła wówczas za całą odpowiedź.
Niedalej jak kilka dni temu przypomniała mu tę przysięgę.
— Nonsens! — odparł. — Nie mogłem przysięgać ci nic podobnego!
Dziwnym trafem stanęło mu to w tej chwili w pamięci. Jakie dzikie przysięgi gotów składać mężczyzna, kiedy pragnie posiąść kobietę! Byłby powtórzył tę samą przysięgę nieskończone razy, byleby dostać Irenę! Byłby poprzysiągł to samo i w tej chwili, gdyby wiedział, że może ją tem wzruszyć — nic jednak niezdolne jej wzruszyć, rybia krew płynie w jej żyłach!
Wraz z falami ciepłego wiosennego powietrza opłyęły go wspomnienia z czasów jego narzeczeństwa.
Na wiosnę 1881 roku odwiedził swojego kolegę szkolnego i zarazem klijenta, George’ Liversedge’a z Branksome, który, przystępując do eksploatowania swoich lasów sosnowych w sąsiedztwie Bournemouth, powierzył Soamesowi sprawę zorganizowania potrzebnego do urzeczywistnienia tego planu towarzystwa akcyjnego. Pani Liversedge, znająca się na wymogach życia towarzyskiego, urządziła na jego cześć wieczór muzyczny. Ku końcowi tego zebrania, które niemuzykalnemu Soamesowi wydało się okrutną nudą, spojrzenie jego padło na twarz stojącej samotnie młodej dziewczyny w żałobnym stroju. Linje wysmukłego, dziewczęco szczupłego jeszcze ciała zarysowywały się wyraźnie poprzez szorstką, przylegającą materję czarnej sukni, ręce, uwięzione w czarnych rękawiczkach, leżały splecione na piersiach, usta miała lekko rozchylone, a ciemne, wielkie oczy błądziły po twarzach obecnych. Włosy, upięte nisko nad karkiem, zdawały się płomienie ponad czarnym kołnierzykiem sukni, niby zwoje lśniącego metalu. Soames, patrząc na nią, szczególnego doznał uczucia, nieobcego większości mężczyzn — dziwnej rozkoszy zmysłowej, olśnienia, mianowanego przez powieściopisarzy zakochaniem się z miejsca. Wciąż w dalszym ciągu wpatrując się w nią ukradkiem, skierował się odraz u do gospodyni domu i stał, czekając niecierpliwie, aż zamilkną tony muzyki.
— Kto jest ta młoda panna ze złotemi włosami i ciemnemi oczami? — zapytał.
— O, to Irena Heron! Ojciec jej, profesor Heron, umarł w tym roku. Mieszka ze swoją macochą. Sympatyczna i ładna dziewczyna, ale zupełnie bez grosza.
— Niech mnie pani jej przedstawi, proszę.
Niewiele znalazł młodej dziewczynie do powiedzenia, a i ona sama niezbyt była rozmowna. Wrócił jednak do hotelu, w którym zamieszkał, z postanowieniem zobaczenia jej jeszcze. Cel swój osiągnął przypadkowo, spotkawszy ją nazajutrz na pomoście w towarzystwie jej macochy, która stale odbywała tutaj swój spacer od dwunastej w południe do pierwszej. Soames chętnie zapoznał się z tą damą, zwłaszcza że odrazu nieomal przeczuł w niej sojuszniczkę, jakiej było mu potrzeba. Jego wyrobiony węch w sprawach, związanych z handlową stroną życia familijnego, rychło ujawnił mu, że Irena kosztuje swoją macochę więcej aniżeli pięćdziesiąt funtów rocznie, które jej wnosi; ujawnił mu również, że pani Heronowa, kobieta młoda jeszcze, pragnie powtórnie wydać się zamąż. Niezwykła, dojrzewająca uroda pasierbicy stała jej na przeszkodzie w spełnieniu tych pragnień. I Soames z tajoną zręcznie uporczywością przeprowadził swój plan.
Wyjechał z Bournemouth, nie zdradziwszy swoich uczuć, po miesiącu wszelako powrócił i tym razem wyjawił je, nie młodej dziewczynie wszelako, ale jej macosze. Oświadczył, że zdecydowany jest czekać, jak długo wypadnie. A wypadło czekać długo, obserwując przez dręczący ten czas bujny rozkwit Ireny, zaokrąglanie się linij młodego jej ciała, ożywianie się blasku pięknych jej oczu pod wpływem żywiej tętniącej w żyłach krwi, zabarwiającej ciepłym odcieniem mleczną białość jej policzków. Za każdym razem, przy okazji ponawiania swoich odwiedzin, ponawiał też swoje oświadczyny, aby stale na odjezdnem zabierać z sobą jej odmowę, z którą wracał do Londynu ze zranionem sercem, zacięty jednak, milczący i nieustępliwy jak grób. Usiłował dotrzeć do tajemnych źródeł jej oporu, raz jeden tylko jednak olśnił go przelotny przebłysk świadomości. Było to na jednym z owych wieczorków tanecznych, dających jedyną możność wyładowania namiętności kuracjuszów nadmorskiego kąpieliska. Siedział wraz z nią we wnęce okiennej, podniecony drażniącemi dźwiękami walca. Irena spojrzała na niego poprzez pióra rozkołysanego falującym ruchem wachlarza; pod czarem tego spojrzenia stracił doreszty głowę. Chwyciwszy ją za poruszający się wraz z wachlarzem przegub jej dłoni, przycisnął usta do obnażonego ramienia młodej dziewczyny. Spłoszona, wzdrygnęła się — do dnia dzisiejszego nie zapomniał tego jej wzdrygnięcia się, ani wyraźnego wstrętu, jaki dostrzegł w jej oczach.
W rok później uległa jego natarczywości. Co ją skłoniło do ustąpienia — nie mógł nigdy dociec; nie dowiedział się też niczego od pani Heronowej, wyjątkowo zręcznej dyplomatki. Pewnego razu już po ślubie zadał żonie pytanie:
— Dlaczego tyle razy dawałaś mi odkosza?
Odpowiedziała mu dziwnem milczeniem.
Od dnia, w którym ujrzał ją po raz pierwszy, była dla niego zagadką i zagadką pozostała dla niego w dalszym ciągu...
Bosinney czekał na niego u wrót. I jego czerstwa, przystojna twarz przybrała dziwnie tęskny, a mimo to promieniejący szczęściem wyraz, jakgdyby niebo wiosenne i przepojone rzeźwiącemi zapachami powietrze darzyło go zapowiedzią niewypowiedzianej błogości. Soames spojrzał na czekającego. Co się stać mogło chłopcu, że miał taką rozanieloną minę? Na co czekał z tym uśmiechem na ustach i błyskiem rozradowania w oczach? Soames nie mógł wiedzieć, na co Bosinney czekał, stojąc na progu wzniesionego przez siebie domu i wdychając pełną piersią fale pachnącego kwiatami powietrza. I znów poczuł się nagle onieśmielonym wobec tego człowieka, którego zwykł przecież lekceważyć. Pośpieszył do wnętrza budowli.
— Jedynym kolorem odpowiednim na te dachówki — usłyszał głos mówiącego do niego Bosinney’a — byłby rubinowy z szarawym odcieniem, aby sprawiać wrażenie przejrzystości. Chciałbym wiedzieć, co pani Irena na to powie. Zamówiłem purpurowe skórzane zasłony do drzwi, prowadzących na wewnętrzny dziedziniec; dzięki złagodzeniu kremowej białości tapet salonowych otrzymamy pożądany efekt. Zadaniem wewnętrznej dekoracji jest dążenie do osiągnięcia tego, co nazywam istotą czaru.
— Uważa pan, że żona moja posiada taki czar?
Bosinney wykręcił się od dania odpowiedzi na dziwne to pytanie.
— Należałoby urządzić w pośrodku dziedzińca klomb irysów.
Soames uśmiechnął się z miną pewną siebie.
— Wstąpię do Baech’a poszukać czegoś odpowiedniego — rzekł.
Nie mieli sobie wiele więcej do powiedzenia, jednakże po drodze na stację rzucił mu Soames zapytanie:
— Uważa pan Irenę za wysoce artystyczną naturę?
— Tak.
Krótka ta odpowiedź była równie dobrze szorstką odprawą, wyraźnem powiedzeniem nieomal:
— Jeżeli pan zamierza dyskutować o zaletach żony pańskiej, radziłbym wybrać sobie innego interlokutora!
Ponury gniew, jaki taił w sobie Soames przez całe popołudnie, rozpłomienił się w nim na dobre.
Zamilkli obaj. Żaden z nich nie przemówił słowa, i dopiero kiedy byli już blisko stacji, zapytał Soames:
— Kiedy ma pan nadzieję oddać gotowy gmach?
— Ku końcowi czerwca, o ile pan rzeczywiście zamierza powierzyć mi i wewnętrzną dekorację.
Soames skinął głową.
— Zdaje pan sobie chyba jednak sprawę — rzekł — że dom kosztuje mnie znacznie więcej, aniżeli obliczyliśmy. Muszę panu nawet przyznać, że byłbym dał całej budowie za wygranę, gdyby nie to, że nie mam zwyczaju porzucania raz powziętego projektu.
Bosinney pominął to wyznanie milczeniem. Soames spojrzał na niego zukosa z wyrazem zawziętej niechęci — bowiem pomimo butnej, wyniosłej swojej powściągliwości przypominał mu Soames zaciętemi swojemi ustami i twardo zarysowanym czworokątnym podbródkiem — buldoga.
Kiedy o siódmej tego wieczora przyszła Jima na Montpellier Square, oznajmiła jej pokojowa, Bilson, że pan Bosinney jest w salonie; — nasza pani — dodała — przebiera się i zejdzie za chwilę na dół. Uprzedzi ją o przybyciu panny Juny.
Jima zatrzymała gorliwą służbistkę.
— Dobrze, moja Bilson. Pójdę do salonu. Proszę nie przeszkadzać pani Soamesowej.
Zdjęła okrycie i Bilson, rozumiejąc jej intencję, nie otworzyła jej nawet drzwi salonu, ale pobiegła na dół do suteren służbowych.
Juna zatrzymała się na chwilę, aby obejrzeć się w małem staroświeckiem srebrnem lustrze, zawieszonem nad dębową komodą, w którem odbiła się jej drobna, a mimo to dumna dziewczęca figurka z wyrazem stanowczości na małej twarzyczce, w białej sukni, z półokrągłem wycięciem dokoła szyi, zbyt szczupłej na dźwiganie korony spiętrzonych miedziano-złocistych włosów.
Cichutko otworzyła drzwi wiodące do salonu, chcąc zrobić narzeczonemu niespodziankę. Pokój przesiąknięty był subtelnym, ale upajającym zapachem azalij.
Wciągnęła aromat żądnemi nozdrzami i w tej samej chwili usłyszała głos Bosinney’a nie w tym samym pokoju, ale tuż obok:
— Ach! Tyle jest rzeczy, o których miałbym do pomówienia, ale teraz nie będziemy mieli na to czasu!
Głos Ireny odpowiedział:
— Dlaczego nie przy obiedzie?
— Jak można mówić swobodnie?...
Pierwszym impulsem Juny było cofnąć się, zamiast ulec mu jednak weszła do pokoju i stanęła przy werandowych drzwiach, wychodzących na mały dziedziniec. Stamtąd właśnie dolatywał zapach azalij, przy których klombie, zwróceni plecami do niej, tuląc twarze do złocisto-różowych kielichów kwiatowych, stali — narzeczony jej i żona Soamesa.
— Proszę, niech pani przyjdzie sama jedna w niedzielę; będziemy mogli obejrzeć cały dom razem.
Juna pochwyciła spojrzenie, jakie rzuciła mówiącemu Irena poprzez oddzielający ją od niego bukiet kwiatów. Nie było to spojrzenie zalotne, ale stokroć gorsze w oczach młodej dziewczyny — spojrzenie kobiety, która boi się wyjawienia niem zbyt wiele.
— Przyobiecałam pojechać na spacer ze stryjem...
— Z tym grubym?! Dobrze, niech panią zawiezie; to niedaleko; jakie dziesięć kilometrów, w sam raz dla jego koni.
— Biedny stryj Swithin!
Fala słodkiego aromatu azalij opłynęła twarz Juny, przyprawiając ją o nagły zawrót głowy.
— Niech pani przyjdzie! Proszę, niech pani przyjdzie!
— Ale w jakim celu?
— Muszę się tam z panią zobaczyć, sądziłem, że miałaby pani ochotę dopomóc mi...
Podsłuchującej dziewczynie wydało się, że odpowiedź zabrzmiała cicho, z drżeniem, jakgdyby z poza parawana kwiatowych bukietów.
— Chciałabym rzeczywiście.
Juna miała tego dość. Wyszła drzwiami werendowemi na otwartą przestrzeń.
— Jak tu duszno! — zawołała. — Nie mogę znieść tego zapachu!
Oczy jej, płonące gniewem i zwrócone wprost na nich oboje, omiotły ich surowem spojrzeniem.
— Mówiliście o domu? I ja nie widziałam go jeszcze... Może pojedziemy wszyscy obejrzeć go w niedzielę?
Twarz Ireny zgasła i zbladła.
— Jadę tego dnia na spacer ze stryjem Swithinem — odpowiedziała.
— Ze stryjem Swithinem? A cóż to szkodzi? Możesz dać mu odprawę!
— Nie mam zwyczaju dawania nikomu odprawy!
Rozległy się kroki i Juna ujrzała Soamesa, stojącego tuż poza nią.
— Jeżeli jesteście gotowi — rzekła Irena, zwracając się do wszystkich trojga zkolei z dziwnym uśmiechem — obiad jest także gotów!