Posiadacz/Część III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
ŚWIADECTWO PANI MAC ANDERSOWEJ

Niewątpliwie wielu ludzi, nie wyłączając redaktora „Ultrawiwisekcjonisty“, będącego wówczas w rozkwicie pierwszej młodości, orzekłoby, że Soames nie okazał się godnym nazwy mężczyzny, skoro nie zerwał zamków z drzwi żoninej sypialni i, po uprzedniem zdrowem jej przetrzepaniu, nie odzyskał przemocą swoich praw małżeńskich.
Brutalność nie roztopiła się do tego stopnia beznadziejnie w humanitaryzmie, jak to bywało dawniej, mimo to uczuciowy odłam społeczeństwa dozna napewno ulgi, dowiadując się, że nie uczynił on żadnej z tych rzeczy. Czynna brutalność nie znajduje stronników z pośród Forsytów; zbyt są naogół ostrożni i nazbyt miękkiego serca. Sames nadto odznaczał się dość pospolitą zresztą dumą, która nie wystarczała, aby natchnąć go prawdziwie wielkodusznym postępkiem, była wszelako dostatecznie wielką, aby powstrzymać go od dogodzenia sobie czynem szczególnie nikczemnym, chyba że w wyjątkowem uniesieniu. Nadewszystko jednak prawdziwy jego forsytyzm nie pozwalał mu na okrycie samego siebie śmiesznością. Poza faktycznem podniesieniem ręki na żonę nie widział możności przeciwdziałania; dlatego też pogodził się pozornie ze swojem położeniem, nie zaoponowawszy przeciwko niemu ani jednym wyrazem.
Przez całe lato i jesień chodził w dalszym ciągu do biura, nie przestawał sortować swoich obrazów i zapraszać przyjaciół na obiady.
Nie wyjechał z miasta; Irena nie chciała opuścić miejskiego swojego mieszkania. Jakkolwiek dom w Robin Hill zupełnie już był wykończony, pozostawał jednak niezamieszkały w daremnem oczekiwaniu na wprowadzenie się właściciela. Soames wystąpił sądownie przeciwko Piratowi, domagając się od niego zwrotu nadpłaconej sumy trzystu pięćdziesięciu funtów.
Obrony Bosinney’a podjęło się biuro obrończe panów Freak i Able. Przyznając w zasadzie fakty, wskazywali oni jednak na pewien punkt w zamienionej przez Soamesa i Bosinney’a korespondencji, sprowadzający całą rzecz — poza przybraniem jej w adwokackie zawiłości frazeologiczne — do tego, że wzmianka o „wolnej ręce“ w warunkach określonych w korespondencji jest niedorzecznem przeciwieństwem pomiędzy treścią słów, a zewnętrznym ich wyrazem.
Przypadkiem, nie tak nieprawdopodobnym, jak mogłoby się zdawać, dowiedział się Soames o linji obrony przyjętej przez przedstawicieli jego przeciwnika dzięki temu, że pracujący współwłaściciel jego biura, Bustard, znalazł się na obiedzie u poborcy podatkowego, Walmisley’a, przy młodym Chankery’m, stającym przed kratkami, jako specjalny znawca prawa zwyczajowego.
Manja mówienia o sprawach zawodowych, ujawniana przez wszystkich adwokatów z chwilą, kiedy po odejściu pań do salonu zostają sami przy czarnej kawie, skłoniła też Chankery’ego, młodego, obiecującego adwokata, do zwierzenia się z kancelaryjnej swojej kazuistyki sąsiadowi, którego nie znał z nazwiska, bowiem Bustard, siadujący stale w tylnych ławkach, nie był człowiekiem znanym otoczeniu.
Mam teraz — zaczął Chankery — przypadek, w którym zamierzam skorzystać z „ciekawego kruczka“. Poczem zachowując zawodową dyskrecję, wyjaśnił zagadkę sprawy Soamesa. Każdy z kimkolwiek o tem mówił, uważa to za „mocny punkt“ obrony. Jedyna możliwa furtka, bardzo ciasna, niewątpliwie. Wynik „djabelnie poważny, dla jego klijenta jak przewiduje“ — szampan Walnisley’a był lichy, ale raczono się nim w wielkiej obfitości. — Sędzia gotów krótko się z tem rozprawić. On sam, Chankery, zamierza użyć całej siły swojej wymowy: „punkt“ istotnie doskonały. A jak sąsiad jego uważa?
Bustard, wzór dyskrecji, nie wyraził swojego zdania. Zdał jednak z pewną dozą złośliwości sprawę z incydentu tego Soamesowi, bowiem cichy, spokojny ten człeczyna miał ludzki sposób odczuwania, zakończył też wyrażeniem własnej opinji, że „punkt“ jest istotnie mocno sporny.
Zgodnie z powziętą decyzją powierzył Soames sprawę swoją Joblingowi i Boulterowi, z chwilą jednak, kiedy to zrobił, żałował, że nie podjął się sam własnej obrony. Po otrzymaniu kopji obrony Bosinney’ udał się do obranego przez siebie biura.
Boulter, kierujący biurem i mający sprawę w swoim ręku, jako że Jobling nie żył już od kilku lat, powiedział mu, że uważa to raczej za pomyślny dla niego punkt, pragnie jednak zasięgnąć co do tego opinji poważnego konsultanta.
Soames polecił mu udać się do najlepszego rzeczoznawcy, zwrócono się tedy do radcy królewskiego, Waterbucka, zapłaciwszy mu za poradę jedenaście gwinei. Konsultant przetrzymał papiery sześć tygodni, poczem przysłał następującą piśmienną odpowiedź:
„Mojem zdaniem właściwa interpretacja tej wymiany listów zależna jest w znacznym stopniu od intencji stron, wobec czego zeznania ich wpłyną na przebieg procesu. Mojem zdaniem należałoby próbować wydostania od architekta przyznania, iż rozumiał on daną mu instrukcję w ten sposób, że niewolno mu było przekroczyć sumy dwunastu tysięcy pięćdziesięciu funtów. Co się tyczy wyrażenia „wolna ręka w warunkach tej korespondencji“, na które skierowana została moja uwaga, uważam punkt ten istotnie za sporny: sądzę jednak, że miarodajny być może co do niego wyrok w sprawie Boileau contra „Stwardniały cement, Spółka z ogr. por.“
Reprezentujące interesy Soamesa biuro obrończe wzięło pod uwagę tę opinję rzeczoznawcy i w myśl jej pokierowało redakcją pytań, ku wielkiemu wszakże strapieniu swojemu przekonało się, że panowie Freak i Able tak mistrzowsko odparli zarzuty, iż nie ostał się żaden z nich, i to bez zastrzeżeń.
Soames dostał 1-go października do ręki odpowiedź Waterbucka, którą przeczytał w jadalni przed obiadem. Zdenerwowała go ona, nietyle ze względu na zawarte w niej powołanie się na sprawę „Boileau“ contra Sp. z ogr. por. „Stwardniały cement“, ile dlatego, że ostatnio zaczął i jemu samemu punkt ten wydawać się spornym; tkwił w nim ów szczególny zapaszek subtelności kodeksowej, tak ponętny dla wyostrzonych apetytów prawniczych. Fakt, że własne jego odczucie znajdowało potwierdzenie ze strony radcy królewskiego, Waterbucka, mógł w rzeczy samej zaniepokoić poważnie każdego.
Siedział też, rozmyślając o tem, wpatrzony w puste palenisko kominka, jakkolwiek bowiem była już pora jesienna, utrzymywała się wciąż wspaniała pogoda, jakgdyby to był jeszcze środek sierpnia. Gniewało go, że natrafia na trudności; zbyt gorąco pragnął zmiażdżenia Bosinney’a.
Mimo że nie widział architekta od owego ostatniego spotkania w Robin Hill, nie był nigdy wolny od uczucia jego obecności — nie mógł wykreślić z pamięci swojej obrazu wymizerowanej jego twarzy z jej wystającemi kośćmi policzkowemi i natchnionemi oczami. Nie będzie przesadą zaznaczenie, że nie pozbył się nigdy wrażenia, doświadczonego owej nocy, kiedy usłyszał o świtaniu krzyk pawia — wrażenia, że Bosinney krąży koło domu. Każda sylwetka ludzka, zarysowująca się w mroku wieczornym i przesuwająca się mimo, wydawała mu się podobną do tego, którego George tak trafnie przezwał „Piratem“.
Pewien był, że Irena spotyka się z nim w dalszym ciągu; gdzie i w jaki sposób, ani wiedział, ani badał, powstrzymywany nieokreśloną, tajemną obawą dowiedzenia się zbyt wiele. Wszystko to wydawało mu się obecnie ukrytą podziemną robotą.
Czasem, kiedy pytał żonę, skąd wraca, i gdzie była, o co uważał sobie za obowiązek pytać ją, jak winien czynić każdy Forsyte, dziwną bardzo miała minę. Zdumiewającą była jej moc panowania nad sobą; zdarzały się wszelako chwile, kiedy z poza maski, kryjącej jej zawsze niezbadaną dla niego twarz, błyskał wyraz, jakiego nigdy na niej dotychczas nie widywał.
Od pewnego czasu stało się jej zwyczajem spożywanie lunchu poza domem; ilekroć informował się u garderobianej Bilson, czy pani jej była w domu na lunchu, otrzymywał równie często przeczącą jak twierdzącą odpowiedź.
Mocno mu się niepodobało to jej wałęsanie się samopas, czego bynajmniej przed nią nie ukrywał. Nie zwracała jednak na to najmniejszej uwagi. Było coś w jej lekceważeniu z całym spokojem jego życzeń, co go złościło, zdumiewało, a mimo to bawiło nieomal. Wyglądało to istotnie na lubowanie się z jej strony myślą o odnoszeniu zwycięstwa nad nim.
Wstał wreszcie od studjowania odpowiedzi królewskiego radcy, Waterbuck’a i, udawszy się na górę, wszedł do pokoju Ireny, zamykała się bowiem w nim dopiero idąc spać — tyle jeszcze miała poczucia przyzwoitości, że liczyła się pod tym względem ze służbą. — Zastał żonę, rozczesującą szczotką włosy. Odwróciła ku niemu głowę z szczególnym ogniem w oku.
— Czego tu chcesz? — rzekła. — Proszę wyjść z mojego pokoju!
— Chcę wiedzieć, jak długo trwać ma pomiędzy nami ten stan rzeczy? — odparł. — Mam go już oddawna dość.
— Czy wolno mi prosić o opuszczenie mojego pokoju?
— Czy wolno żądać, abyś traktowała mnie jak męża?
— Nie.
— W takim razie przedsięwezmę kroki, zmuszające cię do tego.
— Bądź łaskaw!
Wytrzeszczył na nią oczy, zaskoczony spokojem jej odpowiedzi. Wargi jej zaciśnięte były tak, że tworzyły wąską linijkę; włosy jej spadały rozsypanemi falami na obnażone ramiona i plecy, tworząc blaskiem i jasnością swojego złota dziwny kontrast z ciemnemi jej oczami — oczami, w których płonęły skłócone uczucia: lęku, nienawiści, pogardy i szczególnego, stałego tryumfu.
— Bardzo proszę o opuszczenie mojego pokoju!
Odwrócił się i wyszedł z chmurą na twarzy.
Wiedział bardzo dobrze, że nie myśli przedsiębrać żadnych kroków, widział też, że Irena doskonale zdaje sobie sprawę z jego lęku przed przedsiębraniem ich.
Od początku ich małżeńskiego pożycia miał zwyczaj opowiadania jej o wszystkich swoich interesach: o tem, jacy i w jakich sprawach odwiedzali go klijenci; jak oczyścił hipotekę Parkesa; w jakiem stadjum jest ciągnący się od tak dawna proces Fryera przeciwko Forsytowi, powstały wskutek nad miarę przezornego rozporządzenia się swoją własnością przez dziadecznego jego stryja, Mikołaja Forsyta, który tak zawikłał całą sprawę, że niepodobna było przystąpić do niej z żadnej strony. Wszelkie były też widoki, że proces ten pozostanie źródłem dochodów szeregu pokoleń prawniczych aż do dnia Sądu Ostatecznego bodaj.
Zdawał jej też sprawę ze swojej bytności u Jobsona, gdzie natrafił na sprzedaż autentycznego Bouchera, który wymknął mu się właśnie z rąk na licytacji u Talleyranda i Synów w Pall Mall.
Uwielbiał Bouchera, Watteau i całą ówczesną szkołę. Przywykł opowiadać Irenie o tem wszystkiem, czynił to też w dalszym ciągu i teraz nawet, prowadząc długie monologi przy obiedzie, jakgdyby wartkością potoku słów swoich mógł zagłuszyć wobec siebie samego drążący ból serca.
Często, ilekroć bywali sami, próbował pocałować ją na dobranoc. Może pieścił tajemną, nieokreśloną nadzieję, że przyjdzie dzień, kiedy pozwoli mu ona na to, a może kierowało nim tylko poczucie, że mąż powinien całować żonę. Gdyby nawet miała nienawidzić go, jemu samemu w żadnym razie nie przystoi popełnianie błędu zaniedbywania ustalonego rytuału.
Dlaczego jednak miałaby nienawidzić go? I teraz jeszcze nie może w to uwierzyć. Dziwnem byłoby, gdyby miał być nienawidzonym! — zbyt krańcowe to uczucie! A jednak on sam nienawidzi Pirata, bezdomnego tego włóczęgi, tego nocnego Marka. W myśli bowiem widział go Soames zawsze stojącego na czatach — krążącego dokoła domu. O, musi dziać mu się bardzo kiepsko! Młody Burkitt, kolega jego po fachu, widział go, wychodzącego z trzeciorzędnej garkuchni z miną wygłodniałego wilka.
W ciągu całego szeregu spędzanych bezsennie godzin rozmyślał Soames nad sytuacją, zdającą się nie mieć końca — o ile Irena nie przyjdzie nagle do rozumu. — Ani na jedną chwilę nie powstała na serjo w jego głowie myśl rozłączenia się z żoną...
A Forsytowie? Jaki udział brali oni w tem stadjum ukrytej tragedji Soamesowej?
Mówiąc prawdę, niewielki, a bodaj żaden, jako że bawili wówczas wszyscy nad morzem.
Zamieszkując hotele, zakłady hydropatyczne, czy też zwykłe pensjonaty, kąpali się codziennie i wchłaniali w płuca zapas ozonu, który starczyć im miał na całą zimę.
Każda sekcja w obranej przez siebie winnicy hodowała, zrywała, wyciskała i ściągała do butelek grona ulubionego powietrza morskiego.
Początek września był początkiem ich powracania na zimowe leże.
W czerstwem zdrowiu i w natłoczonych wagonach, z mocnemi rumieńcami na policzkach, powracali codziennie z rozmaitych stacyj klimatycznych. Następnego zaraz rana zabierali się wszyscy zpowrotem do rozmaitych swoich zajęć.
W najbliższą niedzielę salon Tyma przepełniony był od lunchu do obiadu.
W szeregu innych ploteczek, nazbyt licznych i interesujących, ażeby można było opowiedzieć je, wspomniała pani Septymusowa Small, że Soames i Irena nie wyjeżdżali nigdzie.
Obcej względnie osobie przypadła rola dostarczycielki następnego zkolei, podniecającego ciekawość, szczegółu informacyjnego.
Zdarzyło się, że pewnego popołudnia w końcu września, najserdeczniejsza przyjaciółka Winifredy Dartie, pani Mac Ander, używając zaleconego jej przez lekarza ruchu w postaci przejażdżki na rowerze w Richmond Parku, w towarzystwie młodego Augusta Flipparda, spotkała Irenę i Bosinney’a, powracających z paprociowych zarośli w stronę Sheen Gate.
Może biedna kobiecinka była spragniona, pedałowała bowiem długo po suchej, kamienistej drodze, zaś — jak wiadomo każdemu Londyńczykowi — jeżdżenie na rowerze i równocześnie prowadzenie rozmowy z młodym Flippardem nadszarpnąć może najsilniejszy organizm; a może też wzbudził jej zazdrość widok cienistych zarośli paprociowych, z których powracało „tych dwoje“. Cieniste zarośla paprociowe na szczycie pagórka, nad któremi rozpięły dach ochronny splecione gałęzie dębów. Paprociowe zarośla, z których gąszczu rozlegał się nieskończony hymn weselny turkawek i gdzie jesień, szeleszcząca opadającemi z drzew liśćmi, szeptała słowa miłosne do ucha kochankom, szukającym wśród tych paproci schronienia i nie zwracającym uwagi na przemykającą obok nich płową zwierzynę. Paprociowe zarośla, darzące nieporównaną rozkoszą, złotemi chwilami niezmąconego kojarzenia się nieba z ziemią! Paprociowe zarośla, święte gaje jeleni i faunów, wyskakujących z poza pni drzewnych, tańczących dokoła srebrzystej bieli nimf, ukrytych w gąszczach brzezinowych o zmroku letnim!
Pani ta znała wszystkich Forsytów, że zaś bywała na przyjęciach u Juny, odrazu zorjentowała się kogo ma przed sobą. Własne jej zamęźcie, biedaczki, nie było fortunne, że jednak posiadała dość zdrowego rozsądku i zręczności aby doprowadzić swojego męża do zostania schwytanym na gorącym uczynku, przeszła ona sama przez nieuniknione bagienko rozwodowe bez skalania się najlżejszą plamką.
Dzięki temu miała opinję sędziego, wyrokującego we wszystkich tego rodzaju sprawach; dodać zaś należy, że mieszkała w jednym z owych wielkich gmachów, gdzie w poszczególnych małych mieszkankach skupione są nieprawdopodobne mnóstwa Forsytów, których jedynem zajęciem w wolnych od pracy chwilach jest roztrząsanie cudzych spraw.
Biedna, poczciwa kobiecina była może spragniona, napewno jednak była znudzona, bowiem Flippard miał opinję intelektualisty. Spotkać „tych dwoje“ w tak niezwykłym miejscu było wyraźnie łaskawem dla niej zrządzeniem Opatrzności.
W stosunku do pani Mac Anderowej, jak wogóle do całego towarzystwa londyńskiego, czas nie posuwa się naprzód.
Drobna ta, ale niezwykła kobietka zasługuje na specjalne zwrócenie na nią uwagi, bowiem jej wszystko widzące oko i obrotny, ostry języczek przyczyniły się niewątpliwie do urzeczywistnienia zamierzonych przez Opatrzność celów.
Z nieodmienną swoją miną osoby w przededniu śmierci, potrafiła doprowadzać dbałość o siebie do dokuczliwych wręcz granic. Więcej i napewno w znaczniejszym na swój sposób stopniu, aniżeli każda inna kobieta, przyczyniła się ona w swojem środowisku do wyrwania z korzeniem zmysłu rycerskości, który wciąż jeszcze hamuje postęp cywilizacji. Uważana była za osobę szykowną i tak sympatyczną, że nie mówiono o niej inaczej, aniżeli pieszczotliwie, jako „o małej Mac Ander“.
Dobrze ubierająca się, członkini Klubu Kobiet, nie należała jednak bynajmniej do owych zhisteryzowanych, ponurych działaczek, wojujących nieustannie o prawa, należne ich płci. Było to właściwie zbędne, co się jej bowiem tyczy, brała ona sobie te prawa nieświadomie dla samej siebie, jakgdyby przynależne jej z natury, umiała też wyzyskiwać je w sposób dla siebie najkorzystniejszy, nie budząc przytem innych uczuć, poza podziwem i zachwytem licznej klasy związanej z nią węzłami pokrewności, nietyle właściwie z racji jej manjer, ile jej urodzenia, wychowania i właściwego jej rysu charakterystycznego — poczucia tego, co uchodzi.
Córka adwokata z Bedford i córki duchownego, nigdy, przez cały czas przykrych doświadczeń małżeńskiego swojego pożycia z bardzo miernym, do szaleństwa miłującym naturę malarzem, który porzucił ją dla jakiejś aktorki, nie straciła kontaktu z wymaganiami, wierzeniami, i prawdziwemi odczuwaniami Towarzystwa, z chwilą też odzyskania swobody, bez wysiłku znalazła się w samem gnieździe forsytyzmu.
Zawsze dobrze usposobiona i „pełna wiadomości“, była wszędzie pożądanym gościem. Nikt nie dziwił się, ani też nie wyrażał się o niej nagannie, o ile spotkał ją na Renie czy w Zermatt samą lub podróżującą w towarzystwie innej jeszcze damy i dwóch panów; każdy czuł, że umie ona bez zarzutu stać na straży własnej godności, dlatego też serca wszystkich Forsytów żywym odzywały się oddźwiękiem na cudowny ów instynkt, umożliwiający jej korzystanie z wszelkich uciech życia, nie roniąc przytem nic z samej siebie. Panowało też powszechne przekonanie, że kobieta taka jak pani Mac Anderowa stworzona jest do utrzymania i szerzenia najlepszego krajowego typu niewiast. Nigdy nie miała dziecka.
Jeżeli istniało coś, czego nie znosiła bardziej niż wszystkiego innego, były tem owe łagodne kobiety, w których mężczyźni szczególny upatrują urok. Do pani Soamesowej wyjątkową czuła niechęć.
Mgliście niewątpliwie odczuwała, że o ile możnaby istotnie przyjąć urok ten za kryterjum, przepadłoby znaczenie szykowności i elegancji; dlatego też nie znosiła — nienawiścią tem głębszą, im częściej się zdarzało, że ów tak pojęty urok zdawał się krzyżować wszelkie jej plany — subtelnego powabu, jakiego nie mogła nie widzieć w Irenie.
Utrzymywała wszelako, że nie może dopatrzeć się niczego w tej kobiecie — niema w niej za grosz energji — nie potrafiłaby napewno istnieć samodzielnie — każdy mógłby ją wyzyskać; to jasne — niepodobna wogóle zrozumieć, co mężczyźni w niej widzą i czem się zachwycają!
Pani Mac Anderowa nie była w gruncie rzeczy złą, konieczność wszelako utrzymania się na stanowisku w przykrych okolicznościach małżeńskiego jej pożycia zmuszała ją do krążenia po świecie z pełnym koszem wiadomości; nie przyszło jej też wcale na myśl, że lepiej zrobiłaby, gdyby w sprawie spotkania „tych dwojga“ w Parku trzymała język za zębami.
Traf chciał, że obiadowała tego dnia w domu Tyma, gdzie bywała czasem, aby „rozruszać staruszki“, jak zwykła mawiać. Zawsze spotykała tam na obiadach te same osoby, proszone celem dotrzymywania jej towarzystwa: Winifredę Dartie i jej męża, Franusię dlatego, że należała do artystycznych kół, wiadomo było bowiem, że pani Mac Anderowa pisuje artykuły o modach do miesięcznika „Królestwo Pań“ i wreszcie, jako objekty do flirtu dla niej, usiłowano, o ile to się udawało, ściągnąć jednego albo dwóch młodych Haymansów, którzy, jakkolwiek nigdy nic nie mówili, uważani byli za bardzo sprytnych i doskonale obeznanych ze wszystkiem, co było ostatnim krzykiem mody w eleganckim świecie.
O dwadzieścia pięć minut po siódmej zakręciła światło elektryczne w małym swoim przedpokoju i, otulona w wieczorne okrycie z kołnierzem z szenszylli, wyszła na korytarz, zatrzymując się na chwilę, aby się upewnić, czy zabrała klucz od zatrzasku. Małe te, same w sobie mieszkanka uważała za wielce odpowiednie; skąpo, oczywiście, miała w nich powietrza i światła, mogła jednak wygodnie zamknąć je, kiedykolwiek chciała i wyjść czy wyjechać. Nie miała kłopotu ze służbą, nigdy też nie czuła się związaną, jak wówczas, kiedy biedny, kochany Fred wiecznie łaził jej po piętach; taki był niepoczytalny. Na myśl wszelako o aktorce teraz nawet jeszcze krzywił jej usta cierpki, szyderczy uśmiech.
Mocno zatrzasnąwszy drzwi za sobą, minęła posępny, wskutek brunatno-żóltawych ścian, korytarz, na który wychodził nieskończony szereg ponumerowanych ciemno-dębowych drzwi. Winda zjeżdżała nadół, otulona więc w swój wieczorowy płaszcz z podniesionym kołnierzem, świadoma, że każdy jej jasnoblond włos na głowie ułożony jest na właściwem miejscu, czekała nieporuszenie, aż dźwig zatrzyma się na jej piętrze. Żelazne wrota rozwarły się; weszła. Znajdowały się już wewnątrz trzy osoby: mężczyzna w szerokiej białej kamizelce, z szeroką, gładką niby dziecięcą twarzą i dwie wiekowe damy czarno ubrane, z mitenkami na rękach.
Pani Mac Anderowa uśmiechnęła się do nich; znała się z każdym i owi troje, dotychczas zadziwiająco milczący, zaczęli rozmawiać wszyscy naraz. Stanowiło to tajemnicę powodzenia pani Mac Anderowej. Prowokowała rozmowę.
Rozmowa ta prowadzona była bez przerwy przez cały czas zjeżdżania z piątego piętra, podczas którego chłopiec obsługujący windę stal odwrócony, wysadziwszy cyniczną twarz poprzez żelazne pręty.
Na dole rozstali się; mężczyzna w białej kamizelce udał się do sali bilardowej, wiekowe damy — do jadalni na obiad, zamieniwszy po drodze parę uwag w rodzaju: „Jaka mila, sympatyczna kobietka!“ i „taka terkotka“ — a pani Mac Anderowa do dorożki.
Ilekroć pani Mac Anderowa obiadowała w domu Tyma, rozmowa (mimo że on sam nigdy nie dawał się nakłonić do uczestniczenia w tych przyjęciach), przybierała szerszy, bardziej światowy charakter, tak lubiany przez Forsytów, i to właśnie czyniło damę tę tak bardzo pożądanym u nich gościem.
Pani Smallowa i ciotka Hester uważały jej obecność za rozweselającą rozrywkę. „Gdyby tylko — mawiały — można było zetknąć z nią Tyma!“ Czuły, że towarzystwo jej dobrze zrobiłoby mu. Umiała naprzykład opowiedzieć najświeższą historję o synu sira Charles’a Fista w Monte Carlo; wiedziała, czyją kopją jest właściwie bohaterka najnowszej powieści Tynemoutha Eddy, o którą wszyscy się dobijali i jakie są obecnie najmodniejsze w Paryżu stroje kobiece. Taka też była rozsądna w rozstrzyganiu trudnych kwestyj, jak naprzykład, czy skierować najstarszego chłopca Mikołajów do marynarki, zgodnie z życzeniem jego matki, czy też zrobić z niego buchaltera, co, zdaniem ojca, byłoby drogą najpewniejszą. Bezwzględnie przeciwną była marynarce. O ile nie jest się wyjątkowo uzdolnionym, albo o ile się nie ma za sobą wyjątkowo silnych pleców, jest się haniebnie pomijanym. A zresztą, do czego można na tej drodze dojść, jeżeli nawet doprowadzi się do stanowiska admirała? — do nędznych okruchów jedynie! Buchalter ma daleko więcej szans, należy tylko umieścić go w dobrej firmie, w której niema ryzyka przy samem zaraz wstąpieniu!
Czasem też dawała wskazówki giełdowe, co w domu Tyma szczególnie ceniono, mimo że ani pani Smallowej ani ciotce Hester nie były one bynajmniej potrzebne. Nie posiadały pieniędzy do lokowania, samo wszelako zetknięcie się z tą stroną życia mile już je podniecało. Było dla nich nieznanem dotychczas przeżyciem. Zapewniały, że zasięgną rady Tyma. Nie czyniły tego jednak nigdy, wiedząc zgóry, że wprawi go to w zły humor. Ukradkiem wszakże, w ciągu tygodni jeszcze potem, szperały w specjalnem piśmie, czytywanem przez nie z szacunkiem z powodu jego prawdziwie nowoczesnych tendencyj, chcąc przekonać się, czy akcje „Świetnych rubinów“ lub spółki akcyjnej „Wełniane regenmantle“ idą wgórę czy spadają. Czasem nie mogły znaleźć wcale wzmianki o którem z tych Towarzystw; czekały wówczas na przybycie Jamesa, Rogera, a nawet Swithina, których pytały drżącym z zaciekawienia głosem, jak stoi „Klej Boliwijski“, bo niema nic o nim w gazecie.
— Po kiego licha wam ta wiadomość? — obruszał się Roger. — Nowe jakieś naciąganie! Porządnie się na niem sparzycie! Też pomysł! Pakować pieniądze w klej! W rzecz, o której nie macie zielonego pojęcia! Kto wam to podsunął?
I, dowiedziawszy się od nich wszystkiego, co im powiedziano o tych akcjach, odchodził, aby rozpytać się o nie w City i ewentualnie zaangażować własne fundusze w tem przedsiębiorstwie.
Mniej więcej w połowie obiadu, w chwili właśnie, kiedy podano comber barani, pani Mac Anderowa, rozglądając się niewinnie dokoła, rzekła:
— Jak się państwu zdaje, kogo spotkałam dzisiaj w parku Richmondskim? Napewno nigdy nie zgadniecie — panią Soamesową i... pana Bosinney’a. Pewnie wracać musieli z oględzin domu.
Winifreda Dartie kaszlnęła, poza tem nie odezwał się nikt słowem. Była to wiadomość, na którą wszyscy bezwiednie zdawali się czekać.
Należy oddać pani Mac Anderowej sprawiedliwość, że, wraz z trzema jeszcze osobami, bawiła w Szwajcarji i na włoskich jeziorach, nie słyszała więc nic o zerwaniu przez Soamesa stosunków z architektem. Nie mogła tem samem przewidzieć siły wrażenia, jakie podana przez nią wiadomość wywrze na obecnych. Siedzący na prawo i na lewo od niej młodzi Haymansowie, utkwiwszy ponure, chude, jakgdyby wygłodniałe twarze w stojące przed niemi talerze, żarłocznie jedli swoje porcje baraniny.
Obaj ci chłopcy, Giles i Jessy, tak byli wzajem do siebie podobni i tak nierozłączni, że znani byli ogólnie pod mianem dwóch Ajaksów. Nigdy nie słyszał nikt z ich ust ani słowa i zawsze zdawali się być zajęci nierobieniem niczego. Powszechnie przypuszczano, że obkuwają się do ważnego jakiegoś egzaminu. Odbywali wielogodzinne spacery bez kapelusza w części Parku, sąsiadującej z ich domem, z nieodłącznym u ich nóg foksikiem; nie mówili przez cały czas przechadzki ani słowa i nie wypuszczali z ust papierosa. Co rano, w odległości pięćdziesięciu jardów, kłusowali na dwóch wynajętych rumakach, których nogi były tak samo długie jak ich własne, ku Campdon Hill i co rano, w godzinę później, niezmiennie w odległości pięćdziesięciu jardów, wracali stępa zpowrotem. Co wieczór, niezależnie od tego, gdzie obiadowali, można ich było widzieć około wpół do jedenastej, wychylających się przez balustradę promenady w Alhambrze.
Nie widziano ich nigdy w pojedynkę; pospołu w ten sposób spędzali życie, z którego napozór zupełnie byli zadowoleni.
Pod wpływem głuchego poruszenia się w ich łonach poczucia godności zwrócili się w przykrym tym momencie do pani Mac Anderowej i zapytali ściśle tym samym tonem:
— Widziała pani „Tych...?
Zdumienie jej na dźwięk ich głosu było tak wielkie, że wypuściła z rąk widelec; przechodząca w tej chwili Smither pośpiesznie zabrała jej talerz. Ale pani Mac Anderowa z całą przytomnością umysłu natychmiast ją odwołała.
— Prosiłabym o jeszcze kawałek wybornej tej baraniny.
Później wszelako, znalazłszy się już w salonie, usiadła przy pani Smallowej, zdecydowana zbadać sytuację gruntownie.
— Jaka czarująca kobieta, ta młoda Soamesowa! — zaczęła. — Takie sympatyczne ma usposobienie! Soames może prawdziwie uważać się za szczęśliwego człowieka!
Jej żądza dowiedzenia się w zbyt małym jednak stopniu uwzględniała najczulszą strunę Forsytów, niezwykłych dzielić się troskami swojemi z ludźmi z poza ich klanu. To też pani Septymusowa Small, odsunąwszy się z chrzęstem i skrzypieniem całej swojej postaci, urażona w osobistej swojej godności, zbyła interlokutorkę surowem:
— Droga pani poruszyła temat, o którym nie mówi się u nas.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.