Posiadacz/Część III/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
NOC W PARKU

Jakkolwiek, wiedziona niezawodnym swoim instynktem, pani Smallowa powiedziała to właśnie, co bardziej jeszcze „zaintrygowało“ jej gościa, trudno doprawdy pomyśleć, w jaki sposób, chcąc pozostać wierną prawdzie, mogłaby odpowiedzieć inaczej.
Nie był to istotnie temat, o którym Forsytowie mogli dyskutować z sobą. Była to raczej kwestja „podziemna“, że użyję wyrazu, wymyślonego przez Soamesa dla scharakteryzowania sytuacji wobec samego siebie.
Mimo to nie upłynął tydzień od spotkania, jakie pani Mac Anderowa miała w parku Richmondskim, a wszyscy oni — z wyjątkiem Tyma, przed którym najstaranniej ukrywano tę wiadomość — zarówno James i jego cała rodzina, jak George i wszyscy inni, od narożnego okna w Haversnake do bilardowego pokoju w „Czerwonej Miarce“ wiedzieli, że „ci dwoje“ posunęli się do najdalszych granic.
George (ten sam, którego autorstwa były rozmaite trafne powiedzonka, zaaklimatyzowane na stałe w eleganckich kołach) dał wierniejszy niż inni wyraz powszechnemu odczuwaniu, powiedziawszy, w rozmowie z bratem swoim, Eustachym, że „Pirat“ za daleko już „zajechał“ i że chyba nareszcie Soames „będzie miał tego dość“.
Czuło się, że powinien już mieć dość, a jednak jak można było zaradzić? Należałoby może przedsięwziąć odpowiednie kroki; przedsiębranie kroków byłoby jednak fatalne.
Bez publicznego skandalu, do którego nie mogli przecież go zachęcać, trudno było wymyśleć, co dałoby się w tych warunkach zrobić. W tem położeniu bez wyjścia, jedyną rzeczą wskazaną było zatajenie całej sprawy przed Soamesem oraz nie mówienie o niej z sobą wzajem, słowem pomijanie jej milczeniem.
Może uda się wpłynąć na Irenę zachowaniem w stosunku do niej wyniosłego chłodu?... Niestety jednali, rzadko bywała teraz widzialna, zachodziła więc pewna trudność w szukaniu jej towarzystwa po to jedynie, aby okazać jej wyniosły chłód. Od czasu do czasu w intymności sypialni wyjawiał James Emilji całą głębię bólu, jaki sprawia mu nieszczęsny los syna.
— Nie mogę ci wcale powiedzieć, ile mnie to kosztuje — mawiał — zadręcza mnie to na śmierć. Skończy się napewno na skandalu, na którym Soames niewątpliwie nie wygra. Nic mu jednak nie powiem. Może naprawdę nic w tem wszystkiem niema? Jak myślisz? Irena jest, jak mówią, bardzo artystyczną naturą. Co mówisz? Druga „ciotka Jula!“ Ach, nie wiem nic, ale przygotowany jestem na najgorsze. Taki właśnie jest koniec bezdzietnych małżeństw! Wiedziałem od samego początku, co z tego wyniknie. Nigdy mi nie mówili, że nie chcą mieć dzieci. Nigdy nic mi się nie mówi!
Klęcząc przy swoim łóżku, z oczami szeroko otwartemi i pełnemi wyrazu zatroskania, wtykał nos w kołdrę. W długiej swojej nocnej koszuli, z pochylonym karkiem i zaokrąglonym grzbietem miał wygląd wielkiego białego ptaka.
— „Ojcze nasz“ — powtarzał — nie przestając rozmyślać o możliwości zagrażającego im skandalu.
Zupełnie tak samo jak stary Jolyon, i on w głębi duszy przypisywał winę całej tej tragedji wtrącaniu się rodziny. Co „tej hołocie“ — zaczynał nazywać w myśli odnogę ze Stanhope Gate, wraz z Jolyonem-synem i jego córką, „tą hołotą“ — wpadło do głowy, żeby wprowadzać do rodziny takiego hołysza jak Bosinney? (Wiedział o przezwisku „Pirata“, danem Bosinneyowi przez George’a, niebardzo jednak mógł połapać się, oo ono ma znaczyć — młody człowiek jest przecież architektem?)
Zaczynało mu przychodzić na myśl, że brat jego, Jolyon, dla którego zawsze wielki miał respekt i na którego zdaniu zawsze polegał, nie odpowiada w zupełności wysokiemu mniemaniu, jakie ma o nim.
Nie posiadając siły charakteru starszego brata, był bardziej zgnębiony aniżeli zły. Wielką dla niego pociechą było chodzenie do Winifredy i zabieranie małych Darciątek na przejażdżkę powozem po Ogrodach Kensingtońskich. Tutaj, przy Okrągłym Stawie widywano go często, przechadzającego się, z oczami utkwionemi niespokojnie w żaglówkę małego Publjusza, na którą on sam postawił monetę pensową, jakgdyby przekonany był, że nie przypłynie ona już więcej do brzegu, podczas kiedy mały Publjusz — niepodobny zupełnie do swojego ojca, jak z rozkoszą konstatował James — ciągnąc stateczek w stronę wiatru, usiłował nakłonić dziadka, ażeby założył się o jeszcze jednego pensa, że żaglówka nie dopłynie, chociaż wiedział dobrze, że dopłynie. Dziadek dawał się przekonać; płacił zawsze przegranę, czasem trzy albo nawet cztery pensy w ciągu popołudnia, mały Publjusz stale bowiem wygrywał, a dziadek, płacąc, powtarzał za każdym razem:
— Będziesz miał znów co włożyć do skarbonki. O, jak widzę, stajesz się bogatym człowiekiem!
Myśl o wzrastającem bogactwie wnuka sprawiała mu szczerą przyjemność. Ale mały Publjusz znalazł sklep ze słodyczami, używał więc jakich umiał podstępów, żeby móc wyciągać pieniądze na łakocie.
Do domu wracali pieszo przez Park, przyczem wysoka, chuda postać Jamesa ze zgarbionemi plecami i stroskaną twarzą pochylała się z opiekuńczą pieczołowitością nad czerstwemi, zdrowemi figurkami obojga wnucząt, Imogeny i Publjusza.
Ogrody te i Park nie były jednak wyłącznem, uświęconem miejscem spacerów Jamesa. Forsyci i włóczęgi, dzieci i zakochane pary odpoczywały tu i przechadzały się co wieczór, szukając wytchnienia po pracy, zażycia spokoju po gwarze i zamęcie ulicznym.
Liście brunatniały zwolna, utrzymywane na drzewach promieniami słońca we dnie i ciepłemi powiewami w nocy.
W sobotę, piątego października, niebo, błękitne przez cały dzień, pociemniało po zachodzie, przybierając odcień purpurowych gron winnych. Nie było księżyca i przejrzysty zmierzch, niby powłoka z aksamitu osnuwał drzewa, których przerzedzone konary i gałązki, podobne nieco do upierzenia, nie poruszały się w ciepłej, bezwietrznej atmosferze. Cały Londyn wysypał do Parku, chcąc osuszyć do dna czarę letnich rozkoszy.
Para po parze, z każdych wrót, zalewała ścieżki i spalone od słońca trawniki i jedna po drugiej, unikając jaśniej oświetlonych przestrzeni, przekradały się pod ochronę pierzastych drzew, gdzie, przytulone do którego z pni, lub też zaszyte w gąszcz krzewów, zapominały wpośród aksamitnych ciemności o wszystkiem i o wszystkich, żyjąc sobą tylko wyłącznie i dla siebie.
Dla przybywających ścieżkami poprzednicy ich tworzyli jedną nierozdzielną całość z ową pełną miłosnych tajemnic masą mroku, skąd dochodził dziwny jeno szmer bijących serc. Kiedy jednak szmer ten dochodził do uszu każdej z par, siedzących jeszcze lub przechadzających się w pełnem świetle księżyca, głosy ich załamywały się i milkły; nie rozplatając złączonych w uścisku ramion, badali i przenizywali oczami ciemność. Nagle, jakgdyby pociągnięci niewidzialnemi dłońmi, i oni także wychodzili poza ogrodzenie i, znikając, jak milczące cienie, wsiąkali w mroki.
Cisza, zawarta w dalekich, nieubłaganych odgłosach miasta, nabrzmiała mirjadami namiętności, nadziei i miłości mnóstw walczących atomów ludzkich. Bowiem, pomimo protestu wielkiego klanu Forsytów, członków Rady Miejskiej, uważającej przez długi czas miłość, narówni ze sprawami kanalizacyjnemi, za najpoważniejsze z niebezpieczeństw, zagrażających municypalności, działy się tej nocy w Parku, jak również w tysiącach innych parków, dziwy, bez których tysiące fabryk, kościołów, sklepów, cała maszyna podatkowa, cała kanalizacja, których byli oni kustoszami, stanowiły arterje jeno, pozbawione krwi, twory, nie posiadające serca.
Instynkty zapomnienia się, namiętnego głosu krwi i miłości, kryjące się w cieniu drzew, zdała od czujności nieubłaganego ich wroga, „poczucia tego, co uchodzi“, skrycie tu ucztowały. Soames, powracający z Bayswater — sam tego wieczora obiadował w domu Tyma — zaprzątnięty myślami o zbliżającym się procesie, doznał nagle spazmatycznego skurczu serca na odgłos przyciszonego śmiechu i namiętnych pocałunków. Przyszło mu do głowy, że należałoby zaraz nazajutrz napisać do „Timesa“ celem zwrócenia uwagi redakcji na nocne sceny w parkach publicznych. Nie odważyłby się jednak na to, zżymał się bowiem na samą myśl ujrzenia nazwiska swojego wydrukowanego w gazecie.
Przy jego wygłodzeniu wszelako namiętne szepty wśród ciszy, majaczące niewyraźnie postacie wpośród ciemności oddziaływały na niego nakształt podniecającego trunku. Zeszedł ze ścieżki wzdłuż brzegu wody i, przekradając się pod drzewami, wkroczył w cień zarośli, gdzie gałęzie drzew kasztanowych spuszczały nisko wielkie swoje liście, tworząc czarniejszą jeszcze kryjówkę. Z ukrycia tego, krążąc pomiędzy szeregami siedzących, bacznie przyglądał się usadowionym na zbliżonych tuż do siebie krzesłach i opartym o pnie drzewne, parom zakochanych, splecionych w czułym uścisku i wzdrygających się niespokojnie na odgłos jego kroków.
Stanąwszy na wzniesieniu, z którego objąć można było okiem całą serpentynę, zatrzymał się, przyczem wzrok jego padł na siedzącą w pełni światła latarni, odrzynającą się czarną sylwetką na srebrzystem tle wody, nieporuszoną prawie parę — kobieta ukryła twarz na piersi mężczyzny i oboje pospołu stopili się w jedną nierozerwalną całość w jeden, jakgdyby wykuty z czarnego marmuru, symbol niepomnej wszystkiego dokoła, zaklętej w nieprzerwane milczenie, namiętności.
Rażony tym widokiem w samo serce, zaszył się Soames głębiej jeszcze w nieprzejrzany cień drzew.
Kto wie, kogo w tej chwili wypatrywały jego oczy, na myśl o kim kurczyło się bólem jego serce? Czyżby promyk światła, rozpraszający ciemności, miał być dla niego kęsem chleba, ratującym przed głodową śmiercią? Kto wie, kogo, czy co, spodziewał się tutaj znaleźć — bezosobowe poznanie głębin ludzkiego serca — kres osobistej swojej, skrycie drążącej, podziemnej tragedji? — Kto wie bowiem, czy każda z tych kryjących się w cieniu, nieznanych, bezimiennych parek nie mogła być nim i nią?
Niemożliwe jednak, aby tego właśnie miał szukać. — Czy podobna wyobrazić sobie, aby żona Soamesa Forsyta siedzieć miała w Parku, jak zwykła gryzetka! Nie było to wprost do pomyślenia, przesuwając się też bezszelestnie od drzewa do drzewa, mijał gruchające, przytulone do siebie pary.
Raz zaklął ktoś na jego widok, raz jeden szept namiętny: — „O, gdybyż wiecznie tak być mogło!“ trafił go wprost w serce, z którego nagłą falą odpłynęła cała krew; on jednak czekał nieporuszenie, cierpliwy i nieustępujący na powstanie z miejsca tych dwojga. Kiedy nareszcie nastąpiło to, przekonał się, że kobieta była skromną, ubogo odzianą, drobną, szczupłą dziewczyną sklepową, przytuloną miłośnie do swojego kochanka, na którego ramieniu zwisła bezwolnie.
Setki innych par zakochanych szeptało sobie do ucha w ciszy nocy słowa nadziei, setki innych zakochanych dziewcząt tuliło się do ramienia wybranego.
Wzdrygając się z naglą odrazą, powrócił Soames na ścieżkę, zaprzestając tego wypatrywania sam nie wiedział czego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.