Posiadacz/Część III/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
SPOTKANIE W BOTANICZNYM OGRODZIE

Jolyonowi-synowi, którego warunki materjalne znacznie ustępowały Forsytowskim, niełatwo bywało czasem zaoszczędzić pieniądze, potrzebne na urządzanie wycieczek za miasto w poszukiwaniu Natury, bez czego obejść się nie może żaden akwarelista, pragnący utrwalać swoje wrażenia pędzlem na papierze.
Częstokroć też zmuszony był zabierać pudło z farbami do Botanicznego Ogrodu i tam, ustawiwszy swój składany stołek pod osłoną której z szerokoliściastych roślin egzotycznych, albo drzewa gumowego, spędzał długie godziny na szkicowaniu.
Pewien znawca Sztuki, oglądający niedawno jego prace, wyraził sąd o nich w następujący sposób:
— „Rysunki pańskie dobre są pod pewnemi względami; oddaje pan odpowiedni ton i koloryt; niektóre z nich zdradzają też właściwe odczucie Natury. Ale widzi pan, tak są one rozproszone, że nie uda się panu nigdy ściągnięcie publiczności do ich oglądania. Gdyby pan jednak obrał określony pewien temat i kierunek, jak np. „Londyn w nocy“, albo „Pałac Kryształowy na wiosnę“ i namalował całą serję z każdego, zorjentowałaby się publiczność odrazu, co ogląda. Kładę na ten punkt jaknajwiększy nacisk. Ktokolwiek wyrobił sobie uznane nazwisko w Sztuce, jak Crum Ston np. albo Bleeder, zawdzięcza sławę swoją unikaniu niespodzianek, obraniu wyraźnej specjalności i nadawaniu wszystkim swoim dziełom jednolitego charakteru, aby publiczność mogła odrazu wiedzieć, gdzie ich szukać. Ma to swoje dobre racje, żaden bowiem zbieracz nie zgodziłby się, aby oglądający wtykać musieli dopiero nosy w obrazy, aby przekonać się, czyjego są pędzla. Chce, aby na pierwszy rzut oka mogli zawołać: — „O, jaki kapitalny Forsyte!“ Tembardziej dla pana jest rzeczą pierwszej wagi przezorne obieranie tematu, który z miejsca rzucałby się w oczy, nie widzę bowiem w stylu pańskim szczególnej oryginalności.“
Młody Jolyon, siedząc przy pianinie, na którem stała na podkładce z wypłowiałego adamaszku czara z zasuszonemi płatkami róż — jedyny produkt ogrodu — słuchał z bladym uśmiechem.
Zwracając się do żony, patrzącej na mówiącego z wyrazem irytacji na wychudzonej twarzy, rzekł:
— Widzisz, moja droga?
— Nic nie widzę — odpowiedziała, przedzielając pauzami poszczególne wyrazy, wypowiadane głosem, mającym w sobie wciąż jeszcze odcień cudzoziemczyzny — uważam, że masz styl odrębny!
Krytyk spojrzał na nią, uśmiechnął się pobłażliwie i nie dodał nic więcej. Jak wszystkim innym, znane mu były ich dzieje.
Słowa jego wywarły wpływ na młodego Jolyona; pozostawały one w sprzeczności z całą dotychczasową jego wiarą w swoją Sztukę, ze wszystkiem, co teoretycznie uważał w niej za dobre, szczególny wszelako, głęboko zakorzeniony w nim instynkt nie pozwalał mu wyciągnąć z rad tych praktycznych korzyści.
Pewnego ranka przyszło mu na myśl namalowanie serji akwarelowych rysunków, przedstawiających widoki Londynu. W jaki sposób powstała w głowie jego ta myśl, nie mógłby powiedzieć, i dopiero w rok później, kiedy zrealizował ją i sprzedał prace swoje za przyzwoitą cenę, błysnęło mu w pewnym momencie zadumy wspomnienie o owym znawcy i krytyku, drogą asocjacji też stwierdził we własnem dziele dowód swojego forsytyzmu.
Postanowił zacząć od Botanicznego Ogrodu, który był miejscem tylu jego studjów i wybrał tym razem małe sztuczne jeziorko, upstrzone teraz deszczem jesiennych, złocistych i szkarłatnych liści, jakkolwiek bowiem ogrodnicy usiłowali zmieść je z powierzchni stawu, nie mogli dosięgnąć ich swojemi szczotkami. Pozostałe części ogrodu oczyszczane były przez nich prawie doszczętnie co rano ze wszystkich spadających na nie liści, które potem zgarniali w stosy. Z płonących powolnym ogniem stosów tych unosił się ku niebu gryzący, o słodkawym zapachu dym, stanowiący, tak samo jak głos kukułki na wiosnę, jak balsamiczna woń kwiatu lipy w lecie, symbol jesiennego opadania liści z drzew. Systematyczność ogrodników nie mogła pogodzić się z pstrzącemi zieloną murawę złotemi i szkarłatnemi plamami. W porządnie utrzymanym angielskim ogrodzie muszą wysypane żwirem ścieżki lśnić się niepokalanie gładką żółtawą bielą, wić się jak ulizane, wolne od wszelkich śladów otaczającej rzeczywistości, tem bardziej więc od — świadectw powolnego, pięknego rozkładu, siejącego strącone z drzew korony pod nogi przechodnia, barwiącego niemi ziemię, z której, w niezamykającym się nigdy kręgu odrodzeń Natury, nową bujną wytrysną wiosną.
Dlatego też każdy, żegnający się z rodzinną gałązką, opadający z niej, wirujący przez moment na wietrze, zeschły i obumarły listek zgóry skazany być musi na zagładę.
Jedynie na powierzchni małego owego jeziorka gromadziły się liście i kołysały spokojnie, połyskując na słońcu pysznemi jesiennemi barwami i radując olśniony niemi wzrok.
Padły też na nie i oczy młodego Jolyona także.
Przyszedł tu pewnego październikowego rana, niemile był wszakże zaskoczony, znalazłszy, stojącą o dwadzieścia kroków od jeziorka, ławeczkę zajętą, nie cierpiał bowiem czyjegokołwiek przyglądania się mu podczas pracy.
Dama jakaś w aksamitnem okryciu siedziała na ławce, utkwiwszy oczy w ziemię. Na szczęście, oddzielał od niej Jolyona wielki kwitnący oleander, schroniwszy się więc poza nim, rozstawił swoje stalugi.
Przygotowania jego do pracy odbywały się w dość powolnem tempie; odrywało go od niej, jak każdego prawdziwego artystę, wszystko, co chwilowo przykuć mogło jego wzrok, i w tej chwili też złapał się sam na rzucaniu ukradkowych spojrzeń na nieznaną damę.
Po ojcu odziedziczył zdolność bezpośredniego podchwytywania charakterystycznych rysów twarzy. Spostrzegł też odrazu, że twarz nieznajomej jest czarująca.
Rzucił mu się w oczy ślicznie zarysowany, tonący w puchach kremowych koronek okrągły podbródek i delikatny owal twarzy, opromienionej wielkiemi ciemnemi oczami i miękkim zarysem ust. Czarna malarska pastela przysłaniała włosy nieznajomej; kibić jej lekko opierała się o grzbiet ławki, kolana były skrzyżowane, a z pod spływających fałd sukni wyłaniała się stopka, obuta w czarny lakierowany pantofelek. Było coś niewymownie wytwornego w całej postaci siedzącej damy, główną jednak uwagę młodego Jolyona przykuł wyraz jej twarzy, przypominający mu wyraz twarzy własnej jego żony. Wydawało się, jakgdyby właścicielka tego oblicza zetknęła się z potęgami, nadmiernie przytłaczającemi wątle jej siły. Wzruszyło go to, budząc w nim nieokreślony pociąg ku nieznajomej i rycerskie względem niej uczucia. Kim jest? Co tu robi o tej porze sama jedna?
Dwaj młodzieńcy szczególnego owego typu, zarazem zuchwałego i nieśmiałego, jakich często spotyka się w Regent s Parku, minęli ławkę w drodze na kort tennisowy, z niesmakiem też zauważył rzucone przez nich na siedzącą, pełne zachwytu spojrzenie. Krążący wpobliżu ogrodnik zatrzymał się zupełnie bez potrzeby, udając, że coś robi przy kępie zamorskiej trawy — i on także szukał pretekstu przyjrzenia się nieznajomej. Starszy jakiś jegomość, profesor ogrodownictwa, jak sądzić można było z jego kapelusza, trzy razy minął ławkę tam i zpowrotem, przyglądając się siedzącej ukradkiem, z dziwnym wyrazem dokoła zwiędłych ust.
Widok wszystkich tych mężczyzn niezrozumiałą wzbudził w młodym Jolyonie irytację. Nieznajoma nie odwzajemniła się żadnemu z nich przelotnem bodaj spojrzeniem, pewien był jednak, że każdy przechodzący mężczyzna będzie przyglądał jej się w taki sam sposób.
Twarz jej nie była twarzą uwodzicielki, której każde spojrzenie na mężczyznę jest zaofiarowywaniem mu samej siebie; nie było też w niej nic z owej „kuszącej, djabelskiej piękności“, tak wysoko cenionej przez pierwotnych Forsytów, pracujących na roli; nie był to też niemniej ponętny typ, przypominający bombonjerki do czekoladek, ani namiętnie uduchowiony, czy uduchowienie namiętny, właściwy współczesnej sztuce dekoracyjnej i poetyckiej; ani też nie zdawała się dostarczać dramaturgowi wzoru do stworzenia interesującej, zhisteryzowanej postaci, popełniającej samobójstwo w ostatnim akcie.
Rysunkiem i kolorytem, miękką, ujmującą swoją biernością i zmysłową czystością przypominała mu twarz nieznajomej „Niebiańską miłość“ Tycjana, której reprodukcja wisiała nad kominkiem w jego jadalnym pokoju. Główny czar tej postaci zdawał się promieniować z tej właśnie łagodnej jej bierności, z doznawanego na jej widok wrażenia, że musiałaby ulec naciskowi.
Na kogo czy na co czeka tu wpośród tej ciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu szelestem miękko spadających z drzew liści i trzepotaniem drozdów, przemykających poprzez tknięte już jesiennym szronem trawy?
Nagle czarująca jej twarzyczka ożywiła się i młody Jolyon, rozejrzawszy się dokoła z zazdrością kochanka nieomal, ujrzał śpieszącego wielkiemi krokami poprzez trawnik Bosinney’a.
Z zaciekawieniem obserwował ich spotkanie, spojrzenie, jakiemi skrzyżowały się ich oczy, przeciągły, długi uścisk, jakim przywarły do siebie wzajem ich dłonie. Usiedli na ławce tuż bliziutko przy sobie, spleceni z sobą odcięciem się od reszty świata. Słyszał tylko przyśpieszony szept ich rozmowy, poszczególnych słów nie mógł jednak uchwycić.
I on sam żaglował niegdyś po wzburzonem takiem morzu! Znał z własnego doświadczenia długie godziny oczekiwania i skąpe chwile nawpół publicznego spotkania; nie obce mu były udręki zawodów, torturujące nieuświęconego najwyższą sankcją kochanka.
Wystarczył wszelako pobieżny rzut oka na twarze tych dwojga, ażeby zrozumieć, że nie idzie tutaj o jedną z owych sezonowych, przelotnych miłostek, służących za chwilową rozrywkę tysiącom ludzi po miastach; o żadną z owych nagłych żądz, budzących się z szaloną namiętnością i gasnących, po zadowoleniu błyskawiczne zbudzonych apetytów, po upływie kilku tygodni. To była prawdziwa miłość! Taka sama, jaka objęła w swoje władanie jego samego! Miłość, której drogi nie dają się zupełnie przewidzieć!
Bosinney prosił ją o coś, a ona, taka cicha, taka łagodna, a mimo to niezachwiana w swojej bierności, siedziała, utkwiwszy oczy w trawie.
Czy jest on tym człowiekiem, umiejącym porwać ją za sobą, tę łagodną, bierną istotę, która nie będzie zdolna uczynić nigdy kroku jednego dla samej siebie? Istotę, która oddała mu się bez zastrzeżeń i która umrzeć bodaj gotowa dla niego, ale która nie zdobędzie się nigdy na siłę dokonania ucieczki wraz z nim?
Zdawało się młodemu Jolyonowi, że nieomal słyszy ją mówiącą:
— Ależ, ukochany, to byłoby ruiną dla ciebie! Bowiem na samym sobie doświadczył on w całej pełni udręki strachu, toczącego serce kobiety, która czuje, że zaciąży kamieniem na życiu ukochanego mężczyzny.
Przestał już na nich spozierać chyłkiem, ale cichy, pośpieszny szmer ich szeptów łączył się w uszach jego z jękliwym śpiewem ptaka, który próbował, zdało się, przypominać sobie swój śpiew wiosenny.
Co w tem było?... Radość — tragedja?... Jedno czy drugie?...
Stopniowo szepty zamierały, aż wreszcie ustały zupełnie. Nastąpiło długie milczenie.
— Jaka jest tu rola Soamesa? — pomyślał młody Jolyon. — Ludzie pewni są, że straszy ją grzech zdradzenia męża? Jak mało znają kobiety! Nareszcie, po tak długiem wygłodzeniu, dorwała się strawy — nareszcie znalazła możność odwetu! Niech jej Niebo dopomoże, bo on niewątpliwie także go poszuka.
Usłyszał chrzęst jedwabiu i wyjrzawszy z poza służącego mu za kryjówkę drzewa laurowego, ujrzał ich odchodzących ze splecionemi ukradkiem dłońmi...

W końcu lipca zawiózł stary Jolyon wnuczkę w góry i podczas tej wycieczki (zrobionej przez nich oboje po raz ostatni) odzyskała Juna w znacznym stopniu zdrowie i humor. W hotelach zapełnionych brytyjskimi Forsy’ami — stary Jolyon nie znosił środowiska „szwabskiego“ jak nazywał wszystkich cudzoziemców — spoglądano na nią z szacunkiem, jako na jedyną wnuczkę dostojnie prezentującego się i widocznie bardzo zamożnego starego pana Forsyta. Nie łączyła się z ludźmi bez wyboru — łączenie się z ludźmi bez wyboru nie było u niej w zwyczaju — zawiązała jednak kilka znajomości a nawet przyjaźni, jedną zwłaszcza, w dolinie Rodanu, z umierającą na suchoty młodą Francuzką.
Postanowiwszy, że nowa jej przyjaciółka nie umrze, zapomniała w trakcie walki, jaką wytoczyła śmierci, o własnej swojej trosce.
Stary Jolyon przyglądał się nowej tej zażyłości z ulgą, poniekąd zarazem jednak z niechęcią. Martwił go ten jeszcze jeden więcej dowód, że życie jego wnuczki ma upływać wśród podobnego rodzaju „kalekich pupilek“. Czy naprawdę nigdy nie zawiąże przyjaźni i nie zainteresuje się niczem takiem, co przyniosłoby rzetelną korzyść jej samej?
„Zawracanie sobie głowy cudzoziemcami“ — tak określał nową skłonność Juny. Często jednak przynosił do domu kiście winogron lub pęki róż i ofiarowywał je „Mam’zelle“ z przymilnem mrugnięciem oczami.
Ku końcowi września, pomimo oporu Juny, wydała Mademoiselle Vigor ostatnie tchnienie w małym hoteliku w Saint-Luc, do którego ją przewieziono. Juna tak głęboko odczuła swoją porażkę, że dziadek wywiózł ją do Paryża. Tutaj, przy zachwycaniu się Milońską Wenus i kościołem „Madeleiny“ ocknęła się ze swojego zgnębienia i kiedy, w połowie października, wrócili do Londynu, stary Jolyon przeświadczony był, że kuracja poskutkowała.
Zaledwie jednak rozgościli się w Stanhope Gate, zauważył ku wielkiemu swojemu zmartwieniu nawrót dawnego jej, ponurego zamknięcia się w sobie. Potrafiła przesiadywać wpatrzona w próżnię, podparłszy podbródek dłonią, niby mały, skoncentrowany w samym sobie duszek skandynawski, podczas kiedy dokoła, w jarzących potokach świeżo właśnie zainstalowanego światła elektrycznego, jaśniał salon, obity brokatelą aż do fryzu, zapełniony meblami od Baple’a i Pullbred’a. W wysokich złoconych zwierciadłach odbijały się porcelanowe grupy młodziutkich pasterzy w krótkich, opiętych dokoła kolan spodenkach, u stóp młodych, mocno wydekoltowanych dam, tulących do łona ulubione baranki. Grupy te kupił stary Jolyon jeszcze za czasów swoich kawalerskich, w dobie, kiedy skażony smak klas posiadających szczególnie się w nich miłował. Był on człowiekiem, do którego otwartego umysłu znajdowały przystęp wszelkie nowe prądy, bardziej też, aniżeli którykolwiek z Forsytów, szedł naprzód wraz z czasem, nigdy wszelako nie mógł zapomnieć, że nabył te grupy u Jobsona, a zwłaszcza, że zapłacił za nie moc pieniędzy. Często mawiał też do Juny z rodzajem wzgardliwego rozczarowania:
— O, wiem, że ty nie dbasz o nie! Nie są one w guście rzucających się w oczy, pstrych świecidełek, któremi ty i twoje przyjaciółki umiecie się zachwycać, a przecie zapłaciłem za nie siedemdziesiąt funtów!
Nie należał do ludzi, ulegających spaczonym cudzym gustom, o ile miał solidne podstawy uważania własnego za zdrowy i słuszny.
Pierwszą rzeczą, jaką przedsięwzięła Juna po powrocie do domu, było udanie się do ciotek, mieszkających u stryja Tyma. Udawała przed samą sobą, że pójście jej do nich i rozweselenie staruszek zdaniem sprawy z odbytej podróży jest jej obowiązkiem; w rzeczywistości wszelako poszła, nie mogąc znaleźć innego miejsca, gdzie, dzięki zręcznemu krążeniu dokoła właściwego przedmiotu, czy nieopatrznie rzuconej przez ciotki okolicznościowej uwadze, dowie się czegoś o Bosinney’u.
Przyjęły ją bardzo serdecznie. — Jak się ma drogi jej dziadunio? Nie widziały go od maja już! Biedny stryj Tym ma się wciąż bardzo nieszczególnie, miał mnóstwo kłopotów z przewodami kominowemi w swojej sypialni; robotnik-niedołęga puścił sadze na pokój! Wyprowadziło to stryja Tyma ostatecznie z równowagi!
Juna przesiedziała u nich parę godzin, w nieustannym przez cały ten czas strachu, a zarazem namiętnem pragnieniu usłyszenia z ich ust wieści o niewiernym narzeczonym.
Ale poczucie obowiązku dyskrecji, z którego sama nie umiała sobie zdać sprawy, sparaliżowało zdolność mówienia pani Smallowej, która ani sama nie uroniła słówka w tej materji, ani też nie zadawała Junie żadnych pytań o Bosinney’a. Doprowadzona do ostatecznej desperacji dziewczyna zapytała wreszcie, czy Soames i Irena są w mieście — z nikim jeszcze nie zdążyła się widzieć.
Odpowiedzi udzieliła jej ciotka Hester, która poinformowała ją, że oboje Soamesowie są w mieście i że nigdzie wogóle nie wyjeżdżali. — Zachodzą, o ile mi wiadomo, trudności jakieś z nowowybudowanym domem — dodała — Juna napewno musiała słyszeć coś o tem. Lepiej niech się zwróci do ciotki Juli!
Juna zwróciła się do pani Smallowej, która siedziała wyprostowana na fotelu, ze splecionemi na kolanach rękami i twarzą, posianą niezliczonem mnóstwem chmurek. W odpowiedzi na pytające spojrzenie młodej dziewczyny dziwne zachowała milczenie, a kiedy wreszcie przemówiła, jedyne zdanie, jakie wypowiedziała, dotyczyło ważnej kwestji, czy Juna nie zaniedbała wkładania, na noc skarpetek w tych górskich hotelach, gdzie tak bardzo musi być zimno.
Juna odpowiedziała, że nie wkładała, że nienawidzi wszelkich ciepłych sztuk garderoby i podniosła się do odejścia.
Najoczywiściej rozmyślne milczenie pani Smallowej bardziej było złowróżbne niż wszystko, co dostojna ta dama mogłaby powiedzieć.
Nie upłynęło pół godziny, a Juna zdążyła już wyciągnąć prawdę z ust pani Baynesowej na Lowndes Square, od której dowiedziała się, że Soames wytoczył Bosinney’owi proces o przekroczenie ustalonego przez niego kosztorysu budowy.
Wiadomość ta, zamiast zaniepokoić ją, wpłynęła na nią dziwnie kojąco, jakgdyby wszczęta pomiędzy obydwoma walka stanowiła zapowiedź lepszych widoków dla niej samej. Dowiedziała się, że termin rozprawy sądowej wyznaczony być ma za miesiąc mniej więcej i że mało jest nadziei na wygraną Bosinney’a.
— Nie mam pojęcia, jak sobie biedny chłopiec poradzi — dodała pani Baynesowa — to okropne dla niego, wie pani — nie ma wcale pieniędzy — położenie jego jest wprost rozpaczliwe. Nikt z nas nie ma naturalnie możności dopomóc mu. O ile mi mówiono, lichwiarze nie zechcą mu pożyczyć, o ile nie przedstawi gwarancji; a jakąż może dać gwarancję? Nie ma żadnej, absolutnie żadnej.
Tusza zacnej damy znacznie ostatnio się powiększyła, co tembardziej jej dokuczało, że znajdowała się w kulminacyjnym punkcie rozgardjaszu, związanego z sezonem jesiennym; biurko jej zawalone było literalnie programami rozmaitych filantropijnych zabaw i went. Spojrzała wymownie na Junę szaremi swojemi, papuzio-okrągłemi oczami.
Nagły rumieniec, jaki oblał skupioną twarz młodej dziewczyny — jakgdyby olśniła ją w tym momencie iskra nadziei — nagła słodycz jej uśmiechu stawały często w następstwie, po latach jeszcze, w pamięci lady Baynes (Baynes otrzymał tytuł szlachecki po wybudowaniu przez niego publicznego Muzeum Sztuki, które tyle stworzyło posad dla urzędników i oficjalistów, a tak mało dostarczyło przyjemności klasom pracującym, mającym głównie z niego korzystać).
Pamięć nagłej tej, tak żywej i prawdziwie wzruszającej przemiany, przypominającej nagle rozwarcie się kielicha kwiatu, albo pierwszy promień słońca po długotrwałej zimie, a także pamięć wszystkiego, co nastąpiło potem, narzucała się często lady Baynes w sposób niewytłumaczony i wielce niepożądany w chwilach, kiedy umysł jej zajęty bywał najpoważniejszemi sprawami.

W popołudniowych godzinach tego samego właśnie dnia, w którym młody Jolyon byt świadkiem spotkania w Botanicznym Ogrodzie, odwiedził stary Jolyon biuro swoich radców prawnych, Forsyta, Bustarda i Forsyta w Poultry. Soamesa nie było w biurze; poszedł do Somerset House; Bustard pogrążony był po białka oczu w papierach w niedostępnem pomieszczeniu, gdzie wyznaczono mu stale locum, aby mógł pracować ile wlezie; we frontowem wszelako biurze, znajdował się James, który, gryząc nerwowo palec, w ponurem skupieniu przeglądał akty sprawy „Forsyte contra Bosinney“.
Doświadczony prawnik niezbyt obawiał się owego „spornego punktu“, który zdaniem jego wystarczał jedynie do miłego adwokackiej duszy pogmatwania procesu; własny jego zmysł praktyczny mówił mu, że gdyby on sam zasiadał na ławie sędziowskiej, nie liczyłby się z nim wcale. Obawiał się jedynie bankructwa Bosinney’a, które zmusiłoby Soamesa do zapłacenia nietylko spornej sumy, ale w dodatku i kosztów procesu. Poza uzasadnioną tą obawą czaiło się jeszcze widmo związanych z procesem rozmaitych przykrości, powikłań, możliwego skandalu, i wszystko to niepokoiło Jamesa niby zły sen, którego proces widomym, zewnętrznym był tylko znakiem.
Wchodzącego starego Jolyona powitał podniesieniem głowy z ponad aktów i mruknięciem:
— Jak się masz, Jolyonie? Nie widzieliśmy się już od wieków. Podobno byłeś w Szwajcarji? Wiesz, ładnie się ubrał ten młody Bosinney. Wiedziałem zgóry, że musi się tak skończyć.
Wyciągnął ku starszemu bratu akty, rzucając na niego zpodeba pełne niepokoju spojrzenie.
Stary Jolyon przejrzał je w milczeniu, i przez cały czas odczytywania ich przez niego gryzł James nerwowo palec, utkwiwszy wzrok w podłogę.
Wreszcie, po dłuższej chwili, rzucił Jolyon papiery na stół, na który padły one z głuchym hukiem pomiędzy stos papierów „w sprawie nieżyjącego Buncombe’a, stanowiącej jedno z licznych rozgałęzień owego, tak stale i bujnie obradzającego głównego drzewa procesowego: „Fryer contra Forsyte“.
— Nie pojmuję, o co Soamesowi idzie — rzekł. — Czy opłaci mu się cały ten galimatjas o marne paręset funtów? Sądziłem, że jest człowiekiem zamożnym.
Wydłużona górna warga Jamesa drgnęła gniewnie; nie mógł znieść atakowania syna na tym punkcie.
— Nie idzie o pieniądze... zaczął, urwał jednak wobec utkwionego w jego oczy bystrego, przenikliwego spojrzenia starszego brata.
Zapadło milczenie.
— Przyszedłem w sprawie mojego testamentu — rzekł wreszcie stary Jolyon, szarpiąc siwy wąs.
Oznajmienie to roziskrzyło nagle ciekawość Jamesa. Nic w życiu nie emocjonowało go w tej mierze, co kwestje testamentów. Było to wszak ostatnie rozporządzenie się swoją własnością, ostateczna inwentaryzacja własnego stanu posiadania, ostateczne ustalenie wysokości własnego majątku. Zadzwonił.
— Proszę przynieść testament pana Jolyona — rozkazał ciemnowłosemu, wylękłemu pisarczykowi.
— Chcesz wprowadzić jakieś zmiany? — zapytał brata i równocześnie przemknęła mu błyskawicą myśl: — Czy też mój majątek dorównywa jego majątkowi?
Stary Jolyon włożył testament do bocznej, ukrytej na piersiach kieszeni i James z wyraźnym żalem zaszurał pod stołem nogami.
— Udało ci się podobno ostatnio zrobić kilka dobrych interesów? — rzekł.
— Nie wiem, skąd czerpiesz swoje informacje — odciął się Jolyon ostro. — Na kiedy wyznaczony jest termin tej sprawy? Na przyszły miesiąc? Nie pojmuję, co wam też przyszło do głowy. Zresztą, wasza to rzecz. Jeżeli jednak chcecie posłuchać mojego zdania, radziłbym wycofać sprawę z wokandy. Do widzenia!
Wyszedł, pożegnawszy brata chlodnem dotknięciem jego dłoni.
James, wpijając oczy w niewidzialny jakiś, niepokojący go przedmiot, zaczął znów nerwowo gryźć palec.
Stary Jolyon zaniósł testament swój do biura Nowej Spółki Węglowej i, usiadłszy w pustym w tej chwili pokoju Zarządu, zabrał się do odczytania go. Tak szorstko posłał do wszystkich djabłów Hemmingsa, który, widząc że Przewodniczący wszedł do pokoju dyrektorskiego, pośpieszył przynieść mu pierwszy raport nowego Głównego Kierownika, że, urażony w swojem dostojeństwie sekretarz cofnął się pośpiesznie i, wezwawszy do siebie jednego z urzędników, wywarł na nim w tak gwałtowny sposób całą swoją wściekłość, że biedaczysko nie wiedział, w którą ma patrzeć stronę.
— Cóż do djabła, co on sobie myśli? Smyk taki! Wyobraża sobie, że dlatego, że udało mu się dostać do tego biura, jest już samym Bogiem?! On (Hemmings) stoi na czele firmy od tylu lat już, że nie potrafi ich smarkacz taki zrachować nawet! A jeżeli wyobraża sobie, że jak skończył daną mu robotę, może siedzieć z założonemi rękami i patrzeć w niebo, zapomina, że ma do czynienia z Nim (z Hemmingsem), że nie zna Go widać jeszcze!... I tak wciąż wkółko...
Z drugiej strony zasłoniętych ciężką zieloną kotarą drzwi siedział stary Jolyon przy długiem, mahoniowem, obitem skórą biurku, nasadziwszy na nos wielkie, oprawne w szyldkret binokle i wodząc złotym ołówkiem po paragrafach testamentu.
Treść testamentu nie była skomplikowana, jako że nie zawierał on kłopotliwych drobnych legatów i zapisów na cele dobroczynne, rozpraszających majątek i osłabiających wspaniały efekt specjalnej wzmianki w porannych pismach, poświęconej Forsytowi, który, umierając, przekazuje najbliższym majątek wynoszący sto tysięcy funtów.
Treść nieskomplikowana. Przekazanie synowi dwudziestu tysięcy funtów. „Co się tyczy reszty mojego majątku, własności nieruchomej czy w jakiejkolwiek postaci, gotowizny, czy też udziałów w przedsiębiorstwach — od których dochody, renty, dywidendy czy procenty wypłacane być mają mojej wnuczce, Junie Forsytównie, lub też wyznaczonym jej kuratorom czy pełnomocnikom do jej dowolnego dożywotniego rozporządzania i użytkowania i t. d. i t. d.... zaś po jej śmierci ma być wyżej wymieniona jej scheda-ziemia, budynki, udziały, prawa, gotowizna, papiery wartościowe, akcje, weksle i wszystko co się ich tyczy — przekazana osobie, czy osobom, jednej lub kilku, do użytkowania i rozporządzania się nią wogóle w taki pod wszelkiemi względami sposób, jak to wzmiankowana Juna Forsytówna, niezależnie od jej zamążpójścia, w ostatniej swojej woli czy testamencie, czy w rozporządzeniu listownem, mającem charakter testamentu czy testamentowego rozporządzenia, podpisanych i opublikowanych w sposób legalny, bezpośrednio wskaże czy przekaże czy też rozporządzi się. W braku... Z tem wszelako zastrzeżeniem...“ i tak dalej na siedmiu arkuszach ścisłym, prawniczym językiem.
Testament ten ułożony został przez Jolyona w dobie największego rozkwitu jego interesów. Przewidział on w nim wszelkie możliwości.
Testator siedział długo, odczytując uważnie ostatnią swoją wolę, wreszcie wyjął półarkusza papieru z półki i nakreślił na nim dłuższą notatkę ołówkiem, poczem, schowawszy testament, kazał sprowadzić dorożkę i pojechał do biur panów Paramora i Herringa w Lincoln’s Inn Fields. Jack Herring nie żył już, ale bratanek jego stał wciąż jeszcze na czele firmy i z nim właśnie przesiedział stary Jolyon, zamknięty w prywatnym jego gabinecie, dobre półgodziny.
Dorożkę przez cały ten czas zatrzymał i, po wyjściu z biura, podał woźnicy adres: — 3 Wistaria Avenue.
Doznawał uczucia niezwykłej, głęboko utajonej satysfakcji, jakgdyby udało mu się odnieść zwycięstwo nad Jamesem i „posesjonatem“. Niech się nauczą nie wsuwać swojego nosa w cudze sprawy; wykreślił właśnie przed chwilą nazwiska ich z listy wykonawców testamentu; odbierze im wogóle prowadzenie wszystkich swoich spraw i odda je młodemu Herringowi, zarówno jak sprawy Towarzystw, na których czele sam stoi. Gdyby ten młokos Soames umiał naprawdę szanować swoją własność, nie naraziłby się na utratę tysiąca funtów rocznie czy coś około tego. Stary Jolyon złowróżbnie uśmiechnął się pod wąsem. Czuł, że to co robi, jest aktem sprawiedliwej, w zupełności zasłużonej zemsty.
Zwolna, ale pewnem, niezawodnem działaniem, drogą powolnego procesu, toczącego w korzeniu stare drzewo, podważał trujący osad ran, zadanych jego szczęściu, jego woli, i jego dumie, podwalinie przytulnego gmachu jego filozofji. Życie naginało go tak długo w jedną stronę, że wreszcie, podobnie jak ród, którego był senjorem, utracił pierwotną równowagę.
W miarę jak dorożka wiozła go w północnym kierunku ku domowi syna, myśl o nowem rozporządzeniu swoją własnością, którego przed chwilą dokonał, krystalizowała się w mózgu jego, mgliście narazie, w postaci kary, wymierzonej rodowi i społeczeństwu, którego on sam i syn jego wydawali mu się przedstawicielami. Jolyon-ojciec przywrócił Jolyona-syna do praw dziedziczenia i to przywrócenie synowi należnych mu praw czyniło zadość jego własnej żądzy zemsty — zemsty przeciwko nieubłaganemu czasowi — za wszystkie przejścia, zmartwienia i przykrości, za cały nieobliczalny ogrom potępienia, jakim świat w ciągu piętnastu lat obrzucał głowę jego syna. Wydawało mu się to jedyną drogą postawienia raz jeszcze na swojem i wykazania całej mocy własnej jego woli; zmuszenia Jamesa, Soamesa, wszystkich członków rodziny, wszystkich ukrytych zastępów Forsytów — nieustającej rozlewnej ich fali, rozbijającej się o nieprzeparty wał jego uporu — do uznania raz nazawsze, że on właśnie będzie panem. Rozkoszną była myśl, że uczyni wreszcie ze swojego chłopca znacznie bogatszego człowieka, aniżeli ów syn Jamesowy, ów „posesjonat“. Rozkoszną była myśl obdarowywania Jo, kochał bowiem prawdziwie swojego syna.
Nie zastał w domu ani Jolyona ani jego żony (Jolyon-syn nie powrócił jeszcze z Botanicznego Ogrodu), ale mała dziewczynina-służąca powiedziała mu, że tylko co patrzeć pana Forsyta.
— Zawsze bywa w domu po obiedzie na herbacie, proszę pana. To pora, kiedy bawi się z dziećmi.
Stary Jolyon powiedział, że zaczeka, cierpliwie też usiadł w wypłowiałym, odrapanym saloniku, w którym teraz, kiedy zdjęto z mebli kolorowe krotonowe pokrowce, ujawniły się wszystkie braki starych krzeseł i kanapek. Miał wielką ochotę posłania po dzieci; tęsknił za widokiem ich twarzyczek i ocieraniem się ich giętkich ciałek o jego kolana, za usłyszeniem wesołego powitania małego Jolly: — „Hallo!, dziaduniu!“ i za nieśmiałem, z ukradka, pogłaskaniem starczych policzków miękką, drobniuchną rączką małej Holly. Powstrzymał się jednak. Zbyt uroczysty był powód jego przyjścia, dopóki więc nie załatwi głównej sprawy, nie chce bawić się z dziećmi. Przyjemne uczucie budziła w nim myśl, że dwoma pociągnięciami pióra przywróci duch kastowy, tak wyraźnie obcy wszystkiemu w skromnym tym domku; że będzie mógł zapełnić pokoje te, czy wszelkie inne w obszerniejszej siedzibie, dziełami sztuki czystej i stosowanej, nabytemi u Raple’a i Pullbreda; że posłać będzie mógł małego Jolly do Harrow i Oxfordu (przestał wierzyć w Eton i Cambridge, ponieważ syn jego był tam) i że można będzie małej Holly, zdradzającej wybitne uzdolnienie muzyczne, zapewnić możliwie najlepszy kierunek w tej dziedzinie.
Wszystkie te wizje tak do głębi poruszały go i rozpierały jego serce, że nie mógł usiedzieć na miejscu, podniósł się też i stanął przy oknie, skąd był widok na mały, otoczony murem, kawałek ogrodu, w którym drzewo gruszkowe, przedwcześnie ogołocone z liści, stało z obnażonemi gałęziami w zwolna osnuwającej wszystko dokoła mgle jesiennego popołudnia. Pies Baltazar, założywszy ogon na pstrokatem, bujnem swojem futrze, obwąchiwał rośliny, kwitnące pod murem i od czasu do czasu opierał się tylną nogą o ścianę.
Stary Jolyon zamyślił się.
Czy istnieją przyjemności poza dawaniem? Miło jest obdarowywać, o ile znajduje się kogoś, kto potrafi być wdzięcznym za otrzymany dar — kogoś z własnej krwi i kości! Nieporównanie mniejszą sprawia przyjemność dawanie tym, którzy nie należą do nas, tym, którzy żadnych nie mają do nas praw! Obdarowywanie takich ludzi jest zaparciem się indywidualnych przekonań i czynów całego życia, wszystkich swoich dążeń, prac, przezornego umiarkowania, wielkiego, dumnego faktu, że — podobnie do tysięcy Forsytów przed nim — dziesiątki tysięcy żyjących obecnie i dziesiątki tysięcy przyszłych nagromadzi i utrzyma własność swoją na świecie.
I kiedy stał tak, zapatrzony w zbrukane sadzą liście drzew laurowych, w poczerniałą trawę gazonu, w wałęsanie się psa Baltazara, wszystkie przecierpiano w ciągu minionych piętnastu lat bole i zawody, pozbawiające go należnych radości życia, zaprawiały goryczą słodycz zbliżającego się momentu.
Jolyon-syn powrócił wreszcie, zadowolony z dokonanej tego dnia pracy i odświeżony szeregiem spędzonych na powietrzu godzin. Dowiedziawszy się, że ojciec jest w saloniku, zapytał bezzwłocznie, czy żona jego jest w domu, a kiedy powiedziano mu, że jeszcze nie przyszła, odetchnął z uczuciem ulgi. Po starannem odłożeniu przyborów swoich do malowania do małej, ukrytej w sionce, szafki, wszedł do pokoju.
Z cechującą go zawsze stanowczością przystąpił stary Jolyon odrazu do głównej sprawy.
— Jo, zmieniłem mój sposób rozporządzenia się majątkiem — rzekł. — Będziesz mógł żyć trochę szerzej na przyszłość. Wyznaczam ci od teraz już tysiąc funtów rocznie. Juna dostanie po mojej śmierci pięćdziesiąt tysięcy, a ty resztę. Słuchaj, ten twój pies psuje wam cały ogród. Nie trzymałbym psa, gdybym był na twojem miejscu!
Pies Baltazar, który rozłożył się na samym środku gazonu, badał pilnie swój ogon.
Jolyon-syn spojrzał na zwierzę, widział je jednak tylko przez mgłę, jaką zaszły mu oczy.
— Na ciebie wypadnie coś około stu tysięcy, mój chłopcze — dodał stary Jolyon. Przyszło mi na myśl, że lepiej będzie, jak się dowiesz o tem już teraz. Nie liczę już w moim wieku na długi żywot. Nie będziemy więcej mówili o tej sprawie. Jak się ma twoja żona? Pokłoń jej się serdecznie ode mnie.
Młody Jolyon położył rękę na ramieniu ojca, że zaś żaden z nich obu nie wymówił ani słowa więcej, zakończył się na tem cały incydent.
Po odprowadzeniu ojca do dorożki powrócił młody Jolyon do saloniku i stanął przy oknie na tem samem miejscu, gdzie przed chwilą stał jego ojciec i skąd patrzył na mały ogródek. Próbował uzmysłowić sobie, czem właściwie jest dla niego ta zmiana i, jako Forsyte, odrazu wyczarował z głębin swojego mózgu obrazy, związane z posiadaniem. Lata przymierania głodem, jakie miał za sobą, nie zagłuszyły w nim doszczętnie wrodzonych jego instynktów. W niezmiernie realnej i praktycznej formie snuć zaczął wizje podróży, wytwornego ubrania dla żony, odpowiedniego kształcenia dzieci, kucyka dla Jolly, tysiąca miłych i potrzebnych rzeczy; wszystkie te kombinacje jednak nie przysłoniły mu myśli o Bosinney’u i jego wybranej, o nadłamanym głosie drozda. Radość?... Tragedja? Co właściwie?...
Dawno miniona przeszłość — bolesna, dręcząca, gorąca, cudowna przeszłość, której nabyć nie można za żadne pieniądze, której palącej słodyczy nic nie jest w stanie przywrócić, stanęła przed nim jak żywa.
Usłyszawszy kroki żony na górze, pośpieszył wprost do niej i przycisnął ją do serca. Długą chwilę stał bez słowa, z zamkniętemi oczami, tuląc ją w objęciach, a ona patrzyła na niego zdziwionym, rozkochanym, pytającym wzrokiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.