Posiadacz/Część III/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
ZSTĄPIENIE DO PIEKIEŁ

Zrana po pewnej nocy, podczas której Soames zdobył nareszcie swoje prawa i postąpił jak mężczyzna, siedział on przy śniadaniu sam.
Jadł przy świetle gazowem, jako że listopadowa mgła otuliła miasto olbrzymią powloką, z poza której zaledwie wyłaniały się czubki drzew parkowych, widzialne z okien jadalnego pokoju.
Jadł systematycznie jak zwykle, chwilami wszelako doznawał uczucia, że nie może łykać. Czy słusznie postąpił, ulegając wreszcie niepokonanej swojej żądzy ostatniej nocy i złamał opór, cierpliwie znoszony przez niego nazbyt już długo ze strony kobiety, będącej prawną, uroczyście poślubioną mu towarzyszką życia? Dziwnie prześladowało go wspomnienie jej twarzy, od której usiłował odciągnąć jej dłonie, aby upieścić ją i utulić — wspomnienie jej gwałtownie powstrzymywanych łkań, jakich nigdy jeszcze nie słyszał w całem swojem życiu i jakie i teraz jeszcze nie przestawały brzmieć mu w uszach. Prześladowało go wciąż jeszcze nieznośne uczucie żalu i wstydu, jakiego doznał, stojąc przed nią i patrząc na nią w świetle świecy, zanim nie wysunął się w milczeniu z pokoju.
Sam też nie rozumiał, dlaczego teraz, kiedy postąpił w ten sposób, dziwił się samemu sobie.
Przed dwoma dniami, na proszonym obiedzie u Winifredy Dartie, prowadził do stołu panią Mac Anderowę, która, wraziwszy w niego przenikliwe spojrzenie bystrych, zielonkawych swoich oczu, rzekła:
— Żona pańska jest zatem wielką przyjaciółką tego waszego Bosinney’a?
Nie zaszczycił jej zapytaniem o znaczenie tych słów, zapadły mu one jednak głęboko w duszę.
Rozpaliły w nim dziką zazdrość, która, drogą dziwnego wypaczenia uczuć, przeistoczyła się w dzikszą jeszcze żądzę.
Gdyby nie podniecające działanie słów pani Mac Anderowej, nie byłby może nigdy odważył się na to, co uczynił. Gdyby nie podniecenie, spowodowane niemi oraz szczególny traf znalezienia drzwi sypialni Ireny wyjątkowo niezamkniętemi, nie byłby zakradł się do niej podczas jej snu.
Krótki sen rozproszył chwilowo jego wątpliwości, ranek wszelako zbudził je z nową siłą do życia. Jedna tylko pocieszała go myśl:
— Nikt nie może wiedzieć — nie są to rzeczy, o których Irena mogłaby mówić z kimkolwiek.
Istotnie też, kiedy wóz codziennych jego zajęć, domagający się tak władczo nieustannego naoliwiania go smarem jasnego, niezamącenie trzeźwego myślenia, potoczył się i tego ranka, jak codziennie, ruszając z miejsca z chwilą otrzymania pierwszej poczty, blednąc zaczęły na dnie myśli jego nocne te majaki i przybierać mniej doniosłą wagę. Cały ten incydent wydał mu się bardziej przelotnym; w książkach tylko robią kobiety tyle o to hałasu, pod kątem wszelako chłodnej oceny trzeźwo sądzących mężczyzn, ludzi znających świat i życie, tych, których usprawiedliwienie słyszał często z ust sędziów, wyrokujących w sprawach rozwodowych, uczynił to, co mógł uczynić najlepszego w imię podtrzymania świętości węzłów małżeńskich i niedopuszczenia, aby żona zaniedbywała swoje obowiązki, a bodaj nawet, o ile miałaby istotnie w dalszym ciągu widywać się z Bosinneyem, przeszkodzenia, aby... Nie, stanowczo nie żałował swojego czynu.
Teraz, kiedy zrobiony został pierwszy krok do pogodzenia się, reszta łatwiej już względnie... względnie...
Wstał z krzesła i podszedł do okna. Nerwy jego były wstrząśnięte. W uszach rozbrzmiało mu znów gwałtownie powstrzymywane łkanie. Nie mógł pozbyć się go.
Włożył na siebie futro i wyszedł. Aby dostać się do City, skierował się ku stacji kolei podziemnej na Sloane Square.
Ale wciąż jeszcze, siedząc w przedziale pierwszej klasy, zapełnionej dążącymi do City ludźmi interesu, słyszał to gwałtownie powstrzymywane łkanie. Aby pozbyć się go, otworzył gazetę z donośnym specyficznym owym chrobotem, zagłuszającym wszelkie mniej głośne dźwięki i, zabarykadowawszy się poza nią, zabrał się metodycznie do studjowania jej treści.
Przeczytał, że wielkiemu jury z dnia poprzedniego zarzucono dłuższą niż zazwyczaj listę nieprawidłowości, dowiedział się o trzech zabójstwach, pięciu grabieżach, siedmiu podpaleniach i ni mniej ni więcej, tylko jedenastu — zdumiewająco wielka liczba! — zgwałceniach, poza wieloma drobniejszemi przestępstwami, których osądzenie miało wejść na najbliższą sesję sądową. Od jednej nowiny przechodził do drugiej, nie odrywając ani na chwilę oczu od gazety.
Mimo to, nieodłącznie od czytania, prześladowało go wspomnienie zalanej łzami twarzy Ireny i łkań, rozrywających jej pierś.
Miał bardzo wiele spraw do załatwienia tego dnia, bowiem, poza zwykłemi zajęciami zawodowemi, musiał jeszcze zajechać do swojego agenta giełdowego i dać mu polecenie sprzedaży udziałów, jakie miał w Nowej Spółce Węglowej. O ile podejrzewał raczej, aniżeli wiedział, interesy jej szły nietęgo (przedsiębiorstwo to staczać się zaczęło w następstwie powoli do upadku i ostatecznie odsprzedane zostało za grosze amerykańskiemu syndykatowi). Nadto czekała go długa konferencja w kancelarji radcy królewskiego Waterbucka, w której udział wziąć mieli, prócz samego Waterbucka, Boulter oraz młody radca prawny, Fiske.
Sprawa „Forsyte contra Bosinney“ rozpatrywana być miała nazajutrz pod przewodem sędziego Benthama.
Sędzia Bentham, człowiek wyróżniający się raczej zdrowym sądem o rzeczy, aniżeli wybitną wiedzą prawniczą, uważany był za najwłaściwszą instancję do rozstrzygnięcia tej sprawy. Był to sędzia „surowy“.
Radca królewski Waterbuck, w miłem przeciwstawieniu do szorstkiego, nieomal lekceważącego traktowania Soamesa ze strony Boultera i Fiske’go, zachowywał się względem niego z uprzedzającemi względami; niewiadomo jednak, czy działał samorzutnie, czy też pod wpływem słuchów, jakie do niego dochodziły o Soamesie, jako o jednym z poważnych posesjonatów.
Ze zdumiewającą uporczywością podtrzymywał wyrażone już kiedyś pisemnie zdanie, że wynik sprawy w znacznej mierze zależeć będzie od zeznań na przewodzie sądowym, dlatego też w kilku trafnie ujętych zdaniach dał Soamesowi wskazówkę, aby unikał zeznawania w sposób nazbyt ostrożny.
Odrobina bluffowania! — uśmiechnął się — odrobina bluffowania! — powtórzył i rzekłszy to, roześmiał się na dobre, poczem zacisnął mocno wargi i poskrobał się w głowę w tem miejscu, z którego zsunął nieco perukę ruchem obywatela wiejskiego, za jakiego lubił, aby go brano. Uważany był może za głównego specjalistę w sprawach dotyczących zrywania umów.
Soames w drodze powrotnej do domu znów skorzystał z kolei podziemnej. Na stacji kolejowej Sloane Street mgła gęściejsza była niż kiedykolwiek. Poprzez zwartą jej masę wlewały się i wylewały mrowia mężczyzn. Kobiety, bardzo zresztą nieliczne, przyciskały torebki do łona i chusteczki do ust. Zarysy dorożek, uwieńczone dziwacznemi naroślami kłaków waty dokoła koni i woźnicy, rozjaśnionej słabo majaczącą glorją świateł ulicznych — które zdawały się roztapiać w mlecznych oparach, zanim zdołały dotrzeć do kamieni bruku i asfaltu chodników, — wynurzały się tu i owdzie i znów ginęły w mroku. Wysiadające z nich niewyraźne postacie pasażerów przeskakiwały do swoich nor śpiesznie, nakształt królików.
Przemykające te cienie, spowite, każdy zosobna, we własny swój całun mglisty, nie zwracały wzajem na siebie najmniejszej uwagi. W wielkiej ludzkiej królikarni istnieć się zdawał każdy królik dla samego siebie tylko. Dotyczyło to zwłaszcza gatunków strojnych w bogatsze futra, nie dowierzających w dni wielkiej mgły pojazdom, i z tej jedynie racji korzystających z kolei podziemnej, jako jedynego bezpiecznego środka lokomocji.
Niedaleko Soamesa jakaś postać wyraźnie wszelako czekała na kogoś przy wejściu na stację.
Żebrak, może zakochany, o którym każdy Forsyte niezmiennie myśli:
— Biedak! Wygląda, jakgdyby przez wielkie przechodził opały!
Współczujące ich serca żywszem na chwilę biły tętnem na widok biedaka tego, czekającego z widocznym niepokojem wpośród mgły; nie przeszkadzało im to jednak mijać go spiesznie, rozumieli bowiem, że cały swój czas i wszelkie zasoby pieniężne muszą poświęcać na łagodzenie własnych bolączek i trosk.
Jedynie policjant, patrolujący ruch uliczny, zwracał od czasu do czasu baczniejszą uwagę na postać czekającego, któremu rondo miękkiego kapelusza nawpół osłaniało posiniałą z zimna, chudą i wymizerowaną twarz; tak samo chuda, przejrzysta jego ręka przesuwała się tu i owdzie chyłkiem po tej twarzy, jakgdyby ruchem tym mogła spędzić z niej niepokój i troskę, a może też dodać czekajęcemu odwagi i wznowić powziętą przez niego decyzję czekania. Ale czekający żebrak czy zakochany (niezależnie od tego, czy był jednym czy drugim) przywykł widocznie do zaciekawiania swoją osobą policjanta, a może zbyt przejęty był własnym niepokojem, ani się bowiem poruszył. Uparty wielbiciel (o ile był to istotnie wielbiciel) zżyty był znać z długiem wyczekiwaniem, z niespokojnem wypatrywaniem, z wystawaniem na zimnie i wilgoci, żyjąc jedyną tylko myślą ujrzenia wreszcie ukochanej! Szaleniec! Mgły trwają do wiosny; należy być przygotowanym na deszcze i śniegi; a pociechy znikąd; dręczący strach, o ile zdecyduje się ona, ubłagana przez niego, wyjść na ulicę; niemniej dręczący, o ile skłoni ją, aby została w domu.
— Dobrze mu tak; dlaczego nie umie urządzić się lepiej?
Tak powie każdy szanujący się Forsyte. Gdyby jednak trzeźwy ten obywatel mógł zajrzeć na dno duszy kochanka, czekającego na chłodzie i slocie, powiedziałby może:
— Tak, biedaczysko; nietęgo musi mu się dziać!
Soames wsiadł do swojej dorożki, spuścił okna i powlókł się wzdłuż Sloane Street, a potem wzdłuż Brompton Road, i wreszcie stanął w domu o piątej.
Żony nie zastał. Wyszła o kwadrans przed jego przybyciem. O tak późnej porze, podczas straszliwej tej mgły?!
Usiadł przy ogniu kominkowym w jadalni, pozostawiwszy drzwi otworem, próbując przejrzeć wieczorne gazety. Książki nie byłby w stanie czytać — jedynie gazety mogły dać mu narkotyk na znieczulenie dojmujących jego trosk. Zwykłe, poruszane stale w gazecie tematy i nowiny dały mu w istocie nieco ukojenia.
„Samobójstwo aktorki!“ „Poważna niedyspozycja męża Stanu!“ (chroniczny pacjent). „Rozwód oficera!“ „Pożar w kopalni węgla!“ — przeczytał wszystko od deski do deski. Trochę mu to czytanie ulżyło — recepta, zapisana przez największego z wszystkich doktorów — wrodzone nasze upodobanie.
Była już prawie siódma, kiedy nareszcie usłyszał kroki wchodzącej Ireny.
Pod wpływem dręczącego niepokoju z powodu jej niezrozumiałego wyjścia o tak późnej porze i w taką mgłę zbladło znaczenie incydentu ostatniej nocy. Teraz wszelako, kiedy Irena była znów w domu, powróciła pamięć jej rozpaczliwego łkania; strach ogarnął go na myśl spotkania się z nią.
Była już na schodach; szare jej futrzane palto zwisało do kolan, w wysoko podniesionym kołnierzu kryła się prawie jej twarz, osłonięta gęstym wualem.
Nie odwróciła głowy ku niemu, ani też do niego nie przemówiła. Zjawa, ani człowiek zupełnie obcy, nie mogłyby przesunąć się bardziej milcząco.
Bilson weszła, aby nakryć do stołu, oznajmiając, że pani domu nie zejdzie; prosiła, aby jej przynieść talerz zupy na górę do sypialni.
Po raz pierwszy nie zmienił Soames ubrania do obiadu; bodaj że po raz pierwszy w swojem życiu usiadł do stołu w zbrukanych mankietach, nie zauważywszy tego nawet. Długo siedział zamyślony przy kieliszku wina. Posłał Bilson, aby zapaliła światła w galerj i obrazów, do której po chwili poszedł sam.
Znalazłszy się tu, westchnął głęboko, jakgdyby wpośród tych skarbów, odwróconych rzędami do ścian dokoła niewielkiego pokoju, służącego za galerję, mógł nareszcie odzyskać spokój ducha. Zbliżył się wprost do największego ze wszystkich tych skarbów, niewątpliwego Turnera, i, ustawiwszy go na stalugach, zwrócił płótno do światła. Ostatnio poskoczyły Turnery mocno w cenie; nie mógł się jednak zdecydować rozstać z płótnem. Stał przed niem przez dłuższą chwilę, pochylając bladą, gładko ogoloną twarz z ponad stojącego kołnierzyka, wpatrzony w obraz, jakgdyby chciał wrazić sobie w pamięć jego piękno. Dziwnie pożądliwy wyraz zamigotał w jego oczach; może nie wystarczało mu odebrane wrażenie. Zdjął wreszcie obraz ze stalug, aby odstawić go ponownie na poprzednie miejsce pod ścianą, w chwili jednak przechodzenia przez pokój zatrzymał się, wydało mu się bowiem, że słyszy łkanie.
Omylił się — była to ta sama wciąż, dręcząca go przez cały dzień zmora. Wnet potem przekradł się cicho po schodach nadół.
— Jutro wszystko się ułoży! — pomyślał. Długo jednak trwało, zanim udał się na spoczynek...
Kolej teraz na George’a Forsyta, do którego zwrócić się musimy po promień światła, rozjaśniający mroki wydarzeń tego, spowitego w mgłę, popołudnia.
Najdowcipniejszy i najbardziej sportsmański z Forsytów spędził dzień na czytaniu powieści pod dachem rodzicielskim w Prince’s Gardens. Od czasu krytycznego przełomu w jego sprawach finansowych trzymał go Roger krótko i zmusił do zamieszkania „w domu“. Około piątej wyszedł i wsiadł do pociągu kolei podziemnej na stacji South Kensington (tego dnia nie używał nikt innej lokomocji). Miał zamiar zjeść obiad i spędzić wieczór na grze w bilard w Czerwonym Garnku — jedynej w swoim rodzaju jadłodajni, która nie jest ani hotelem, ani klubem, ani pierwszorzędną, znaną restauracją.
Wysiadł na Charing Cross, obierając tym razem tę drogę zamiast zwykłego przejścia przez Park św. Jakóba, aby móc dostać się na Jermyn Street lepiej oświetlonemi ulicami.
Na peronie wzrok jego (łącznie z wytworną, pańską sylwetką posiadał George bystry wzrok, stale też wysyłał go na zwiady w poszukiwaniu psztyczka, mogącego podniecić sardoniczny jego humor) padł na mężczyznę, który, wyskoczywszy z przedziału pierwszej klasy, zatoczył się raczej, aniżeli wybiegł ku wyjściu.
— Aha, to tak, mój ptaszku! — powiedział sobie. — O, to przecież Pirat! — zawołał, śpiesząc wślad za nim. Nic nie bawiło go bardziej, aniżeli widok człowieka pijanego.
Bosinney, w nasuniętym na oczy miękkim kapeluszu, zatrzymał się tuż przed nim, ale natychmiast zawrócił i popędził zpowrotem do wagonu, z którego przed chwilą wybiegł. Zapóźno. Odźwierny schwycił go za połę palta; pociąg ruszył.
Doświadczone oko George’a dostrzegło twarz otulonej w szary futrzany płaszcz damy, która mignęła mu przy jednem z okien przebiegającego pociągu. Była to pani Soamesowa — George wyczuł w tem odkrycie coś szczególnie pikantnego.
Przyśpieszył kroku, aby nie zatracić śladu Pirata, popędził za nim po schodach, potem wraz z nim minął urzędnika odbierającego bilety i wypadł na ulicę. Podczas tej pogoni jednak w nastroju jego zaszedł zwrot; ciekawość i rozbawienie pierzchły, ustępując miejsca współczuciu dla biednego, ściganego przez niego chłopca. „Pirat“ nie był pijany, zdawał się jednak działać pod wpływem gwałtownego wzruszenia; mówił sam do siebie i George dosłyszał jedynie słowa: „O, mój Boże!“ Widoczne było, że sam nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi i dokąd biegnie; wlepił oczy w próżnię, wahał się i poruszał jak nieprzytomny; zamiast też szukać w nim przedmiotu zabawy poczuł George, że winien roztoczyć nad nieszczęśliwym czujną opiekę.
— Musiał porządnie dostać po łbie!... porządnie! — pomyślał. — Co też takiego mogła pani Soamesowa powiedzieć mu w wagonie? Sama wyglądała jak z krzyża zdjęta! Żal mu się zrobiło na myśl o odjeżdżającej samotnie z tak ciężkiem wyraźnie sercem.
Śpieszył tuż za Bosinney’em — rosły, wielki mężczyzna biegł naprzód, nic mówiąc, poruszając się jak automat — i nie spuszczał go z oczu wpośród ulicznej mgły. Nie do żartów tu było! O, nie! W George’u, obok współczucia, zbudził się instynkt łowiecki.
Bosinney wyszedł wprost na jezdnię w sam środek rozlewnego, zgęszczonego mroku, gdzie niepodobna było nic rozróżnić na pięć, sześć kroków dokoła, gdzie krzyki, wołania i gwizdy myliły wciąż i zbijały z tropu, gdzie nagle wyłaniały się z czarności cieni zarysy poszczególnych sylwetek ludzkich i pojazdów, i od czasu do czasu migały błąkające się światełka, niby wysepki, majaczące wśród bezkresów ciemnego oceanu.
Szybkim krokiem wpadł Bosinney w niebezpieczny ten odmęt nocy i równie szybko podążył za nim George. Jeżeli chłopak ma zamiar rzucić się pod koła omnibusu, powstrzyma go, o ile zdoła! Z ulicy w ulicę pędził Pirat, gnany niewidzialną siłą, nie poomacku, ostrożnie, jak posuwają się ludzie wśród mroków mgły, ale wprost naprzód, jakgdyby nieodstępny George poza nim poganiał go biczem. Ta pogoń za prześladowanym zaczęła przedziwnego nabierać dla George’a uroku.
Nagle cała sprawa szczególny wzięła obrót, który pozostał uwieczniony trwale w jego umyśle. Zahamowany wskutek zatrzymania się pędzącego naprzód Bosinney’a, usłyszał słowa, które rzuciły mu jaskrawe światło na całą historję. To, co pani Soamesowa powiedziała chłopakowi przed chwilą w wagonie kolei podziemnej, przestało być dla niego tajemnicą. Z wyrzucanych przez Bosinney’a urywanych słów zrozumiał, że Soames siłą wymusił swoje prawo na opierającej mu się, nie mającej nic już z nim wspólnego kobiecie i zawładnął nią najbardziej przemocnym, decydującym aktem posiadania.
Nietrudno mu było odtworzyć sobie w wyobraźni całą sytuację; wywarła ona na nim gwałtowne wrażenie; odczuł cały bezmiar bólu i piekącego wstydu męskiego, jaki palić musiał serce Bosinney’a. Pomyślał też:
— O, tak, to już przechodzi granice! Nie dziwię się, że biedny chłopak wydaje się nawpół obłąkany!
Prześladowana przez niego ofiara rzuciła się wreszcie na ławkę pod jednym z lwów na Trafalgar-Square, pod upiornym sfinksem, zabłąkanym, podobnie jak oni obaj, wśród gęstwy mgły. Bosinney siedział tu, milczący i nieruchomy, a George, pociągnięty ku niemu dziwnem współczuciem bratniem, cierpliwie stał poza nim. Nie brakło mu pewnego poczucia delikatności, niepozwalającego na narzucanie się, ani wtrącanie do tej tragedji, czekał więc, spokojny jak lew ponad jego głową, z kołnierzem futrzanym, podniesionym powyżej uszu i kryjącym czerstwy rumieniec jego policzków, osłaniającym twarz całą z wyjątkiem współczujących, zarazem sardonicznie uśmiechniętych oczu. Nieustanną falą płynęły mimo nich szeregi mężczyzn, powracających z zajęcia po drodze do swoich klubów, spowitych niby kokony w oprzęd mgły, z której wyłaniali się nakształt upiorów i jak upiory znów w niej znikali. Przezwyciężając wzruszenie współczucia, podniecił nagle George’a wrodzony mu humor do pociągnięcia którego z tych upiornych widziadeł za rękaw i rzucenia mu w twarz:
— Ej, ty Johnnie! Stój! Nieczęsto miewasz okazję oglądania podobnego widowiska? Masz tu przed sobą biedaka, którego kochanka opowiedziała mu przed chwilą ładną historyjkę o zachowaniu się jej męża; przyjrzyj mu się, przyjrzyj! Dostał porządnie pałką w łeb!
Widział już ich w wyobraźni swojej, wytrzeszczających ślepia na udręczonego kochanka; szczerzył z uciechy zęby na myśl o godnym jakimś, świeżo skojarzonym młodożeńcu, któremu własne jego sprawy miłosne pozwoliłyby na uchylenie rąbka zasłony, kryjącej głębię duszy Bosinney’a; wyobrażał sobie, jak coraz szerzej rozwierają mu się usta, chłonąc w siebie coraz gęściejszą falą kłęby mgły. Bowiem w sercu Georgea nagromadził się bezmiar pogardy dla klasy średniej — zwłaszcza dla żonatych przedstawicieli klasy średniej — pogardy, cechującej wszystkie, urobione na modłę sportsmańską, niesforne natury z pośród sfer mieszczańskich.
Zaczęło go to wreszcie nudzić. Nie po to zalazł aż tu, aby czekać.
— Ostatecznie — pomyślał — poradzi sobie biedaczysko z tem wszystkiem! Nie po raz pierwszy zdarza się podobna historja w małym tym światku.
W tej samej jednak chwili jego ofiara zaczęła ponownie wyrzucać z siebie słowa pełne gwałtownej nienawiści i gniewu. Pod wpływem nagłego impulsu położył George rękę na ramieniu siedzącego.
Bosinney wzdrygnął się i odwrócił szorstkim ruchem głowę.
— Kto pan taki? Czego pan ode mnie chce?
George byłby dobrze utrzymał się w swojej roli w świetle gazowych latarni, w ramach zwykłego środowiska, którego był tak wytrawnym znawcą; wpośród tej mgły wszelako, nadającej wszystkiemu dokoła widmowo nierzeczywisty pozór, zatracającej wyrazistość faktycznych wartości i forsytowskich ocen przyziemnych, uległ dziwnie niesamowitemu oszołomieniu, usiłując też śmiało spojrzeć manjakowi prosto w oczy, pomyślał:
— Gdybym tylko zobaczył wpobliżu policjanta, oddałbym mu go w ręce; nie nadaje się biedak do spacerowania na wolności.
Bosinney wszakże, nie czekając na odpowiedź, zerwał się z ławki i wsiąknął w mgłę. George pośpieszył za nim, trzymając się jednak tym razem nieco zdala, jakkolwiek bardziej jeszcze niż kiedykolwiek był zdecydowany nie tracić swojej zwierzyny z oczu.
— Nie może przecież biec tak do nieskończoności — pomyślał. — Prawdziwie cudowna czuwa nad nim Opatrzność, że nie został jeszcze przejechany!
Przestał już wypatrywać policjanta, znów bowiem zapłonął w nim święty ogień sportowca.
Bosinney parł naprzód szalonym pędem, prując coraz bardziej zgęszczającą się mgłę, mimo to tropiący go zdawał sobie sprawę z pewnej już metodyczności jego biegu — widoczne było, że zdąża on już ku wyraźnemu celowi, śpiesząc w zachodnim kierunku.
Idzie do Soamesa — jak mi Bóg miły! — pomyślał George. — Świadomość ta pociągnęła go nadzieją celu, opłacającego trud pogoni. Nie lubił nigdy stryjecznego swojego brata.
Dyszel przejeżdżającej dorożki otarł się o jego ramię, zmuszając go do gwałtownego odskoczenia. Nie miał zamiaru dać się zabić dla Pirata, ani dla nikogo innego. Z dziedzicznym wszelako, iście forsytowskim uporem starał się nie tracić z oczu śladu, wpijając oczy w mgłę, wyściełającą wszystko dokoła z wyjątkiem cienia tropionego przez niego człowieka i mdłego światełka najbliższej latarni.
Nagle niezawodny instynkt miejskiego szlifibruka podpowiedział George’owi, że znajduje się w Piccadilly. Tutaj już mógł trafić poomacku. Wolny od wysiłku geograficznej niepewności, oddał się całkowicie myśli o nieszczęśliwym Bosinney’u.
Kiedy tak biegł długą aleją, z którą nieodłącznie wiązało się mnóstwo jego przeżyć, jako dziecka miasta, wyłoniło mu się z zakamarków pamięci, na tle bagna dwuznacznych miłostek, jedno niezwykle jasne wspomnienie młodości. — Wspomnienie, wciąż jeszcze żywe, wyczarowujące mu wpośród mroku i oparów tej mgły londyńskiej, pamięć zapachu siana, blasku światła księżycowego, uroku nocy letniej — nocy, podczas której w najciemniejszym cieniu gazonu usłyszał z ust kobiety wyznanie, że nie jest jedynym jej posiadaczem. Przez chwilę zdawało mu się, że nie kroczy wpośród ciemności Piccadilly, ale leży znów, z piekłem wrącem mu w duszy i twarzą wtuloną w słodko pachnącą, sperloną rosą trawę, w wydłużonym cieniu, kładącym się z wysokich topoli i kryjącym światło księżyca.
Ogarnęła go tęsknota za opleceniem szyi Bosinneya ramionami swojemi i powiedzeniem mu:
— Chodź ze mną, drogi chłopcze. Czas leczy najkrwawsze rany. Chodź i utopmy smutki nasze w winie!
Ale ktoś krzyknął na niego, cofnął się więc instynktownie. Z ciemności wytoczyła się dorożka, która wnet w tej ciemności zpowrotem znikła. I nagle spostrzegł George, że stracił z oczu Bosinney’a. Rzucił się naprzód, potem wtył, poczuł że serce ścisnął mu skurcz lęku, ciemnego, niewytłumaczonego lęku, opadającego na duszę na skrzydłach mgły. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Stał sprężony, wsłuchany calem swojem jestestwem w martwą ciszę nocy.
— I wówczas właśnie — zwierzył się tegoż jeszcze wieczora Dartie’mu podczas partji bilardu w Czerwonym Garnku — straciłem go z oczu.
Dartie pokręcił z wyrazem współczucia ciemny swój wąsik.
— A kto była ona? — zapytał.
George ogarnął powoli wzrokiem gąbczastą, bladą twarz „światowca“ i ponury, zjadliwy uśmieszek przemknął po jego policzkach i zabłysnął z pod ciężkich, opadających na oczy powiek.
— O, nie, mój ptaszku — pomyślał. — Ani mi się śni powiedzieć ci.
Mimo że często przebywał w towarzystwie Dartie’go, uważał go za marne bydlę.
— O, jakaś gryzetka — rzekł, smarując kredą swój kij.
— Gryzetka! — zawołał Dartie. — Dałbym głowę, że to nasz przyjaciel, Soa...
— Dałbyś? — przerwał mu George szorstko. — W takim razie pomyliłbyś się, do wszystkich djabłów!
Nie trafił. Starannie unikał ponownego poruszenia tego tematu, około jedenastej wszakże, kiedy, zgodnie z poetycką frazeologją „zaczęło mu już od wychylanych kieliszków porządnie kurzyć się we łbie“, rozsunął kotarę okienną i wyjrzał na ulicę. Mroczne czarności mgły słabo tylko rozjaśnione były latarniami czerwonego Garnka i wśród całej tej czerni nie migotał ani jeden niepewny zarys żywego człowieka czy rzeczy.
— Nie mogę pozbyć się myśli o biednym Piracie — rzekł. — Może włóczy się w dalszym ciągu jeszcze we mgle. Jeżeli nie jest już trupem — dodał z dziwnem zgnębieniem.
— Trupem?! — zawołał Dartie, w którego umyśle błysnęło wspomnienie jego porażki w Richmondzie. — Temu nigdy nic się nie stanie. Dziesięć przeciwko jednemu, że da wszystkiemu radę! Samemu djablu chyba!
George zwrócił się ku niemu i zmierzył go od stóp do głowy dzikim błyskiem rozognionych oczu.
— Zamknij gębę! — ofuknął go. — Mówię ci przecież, że dostał porządnie po łbie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.