Posiadacz/Część III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
PROCES

Z rana, w dniu, na który wyznaczona była jego sprawa, druga na liście, zmuszony był znów Soames wyjść z domu, nie widziawszy się z Ireną, co zresztą dogadzało mu do pewnego stopnia, bowiem nie postanowił jeszcze, jak ma się wobec niej zachować.
Kazano mu stawić się w gmachu sądowym o wpół do jedenastej, na wypadek, gdyby pierwsza sprawa (zerwanie kontraktu) miała być skreślona z wokandy, co wszelako nie nastąpiło, ile że obie strony wykazały pełnię odwagi, domagającej się interwencji radcy królewskiego Waterbucka i dającej mu możność spotęgowania i tak dostatecznie już znakomitej opinji niedoścignionego specjalisty w tego rodzaju sprawach. Przeciwnikiem jego był Ram, jeszcze jedna sława w dziedzinie zrywania umów. Zapowiadała się walka olbrzymów.
Sąd ogłosił wyrok przed samą przerwą śniadaniową, poczem opuścił salę posiedzeń. I Soames także udał się na poszukiwanie czegoś do posilenia się. W małym barze śniadannym spotkał się z Jamesem, stojącym jak pelikan w labiryncie pustych korytarzy i pochylonym nad butersznytem oraz kieliszkiem sherry. Rozległa pustka wielkiego hallu centralnego, w pośrodku którego ojciec i syn stali zadumani jeden przy drugim, zakłócana była tu i owdzie przez przemykające przez nią w pośpiechu postacie adwokatów w togach i perukach; od czasu do czasu też ukazywała się w niej jakaś starsza dama lub jegomość w wyszarzanem palcie, rozglądający się dokoła z przestrachem. Dwie tylko osoby, śmielsze od innych stały we wnęce, rozprawiając z ożywieniem. Szmer ich głosów napełniał powietrze, łącznie z dziwnym odorem zaniedbanych studzien, skłóconym ze stęchlizną korytarza i składającym się na jedyny w swoim rodzaju bukiet, do złudzenia przypominający aromat gnojonego sera, tak nierozerwalnie związany z brytyjskim wymiarem sprawiedliwości.
James z miejsca zwrócił się do syna:
— Na kiedy wyznaczona twoja sprawa? Myślę, że będzie zaraz po przerwie. Ten twój Bosinney gotów mocno się bronić; będzie chyba musiał. Zbankrutuje z kretesem, jeżeli przegra.
Odgryzł spory kawał butersznyta i popił go łykiem sherry.
— Matka — dodał — prosi, żebyście zjedli u nas dzisiaj obiad oboje z Ireną.
Lodowaty uśmiech drgnął na ustach Soamesa, kiedy w odpowiedzi spojrzał na ojca. Ktokolwiek dostrzegł tę wymianę spojrzeń, mógł śmiało nie być zbudowany wzajemnym stosunkiem ojca i syna. James jednym tchem opróżnił swój kieliszek sherry.
— Ile? — zapytał.
Po powrocie do sali posiedzeń zajął Soames odrazu właściwe miejsce na frontowej ławce obok swojego adwokata, upewniwszy się rzuconym zukosa spojrzeniem, czy ojciec jego zdążył się już usadowić.
James siedział nieco dalej, splótłszy obie dłonie na gałce parasola, i zająwszy miejsce na samym skraju ławki, aby móc łatwiej wyjść z chwilą ukończenia sprawy. Zdaniem jego postępowanie Bosinney’a było wysoce niewłaściwe, nie miał wszelako ochoty zetknąć się z nim, czując, że to spotkanie wypadłoby wielce nieprzyjemnie.
Narówni z wydziałem rozwodowym była ta dekasterja sądu ulubionem może emporjum sprawiedliwości, oszczerstw, zrywania umów i innych rozpatrywanych tu czynności handlowych. Pstry tłum ludzi niezwiązanych z procesem zapełniał dalsze ławki, wśród których tu i owdzie pstrzyły się barwne plamy damskich kapeluszy.
Dwie ławki bezpośrednio przed Jamesem zajmowali adwokaci w perukach, którzy zajęli miejsca, aby móc robić notatki, gawędzić i dłubać sobie w zębach. Niebawem jednak uwaga jego odciągnięta została od drobniejszych tych gwiazdek na firmamencie sprawiedliwości wejściem radcy królewskiego Waterbucka, szeleszczącego skrzydłami jedwabnej togi i obnoszącego z dostojeństwem czerstwą, inteligentną swoją twarz, okoloną krótko przystrzyżonemi bokobrodami. Słynny radca królewski wydawał się obrazem człowieka, zdolnego wpędzić swoim sposobem badania każdego świadka w suchoty.
Pomimo długoletniej praktyki zawodowej Jamesa tak się złożyło, że nigdy jeszcze dotychczas nie widział on radcy królewskiego Waterbucka i, jak wielu Forsytów, należących do niższej odnogi obrończego fachu, żywił niezmierny podziw dla specjalistów od prażenia świadków ogniem krzyżowych pytań. Podłużne, posępne bruzdy, żłobiące jego policzki, przytęchły nieco na widok wchodzącego, zwłaszcza, że, jak przekonał się, reprezentował Soamesa jego adwokat jedynie, strojny, jak inni, w jedwab togi.
Radca królewski Waterbuck odwrócił się do swojego referenta, aby pogadać z nim przed wejściem na salę przewodniczącego, sędziego Benthama — chudego, obszczypanego jak kura, zlekka przygarbionego człowieczka, świecącego gładko wygoloną twarzą pod śnieżną bielą peruki. Równocześnie z wszystkimi innymi w sali sądowej wstał Waterbuck i pozostał w pozycji stojącej, dopóki przewodniczący nie zajął miejsca. I James również uniósł się nieco z ławy; Bentham nie imponował mu, jako że dwukrotnie siedział przy nim przy obiedzio u Bumley’a Tommsa. Bumley Tomms był w gruncie rzeczy marnawym prawnikiem, mimo że tak wielkie miał powodzenie. James sam powierzył mu pierwszą jego sprawę. Podnieciła go nieco faktyczne stwierdzenie nieobecności Bosinney’a w sądzie.
— Jaki może kryć się pod tem zamiar? — przemyśliwał niespokojnie.
Z chwilą wywołania sprawy radca królewski Waterbuck, zręcznym ruchem odsuwając na bok swoje papiery, poprawił fałdy togi, poczem dopiero, zakreśliwszy głową półkole, rozejrzał się po sali i, jak człowiek, zamierzający zarzucić wędkę, zwrócił się do sądu.
— Fakty — zaczął — nie podlegają kwestji, jedyną też rzeczą, o jaką ośmieli się prosić Jego Lordowską Mość, jest łaskawe nadanie właściwej interpretacji wymianie listów pomiędzy klijentem jego i pozwanym, architektem, któremu poruczone zostało dekoracyjne wykończenie wnętrza domu. Pozwoliłby sobie jednak zaznaczyć, że korespondencja może mieć jedno tylko, zupełnie wyraźne znaczenie. Streściwszy zwięźle historję budowy domu w Robin Hill, stale nazywanego przez niego siedzibą, a także przytoczywszy faktyczne dane umowy, oświadczył w dalszym ciągu, co następuje:
— Klijent mój, pan Soames Forsyte, jest człowiekiem honoru, posesjonatem, któremu na myśl napewno nie przyszłoby podawać w wątpliwość skierowane przeciwko niemu jakiekolwiek słuszne roszczenie. Spotkał się wszelako ze strony architekta z takiem traktowaniem sprawy domu, na którego budowę wyłożył już, jak zapewnie Jego Lordowskiej Mości wiadomo, około dwunastu tysięcy funtów — sumę znacznie przewyższającą pierwotnie przewidziany przez niego koszt — że wskutek tego dla samej zasady — moment ten pragnąłbym jak najusilniej podkreślić — dla samej zasady, w interesie innych, uczuł się zniewolonym do podania zatargu tego na rozpatrzenie sądu. Punkt, jaki architekt przytacza w swojej obronie, nie zasługuje, że pozwolę sobie zaznaczyć wobec Waszej Lordowskiej Mości, na poważniejsze nad nim zastanowienie się. — W tem miejscu mówca przerwał, aby odczytać odpowiednie ustępy korespondencji.
Klijent jego, „człowiek o uznanem stanowisku“ gotów jest bronić praw swoich przed sądem i zaprzysiąc, że ani na chwilę nie powstała w głowie jego myśl zezwolenia na wydawanie bez ograniczenia sum, poza najdalej zakreśloną i najściślej przez niego ustaloną granicą dwunastu tysięcy pięćdziesięciu funtów. Nie chcąc też marnować cennego czasu Wysokiego Sądu, proponowałby bezzwłoczne wezwanie pana Forsyta.
Wezwany Soames zajął miejsce na ławie świadków. Powierzchowność jego uderzała mocą panowania nad sobą. Twarz, butna nieco, była jak zawsze, blada, gładko ogolona, z niewielką zmarszczką pomiędzy oczami i zaciśniętą linją warg; ubranie w nieskazitelnym, acz nie odświętnym porządku; jedną jego rękę obciągała rękawiczka, druga pozostawała obnażona. Na zadawane mu pytania odpowiadał przyciszonym zlekka, ale wyraźnym głosem. Zeznanie jego pod krzyżowym ogniem pytań tchnęło uporczywą lakonicznością.
— Czy nie użył wyrażenia „wolna ręka?“
— Nie.
— Jakto?! Jakto?!
Wyrażenie, jakiego użył, brzmiało: „wolna ręka na warunkach niniejszej korespondencji“.
— Czy uważa wyrażenie to za poprawne językowo?
— Tak!
— Co oznacza ono podług świadka?
— To, co w nim powiedziano!
— Czy zgodzi się świadek przyznać, że zachodzi w niem pewna rozbieżność wyrażeń?
— Tak.
— Czy świadek jest Irlandczykiem?
— Nie.
— Czy świadek ukończył wyższe studja?
— Tak!
— A jednak upiera się przy swojem twierdzeniu?
— Tak!
Przez cały czas krzyżowego ognia wszystkich tych pytań, kręcących się niezmiennie dokoła ciekawego „punktu spornego“ siedział James z dłonią zwiniętą w trąbkę przy uchu i oczami utkwionemi w twarzy syna.
Dumny był z niego! Czuł dobrze, że w podobnych okolicznościach on sam nie potrafiłby ustrzec się pokusy większego rozwodzenia się w swoich odpowiedziach, a jednak instynkt mówił mu, że lakonizm był tu jak najbardziej wskazany. Westchnął też z ulgą, kiedy nareszcie Soames, zlekka odwrócony, niezmieniwszy ani na jotę wyrazu twarzy, opuścił ławę świadków.
Kiedy przyszła kolej przemówienia na obrońcę Bosinney’a, podwoił James natężenie uwagi, starannie zarazem przeszukując wzrokiem wszystkie zakątki sali, aby się przekonać, czy Bosinney nie ukrywa się w niej gdzieś.
Młody Chankery rozpoczął swoje przemówienie nerwowo — nieobecność Bosinney’a postawiła go w niezręcznej pozycji. Czynił też co było w jego mocy, aby wyzyskać tę nieobecność w sposób korzystny dla klijenta.
Obawia się wprost, aby klijentowi jego nie przytrafiło się coś złego. Liczył na stawienie się jego celem osobistego złożenia zeznań; posłał dzisiaj zrana zarówno do biura pana Bosinney’a, jak do prywatnego jego mieszkania (wiedział dobrze, że biuro i prywatne mieszkanie architekta mieściły się w jednym, i tym samym pokoju, uważał jednak za właściwsze nie zaznaczać tego) nigdzie jednak nie umiano objaśnić, co się z nim stało. Szczegół ten wydaje mu się tembardziej niepokojącym, że wiadomo mu, jak bardzo panu Bosinney’owi zależało na złożeniu swojego zeznania. Nie będąc wszelako upoważnionym przez swojego mocodawcę do odłożenia rozprawy, uważa adwokat za obowiązek swój stanąć do niej. Główny punkt jego obrony, na który liczy z niezmienną pewnością i który klijent jego — gdyby, na nieszczęście, nie stanęło mu coś zagadkowego na przeszkodzie — poparłby niewątpliwie swojem zeznaniem, polega na tem, że wyrażenie takie, jak „wolna ręka“, nie może być niczem ograniczone, krępowane, ani pozbawione znaczenia przez uzupełnianie go jakiemikolwiek dodatkowemi słowami. Pozwoli sobie też posunąć się jeszcze dalej i powie, że z samej korespondencji wynika, jako — niezależnie od tego, co zeznać mógłby pan Forsyte w swojej obronie — nie myślał on nigdy o nieuznaniu czegokolwiek, co zostałoby dokonane przez jego architekta. Pozwany nie byłby w przeciwnym razie podjął się tak subtelnego zadania, ani też, co zresztą wypływa z jego listów, nie byłby zgodził się na prowadzenie robót w dalszym ciągu, robót niesłychanie skomplikowanych, które wykonywać należało z niezmierną starannością i umiejętnością, ażeby zadowolnić wytworny gust znawcy, bogatego człowieka, pana i posiadacza całą gębą. Odczuwa sytuację do głębi, a odczuwając ją, wyraża się może nazbyt surowo, utrzymując, iż żądanie, z jakiem występuje powód, jest nie do usprawiedliwienia, niespodziewane, że nosi wyjątkowy, niesłychany, nieznający żadnych precedensów charakter. Gdyby Jego Lordowska Mość miał okazję, o którą on sam uważał sobie za obowiązek postarać się, obejrzenia przepięknego tego domu i naocznego w ten sposób zapoznania się z subtelnym wdziękiem i niezwykłem pięknem dekoracji wnętrza, dokonanej przez jego klijenta-artystę w najzaszczytniejszym swoim zawodzie — pewien jest, że ani na jedną chwilę Jego Lordowska Mość nie zechciałby tolerować podobnie — że nie użyje mocniejszego wyrażenia — zuchwałej próby zrzucenia z siebie należnej odpowiedzialności.
Przytoczywszy tekst listów Soamesa, zlekka poruszył sprawę „Boileau contra Spółka z ogr. por. „Stwardniały Cement“.
— Podać można w wątpliwość decyzję w tej sprawie; w każdym jednak razie pozwolę sobie zaznaczyć, że decyzja ta wypadła w jednakiej mierze na korzyść moją, jak mojego szanownego kolegi.
Zkolei przystąpił do bliższego rozpatrzenia „spornego punktu“. Z całym należnym szacunkiem stwierdził przedewszystkiem, że wyrażenie, jakiego użył pan Forsyte, pozbawia się samo przez się wszelkiego znaczenia. Klijent jego nie jest człowiekiem zamożnym i dlatego sprawa cała przedstawia się dla niego w sposób niezmiernie poważny; jest bardzo utalentowanym architektem, którego opinja, jako zawodowca, wchodzi tu w grę. Kończy tedy przemówienie swoje zbyt może osobistem zwróceniem się do Jego Lordowskiej Mości, jako miłośnika Sztuki, aby stanął w obronie artystów przeciwko temu, co w danym wypadku — zaznaczył wyraźnie: w danym wypadku — występuje w charakterze żelaznej ręki kapitału.
— Jakie — rzekł — będzie położenie zawodów artystycznych, jeśli bogaci posesjonaci, jak pan Forsyte właśnie, będą mieli prawo zrzucania się z odpowiedzialności za roboty, jakie oni sami powierzyli do wykonania?...
A teraz spróbuje wezwać swojego klijenta na wypadek, gdyby okazać się miało, że w ostatniej chwili odnalazł się i może być obecnym.
Imię i nazwisko Filipa Bosinney’a okrzyknięte zostało trzykrotnie przez woźnych i odgłos wołania rozległ się melancholijnem echem po sali i korytarzach sądu.
Wywołanie tego nazwiska, które przebrzmiało bez odpowiedzi, dziwne wywarło wrażenie na Jamesie: wydało mu się podobnem do nawoływania zaginionego psa po ulicach. Gnębiące wrażenie, że oto szuka się zaginionego człowieka, w przykry sposób odbiło się na jego poczuciu bezpieczeństwa i wygody — na przytulnej świadomości życia. Nie umiał sam powiedzieć dlaczego, dziwnie jednak czuł się zaniepokojony.
Spojrzał na zegarek — za kwadrans trzecia! Za kwadrans skończy się wszystko. Gdzie chłopak może się podziewać?
Dopiero w chwili, kiedy przewodniczący ogłosił wyrok, zdołał otrząsnąć się z doznanego wrażenia.
Stojąc poza drewnianym pulpitem, oddzielającym go od zwykłych śmiertelników, przechylił się uczony sędzia naprzód. Światło elektryczne, zapalone w tej chwili ponad jego głową, padło mu na twarz, zabarwiając ją na lekko pomarańczowy odcień, który odbijał tem żywiej od śnieżnej białości wieńczącej go peruki; obszerność jego togi pęczniała w oczach; cała jego postać, przeciwstawiona względnemu mrokowi widowni, promieniowała majestat nakształt świętego pomazańca. Odchrząknął, upił łyk wody ze szklanki, złamał koniec stalówki o pulpit i, splatając przed sobą kościste swoje dłonie, rozpoczął przemówienie.
Jamesowi wydał on się nagle daleko bardziej imponującym, okazalszym, aniżeli wyobrażał sobie kiedykolwiek, że może Bentham się wydać. Był w tej chwili wcieleniem majestatu prawa i naturze znacznie mniej trzeźwej, aniżeli natura Jamesa, nie można byłoby się dziwić, że niezdolna jest rozproszyć tej glorji i dostrzec pod nią pospolitego poniekąd Forsyta, chodzącego i rozmawiającego w życiu codziennem pod imieniem i nazwiskiem Sir Waltera Benthama.
Ogłoszenie wyroku ujął sędzia w następującą formę:
— Fakty w tej sprawie nie podlegają dyskusji. W dniu 15 maja ubiegłego miesiąca napisał pozwany do powoda, żądając od niego zgody na wycofanie się z przyjętego na siebie zawodowego zobowiązania w stosunku do wykończenia wnętrza domu powoda, o ile nie będzie mu pozostawiona „wolna ręka“. Powód w dniu 17 maja odpisał, co następuje: „Pozostawiając panu, zgodnie z pańskiem żądaniem, wolną rękę, chciałbym być przez pana wyraźnie zrozumiany, że całkowity koszt budowy domu, poleconej mu wraz z wykończeniem wnętrza, łącznie z pańskiem honorarjum (zgodnie z naszą umową) nie może przekroczyć dwunastu tysięcy funtów.“ Na list ten pozwany odpowiedział w dniu 18 maja: „Jeżeli sądzi pan, że w tak subtelnej sprawie, jak dekoracja wnętrza domu, mogę wiązać się ścisłem wyliczeniem każdego funta, sądzę, że jest pan w błędzie.“ W dniu 19 maja powód oświadczył pisemnie co następuje: „Nie miałem zamiaru powiedzieć, że gdyby pan przekroczył wymienioną przeze mnie w liście moim do pana sumę o dziesięć, dwadzieścia, a nawet pięćdziesiąt funtów, doprowadziłoby to do jakiejkolwiek pomiędzy nami kolizji. Pozostawiam panu wolną rękę na warunkach określonych w naszej korespondencji, mam też nadzieję, że potrafi pan w tych ramach dokończyć dekoracji wnętrza.“ W dniu 20 maja pozwany odpowiedział krótko:
— „Zgoda.“
Przy wykończaniu tej dekoracji pozwany zaciągnął zobowiązania i poczynił wydatki, które podniosły całkowity koszt budowy do sumy dwunastu tysięcy czterystu funtów, który to koszt został w całości pokryty przez powoda. Proces niniejszy wytoczył powód celem odzyskania od pozwanego sumy trzystu pięćdziesięciu funtów, jakie wydał ponad sumę dwunastu tysięcy pięćdziesięciu funtów, którą to cyfrę, w myśl twierdzeń powoda, ustalił on w korespondencji swojej jako najwyżej sięgającą granicę tego, co wolno był pozwanemu wydatkować.
Pozostaje mi zatem rozstrzygnięcie, czy pozwany jest, czy nie jest, obowiązany zwrócić powodowi tę sumę. Według mojej opinji jest on do tego zobowiązany.
Faktycznie powiedział powód co następuje: — „Pozostawiam panu wolną rękę co do wykończenia dekoracji wnętrza pod warunkiem, że utrzyma się pan z całkowitą sumą ich kosztu w granicach dwunastu tysięcy funtów. O ile przekroczy pan tę sumę nie więcej niż o pięćdziesiąt funtów, nie będę miał do pana pretensji; poza tą sumą jednak niewolno panu rozporządzać się moją kieszenią; zrzucę z siebie wszelką w takim razie odpowiedzialność.“ — Nie jest dla mnie rzeczą zupełnie pewną czy, gdyby powód w rzeczywistości zrzucił z siebie odpowiedzialność co do kontraktów zawieranych przez swojego pełnomocnika, mógłby we wszelkich okolicznościach uczynić to z dobrym skutkiem — nie poszedł on jednak tą drogą. Wywiązał się ze swoich zobowiązań i teraz ma regres do pozwanego, na którym poszukuje praw swoich w ramach, określonych w przyjętej przez tamtego umowie.
— Mojem zdaniem powód ma prawo poszukiwania tej sumy na pozwanym.
— Obrońca pozwanego usiłował wykazać, że w korespondencji nie została ustalona, ani zamierzona, ostateczna granica wydatków. Gdyby tak było, nie widziałbym powodu wstawienia przez powoda do jego korespondencji pozycji dwunastu tysięcy funtów, a w następstwie dodatkowo — pięćdziesięciu funtów. Opór pozwanego uczyniłby pozycję tę zupełnie nieaktualną. Oczywistem jest dla mnie, że listem swoim z dnia 20 maja zgodził się on na wyraźnie postawioną propozycję, której warunki muszą go zobowiązywać.
— Z tych względów przysądzam powodowi jego powództwo w sumie żądanej przez niego wraz z kosztami.
James odetchnął głęboko i, nachyliwszy się, podniósł swój parasol, który z brzękiem upadł na ziemię przy słowach „wstawienie do jego korespondencji“.
Podniósłszy się z miejsca, pośpiesznie opuścił salę sądową i, nie czekając na syna, złapał pierwszą napotkaną dorożkę (było przejrzyste, widne popołudnie) i pojechał wprost do Tyma, gdzie zastał Swithina. Obu im, jak również pani Septymusowej Small i ciotce Hester opowiedział cały przebieg przewodu sądowego, połykając przytem — i to niekoniecznie w przerwach pomiędzy opowiadaniem — postawione przed nim gorące grzanki.
— Soames sprawił się bardzo dzielnie — zakończył — pokazało się, że ma głowę na karku. Jolyon nie będzie tem zachwycony. Dla młodego Businney’a to fatalny wynik — nie dziwiłbym się, gdyby zbankrutował z kretesem.
Po długiej pauzie, podczas której stał niespokojnie wpatrzony w ogień kominka, dodał:
— Nie było go w sądzie — dlaczego?
Rozległy się kroki. W tylnym salonie ukazała się przysadzista postać męska z ogorzałą, tchnącą zdrowiem twarzą. Wskazujący palec podniesionej jego ręki odcinał się białą plamą od czerni jego surduta. Głos, jakim przemówił, brzmiał opryskliwie.
— To ty, Jamesie?! — rzekł. — Nie mogę — nie mogę zostać. — I, odwróciwszy się na pięcie, wyszedł.
Był to Tym.
James podniósł się z krzesła. — Widzicie, widzicie! — wykrztusił — wiedziałem, że coś nie jest w po... Zachłysnął się i umilkł, patrząc bezmyślnie przed siebie, jakgdyby ujrzał znak złowróżbny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.