Posiadacz/Część III/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
NOWINA SOAMESA

Po wyjściu z gmachu Sądu nie udał się Soames wprost do domu. Nie czuł się usposobionym do pójścia do City; pociągnięty w swoim tryumfie potrzebą współczucia, i on także skierował kroki swoje, pieszo jednak i powoli, do domu Tyma na Bayswater-Road.
Ojciec jego wyszedł właśnie przed chwilą; pani Smallowa i ciotka Hester, którym wiadomy już był przebieg sprawy i jej ostateczny wynik, serdecznie go powitały. Pewne były, że musi być głodny po całej tej przeprawie z zeznawaniem. Smither upiecze mu świeżą porcję grzanek, drogi jego ojciec zjadł wszystkie, jakie były. Niech wygodnie wyciągnie nogi na sofie; zaraz każą mu przynieść kieliszek śliwowicy. To takie wzmacniające.
Swithin był wciąż jeszcze obecny; zasiedział się dłużej niż zazwyczaj. Na propozycję śliwowicy żachnął się niecierpliwie. Ładną mamy teraz młodzież! Jego własna wątroba dokuczała mu, nie mógł więc znieść myśli, że ktoś inny pije śliwowicę.
Opuścił dom Tyma prawie niezwłocznie, rzuciwszy Soamesowi na odchodnem:
— Jakże się ma twoja żona? Powiedz jej w mojem imieniu, że jeżeli jej się przykrzy i miałaby ochotę przyjść do mnie na skromny obiadek, postawię jej takiego szampana, jakiego nie ma okazji pić codziennie.
Spojrzawszy na Soamesa z góry, z wyżyn swojego wzrostu, uścisnął jego mięsistą, pulchną, żółtawą dłoń, jakgdyby tym jednym uściskiem obejmował dłonie całej nielicznej zebranej tu gromadki, i, wypuczywszy dumnie pierś, dostojnym, powolnym krokiem wyszedł z pokoju.
Pani Smallowa i ciotka Hester były zgorszone. Swithin taki bywa dziwny!
One same czuły ogromną ochotę zapytania Soamesa, jak Irena przyjmie tę nowinę, czuły jednak, że niewolno im tego robić. Soames samorzutnie może powie coś o tem i rzuci promień światła na tę najbardziej obecnie palącą w ich życiu sprawę, która, wskutek konieczności zachowania o niej zupełnego milczenia, dręczyła je w sposób nie do wytrzymania nieledwie; nawet Tymowi opowiedziano już teraz o niej i wpływ tej wiadomości na stan jego zdrowia był przerażający istotnie. Jak też zachowa się w tym stanie rzeczy droga Juna? I ta myśl również podniecała je swoją grozą.
Nie zapomniały wizyty starego Jolyona, który od tego czasu nie pokazał się u nich ani razu więcej; nie zapomniały uczucia, jakie ogarnęło wszystkich obecnych, dla których jasnem się nagle stało, że rodzina nie jest już tem, czem była — że coś się w niej załamuje i psuje.
Ale Soames nie przyniósł im żadnej ulgi. Siedział ze skrzyżowanemi kolanami i rozprawiał o Barbizońskiej szkole malarskiej, którą świeżo właśnie był wykrył. To ludzie przyszłości — oświadczył — kto wie, można będzie zarobić na nich moc pieniędzy; ma chrapkę na dwa obrazy pędzla niejakiego Corota — czarujące rzeczy; jeżeli uda mu się dostać je za możliwą cenę, kupi je — pewien jest, że będą miały kiedyś wielką wartość.
Nie mogąc wykrzesać z siebie zainteresowania tym tematem, nie były obie w stanie znieść podobnego odsunięcia ich od najbardziej palącej kwestji.
To ciekawe — niezmiernie ciekawe — a kochany Soames tak świetnie zna się na malarstwie, że jeśli nikt inny nawet nie potrafiłby, on napewno zrobi coś z temi obrazami; ale jakie ma plany teraz, po wygraniu swojej sprawy? Czy zamierza niezwłocznie opuścić Londyn i przenieść się na wieś? Czy też inne ma projekty?
Soames odpowiedział, że nic jeszcze nie wie, myśli jednak, że wkrótce przeniosą się. Wstał i ucałował ciotki.
Z chwilą, kiedy ciotka Jula poczuła na swoich policzkach ten symbol pożegnania, naglła wystąpiła w niej zmiana, jakgdyby natchnęła ją w tym momencie przerażająco bohaterska odwaga — każda najdrobniejsza na jej twarzy fałdka zdawała się wymykać z pod niewidzialnej, okrywającej ją maski.
Wstała, prostując w pełni cały swój więcej niż średni wzrost i rzekła:
— Oddawna już dręczy mnie ta wiadomość, mój kochany, jeżeli więc nikt nie chce ci tego powiedzieć, postanowiłam, że...
W tem miejscu przerwała jej ciotka Hester.
— Pamiętaj — wtrąciła zadyszanym głosem — że czynisz to na twoją własną odpowiedzialność!
— Sądzę, że powinieneś wiedzieć — nie dała się pani Smallowa zbić z tropu, jakgdyby nie dosłyszała uwagi siostry — o tem, kogo pani Mac Anderowa spotkała spacerującego w Parku Richmondzkim — Irenkę z panem Bosinney’em.
Ciotka Hester, która także zerwała się ze swojego krzesła, opadła na nie zpowrotem i odwróciła głowę. Jula jest doprawdy zanadto!... Nie powinnaby robić takich rzeczy w jej, ciotki Hester, obecności... i, dławiąc się ze zniecierpliwienia, czekała z wytężoną ciekawością na odpowiedź Soamesa.
Oblany nagłym, szczególnym rumieńcem, który zawsze skupiał się dokoła jego oczu, podniósł rękę i, obrawszy specjalny palec, nadgryzł delikatnie jego paznogieć, poczem, cedząc wyrazy przez mocno zaciśnięte usta, rzucił:
— Pani MacAnderowa jest starą jędzą!
I, nie czekając na niczyją odpowiedź, wyszedł z pokoju.
Po drodze do Tyma postanowił, co zrobi po powrocie do domu. Pójdzie do Ireny i powie jej:
— Wygrałem sprawę i na tem wszystko się skończy. Nie chcę rujnować Bosinney’a. Postaram się dojść z nim do jakiegoś porozumienia; nie będę go naciskał. A teraz, rozpocznijmy nowy rozdział naszego życia! Wynajmiemy ten miejski dom i pozbędziemy się raz nareszcie tutejszej mgły! Przeniesiemy się zaraz do Robin Hill. Nigdy nie zamierzałem być grubjańskim względem ciebie. Podajmy sobie ręce... i...
Może pozwoli mu ucałować ją i zapomni!...
Po wyjściu od Tyma plan jego nie był już taki prosty. Dławiąca zazdrość i narastająca w jego duszy w ciągu miesięcy podejrzliwość buchnęły w nim nagłym płomieniem. Położy wszystkiemu temu kres raz na zawsze; nie pozwoli jej na tarzanie jego nazwiska w błocie! Jeżeli nawet nie może czy nie chce kochać go, jak to jest jej obowiązkiem i jego prawem — nie będzie robiła mu kawałów z nikim innym! Zażąda od niej tego kategorycznie! Zagrozi jej rozwodem! Opamięta ją to. Nauczy jak ma postępować; nie będzie miała odwagi zdecydować się na rozwód. Co... co jednak, jeżeli będzie miała?...
Zachwiał się. Myśl ta nie przyszła mu dotychczas do głowy.
A jeżeli będzie miała odwagę? Jeżeli zechce uczynić mu wyznanie? Jakie będzie wówczas jego położenie? Będzie zmuszony doprowadzić do rozwodu!
Do rozwodu! Sam dźwięk tego wyrazu paraliżował go, w tak krańcowej pozostawał rozbieżności ze wszystkiemi zasadami, jakie dotychczas kierowały jego życiem. Przerażał go w nim brak wszelkiej możności kompromisu; doznawał uczucia, jakie musiałby mieć kapitan okrętu, wychylający się poza jego burtę i własnemi rękami wyrzucający przez nią w fale najcenniejszy ze swoich ładunków. Myśl własnowolnego wyzbycia się z prawa należnej mu własności wydawała się Soamesowi czemś niesamowitem. Rzuciłoby to plamę na własny jego zawód. Zmusiłoby go do wyzbycia się domu w Robin Hill, który kosztował go taką moc pieniędzy, z którym wiązał tyle nadziei — za cenę niebyłe ofiary. A ona! Przestałaby należeć do niego, nawet nominalnie! Wykreślona zostałaby z jego życia i nigdy — nigdy więcej nie zobaczyłby jej!
Przejechał dorożką całą długość ulicy, niezdolny pójść dalej poza myśl, że nie zobaczyłby jej nigdy więcej!
Może jednak nie ma Irena co wyznawać mu; nawet i teraz nie ma prawdopodobnie nic do wyznania. Czy rozsądnie byłoby posuwać rzeczy tak daleko? Czy mądrze jest stawiać się własnowolnie w takie położenie, w którem oddałby życie całe, aby móc cofnąć wypowiedziane słowa? Wynik sprawy doprowadzi Bosinney’a do ruiny — człowiek zrujnowany ważyć się gotów na krok rozpaczliwy — co mógłby zrobić? Może wyjechać zagranice; ludzie zrujnowani szukają zawsze ucieczki zagranicą. Cóż innego mogliby i oni zrobić — jeżeli istotnie o nich może być mowa — bez pieniędzy? Lepiej czekać i przekonać się, jak rzeczy się ułożą. Gdyby zaszła potrzeba, mógłby kazać ją śledzić. Ból, jakim drążyła go zazdrość (zupełnie podobny do gwałtownie dokuczającego bólu zęba) przeszył go ponownie; omal nie krzyknął. Musi jednak zdecydować się na coś, ustalić linję postępowania, zanim nie przyjedzie do domu. Kiedy jednak dorożka stanęła przed bramą, nie zdecydował się jeszcze na nic.
Wszedł blady, z uczuciem wilgoci na spotniałych dłoniach, bojąc się zetknięcia z Ireną, płonąc żądzą ujrzenia jej, nie mając pojęcia, co ma powiedzieć i jak postąpić.
Pokojówka Bilson była w hallu i na jego zapytanie: — Gdzie jest jej pani? odpowiedziała, że pani Forsyte wyjechała w południe, zabrawszy z sobą walizkę i ręczny sak.
Wyrwawszy pokojówce rękaw futrzanego płaszcza, który chciała z niego ściągnąć, spojrzał na nią bystro:
— Co takiego?! — zawołał — co takiego?!
Nagle jednak, oprzytomniawszy i zdając sobie sprawę, że niewolno mu zdradzać wzruszenia, dodał:
— Czy zostawiła dla mnie jakieś polecenie? — zauważył jednak z tajemnem przerażeniem wyraz zdumienia w oczach dziewczyny.
— Pani Forsyte nie pozostawiła żadnego polecenia, proszę pana.
— Żadnego polecenia? — bardzo dobrze, w porządku. Nie będę jadł obiadu w domu.

Służąca zeszła nadół, pozostawiwszy go w niezdjętem jeszcze futrze, bezmyślnie przerzucającego bilety wizytowe w porcelanowej czarze, stojącej na rzeźbionej dębowej komodzie w hallu.
Pan i pani Bareham-Culcherowie.
Pani Septymusowa Smallowa.
Pani Baynesowa.
Pan Salomon Thornworthy.
Lady Bellis.
Panna Hermiona Bellisdwna.
Panna Winifreda Bellisówna.
Panna Ella Bellisówna.

Kto są do djabła wszyscy ci ludzie? Wydało mu się, że zapomniał o całym zwykłym swoim świecie. Słowa: „żadnego polecenia — walizę i ręczny sak“ urządzały ciuciubabkę w jego mózgu. Nie do pojęcia, że nie pozostawiła żadnego polecenia!... Nie zdejmując wciąż w dalszym ciągu futra, pobiegł na górę, przeskakując po dwa schody naraz, jak młody małżonek, powracający do domu, pędzi do pokoju młodej swojej żony.
Wszystko było tu wytworne, świeże, słodko pachnące; każda rzecz w jak największym porządku. Na wielkiem francuskiem łóżku, zasłanem liljową jedwabną kołdrą leżała koperta, uszyta i wyhaftowana przez nią własnoręcznie i przeznaczona na przechowywanie jej tualety nocnej; pantofelki stały gotowe w nogach łóżka; kołdra odchylona była nawet na poduszkach, jakgdyby w oczekiwaniu na położenie się jej.
Na stole tualetowym rozłożone były oprawne w srebro szczotki do czesania i flakoniki z jej saka toaletowego, który on sam ofiarował jej w prezencie. Musi więc zachodzić tu jakaś pomyłka. Jaki sak zabrała? Podszedł do dzwonka, ażeby wezwać Bilson, w porę jednak przypomniał sobie, że musi przedtem dowiedzieć się, dokąd Irena wyjechała, zgromadzić na razie fakty i samemu wyciągnąć z nich wnioski.
Pozamykał drzwi i starał się skupić myśli, czuł wszelako, że mózg odmawia mu posłuszeństwa; nagle skłębiły się pod powiekami jego łzy.
Ściągając z siebie pośpiesznie futro, przejrzał się w lustrze.
Był przeraźliwie blady; cała jego twarz przybrała odcień popielaty; nalał sobie do miski wody i zaczął gorączkowo się myć.
Oprawne w srebro szczotki do czesania zalatywały zapachem wody tualetowej, której używała do włosów, i zapach ten przeszył ponownie serce jego ostrym spazmem zazdrości.
Wdziawszy na siebie w pośpiechu futro, zbiegł pędem ze schodów i wypadł na ulicę.
Nie utracił jednak całkowicie zdolności panowania nad sobą, biegnąc też przez Sloane Street, obmyślił jakąś historję na wypadek, gdyby nie miał zastać jej u Bosinney’a. A gdyby jednak miał ją tam zastać? I znów zawahał się, niezdolny do powzięcia stanowczej decyzji; stanął też przed domem, niezdecydowany, jak postąpić, o ile miałby znaleźć ją tam.
Było już po godzinach biurowych i wejście od ulicy było zamknięte; kobieta, która mu otworzyła, nie umiała powiedzieć, czy pan Bosinney jest w domu czy nie; nie widziała go tego dnia jeszcze, tak samo zresztą jak w ciągu paru ostatnich dni; nie usługuje mu już teraz; nie ma on nikogo do posługi...
Soames przerwał jej, oświadczając, że sam pójdzie na górę i przekona się. Poszedł istotnie z bladą, zaciętą twarzą.
Na najwyższem piętrze nie paliło się światło; drzwi były zamknięte; nikt nie odpowiedział na jego dzwonek; nie słyszał żadnego z poza drzwi odgłosu. Zmuszony był wobec tego zejść nadół, trzęsąc się z zimna w swojem futrze, przejęty nawskroś lodowatem tchnieniem, kurczącem mu serce. Zawoławszy dorożkę, kazał woźnicy jechać do Park Lane.
Po drodze usiłował przypomnieć sobie, kiedy po raz ostatni wypisał Irenie czek; nie mogła mieć w majątku więcej niż dwa albo trzy funty, pozostawały jednak jej klejnoty. Z dręczącem zamieraniem serca obliczał, ile mogła za nie dostać. Starczyłoby na opłacenie przejazdu ich obojga zagranicę i przeżycie tam kilku miesięcy! Dorożka zatrzymała się; wysiadł, nie zdążywszy dokończyć swojego obliczenia.
Kamerdyner zapytał go, czy pani Soamesowa pozostała w dorożce, ponieważ pan James uprzedził go, że oboje państwo Soamesowie spodziewani są na obiedzie.
— Nie, pani Forsyte jest zaziębiona — odparł Soames.
Kamerdyner pozwolił sobie wyrazić swoje ubolewanie.
Soamesowi wydało się, że służący przygląda mu się badawczo, przypomniawszy sobie tedy, że nie ma na sobie wieczorowego stroju, zapytał:
— Czy jest ktoś jeszcze, Warmsonie?
— Nie, proszę pana, niema nikogo oprócz obojga państwa Dartie.
I znów wydało się Soamesowi, że służący spojrzał na niego z zaciekawieniem. Zmieszało go to.
— Dlaczego Warmson tak mi się przygląda? — zapytał. — Co jest we mnie takiego szczególnego?
Kamerdyner zaczerwienił się, zdjął z gościa futro, powiesił je i, wymamrotawszy coś, co brzmiało, jak:
— „Nic, nic, proszę pana“ — pośpiesznie się wycofał.
Soames poszedł na górę. Minąwszy salon bez obejrzenia się, udał się wprost na górę do sypialni rodziców.
James, stojąc odwrócony bokiem, przyczem korzystnie zarysowywały się linje wysokiej, chudej jego postaci, nie miał na sobie jeszcze fraka i w kamizelce wieczorowej, z pochyloną głową i końcem białego krawata, wyzierającym z pod siwych jego bokobrodów, wpatrzony w jeden punkt z odętemi wargami, zapinał górne zatrzaski żoninego stanika... On sam, Soames, nigdy nie był wzywany do podobnych posług...
Usłyszał głos ojca, zdławiony, jakgdyby miał szpilki w ustach i pytający:
— Kto to? Kto przyszedł? Czego tu chce? — i matki:
— Chodź tu, Felicjo, twój pan nie da sobie rady z tem zapięciem.
Soames dotknął ręką gardła i odparł ochrypłym głosem:
— To ja, Soames!
Wyczuł wdzięcznem sercem pełne współczucia zdumienie w okrzyku matki:
— Co to, drogi chłopcze? — a także ojca, któremu wypadł z palców zatrzask:
— Kto?! Soames? Co cię sprowadza? Czy ci coś jest?
— Nic mi nie jest; jestem zdrów — odparł automatycznie, spojrzał na rodziców i wydało mu się niepodobieństwem oznajmienie wieści, z jaką przyszedł.
James, łatwo ulegający niepokojom, nie dał jednak za wygranę.
— Źle wyglądasz — rzekł. — Musiałeś się pewnie zaziębić. To wątroba; nie dziwiłbym się wcale. Matka da ci...
Ale Emilja dopomogła mu:
— Sprowadziłeś Irenę?
Soames potrząsnął głową.
— Nie — wyjąkał. — O... Opuściła mnie!...
Emilja jednym skokiem oderwała się od lustra, przy którem stała. Jej wysoka, okazała postać utraciła dostojność ruchów i stała się bardzo ludzką w tem przyskoczeniu do syna.
— Mój drogi chłopcze! Mój drogi, kochany chłopcze!
Dotknęła wargami jego czoła i pogłaskała jego ręce.
I James także zwrócił się ku synowi. Jego twarz postarzała nagle.
— Opuściła cię? — powtórzył. — Co chcesz przez to powiedzieć? Nie mówiłeś mi nigdy, że ma zamiar cię opuścić.
— Skąd miałem wiedzieć? — odparł Soames zgryźliwie. — Co mam teraz począć?
James zaczął przemierzać nerwowo pokój tam i zpowrotem; dziwnie bocianio jakoś wyglądał bez tużurka.
— Co począć? — powtórzył. — Skądże ja mogę wiedzieć, co masz począć? W jakim celu pytasz się mnie o to? Nikt mi nic nie mówi, a potem przychodzą do mnie i pytają się, co mają począć. Chciałbym wiedzieć, jaką mam dać na to odpowiedź. Masz tu matkę; stoi przed tobą; dlaczego ona nic ci nie mówi? Jeżeli o moje zdanie idzie, uważam, że powinieneś sprowadzić ją zpowrotem.
Soames uśmiechnął się; właściwy mu, butny nieco uśmiech nigdy nie sprawiał tak żałosnego wrażenia.
— Nie wiem, gdzie się podziewa — rzekł.
— Nie wiesz, gdzie się podziewa?! — powtórzył ojciec. — Jak to możliwe, żebyś nie miał wiedzieć, gdzie się podziewa? Naturalnie, że jest u tego waszego młokosa, Bosinney’a. Nigdzie indziej. Wiedziałem, że się tak stanie.
Podczas długiego milczenia, jakie zaległo po tych słowach, czuł Soames rękę matki, ściskającą jego dłoń. Wszystko, co działo się dokoła niego, zdawało się odbywać w ten sposób, jakgdyby on sam utracił zdolność myślenia i działania.
Twarz ojca, ciemno szkarłatna, drgała, bliska płaczu, a słowa z trudnością wydzierały mu się z gardła, ściśniętego spazmem bólu.
— Skończy się skandalem — zawsze to przepowidałem! — Widząc, że nikt mu nie odpowiada, dodał: — A teraz stoicie tu przede mną bezradnie oboje, ty i twoja matka!
— Daj spokój, Jamesie! — odezwała się Emilja z lekkim odcieniem pogardy w głosie: — Soames zrobi wszystko, co tylko będzie możliwe do zrobienia.
— Trudno, mój kochany, nie mogę ci nic pomóc. Starzeję się. Ale, pamiętaj, bez zbytniego pośpiechu, mój chłopcze — upomniał syna James urywanym nieco tonem, smutnie spuściwszy głowę i nie podnosząc oczu od podłogi.
— Soames zrobi wszystko, co będzie możliwe, aby odzyskać ją. Nie mówmy o tem więcej — powtórzyła matka. — Zobaczycie, że wszystko dobrze się skończy.
— Nie widzę, jak może wszystko dobrze się skończyć — mruknął James. — A jeżeli Irena nie uciekła z tym młokosem, Bosinney’em, radzę ci, nie pytaj o nic, tylko wywiedz się, gdzie jest i sprowadź ją zpowrotem do domu.
Po raz wtóry poczuł Soames rękę matki, głaszczącą jego dłoń, jakgdyby dając mu tem poznać, że pochwala tę radę.
— Zrobię to — oświadczył Soames tonem powtarzania formuły przysięgi.
Wszyscy troje zeszli razem nadół do salonu, gdzie znajdowały się już trzy młode dziewczyny oraz Winifreda Dartie z mężem. Gdyby nie brak Ireny, znalazłoby się koło rodzinne w komplecie.
James opadł ciężko na swój fotel i poza słówkiem zimnego przywitania się z Dartiem, którym zarazem pogardzał i obawiał się go, jako człowieka wiecznie w potrzebie pieniędzy, nie odezwał się do nikogo aż do chwili oznajmienia przez kamerdynera, że obiad na stole. Soames również milczał, jedynie Emilja, pełna zawsze nieustraszonej odwagi, podtrzymywała rozmowę z Winifredą na potoczne tematy. Nigdy nie okazywała większego panowania nad sobą w sposobie zachowania się i mówienia, jak tego właśnie wieczora.
Wszyscy umówili się znać, aby nie wspominać o Irenie, nikt bowiem z pozostałych członków rodziny nie wyraził swojego poglądu na właściwą linję postępowania w stosunku do niej. Z ogólnego wszakże tonu wobec wypadków, jakie się w następstwie rozwinęły, można byłoby wywnioskować, że rada Jamesa: „Nie pytaj o nic, wywiedz się, gdzie jest i sprowadź ją zpowrotem!“ — uważana byłaby, z małemi tu i owdzie wyjątkami, za rozumną, i to nietylko w Park Lane, ale tak samo i w domu Mikołajów, Rogerów, a także u Tyma. Podpisaliby się pod nią również i dalsi członkowie rodu Forsytów, rozsiani po całym Londynie, których zdanie dlatego tylko nie wchodziło w rachubę, że nie byli wtajemniczeni w całą historję.
Pomimo też usiłowań Emilji podany był obiad przez Warmsona i młodszego lokajczyka wśród milczenia nieomal. Dartie był nachmurzony i wlewał w siebie tyle alkoholu, ile tylko mógł dostać; dziewczęta zrzadka przerzucały się wzajem słówkiem. James zapytał, gdzie się podziewa Juna i co porabia obecnie. Że jednak nie umiano mu na to odpowiedzieć, wpadł ponownie w ponure milczenie. Rozjaśniła mu się tylko twarz, kiedy Winifreda opowiedziała, jak mały Publjusz dał żebrakowi otrzymaną od kogoś fałszywą monetę pensową.
— O! — zawołał zachwycony — to ci mądry bąk! Ciekaw jestem, co z niego wyrośnie, jeżeli tak dalej pójdzie. Mały spryciarz! Prawdziwie inteligentny berbeć!
Ożywienie to było jednak tylko chwilowe.
Potrawy podawano, zjadano jedną po drugiej w uroczystem skupieniu, w jarzącem świetle elektrycznem, które padało całkowicie na biały obrus stołu, nie dosięgając ścian powyżej głównej ich ozdoby — „Pejzażu morskiego pędzla Turnera“, wyłącznie nieomal składającego się ze zwojów lin i ludzi tonących. Nalano do kieliszków szampana i równocześnie postawiono przed nakryciem Jamesa butelkę starego, przedhistorycznego portwejnu, wszystko to jednak nie zdołało rozgrzać atmosfery, jakgdyby zmrożonej lodowatą dłonią kościotrupa.
O dziesiątej wyszedł Soames. Dwa razy, w odpowiedzi na zadane mu pytania, odpowiedział, że Irena jest niezdrowa, czuł jednak, że nie jest w stanie dłużej ręczyć za siebie. Matka ucałowała go szerokim, ciepłym pocałunkiem i uścisnęła jego rękę, wywołując tem żywszy przypływ krwi do jego policzków. Wyszedł na zimny wiatr, wyjący rozpaczliwie dokoła węgłów domów i u wylotów ulic, pod jasnem, stalowo-niebieskiem, usianem skrzącemi się gwiazdami niebem. Nie dostrzegł jednak mroźnego ich powitania, nie słyszał chrzęstu skręconych liści platanowych, nie widział nocnych ciem, śpieszących w wytartych swoich futerkach, ani skulonych postaci włóczęgów, zaszytych we wnęki domów. Przyszła zima! Ale Soames śpieszył do domu, niepomny niczego; ręce jego dygotały przy wyjmowaniu ostatniej poczty ze złoconej drucianej skrzynki, do której wrzucił je listonosz przez otwór zrobiony w drzwiach.
Od Ireny ani słowa.
Wszedł do jadalni, gdzie płonął na kominku jasny ogień. Fotel jego przysunięty był do kominka, pantofle stały przygotowane, spirytusowa maszynka i rzeźbione pudełko z papierosami ustawione na stoliku. Utkwiwszy w tem wszystkiem wzrok przez parę chwil, pogasił wnet światła i poszedł na górę. I w gotowalni jego rozpalono także ogień na kominku, jedynie w pokoju Ireny zimno było i ciemno. Soames wszedł tam.
Urządził wielką iluminację, pozapalawszy wszystkie świece i przez długi czas spacerował tam i zpowrotem pomiędzy łóżkiem a drzwiami. Nie był zdolny oswoić się z myślą, aby miała naprawdę go porzucić, i, jakgdyby wciąż jeszcze w poszukiwaniu jakiegoś listu, wyjaśnienia, wykrycia tajemnicy całego małżeńskiego ich pożycia, zaczął otwierać każdą szafę, każdą komodę, każdą szufladę i każdą skrytkę, jedną po drugiej.
W szafie pełno było jej sukien — lubił zawsze, a nawet nalegał, żeby była dobrze ubrana — zabrała z sobą tylko parę, dwie czy trzy conajwyżej. Także szuflada za szufladą, pełne batystowej i jedwabnej bielizny, były nietknięte.
Może ostatecznie to tylko dąsy i Irena pojechała jedynie na kilka dni do której z miejscowości kąpielowych nadmorskich, chcąc się oderwać od domu. Gdybyż tak naprawdę było i gdyby miała naprawdę wrócić do niego, nigdyby już więcej nie powtórzył tego, co uczynił fatalnej owej nocy ostatniej, nigdy już nie naraziłby się na podobne ryzyko — jakkolwiek domagał się od niej tylko spełnienia jej obowiązku, obowiązku, jako żony. Mimo że jest jego własnością, nie narazi się nigdy już na podobne ryzyko. Musiało jej się widocznie przewrócić w głowie.
Pochylił się nad szufladką, w której przechowywała swoją biżuterję; nie była zamknięta; otworzyła się za pierwszem pociągnięciem; w kasetce z biżuterją tkwił kluczyk. Zdziwiło go to, przypomniał sobie jednak, że szkatułka musi być pusta. Otworzył ją.
Nie była wcale pusta. Porozmieszczane po małych, zielonych aksamitnych przegródkach, leżały wszystkie kosztowności, jakie otrzymała od niego, nawet jej zegarek, przy którym w pudełku, służącem do przechowywania go, leżała złożona trójkątnie kartka, zaadresowana do „Soamesa Forsyta“ pismem Ireny.
„Zdaje mi się, że nie zabrałam nic z rzeczy, zaofiarowanych mi przez ciebie i przez twoich.“ — Tak brzmiała treść notatki.
Patrzył na broszki i bransoletki z brylantów i pereł, na mały płaski złoty zegareczek z wielkim brylantem, otoczonym szafirami, na łańcuszki i pierścionki, każdy w swojej przedziałce, i łzy wypełniły jego oczy i wyciekły z pod powiek.
Nic z tego, co mogłaby uczynić, nic z tego, co uczyniła, nie ujawniło mu z taką oczywistością głębokiego znaczenia jej kroku. Może w tej chwili dopiero zrozumiał wszystko, a przynajmniej prawie wszystko, co było do zrozumienia — zrozumiał, że pogardzała nim, że pogardzała nim oddawna, że byli pod każdym względem jak ludzie, żyjący na odmiennych planetach, że niema już dla niego żadnej nadziei, że nigdy jej nie było; nawet, że Irena cierpi i zawsze cierpiała, że zasługuje ona na litość.
W tym jednym momencie wzruszenia zaparł się w samym sobie Forsyta — zapomniał o sobie, o swoich interesach, o swojej własności — zdolny był do wszystkiego nieomal; wzniósł się w świetlane sfery czystego ideału bezinteresowności i niepraktyczności.
Ale takie chwile mijają szybko.
I jakgdyby wraz ze łzami, które spłynęły, oczyścił się ze słabości, wstał, zamknął szkatułkę i powoli, z drżeniem nieledwie, zabrał ją z sobą do sąsiedniego pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.