Posiadacz/Część III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
ZWYCIĘSTWO JUNY

Juna czekała na swoją kolej, wertując co nudniejsze kolumny dzienników rano i wieczorem z wytrwałością, która zrazu zdumiewała starego Jolyona; a kiedy jej kolej nadeszła, uchwyciła się jej z całą właściwą sobie chyżością i uporczywą stanowczością.
Zawsze najmilej wspominać będzie w swojem życiu ów ranek, w którym nareszcie na liście spraw sądowych w odpowiedniej rubryce dziennika „Times“ pod nagłówkiem: Sala XIII. Przewodniczący, sędzia Bentham — znalazła wymieniony proces: „Forsyte contra Bosinney.“
Jak gracz, stawiający ostatni swój pieniądz, gotowa była postawić wszystko na tę kartę; przewidywanie możliwości porażki nie leżało w jej charakterze. Jakiem przeczuciem kierowana, przeczuciem kochającej kobiety, wiedziała, że przegrana Bosinney’a w tym procesie jest rzeczą zgóry zapewnioną, trudno powiedzieć. Fakt jednak, że na tem przeświadczeniu, jak na opoce, budowała wszystkie swoje plany.
O wpół do dwunastej stała już na czatach w korytarzu, wiodącym do sali Nr. XIII i pozostała tu, dopóki nie skończyła się sprawa „Forsyte contra Bosinney“. Nieobecność Fila nie zaniepokoiła jej; czuła instynktownie, że nie będzie się bronił. Po wygłoszeniu wyroku wybiegła spiesznie na ulicę i pojechała dorożką do jego mieszkania.
Minęła otwarte wrota domu oraz biura na trzech dolnych piętrach bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi. Trudności rozpoczęły się dla niej dopiero z chwilą, kiedy stanęła na podeście najwyższego piętra.
Na dzwonek jej nikt nie odpowiedział; musiała teraz zdecydować się, czy ma zejść nadół i poprosić mieszkającego w suterenie odźwiernego, aby wpuścił ją do mieszkania Bosinney’a i pozwolił jej zaczekać tam na niego do jego powrotu, czy też ma pozostać cierpliwie za drzwiami, licząc na to, że nikt nie przyjdzie na górę. Zdecydowała się na to ostatnie.
Kwadrans minął na drętwiącem oczekiwaniu na podeście, zanim przyszło jej na myśl, że Bosinney zwykł pozostawiać klucz od swojego mieszkania pod słomianką przed drzwiami. Poszukała i znalazła go tam. Parę minut trwało wahanie, czy ma skorzystać z niego, wkońcu jednak przemogła się i weszła, pozostawiając drzwi otwarte, aby każdy, kto wejdzie, mógł widzieć, że przyszła tu w interesie.
Tym razem nie była to już ta sama Juna, która przyszła tu dygocąca przed pięcioma miesiącami. Okres cierpień i zamykania się w sobie osłabił jej wrażliwość; tak długo i tak szczegółowo obmyślała to przyjście, że jego groza rozwiała się dla niej już naprzód. Tym razem nie przyszła tutaj, aby ponieść porażkę, gdyby bowiem miało się to stać, nikt już nie mógłby jej pomóc.
Na podobieństwo samiczki, czuwającej nad pisklętami, drobna, zwinna jej figurka nie pozostała ani na chwilę w tym pokoju w bezruchu, ale krążyła od ściany do ściany, od okna do drzwi, dotykając to tego, to owego szczegółu. Wszystko zasnuła gruba warstwa kurzu; widoczne było, że pokój nie jest sprzątany od tygodni i Juna, z żarliwością gotowa uchwycić się wszystkiego, co mogłoby dodać jej otuchy i ożywić jej nadzieje, dostrzegła w tem znak, że Fil ze względów oszczędnościowych zmuszony był wyrzec się najemnej posługi.
Zajrzała do sypialni; łóżko było zasłane bezdarnie, jakgdyby ręką mężczyzny. Nadsłuchując czujnie, wpadła tam i zlustrowała wnętrze szafy. Kilka koszul i kołnierzyków, para zabłoconych butów — w całym pokoju nie widać było żadnej odzieży nawet.
Chyłkiem przekradła się zpowrotem do pracowni i teraz dopiero zauważyła brak wszystkich drobnych przedmiotów, które były tu przez niego nagromadzone. Zegar ścienny, będący jeszcze własnością jego matki, luneta połowa, która wisiała nad sofą; dwa istotnie wartościowe staloryty z Harrow, gdzie ojciec jego pobierał nauki, a także waza japońska, którą ona sama mu podarowała. Brakło tego wszystkiego, pomimo wściekłości też, jaka zawrzała w jej opiekuńczem, macierzyńskiem sercu na myśl, że świat obszedł się z Bosinney’em w ten sposób, zniknięcie wszystkich cennych tych dla niego pamiątek złociło powzięty przez nią plan promienną nadzieją powodzenia.
W momencie, kiedy spojrzała na miejsce, na którem stała niegdyś japońska waza, dziwną poczuła pewność, że ktoś jej się przygląda. Odwróciła się i w obramowaniu otwartych drzwi ujrzała Irenę.
Obie stały przez chwilę, wyłupiając wzajem na siebie oczy w milczeniu, poczem Juna pierwsza postąpiła parę kroków naprzód i wyciągnęła do tamtej rękę. Irena nie ujęła jej.
Wobec tej odmowy cofnęła Juna swoją. Oczy jej strzeliły gniewem; czekała, aby Irena przemówiła pierwsza i, czekając tak, żądnie wchłaniała oczami z niesamowitą pasją zazdrości, podejrzeń i zaciekawienia każdy szczegół twarzy dawnej przyjaciółki, jej ubrania i całej postaci.
Irena otulona była w szare futrzane okrycie; podróżna czapeczka odsłaniała ponad czołem promień złotych jej włosów; w obramowaniu miękkiej puszystości futrzanego kołnierza zaznaczała się bardziej jeszcze uderzająco dziecięcia drobność szczupłej jej twarzy.
W przeciwieństwie do policzków Juny nie zdradzały policzki Ireny ani śladu krwi krążącej pod niemi. Były alabastrowo białe, ściągnięte, jakgdyby z zimna. Oczy podkrążone były ciemnemi sińcami. W jednej ręce trzymała bukiecik fijołków.
Bez cienia uśmiechu patrzyła na Junę; wielkie ciemne oczy, utkwione w dziewczynie, pociągnęły ją, pomimo jej oburzenia i gniewu, cieniem dawnego ich dla niej uroku.
Wreszcie przemówiła Juna pierwsza.
— W jakim celu tu przyszłaś? — Ale uczucie, że jej samej zadać można to pytanie, kazało jej wnet dodać: — Potworna ta sprawa. Przyszłam mu powiedzieć, że przegrał ją.
Irena milczała w dalszym ciągu, nie spuszczała tylko oczu z twarzy Juny.
— Nie stój tu, jakgdybyś była figurą wyciosaną z kamienia! — zawołała wreszcie dziewczyna.
— Dałby Bóg, żebym nią była! — z goryczą zawołała Irena.
Ale Juna odwróciła się od niej.
— Stój! — krzyknęła. — Nie chcę wiedzieć, poco przyszłaś. Nie chcę nic słyszeć! — I, niby duch niespokojny, krążyć zaczęła po pokoju tam i zpowrotem. Nagle wybuchła:
— Ja byłam tu pierwsza. Nie możemy pozostawać tu obie razem!
Uśmiech wykwitł na chwilę na twarzy Ireny i zgasł, jak nagły błysk ognia. Nie poruszyła się. Wówczas dopiero dostrzegła Juna pod bezwładną nieruchomością jej postaci odwagę i stanowczość rozpaczy; coś nieodwołalnego, coś groźnie niebezpiecznego. Zerwała kapelusz z głowy i, podnosząc obie ręce do czoła odgarnęła spiętrzoną na niem, lśniącą połyskiem bronzu grzywę włosów.
— Nie masz prawa tu być! — krzyknęła wyrywająco.
— Nie mam prawa nigdzie być... — poprawiła Irena.
— Co to znaczy?
— Opuściłam Soamesa. Zawsze mi to doradzałaś!
Juna zasłoniła rękami uszy.
— Nie mów! Nie chcę nic słyszeć! Nie chcę o niczem wiedzieć! Niepodobna walczyć z tobą. Dlaczego tu stoisz? Dlaczego nie odchodzisz?
Wargi Ireny drgnęły. Zdawała się mówić: — Dokąd mam pójść?
Juna odwróciła się do okna. Widzieć mogła z niego tarczę zegara na przeciwległym murze. Było około czwartej. Mógł nadejść w każdej chwili! Obejrzała się przez ramię poza siebie i twarz jej wykrzywił gniew.
Ale Irena stała nieporuszona; w urękawiczkowanej dłoni bezustannie ściskała i skręcała bukiecik fijołków.
Łzy rozczarowania i wściekłości spłynęły wzdłuż policzków Juny.
— Jak śmiałaś przyjść?... Byłaś mi Judaszem zatem?!
I znów Irena uśmiechnęła się gorzko. Juna spostrzegła, że zagrała fałszywą grę i ostatecznie ją to załamało.
— Dlaczego przyszłaś? — załkała. — Zniszczyłaś moje życie, a teraz chcesz zniszczyć jego!
Usta Ireny drgnęły; oczy jej spotkały się z oczami Juny, która wyczytała w nich taki bezmiar smutku, że wpośród łkań zawołała dwukrotnie: — „Nie, nie!“
Irena pochyliła głowę i opuściła ją aż na samą pierś. Zawróciła i szybko wyszła, kryjąc usta pod maleńkim bukiecikiem fijołków.
Juna pobiegła ku drzwiom. Usłyszała już tylko na schodach kroki schodzącej. Zawołała za nią: Wróć się, Ireno!... Wróć się!...
Kroki zamarły w oddali...
Zgnębiona i niezdecydowana dziewczyna stała na górnym podeście schodów. Dlaczego Irena odeszła, ustępując jej miejsca? Co to miało znaczyć? Czy naprawdę wyzbywa się go na jej korzyść? Czy też...? Okrutna niepewność boleśnie szarpnęła jej sercem... Bosinney nie przychodził...

Około szóstej tego popołudnia powrócił stary Jolyon z Wistaria Avenue, gdzie teraz codziennie prawie spędzał kilka godzin, i, wszedłszy do domu, zapytał, czy wnuczka jego jest na górze. Kiedy oświadczono mu, że przed chwilą wróciła, posłał po nią, prosząc, aby zeszła na dół rozmówić się z nim.
Postanowił powiedzieć jej, że pogodził się z jej ojcem. Na przyszłość to, co minęło, musi być pogrzebane raz nazawsze. Nie będzie już żył w osamotnieniu, a przynajmniej faktycznie w osamotnieniu, w tym ich wielkim domu; zamierza wydzierżawić go i nabyć inny, na wsi, wspólnie z synem, dokąd wszyscy oni mogliby przenieść się i zamieszkać razem. Gdyby Junie kombinacja ta nie dogadzała, mogłaby otrzymywać odpowiednią pensję i urządzić się oddzielnie. Nie zrobi to jej wielkiej różnicy, oddawna bowiem nie okazuje mu śladu przywiązania.
Kiedy jednak Juna zeszła nadół, twarz jej była tak skurczona, że prawdziwie wzbudzała litość; w oczach jej osiadł wyraz naprężenia i tajonego smutku. Przykucnęła zwykłym swoim ruchem na poręczy dziadkowego fotela i to, co powiedział jej stary Jolyon, słabą było zaledwie kopją jasno obmyślanego, władczego, opartego na uczuciu zawodu, oznajmienia, jakie tak starannie naprzód sobie przygotował. Ból przenizał starcze jego serce, ból, jaki odczuwa w kochającem swojem sercu matka piskląt, wylatujących z gniazda i kaleczących sobie skrzydła. Mówił z wyraźnem ociąganiem się, jakgdyby tłumaczył się przed nią, że nie wytrzymał sytuacji i zboczył z drogi cnoty, ulegając, wbrew zwykłym zdrowym swoim zasadom, wrodzonemu raczej instynktowi.
Zdawał się niepokoić, czy, oznajmiając wnuczce w ten sposób swoje intencje, nie daje jej złego przykładu; teraz też, kiedy zbliżał się w przemówieniu swojem do głównego punktu, sposób, w jaki podsunął jej myśl, że gdyby miało nie dogadzać jej wspólne zamieszkanie, mogłaby zamieszkać sama, był aż nad miarę delikatny.
— Gdybyś jednak, dziecko drogie, miała trafem szczególnym, nie uważać wspólnego z niemi pożycia za pożądane dla siebie, mógłbym temu zaradzić. Urządziłabyś się, jak tylko sama chciałabyś. Znalazłoby się miłe mieszkanko w Londynie, w którem mogłabyś osiąść, a ja stale dojeżdżałbym do ciebie... Dzieci — dodał to słodkie małe aniołki.
I tu, wpośród poważnego komunikowania wnuczce swoich planów, ostrożnie przysłoniętych, zmienioną — stosownie do okoliczności — polityką, w oczach jego zamigotał chochlik złośliwości.
— A toż to będzie smagnięcie dla słabych nerwów Tyma! — zachichotał. — Nie dałbym dwóch groszy za to, że ten chuchający na siebie dudek podskoczy do góry z przerażenia. Będą mieli w każdym razie co do gadania!
Juna wciąż jeszcze nie wypowiedziała się. Dziadek nie mógł widzieć jej twarzy, kiedy tak siedziała ukucnięta na poręczy jego fotela, wysoko ponad jego głową. W tej samej wszelako chwili poczuł ciepło jej policzka, ocierającego się o jego własny, odrazu też zrozumiał, że nie ma powodu obawiać się jej stosunku do zakomunikowanej nowiny. Dodało mu to odwagi.
— Pokochasz twojego ojca — rzekł — sympatyczny chłop. Nie lubił nigdy robienia z siebie wielkich rzeczy, bardzo też łatwy jest w obejściu. Prawdziwie artystyczna natura, czy jak wy to tam nazywacie.
Mówiąc tak, przypomniał sobie tuzin czy więcej akwarel, starannie ukrytych pod zamknięciem w jego sypialni; teraz, kiedy syn jego miał zostać poważnym posesjonatem, nie uważał ich już za takie miernoty jak dotychczas.
— Co się tyczy twojej... twojej macochy — rzekł, krztusząc się zlekka przy wymawianiu tego wyrazu — uważam ją za kobietę bardzo subtelną — może nieco przesadna, jak na mój gust — ale prawdziwie przywiązana do Jo. A dzieci — powtórzył — określenie, które jak czuły akord muzyczny dominowało w całem jego usprawiedliwianiu się — to słodkie małe aniołki!
Juna nie mogła wiedzieć, że słowa te były jedynie wyrazem tkliwego ukochania małych dzieci, istot niedoświadczonych i słabych, które ongi kazało mu opuścić syna dla niej samej, drobnej wówczas kruszyny, a teraz, zmienną koleją czasu, odbierało mu ją dla maleńkich wnucząt.
Milczenie jej zaczęło go jednak niepokoić, niecierpliwie też zapytał:
— I cóż ty na to?
Juna osunęła się do kolan dziadkowych i teraz ona zkolei zaczęła swoją opowieść. Przedewszystkiem wyraziła pewność, że wszystko ułoży się wspaniale. Nie widzi żadnych trudności ani przeszkód, nie dba też ani trochę, co pomyślą o tem ludzie!
Stary Jolyon wzdrygnął się. Hm!... A więc ludzie pomyślą jednak to i owo! Sądził, że po tylu latach zdążyli już zapomnieć. Ha, trudno, nie widzi na to rady! Mimo to jednak, nie pochwalał zapatrywania wnuczki na te sprawy — powinnaby liczyć się z opinją ludzi.
Nie powiedział jednak nic. Nie mógł sam połapać się w swoich uczuciach — były zbyt różnorodne i rozbieżne, zbyt nieuchwytne, aby móc ująć je w słowa.
— Nie — mówiła dalej Juna — nie dba o to absolutnie; cóż może to kogokolwiek obchodzić? Czy to ich sprawy? Jedno tylko chce jeszcze powiedzieć — po cieplejszem przytuleniu się jej policzka do jego kolan poznał odrazu stary Jolyon, że to „jedno“ nie okaże się byle czem. — Skoro dziadek chce nabyć dom na wsi, czy nie chciałby — zrobiłby jej tem wielką przyjemność — kupić wspaniały ten dom Soamesa w Robin Hill? Jest już całkowicie wykończony, prezentuje się prześlicznie, a teraz nikt w nim nie zamieszka. Tak byłoby im wszystkim w nim dobrze!
Stary Jolyon nastroszył się. Jakto? Czy „posesjonat“ nie ma zamiaru zamieszkać w swoim domu?! Mówiąc o Soamesie, nigdy nie nazywał go inaczej.
— Nie, nie zamierza — odparła Jima — napewno wiadomo jej, że nie zamierza!
— Skąd wiesz o tem? Nie może mu powiedzieć, ale wie. Wie prawie napewno! Tak się złożyły okoliczności!
Mówiąc tak, miała w uszach wspomnienie słów Ireny: — Opuściłam Soamesa! Dokąd miałabym iść?
Nie zdradziła się z tem jednak.
Gdyby tylko dziadek chciał nabyć ten dom i załatwić ową fatalną sprawę procesu, który nie powinien był nigdy być wytoczony Filowi! Byłoby to najlepsze wyjście i wszystko, wszystko mogłoby ułożyć się pomyślnie.
Juna w uniesieniu przycisnęła usta do dziadkowego czoła.
Ale stary Jolyon uwolnił się od jej pieszczoty, a twarz jego przybrała ów znany jej twardy wyraz, jaki cechował go stale, ilekroć szło o interes.
Co jej przychodzi do głowy?... Co to ma znaczyć? — zapytał. — Musi kryć się coś poza tem... Czy widziała się z Bosinney’em?
— Nie — odparła Juna — ale byłam w jego mieszkaniu.
— Byłaś w jego mieszkaniu? Kto zaprowadził cię tam?
Juna wytrzymała odważnie groźny wzrok dziadka.
— Poszłam sama. Przegrał proces. Mało mnie to obchodzi, czy słusznie, czy niesłusznie. Chcę mu dopomóc i dopomogę mu!
— Widziałaś się z nim? — powtórzył stary Jolyon zapytanie. — Oczy jego zdawały się wwiercać wgłąb duszy dziewczyny.
— Nie, nie było go w domu — odparła. — Czekałam na niego, ale nie przyszedł.
Stary Jolyon odetchnął z ulgą. Podniosła się i spojrzała na niego; taka drobna, wątła i młoda, a zarazem taka stanowcza i odważna. Zaniepokojony i zirytowany starzec nie mógł zastraszyć jej groźnym wyrazem swoich oczu. Doznał upokarzającego uczucia, że został pobity, że cugle wymknęły mu się z rąk, że jest stary i zmęczony.
— O — rzekł wreszcie — widzę, że napytasz sobie kiedyś grubej biedy. Zanadto jesteś samowolna we wszystkiem.
I, ulegając niespodzianemu nastrojowi filozofowania, dodał:
— Taką się urodziłaś i taką pozostaniesz aż do śmierci.
On, który w stosunkach handlowych, z członkami Zarządu, z wszelkiego gatunku Forsytami, z ludźmi, którzy nie mieli w sobie nic z Forsytów, zawsze umiał postawić na swojem i własną tylko rządził się wolą, ze smutkiem patrzył na nieugięty upór swojej wnuczki — wyczuwał bowiem w niej cechy, które nieświadomie podziwiał ponad wszystkie inne.
— Czy wiesz, co się święci, jak utrzymują ludzie? — zapytał cedząc wyrazy.
— Tak — i nie. Wiem — i nie wiem. — Nic mnie to zresztą nie obchodzi! — tupnęła nogą.
— Myślę — rzekł dziadek, spuszczając oczy — że trzymać się go będziesz i po jego śmierci nawet!
Po dłuższej chwili nieprzerwanego przez nią milczenia, dodał:
— Ale co się tyczy kupna domu, sama nie wiesz, co mówisz.
Juna zapewniła, że wie. Przedewszystkiem wie, że dziadek może sobie pozwolić na kupienie go, o ile zechce. Wie też, że jeśli zgodzi się zapłacić żądaną cenę, może go dostać.
— Żądaną cenę! Co ty o tem możesz wiedzieć?! Nie chcę chodzić do Soamesa. — Nie chcę mieć nic wspólnego z tym młokosem!
— Nie ma dziadunio wcale potrzeby; wystarczy pójść do stryja Jamesa. A jeżeli dziadunio nie może kupić domu, czy zechce zapłacić sumę zasądzoną od Bosinneya z wyroku? Wiem, że jest mu bardzo ciężko — przekonałam się o tem. Może dziadunio wypłacić ją z moich pieniędzy!
Złośliwy uśmiech zaiskrzył się w oczach Jolyona.
— Z twoich pieniędzy?! Dobry sposób! A co, jeśli wolno wiedzieć, poczniesz bez pieniędzy?!
Nie zdradzał się z tem jednak, że myśl wydarcia domu z rąk Jamesa i jego syna zagnieździła się na dobre w jego mózgu. Na Giełdzie forsytowskiej słyszał sporo komentarzy, niejedną nieco dwuznaczną pochwalę owego domu. Jest może „zbyt artystyczny“; naogół jednak piękna siedziba. Wydostanie z rąk „posesjonata“ własności do której przywiązywał on tak wielką wagę, byłoby osiągnięciem ostatecznego tryumfu nad Jamesem, namacalnym dowodem, że zamierza uczynić „posesjonata“ z Jo, a tem samem przywrócić mu właściwe jego stanowisko i utrzymać go już na niem. Słuszna i sprawiedliwa kara dla tych wszystkich, którym przyjemnie było uważać jego syna za bezdomnego wyrzutka społeczeństwa!
Warto o tem pomyśleć! Warto! Może nie będzie mogło być o tem mowy; nie ma zamiaru płacić za dom bajońskich sum, jeżeli jednak okaże się to możliwem — cóż, może i gotów byłby!
I w jeszcze głębszych tajnikach duszy wiedział, że nie może odmówić dziewczynie.
Nie zdradził się z tem jednak. — Zastanowi się nad tem — powiedział do Juny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.