Posiadacz/Część III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
ŚMIERĆ BOSINNEY’A

Stary Jolyon nie zwykł decydować się pospiesznie, możliwe też, że byłby namyślał się w dalszym ciągu nad sprawą nabycia domu w Robin Hill, gdyby wyraz twarzy Juny nie ostrzegł go, że nie będzie miał spokoju, dopóki od namysłu nie przejdzie do działania.
Przy śniadaniu nazajutrz rano zapytała go, na którą ma zamówić powóz.
— Zamówić powóz?! — zawołał z udaną naiwnością.
— W jakim celu? Nie wyjeżdżam nigdzie!
— Jeżeli dziadunio nie pojedzie dość wcześnie, nie zastanie stryja Jamesa przed jego wyjazdem do City — odparła najspokojniej.
— Stryja Jamesa?! Poco mi twój stryj James?!
— Dom — rzuciła za całą odpowiedź, takim jednak tonem, że przestał udawać naiwnego.
— Nie jestem jeszcze zdecydowany — rzekł.
— Musisz się zdecydować, dziaduniu, musisz! O, dziaduniu, pomyśl o mnie! — Pomyśleć o tobie! — mruknął. — Ależ ja wciąż myślę o tobie, szkoda, że ty sama za mało myślisz o sobie; że nie myślisz, na co się narażasz swojem postępowaniem. No, dobrze, dobrze, zamów powóz na dziesiątą.
Kwadrans po dziesiątej postawił swój parasol w kącie hallu w Park Lane — nie miał ochoty odkładać palta i kapelusza — oznajmił Warmsonowi, że chce się widzieć z jego panem i wnet potem wszedł, niezaanonsowany, do gabinetu, gdzie zajął odrazu miejsce w fotelu.
James był jeszcze w jadalni i rozmawiał z Soamesem, który przyszedł tego dnia ponownie przed śniadaniem. Dowiedziawszy się, kto przyszedł, bąknął zaniepokojony.
— A tego znów co tu sprowadza? — poczem podniósł się z krzesła.
— Pamiętaj — zwrócił się do Soamesa — dobrze się namyśl, zanim coś postanowisz; przedewszystkiem musisz się dowiedzieć, gdzie ona się podziewa — uważam, że najlepiej pójść z tem do Stainersa. To najlepsze biuro; jeżeli oni jej nie znajdą, nikomu się to nie uda.
I nagle, dziwnie wzruszony, szepnął sam do siebie:
— Biedactwo! Nie mogę pojąć, co jej też strzeliło do głowy! — i wyszedł, wycierając nos.
Stary Jolyon nie podniósł się na widok brata, wyciągnął tylko do niego rękę i po forsytowsku potrząsnął braterską prawicą.
James usiadł na drugim fotelu przy biurku i oparł głowę na ręce.
— I cóż, stary, jak się masz? Dawno nie widzieliśmy cię u nas — zaczął.
Ale Jolyon puścił uwagę tę mimo uszu.
— Jak zdrowie Emilji? — zapytał i, nie czekając na odpowiedź, dodał:
— Przyszedłem rozmówić się z tobą w sprawie młodego Bosinney’a. Podobno ten nowy, zbudowany przez niego dom ma być ósmym cudem świata?
— Nie wiem nic o żadnych ósmych cudach świata — odciął się James. — Wiem to tylko, że przegrał proces i jest w przededniu bankructwa.
Stary Jolyon nie zaniedbał wykorzystać dobrą okazję.
— Ani trochę mnie to nie dziwi — zgodził się — ale jeżeli zbankrutuje, „posesjonat“ — chcę powiedzieć Soames, nie zobaczy swoich pieniędzy. Otóż, przyszła mi do głowy następująca kombinacja: O ile nie ma on zamiaru zamieszkać tam...
Spostrzegłszy wyraz zdumienia i zarazem podejrzliwości w oczach Jamesa, dodał szybko:
— Nie chcę się do niczego wtrącać; przypuszczam, że to sprawka Ireny — nie obchodzi mnie to zresztą. Sam jednak myślę o nabyciu domu na wsi dla siebie, niezbyt daleko od Londynu, gdyby więc dom w Robin Hill odpowiadał mi, kto wie, może zdecydowałbym się kupić go za odpowiednią cenę.
James słuchał tego oznajmienia z dziwną mieszaniną podejrzliwości, niepewności, ulgi i równocześnie obawy, czy coś się pod tem wszystkiem nie kryje, zarazem z górującem nad wszystkiem zaufaniem do uczciwości i zdrowego rozsądku starszego brata. Nie był też wolny od lęku, co stary Jolyon mógł słyszeć i jaką drogą; zaświtał mu przytem cień nadziei na myśl, że gdyby związek Juny z Bosinney’em miał być zupełnie zerwany, dziadek jej nie kwapiłby się tak do przyjścia chłopcu z pomocą. Nadewszystko jednak był zdumiony; że zaś nie miał ochoty ani okazać tego, ani też czemkolwiek zdradzić swoich uczuć, rzekł:
— Słyszę, że porobiłeś zmiany w testamencie na rzecz twojego syna?
Nikt mu tego nie mówił; wywnioskował to poprostu z faktu spotkania starego Jolyona w towarzystwie syna i wnucząt oraz z tego, że starszy brat wycofał swój testament z biura obrończego „Forsyte, Bustard i Forsyte“. Strzał okazał się trafnym.
— Kto ci o tem powiedział? — zainteresował się Jolyon.
— Naprawdę nie pamiętam. Łatwo teraz zapominam nazwisk — wiem jednak napewno, że słyszałem o tem od kogoś. Soamcs wydał moc pieniędzy na ten dom; nie myślę też, aby miał zgodzić się pozbyć go, o ile nie zyskałby dobrej za niego ceny.
— Ha, jeżeli mu się zdaje, że gotów będę zapłacić fantastyczną cenę, myli się. Nie mam, jak on, pieniędzy do wyrzucenia. Niech spróbuje sprzedać z przymusu, a przekona się, ile dostanie. Niema to być dom dla przeciętnego człowieka, słyszę.
James, który był w gruncie rzeczy tego samego zdadnia, odpowiedział:
— To pańska siedziba. Soames jest w tej chwili u mnie. Może chciałbyś widzieć się z nim?
— Nie, nie posunąłem się jeszcze tak daleko; prawdopodobnie też nie dojdzie do niczego, jak widzę, skoro bierzecie rzecz w ten sposób.
James był nieco spłoszony; ilekroć miał do czynienia z ustalonemi cyframi tranzakcji handlowej, pewien był swego, miał bomem wówczas przed sobą fakty, a nie ludzi; wstępne wszelako układy, jak te w danym momencie, wyprowadzały go z równowagi — nigdy nie wiedział, jak daleko może się posunąć.
— Zresztą — wzruszył ramionami — ja sam nie wiem nic o tem. Soames nic mi o tem nie mówi; myślę, że skłonny byłby do tego — to kwestja ceny.
— O, niech mu się nie zdaje, że robi mi tem łaskę! — warknął stary Jolyon, wkładając gniewnym ruchem kapelusz.
Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Soames.
— Przyszedł tu ktoś z policji do stryja Jolyona — rzekł z cieniem uśmiechu.
Stary Jolyon spojrzał na niego gniewnie.
— Ktoś z policji?! — obruszył się James. — Nie mam nic wspólnego z policją. Ale może tobie wiadomo coś o tem? — dodał, spoglądając podejrzliwie na starszego brata — sądzę, że powinieneś zobaczyć się z tym panem.
W hallu stał inspektor policji, rozglądający się tępem spojrzeniem wyblakłych, niebieskich, nakrytych ciężkiemi powiekami oczu po wytwornem staro-angielskiem umeblowaniu, które Jamesowi udało się zdobyć na słynnych licytacjach Mavrojano na Portland-Sguare.
— Znajdzie pan brata mojego tutaj — zwrócił się James do policjanta.
Inspektor podniósł z szacunkiem palce do daszku czapki i wszedł do gabinetu.
James śledził wchodzącego wzrokiem, szczególnego doznając uczucia.
— Musimy chyba zaczekać i dowiedzieć się, czego on tu chce. Stryj twój przyszedł do mnie w sprawie domu w Robin Hill.
Wszedł wraz z Soamesem do jadalni, nie mógł tu jednak usiedzieć.
— Czego on też może chcieć? — mruknął powtórnie.
— Kto? — zapytał Soames — Inspektor? Przysłano go tutaj ze Stanhope Gate, tyle tylko wiem. Ten niedowiarek Jolyon musiał coś zmalować pewnie.
Pomimo pozornego spokoju i on też czuł się dziwnie nieswojo.
Po upływie dziesięciu minut zjawił się stary Jolyon.
Podszedł do stołu i stanął przy nim w grobowem milczeniu, skubiąc nerwowo długie swoje, siwe wąsy. James wlepił w niego zdumione oczy, szeroko rozwierając usta — nie widział nigdy brata w podobnym stanie.
Po chwili podniósł stary Jolyon rękę i oznajmił, wyrzucając z siebie powoli wyrazy:
— Młody Bosinney przejechany został podczas mgły i zabity.
Poczem, stając ponad bratem i bratankiem i patrząc im w oczy głębokiem swojem spojrzeniem, dodał:
— Zachodzi... przypuszczenie... samobójstwa.
Dolna szczęka Jamesa opadła.
Samobójstwa? Z jakiego powodu?! — zawołał.
— Bóg raczy wiedzieć, o ile tobie i twojemu synowi nic nie wiadomo! — rzekł ponuro.
Ale James nic na to nie odpowiedział.
Wszystkich ludzi, którzy dożyli późnego wieku, nawet wszystkich Forsytów, darzy życie gorzkiemi przejściami. Przypadkowy przechodzień, widząc ich bezpiecznie otulonych w płaszcze zamożności, wysokich stanowisk i wygód życiowych, nie może przypuścić nawet, jak beznadziejnie czarne cienie legły na ich drodze. W przedsieniu duszy każdego starca — nawet samego sir Waltera Benthama — raz jeden bodaj zjawiła się myśl o samobójstwie, stanęła na progu, czekając na możność wejścia do najtajniejszych głębi, powstrzymywana przed niem przypadkowem zrządzeniem trafu, mglistą obawą, promykiem bolesnej nadziei. Dla Forsytów szczególnie ciężkie jest ostateczne to wyzbycie się własności. O, jak bardzo ciężkie! Rzadko — nigdy bodaj — bywają oni w stanie zdobyć się na nie, a jednak, jak bliskimi niego bywali niejednokrotnie!
To samo stało się z Jamesem.
Wreszcie, wśród bezładnej plątaniny myśli swoich wybuchnął:
— Co też ty mówisz?!... Jakto?! Wczoraj dopiero czytałem w gazecie: „Przejechany podczas mgły.“ Nie wiedzieli jak się nazywa.
W zamroczeniu swojem zwracał się od jednego do drugiego, instynktownie zarazem przez cały czas odrzucając przypuszczenie samobójstwa. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy podobnej myśli, tak bardzo sprzecznej z własnym jego interesem, z interesem jego syna, z interesem każdego Forsyta. Walczył z nią; i dzięki temu, że dusza jego przez cały czas nieświadomie odrzucała to, czego nie mogła uznać ze względu na własne swoje bezpieczeństwo, udało mu się stopniowo pokonać pierwotny swój strach. Tak, był to przypadek! Nie mogło być nic innego! Przypadek, wyraźnie przypadek!
Stary Jolyon przerwał mu brutalnie jego rozmyślanie.
— Zabity na miejscu. Leżał przez cały dzień wczorajszy w szpitalu. Nie znaleziono przy nim nic takiego, co mogłoby ujawnić jego tożsamość. Jadę tam zaraz; ty i twój syn powinnibyście pojechać ze mną także.
Ponieważ ani James ani Soames nie zaoponowali przeciwko tej dyrektywie, wyszedł pierwszy z pokoju.
Dzień był jasny i bezwietrzny, jadąc więc ze Stanhope Gate do Park Lane, nie kazał Jolyon opuszczać wieka landa. Oparty na wyściełanych poduszkach, kończąc swoje cygaro, z lubością wchłaniał w siebie rzeźwiące powietrze i przyglądał się z przyjemnem uczuciem ożywionemu ruchowi kołowemu i pieszemu, dziwnej, paryskiej rzec można, wesołości, jaką pierwszy pogodny dzień po długotrwałym deszczu i mgle opromienia ulice Londynu. Czuł się tak szczęśliwym, jak już nie był oddawna; od miesięcy całych. Przestała go już dręczyć myśl o konieczności wyspowiadania się przed Juną; miał na widoku w niedalekiej przyszłości stałe towarzystwo syna i wnucząt — (wyznaczył synowi rendez-vous w jego Klubie celem przedyskutowania raz jeszcze sprawy) nadto mile podniecała go myśl o spotkaniu z Jamesem i „posesjonatem“ i odniesieniu ostatecznego nad nimi zwycięstwa w sprawie domu.
Teraz kazał opuścić kapotę powozu; nie był usposobiony do przyglądania się wesołemu ruchowi ulicznemu, zresztą nie uchodziło, aby widziano kogoś z Forsytów, jadącego w towarzystwie inspektora policji.
W powozie inspektor znów mówić zaczął o wypadku:
— Mgła nie była wtedy właśnie tak bardzo gęsta. Woźnica utrzymuje, że zabity powinien był mieć dość czasu na rozejrzenie się, gdzie jest, ale zdawać się mogło, że lezie wprost pod koła. Okazuje się, że interesy jego były w bardzo kiepskim stanie; znaleźliśmy w jego mieszkaniu kilka kwitów zastawowych; rachunek jego w banku był przekroczony, w dodatku ten proces, o którym wspominają dzisiejsze gazety —
Zimne, niebieskie oczy policjanta przenosiły się kolejno z jednego na drugiego z wszystkich trzech siedzących w powozie Forsytów.
Stary Jolyon, przyglądając się ze swojego kąta, dostrzegł zmianę twarzy brata, na której zarysował się wyraz przykrej, bolesnej zadumy. Słowa inspektora wskrzesiły w istocie wszystkie wątpliwości i obawy Jamesa. Interesy w złym stanie... kwity zastawowe... przekroczony rachunek w banku! Słowa te, będące dla niego stałą, daleką zmorą w całem jego życiu, zdawały się nadawać upiorne cechy rzeczywistości podejrzeniu samobójstwa, którego za żadną wszelako cenę niewolno podtrzymywać. Usiłował wyczytać z oczu syna co o tem myśli, ale nieporuszony, ponury, sfinksowo milczący Soames nie odwzajemnił się ojcu spojrzeniem. W sercu starego Jolyona, przyglądającego się niemej tej grze, przeczuwającego łączący ojca i syna związek ku wzajemnej obronie, zbudziło się niepokonane pragnienie, aby własny jego syn znalazł się przy jego boku, jakgdyby te oględziny ciała zabitego były walką, do której, w przeciwnym razie, stanąć musiałby w pojedynkę przeciwko tamtym dwóm. Wciąż też kotłowała mu się po głowie myśl, w jaki sposób uniknąć wmieszania do całej tej sprawy imienia Juny. James ma syna, który służy mu za podporę. Dlaczegożby i on nie miał posłać po swojego Jo?
Wyjął z kieszeni notatnik i nakreślił na kartce ołówkiem:
„Przyjedź zaraz. Posyłam po ciebie powóz.“
Wysiadłszy z powozu, dał kartkę swojemu stangretowi, nakazawszy mu jechać co koń wyskoczy do Klubu syna i jeżeli zastanie go tam, oddać mu kartkę i sprowadzić go natychmiast. Jeżeli go tam jeszcze niema, ma zaczekać, aż przyjdzie.
Poszedł za innymi po schodach, opierając się na parasolu i stanął na chwilę aby odsapnąć.
— Tutaj trupiarnia, proszę panów — objaśnił inspektor. — Nie mają się panowie co śpieszyć. W pustym, o bielonych ścianach pokoju, w którym szeroka plama słoneczna słała się na wolnej od kurzu podłodze, leżało, okryte prześcieradłem, ciało. Wielką swoją, pewną dłonią ujął inspektor róg płótna i odchylił je. Szklane źrenice rozwarte były na nich ślepo z twarzy trupa i wszyscy trzej Forsytowie wpatrzyli się w wyzywającą, niemą tę twarz. W duszy każdego z nich tajone wzruszenia, obawy i współczucia do jakich zdolna była własna ich natura, przypływały i odpływały falą, podobną do przypływających i odpływających fal życia, od którego białe ściany trupiarni nazawsze już odcięły Bosinney’a. I w każdym z nich jego własna odrębna jaźń, zasadnicza, u każdego swoista sprężyna, powodująca poszczególne nastroje, nieodmiennie różne od nastrojów każdej innej istoty ludzkiej, w specyficzny, sobie właściwy sposób układała kierunek jego myśli. Daleki od wszystkich pozostałych, a mimo to niedocieczenie im bliski, stał tak każdy, sam jeden wobec śmierci, milczący, skupiony, z opuszczonemi powiekami.
Inspektor przerwał niemą ciszę rzuceniem łagodnego pytania:
— Czy panowie poznają trupa?
Stary Jolyon podniósł głowę i skinął nią potakująco. Spojrzał na stojącego naprzeciwko niego brata, na jego wysoką, szczupłą postać, pochyloną w zamyśleniu nad zmarłym, na jego brunatno-czerwoną twarz z naprężonemi, szaremi źrenicami oczu i na pobladłego, stojącego wciąż przy ojcu Soamesa. W obliczu białej, nieskończonej jak wieczność, śmierci rozwiały się, jak smugi dymu, wszystkie nieprzyjazne jego dla tych obu uczucia. Skąd śmierć przychodzi i jakiemi drogami...? Nagły przewrót wszystkiego, co było przedtem; ślepe pchnięcie na ścieżkę, wiodącą niewiadomo dokąd. niepojęte zdmuchnięcie iskry! Zgaszenie ognia! Ciężkie, brutalne zmiażdżenie, przez które przejść muszą wszyscy, zachowując odważnie jasny wzrok do końca! Mimo, że takie drobne i bez znaczenia są z nich owady! I po twarzy starego Jolyona przemknął błysk, kiedy Soames, szepnąwszy coś inspektorowi, oddalił się bezszelestnie.
Nagle podniósł i James oczy. Dziwny wyraz błagalnej niemocy tkwił w podejrzliwie niespokojnem jego spojrzeniu, zdającem się mówić:
— Wiem, że daleko mi do ciebie...
Pośpiesznie wyciągnąwszy chustkę do nosa, otarł czoło, poczem, pochyliwszy ze smutkiem chudą swoją postać nad trupem, i on także odwrócił się i szybko wyszedł.
Stary Jolyon stał, cichy i milczący jak śmierć, utkwiwszy oczy w zmarłym. Kto wiedzieć może o czem myślał? Czy o samym sobie z owej doby, kiedy włosy jego były ciemne, tak samo jak czupryna młodzieńca, którego trup przed nim leży? O sobie z owego czasu, kiedy walka życiowa zaledwie się dla niego rozpoczynała, długą, długa owa walka, którą tak ukochał?, walka, która zakończyła się już dla tego młodzieńca, nieomal zanim się jeszcze rozpoczęła? O wnuczce swojej i złamanych jej nadziejach? O tamtej innej kobiecie? O dziwnych, godnych litości kolejach tego wszystkiego? O niezbadanej, gorzkiej ironji tego końca? O sprawiedliwości?... Nie istnieje sprawiedliwość dla ludzi, którzy kroczą stale wśród mroków!
A może w przystępie jednego ze swoich nastrojów filozoficznych, myślał: — Lepiej być już poza tem wszystkiem!... Lepiej skończyć już raz z tem, jak biedny ten młodzik! Ktoś dotknął jego ramienia.
Łza zakręciła mu się pod powieką i zwilżyła jego rzęsę.
— Nie, nie miejsce tu dla mnie. Lepiej zrobię, jak odejdę ztąd. Przyjdziesz do mnie, jak tylko będziesz mógł, Jo.
I odszedł z głową pochyloną.
Teraz zkolei Jolyon-syn objął straż przy zmarłym, dokoła trupa którego zdało mu się, iż widzi wszystkich Forsytów powalonych na ziemię bez tchu. Cios ugodził zbyt nagle i gwałtownie.
Moce, leżące u podstawy każdej tragedji — niezwyciężone moce, rozbieżnemi drogami zdążające do szyderczych swoich celów, skrzyżowały się i stopiły z gwałtownością pioruna, porażając ofiarę i powalając na ziemię wszystkich tych, co stali dokoła.
Tak przynajmniej wydało się młodemu Jolyonowi, który widział ich w wyobraźni, powalonych dokoła trupa Bosinney’a.
Usiłując otrząsnąć się z tych myśli, zwrócił się do inspektora z prośbą o poinformowanie go, co się właściwie stało, a ten, jako człowiek, któremu nie codzień trafia się podobna gratka, wyłuszczył mu detalicznie wszystkie znane sobie fakty.
— Nie wszystko tu jednak — rzekł — takie jest proste jak się wydaje, proszę pana. Nie przypuszczam, ażeby to miało być samobójstwo, ani też zwykły wypadek. Raczej sądziłbym, że biedak ciężko był zgnębiony, zatopiony w myślach, i nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dokoła niego dzieje. Może pan byłby w stanie wyjaśnić mi znaczenie tego oto.
Wydostał z kieszeni mały pakiecik i położył go na stole. Ostrożnie rozwiązawszy paczuszkę, wyjął z niej damską chusteczkę, złożoną i przepiętą szpilką z matowego weneckiego złota. Kamień, oprawny w nie, wyleciał, pozostawiając puste po sobie miejsce. Młody Jolyon poczuł zalatujący z fałd chusteczki zapach zeschłych fijołków.
— Znalazłem to w jego bocznej kieszeni — rzekł inspektor — monogram został wycięty.
Młody Jolyon z wysiłkiem zdobył się na odpowiedź, że, niestety, nie może dać mu żadnego wyjaśnienia. Żywo stanęła mu przed oczami twarz, rozświetlona nagłym promiennym błyskiem szczęścia na widok nadchodzącego Bosinney’a! Myślał o niej bardziej jeszcze, niż o własnej swojej córce, bardziej aniżeli o nich wszystkich — o tej kobiecie z ciemnemi, rozmarzonemi oczami, z subtelną, łagodną twarzą, czekającej na zmarłego cierpliwie, i w tej chwili może jeszcze oczekującej go w słońcu.
Wyszedł zgnębiony ze szpitala do domu ojca, myśląc o tem, że ta śmierć rozbije życie rodzinne Forsytów. Cios prześliznął się w istocie poprzez linję ich obronną i poraził sam miąższ ich pnia. Mogą oni jeszcze dumnie rozkwitać napozór, tak samo jak dawniej, zachowywać dawny splendor w oczach Londynu, pień wszelako obumarł, rażony tym samym piorunem, który powalił Bosinney’a. A teraz miejsce jego zajmą młode drzewka, z których każde będzie znów stało na straży poczucia własności.
Zdrowy las Forsytów! — pomyślał młody Jolyon — najpewniejszy budulec naszego kraju!
Co się tyczy przyczyny tej śmierci, niewątpliwie rodzina jego energicznie odrzuci przypuszczenie samobójstwa, tak dla niej kompromitujące! Przyjmą ją za wynik nieszczęśliwego wypadku, zrządzenie losu. W głębi duszy gotowi nawet byliby dopatrywać się w tem ręki Opatrzności, odpłaty bodaj — gdyby Bosinney nie naraził na szwank dwu najbezcenniejszych przedmiotów ich posiadania: kieszeni i ogniska domowego. Mówić też będą o „tym nieszczęśliwym wypadku, jakiemu uległ młody Bosinney“, może jednak nie będą wcale mówili — milczenie będzie właściwsze w tym razie.
On sam, osobiście, uważał opowieść kierowcy omnibusu o wypadku za niezbyt wielkiej wartości, jako świadectwo prawdy. Człowiek, tak do szaleństwa zakochany, nie popełnia samobójstwa z powodu braku pieniędzy; Bosinney nie należał zresztą do gatunku ludzi, przykładających tak wielką wagę do trudności finansowych. Dlatego i on również odrzucał przypuszczenie samobójstwa — zbyt wyraźnie widział przed sobą twarz zmarłego. Zeszedł ze świata w pełnym rozkwicie swojej młodości!... Sama myśl, że przypadek skosił to młode życie w momencie największego napięcia jego uczucia, budziła bezbrzeżną litość w sercu młodego Jolyona.
Nagle stanęła przed jego oczami wizja domu Soamesa, jakim był on w tej chwili, jakim musi już odtąd pozostać nazawsze. Piorun, uderzając, obnażył i oświetlił iskrą niesamowitego, bezlitosnego swojego światła gołe kości i ziejącą pomiędzy niemi pustkę; ciała, które ją okrywało, nie było już...
W jadalni domu swojego przy Stanhope Gate siedział stary Jolyon sam jeden w chwili, kiedy wszedł jego syn. Dziwnie zbiedzony i zniedołężniały wyglądał w wielkim poręczowym swoim fotelu. Oczy jego, błąkające się wzdłuż ścian z ich martwemi naturami oraz arcydziełem: „Holenderskie łodzie rybackie o zachodzie słońca“ zdawały się ogarniać wzrokiem własne jego życie z wszystkiemi jego nadziejami, zdobyczami, zwycięstwami.
— O, Jo — zawołał — czy to ty? Powiedziałem o wszystkiem biednej małej naszej Junie. Ale na tem nie koniec. Pójdziesz do Soamesów! Możliwe, że to i jej wina, nie mogę jednak myśleć o niej, zamkniętej w tym domu, odciętej od wszystkich — samej jednej — dokończył szeptem i, podnosząc do góry chudą, żylastą swoją dłoń, zacisnął ją z całej siły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.