Postrach Londynu (Lord Lister)/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach Londynu |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 8.11.1937 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W swym małym „biurze“ na Oxford Street bankier James Gordon liczył srebrne oraz złote monety, układał je w rulony i zamykał w kasie pancernej. Był to maleńki człowieczek, którego pomarszczona stara twarz wyrażała przebiegłość i chciwość. Właśnie zdążył zamknąć kasę, gdy ktoś zapukał lękliwie do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł zachrypniętym, przykrym głosem.
Ukazała się kobieta lat około pięćdziesięciu. Pełna lęku i niezdecydowania, zatrzymała się na progu.
Człowiek obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
— Czego pani chce? — zapytał krótko, zajmując miejsce za biurkiem.
— Bardzo przepraszam — mamrotała niewyraźnie kobieta. — Nazywam się Anna Walton. Czytałam w gazetach ogłoszenie, że pan udziela pożyczek.
— To mój zawód — odparł bankier — Przyszła mnie pani prosić o pożyczkę, czyż nie tak?
— Tak — odparła kobieta słabym głosem — Jestem w bardzo trudnej sytuacji. Mąż mój umarł zeszłego roku. Córka nie może znaleźć zajęcia.
— Czy przyniosła mi pani coś na zastaw? — zapytał bankier, bębniąc po stole swymi kościstymi palcami.
Kobieta spoglądała nań bez odpowiedzi.
— Cóż to, nie rozumie pani, czy też zaniemówiła pani nagle? — Mruknął po dłuższej pauzie — Pytam, czy pani ma rzeczy, które mogą służyć za zastaw.
— Mam zaledwie trochę gratów — rzekła kobieta z oczyma pełnymi łez — Wszystko to nie przedstawiałoby dla pana wartości jednego funta.
Bankier Gordon, zagwizdał wzgardliwie i roześmiał się brutalnie:
— Czy pani ma mnie za idiotę? Cały Londyn, wszyscy nędzarze z Whitechapel przychodziliby do mnie po pieniądze? To dobre! Ładniebym wyszedł, gdybym wszystkim biedakom pożyczał pieniądze bez żadnej gwarancji. Niestety takich rzeczy nie robię.
— Jestem chora — rzekła kobieta. — Musiałam zwlec się z łóżka, żeby przyjść tu do pana i błagać o pomoc...
— Lepiej by pani zrobiła, zostając w łóżku. Naraziła mnie pani tylko na stratę czasu, — odparł twardo bankier.
— Co mi teraz pozostało? — Nie mam dokąd się zwrócić. Daję panu moje najświętsze słowo, że gdy tylko wyzdrowieję, będę pracowała dzień i noc żeby oddać panu pożyczone pieniądze.
— Nie mogę z panią dłużej rozmawiać — odparł. — Powiedziała pani jednak, że ma pani córkę. Czemuż nie wyśle jej pani wieczorem na Picadilly? Jeśli jest dość ładna, zarobi na życie swoje i matki.
Na dźwięk tych okropnych słów, kobieta zbladła.
— Widać że nie ma pan dziecka — krzyknęła. Inaczej nie mógłby pan tak mówić.
Bankier wzruszył pogardliwie ramionami i wskazując na drzwi rzekł krótko.
— Wynosić mi się czemprędzej! Nie mogę bez końca wysłuchiwać cudzych jeremiad. Mam dużo roboty!
Wolno, jak ktoś bardzo zmęczony, kobieta skierowała się do drzwi, które nagle otwarły się same. Stanął w nich człowiek młody i bardzo elegancki. Nowoprzybyły położył dłoń na ramieniu nieszczęśliwej kobiety i rzekł:
— Proszę pozostać, pani Walton. Drzwi były niedomknięte i niechcący usłyszałem całą rozmowę. Mam nadzieję, że będę mógł pani pomóc.
Usłuchała nie bez wahania. Tajemniczy gość zamknął za sobą starannie drzwi. Gordon wstał i przyglądał się przybyszowi z niezdecydowaniem. Ocenił odrazu wytworność jego wyglądu i przyszedł niezwłocznie do wniosku, że osobnik ten musiał należeć do najlepszego towarzystwa. Niedbałym ruchem nieznajomy zdjął szare rękawiczki, wsunął monokl w oko i zapalił papierosa. Jakgdyby dla zaakcentowania swego lekceważenia zatrzymał kapelusz na głowie. Mógł liczyć lat około trzydziestu. Na twarzy jego malowała się duma i pewność siebie. Spoglądał na bankiera śmiałymi, zdecydowanymi oczyma.
Nerwowy niepokój opanował starca. Starał się domyśleć, czego mógł żądać od niego ten intruz. Sądząc po wspaniałym diamentowym pierścieniu, nie przyszedł po pożyczkę. Gość milczał i z ironicznym uśmiechem puszczał w twarz bankierowi kłęby dymu.
— Czem mogę panu służyć? — zapytał starzec.
— Bardzo wieloma rzeczami — odparł młody człowiek — Dowiedziałem się, o pańskim adresie podczas krótkiej wizyty, jaką złożyłem wczoraj wieczorem Brownowi. Miło mi pana poznać.
Czoło Jamesa Gordona rozjaśniło się na dźwięk nazwiska swego najlepszego przyjaciela, Browna. Ukłonił się uprzejmie, gestem wskazał mu miejsce i rzekł:
— Z kim mam przyjemność?
Nie spuszczając z oczu Gordona swego przenikliwego, spokojnego wzroku, nieznajomy odparł po chwili milczenia:
— Imię moje jest panu dobrze znane. Nazywam się... — tu zrobił nową pauzę; poczem rzekł wolno odmierzonym głosem: — John Raffles.
Bankier James Gordon podskoczył, jakgdyby ugryziony przez jadowitego węża. Prawą ręką niespokojnie błądził po papierach leżących na biurku, w poszukiwaniu rewolweru.
— To pan jest Rafflesem! — szeptał niewyraźnie — Raffles, ten który....
— Tak jest — przerwał gentleman — jestem tym, o którym pan myśli, Rafflesem. Tajemniczym Nieznajomym, który jako sport traktuje wyszukiwanie łotrów bez serca jak pan i który zapomocą pieniędzy odebranych pijawkom i wampirom usiłuje naprawić choć w części te zbrodnie, które wy popełniacie... A przedewszystkim — rzekł zwracając się do pani Walton — powróćmy do najbliższej sprawy. Ile pani potrzeba pieniędzy? Pięćdziesiąt funtów czy to dosyć?
— Och — zawołała nieszczęśliwa kobieta — wystarczy mi pięć funtów.
— Znam pani córkę i jestem szczęśliwy, że przypadek pozwolił mi oddać pani przysługę. Ale wróćmy do interesu.
Odwrócił, się do Gordona:
— Proszę odliczyć natychmiast pięć funtów dla pani Walton.
Bankier chciał coś odpowiedzieć, lecz strach sparaliżował mu język. Jak zahypnotyzowany spojrzeniem Rafflesa podszedł do kasy, wyjął banknot pięciofuntowy i położył na biurku.
— Proszę wziąć — rzekł Raffles do kobiety. — Mister Gordon daje je pani z dobrego serca. Jest to najbardziej uczciwa tranzakcja jaką zawarł w całym swym życiu, bowiem daje tę sumę bez procentów. To człowiek litościwy, pozwoli pani trzymać je aż do czasu, gdy zarobki się poprawią. Wie, że znajduje się pani w skrajnej nędzy i dlatego nie stawia pani żadnych warunków. Nader porządny człowiek, nasz bankier Gordon! A teraz zechce pani pójść do domu i zostawić nas samych.
Rozpływając się w podziękowaniach, biedna kobieta opuściła kantor. Zaledwie zdążyła zamknąć drzwi, Raffles odezwał się zupełnie innym tonem:
— Cieszę się, że poznałem nareszcie największego lichwiarza, najokrutniejszego dusiciela w całym Londynie. A teraz zechce pan łaskawie — tu nieznajomy wyciągnął rewolwer ze swej eleganckiej marynarki — zachowywać się najspokojniej.
Z uginającymi się nogami, bankier usiadł na wskazanym mu przez Rafflesa miejscu. Był bezsilny. Widział, jak John Raffles otworzył kasę żelazną, wyjął z niej gruby pakiet weksli, które lichwiarz otrzymał od swych nieszczęśliwych dłużników, i wsunął do swej teczki z wytwornej miękkiej skóry.
Bankier jęknął jak zwierzę złapane w potrzask. John Raffles spojrzał na niego z ironicznym uśmiechem:
— Czy ma pan jakieś życzenie? Żałuje pan prawdopodobnie, że zdejmuję z pana ciężar grzechów, które popełnił pan, wymuszając zobowiązania od nieszczęśliwych. Winien pan mi wdzięczność, że oczyszczam pańskie sumienie. Co do reszty, może się pan zwrócić do policji. Ale — tu wybuchnął śmiechem, zapalił nowego papierosa i ciągnął dalej: — Mam nadzieję jednak, że nie ma pan zbytniej ochoty do zobaczenia się z policją. Niewątpliwie wsunęłaby nos w pańskie podejrzane tranzakcje. Wytworzyłaby się zabawna sytuacja: Oprócz szkód jakie wizyta moja mogłaby panu przysporzyć, — otrzymałby pan jeszcze dodatkowo parę lat więzienia. Byłby to dla pana pobyt pożyteczny. Bardzoby przydał się społeczeństwu, które pan dręczy swoją obecnością. Uważam pana za zbyt wielkiego tchórza, aby ośmielił się pan wezwać policję; dlatego też ja sam będę miał przyjemność zawiadomić ją o napadzie.
Blada jak popiół twarz bankiera pokryła się ceglastym rumieńcem. Strach i nienawiść lśniły w jego oczach.
— Pan chyba żartuje — rzekł zachrypniętym głosem — Pocóżby miał pan zawiadamiać policję?
— Powiedziałem to panu przed chwilą — odparł Raffles. — Oswobodzi to społeczeństwo od pańskiej osoby.
Bankier rzucił się na kolona i składając błagalnie ręce prosił o litość.
John Raffles pozostał niewzruszony. Jęki nędznika wzbudzały w nim wstręt.
— Jest pan tchórzem, jak wszyscy łotrzy — rzekł tonem pogardy. — Będę w stosunku do pana tak samo bezwzględny jak pan względem tych nieszczęśliwych, którzy wzywali pańskiej pomocy.
Raffles chwycił grubą książkę rachunkową i uderzył nią silnie lichwiarza w głowę.
— To na pamiątkę ode mnie — rzekł na widok leżącego na ziemi bankiera. Wyciągnął z kieszeni malutką flaszeczkę z usypiającym płynem, wyjął chusteczkę z kieszeni bankiera, nalał parę kropel i przytknął do ust i nosa.
— Trzeba, żeby pozostał w tej pozycji, tak długo, dopóki policja nie zdąży tu przyjść. Inaczej żart mógłby się nie udać.
— Złodziej — dobroczyńca zabrał książkę rachunkową, portfel wypchany wekslami oraz zobowiązaniami i wyszedł z kantoru.
Starannie zamknął drzwi wejściowe i oddał klucz małemu pomocnikowi dozorcy.
— Mister Gordon musiał na dwie godziny opuścić biuro. Prosił mnie, abym oddał ten klucz.
— Doskonale — odparł dzieciak.
Wziął klucz nie podejrzewając nic złego i schował do kieszeni.
∗
∗ ∗ |