Powieść.
W oknie, powleczonym siecią kurzu, brudu,
Stał kobiecy profil, jak milczący widz.
Dźwigał w dal gorliwie tłum szarego ludu
Ciężar miejskich plotek i znużonych lic.
A przed samym oknem z sterczącej latarni
Prosto w twarz przechodniom blask jarzący bił.
I w dżdżu mdławej sieci (— nie białej i nie czarnej)
Każdy z nich (— nie młody, nie stary) się krył.
Szli, jak idą tłumy w umarłej stolicy
Niespodzianie w światło wpadających zmór,
Szli i znów znikali, zmięci, szarolicy,
Pokorni smutkowi osowiałych chmur.
Nagle, niespodzianie — gęstą sieć deszczową
Przeszyło przekleństwo, okrzyk dzikich gróz,
Ktoś w czerwonej sukni, z niepokrytą głową,
Krzyczące niemowlę szybko w górę wzniósł.
I w tej samej chwili — kobieta bez sromu,
Córa zabaw nocnych przebiła się przez tłok,
Wściekle tłuc poczęła głową w ścianę domu
I z zwierzęcym krzykiem rzuciła dziecko w mrok.
Zeszły się mary nudy i mokre bezimieńce,
Ktoś zawołał głośno, coś prawiąc przez łzy.
A ona nawznak legła, rozrzuciwszy ręce,
Na chustce pokrwawionej, w kałuży skrzepłej krwi.
Lecz wzrok wyzywający, straszny, jak przed zgonem,
Szukał czegoś błędnie przez deszcz i przez mrok,
I znalazł, i napotkał w oknie zakurzonym
Kobiety nieruchomej osłupiały wzrok.
Spotkały się ich oczy — i zamarły dwie kobiety.
Tłum czekał niecierpliwie... i dłużył się czas.
Lecz na górze w szarym oknie opadły rolety,
A w tych oczach, co szukały, blask potęgi zgasł.
Umarły owe oczy. I znów deszczu siecie
Osnuły gwar niezgodny i ludzi z pośród mgły.
I znów ktoś wznosił w górę krzyczące małe dziecię,
Przeżegnując się, nieznacznie ocierał z oczu łzy.
Na górze zaś wątpliwie milczały szyby w mroku,
Bielała roleta i wiatr w okna wiał.
Ktoś niemowlę głaskał po mokrym jasnym loku.
Ktoś odchodził cichutko. I, odchodząc, łkał.