Powieść o Waligórze i Wyrwidębie (urywki z poematu)
←Venus żebraczka | Powieść o Waligórze i Wyrwidębie (urywki z poematu) Poezye cz. 1 Antoni Lange |
Vox posthuma→ |
Z CZĘŚCI I.
W dni zamierzchłych tajemniczej mgle,
W mrocznych lasach, pod wyniosłą górą,
Wyrastali, jak dwa dzikie pnie,
Bracia dwaj: Wyrwidąb z Waligórą,
Jak dwa żubry albo sosny dwie.
Mieli ciemny włos, błękitny wzrok,
Mieli barki silne, jak dwa woły,
A gdy szli, tak rączy był ich krok,
Że myślałeś — lecą dwa sokoły,
Lub dwie giemzy lekki niosą skok.
Mieli postać, jak olbrzymy dwa,
Nieulękłe, dzikie, muskularne,
Którym w żyłach krew jak płomień gra, —
I okryci w skóry bydląt czarne
Szli na wilka, niedźwiedzia i lwa.
I wysoko nieugięty kark
Unosili, jak obronną wieżę,
I potęgą swych żelaznych bark
Ochraniali swe obszerne leże,
Gdzie nie znano ani łez, ni skarg.
Byli cisi. Lecz, gdy wrzał ich gniew
Drżały dęby i chwiała się góra,
I Wyrwidąb ryczał jako lew,
A jak tygrys ryczał Waligóra,
I ich lica rumieniła krew.
A władały dwa te silne lwy
Nad krainą wielką i olbrzymią:
Od północy, gdzie lodowe kry,
Od tych puszcz, gdzie stare sosny drzemią,
Aż pod sinych gór nieznane mgły.
Od tych wysp, gdzie święty rośnie dąb,
Po ten step, co trawą się zieleni,
Po tę morza tajemniczą głąb,
Co się srebrem i szafirem pieni —
Z Waligórą władał Wyrwidąb.
Żaden inny nie władał tu pan,
Tylko Wyrwidąb i Waligóra:
Nie oblana krwią granicznych ran
Uśmiechała się młoda natura,
Złotem zbożem kołysał się łan.
Pnie swych dębów dwustuletnich bór,
Niby dzieciom, dawał im na chaty;
Sól i miedź im niosła głębia gór;
Skóry niedźwiedź dawał im kosmaty,
Koń swój grzbiet, a rogi swoje tur.
Turzym rogiem słodki pili miód;
W cieniu dębów stały barcie pszczelne,
I dwa lwy, skończywszy dzienny trud,
Napełniali czary swe weselne,
Sycąc krew swą krwią bawolich ud.
Gdy się rankiem budzili ze snów,
Naprzód pługiem zaorali łany,
A potem szli, niby para lwów,
Bić niedźwiedzie, wilkom krwawić rany —
I z łupami powracali znów.
Waligóra w ciemnych piersiach skał
Toporami przerąbywał groty,
Albo drogi — proste jako strzał,
Albo schodził w podziemiów ciemnoty,
By zdobywać świat kruszcowych ciał.
A Wyrwidąb mocą swoich rąk
Buki, dęby w lasach rwał z korzeniem;
Chwilę ziemia pusta była wkrąg,
Ale wnet pod świeżej wiosny tchnieniem
Lśniła zbożem pól i kwieciem łąk.
Waligóra z tych podziemnych dróg
Tajemnicze wydobywał skarby
I wytaczał z nich kosę i pług;
A Wyrwidąb ziemię ciął nim w garby,
Co zajaśnieć miały w zboża stóg.
A gdy Wyrwidąb druzgotał las,
Waligóra zbierał sosen bele,
Zbijał w szereg jedną z drugą wraz
I budował białych chat pościele
Dla swych niewiast, swego życia kras.
I gdy słońca purpurzył się skon,
Szli do chat swych ciepłych dwa olbrzymy,
Aby spocząć u śnieżystych łon
(Choć śnieżystych, lecz nie śniegiem zimy)
Ukochanych, złotowłosych żon.
Złoty włos ich lśnił jak złoto zbóż,
W oczach fala rzek płynęła modra,
Na obliczu był rumieniec zórz,
I z marmurów ramiona i biodra,
A pierś twarda była jak dwie grusz.
Dusze, obce niespokojnym snom,
Jako głębie były przeźroczyste;
Nie wiedziały, co nie srom, co srom,
I półnagie chodziły a czyste —
I czystością ich promieniał dom.
Taka cisza płynęła z ich czół,
Że się od niej weseliły dusze,
I zuchwalec, patrząc na nie, czuł,
Że we własnej skąpałby się jusze,
Choć nie znały przysiąg ani stuł.
A gdy przyszedł ślubnej nocy szał,
To płonęły ogniem ich uściski,
Każdy muskuł, każdy nerw ich drgał,
Wirem huczał potok krwi ich wszystkiej,
Pocałunek każdy lawą wrzał.
Toż z radością przyglądali się
Wyrwidąb i olbrzym Waligóra,
Jak rój dziatek bujał całe dnie:
Jak gołąbka była każda córa,
A syn każdy był jak młode lwię.
Czasem ognisk rozpalili żar
I spijali miody w turzych rogach —
I rozbrzmiewał naokoło gwar:
I mówili o podziemnych drogach,
Gdzie wciąż nowy odkrywali czar;
Lub o lasów tajemniczych mgłach,
Gdzie się kryje tyle stworzeń żywych;
Lub o widmach, co widzieli w snach,
Czasem miłych, a czasem straszliwych;
Lub o łowach, o wilkach i lwach.
Albo w gwiazdy na błękitów sklep
Spoglądali zdumieni, ciekawi,
Jakich duchów zamieszkuje szczep
Świat ten dziwny, dokąd klucz żórawi
Zda się lecieć jesienią przez step?
I przychodził do nich stary dziad,
Ślepy lirnik, mądry, siwobrody;
Czarę miodu wychyliwszy rad,
Gdy rumieńcem błysły mu jagody,
Opowiadał dzieje dawnych lat.
Albo mówił, jakie cuda lśnią
Za górami, w ziemiach oddalonych;
Lub, czytając poza tajną mgłą
Dni przyszłości jeszcze niezrodzonych,
Prorokował. Wieszczem zwano go,
A Derwidem starzec sam się zwał.
W ręku nosił harfę złotostrunną...
Paryż, 1887.
Z CZĘŚCI II.
Słów mi dajcie, jako młoty. Rymów
Tak potężnych, jako gromów huk,
Bym opiewał boje tych olbrzymów,
Szczęk żelaza, łunną czerwień dymów,
Jęki, rżenie koni, wycie suk...
Niespokojne, rojne lecą żuki,
Niespokojny ćmów ulata rój...
Złowróżebnie zakrakały kruki,
Złowróżebnie zaszczekały suki,
Przeczuwając straszny jakiś bój!
Krwawe słońce, niby łuna świeci,
Aż się ciemny poczerwienił bór!
Czarny obłok od zachodu leci,
Kłos i trawa pada w rdzy a śnieci!...
Co to będzie? Wojna albo mór!
Hejże, idźmy, a patrzmy się czujnie,
Co tam w dali, co za wir a kurz,
Niby złotych zbóż wyrosłych bujnie
Łan, co kroczy — jako ława — spójnie...
Kto i kiedy widział pochód zbóż?
Tfu! niech szczeznie mara, — łan, co lezie!
Nie łan ci to, ale włóczeń huf —
Hufem idą nieznani witezie,
Zakowani w stali i w żelezie,
Zapowiedzią sieroctwa dla wdów!
Promieniały zdala złote włócznie,
Niby słońce, które stoi w krwi,
Iż się zdało — złotą widzisz jutrznię
I dzwoniły i chrzęściały hucznie,
Niby dzikiej pieśni takt. Więc szli...
Szli we złocie i srebrze i stali,
W purpurowych i błękitnych skrach
I srebrnemi mieczami błyskali,
Szli, jak bogi, co przynoszą z dali
Nowe świty, łzy i krew i strach.
Szli w stubarwnej tęczy pióropuszów,
Z tarczmi, w wieńcu różnolitych szarf,
A na tarczach widma złych geniuszów,
Znaki z Lichem zawartych sojuszów,
Malowidła opiekuńczych larw.
Pył się wznosi, to znowu opada,
A widziadło znika jako mgła;
To ze mgły się wychyla gromada
Obcych mężów — raz półsennie blada,
Raz promienna — jak słoneczna skra.
Coraz dalej huf rycerzy idzie,
Las proporców wciąż promienniej lśni!
Spójrz na lud swój, wielki Światowidzie,
Proroczyłeś prawdę, o Derwidzie!
Toż zapowiedź turm, i łez, i krwi!
Hej, olbrzymy, coście szli w zawody
Z wichrem puszcz — i głodem wilczych kłów —
Dziś wam ruszyć na nieznane gody:
Idą ku wam obce wojewody,
Idzie ku wam sturamienny huf!
W czarnym gniewie patrzy Waligóra
I Wyrwidąb! Najezdnicza ćma
Idzie ku nim, jak piorunna chmura
Gorsza wilka, niedźwiedzia i tura:
Hej, zarykną jako gromy dwa!
Dawno gadki chodziły po ziemi
O rycerzach, którzy idą w świat —
I, mieczami walcząc stalowemi,
Nowe kraje dłońmi skrawionemi
Na zwaliskach dawnych stawią chat.
Gdzie swobodne były sioła kmiece,
Dzisiaj włada najezdniczy kneź,
Który hańbić śmie łoża kobiece
I rozpędza dawne mężów wiece
I na rabów zmienia każdą wieś!
Upadały starodawne bogi,
Na ich miejscu stawał nowy bóg;
Upadały prorokiń trójnogi,
Nowy zakon ogłaszały wrogi:
Zaś opornym młot czerepy tłukł.
Tam, gdzie wspólna była dawniej gleba,
I gdzie wspólny był żniwiarzy plon,
Dziś są działy chat — i pól — i chleba —
Dziś są działy słońca, lasu, nieba;
Pokrwawili ziemię ze wszech stron!
O naturo, płodna ty macierzy,
Miłosierna matko dusz i ciał!
Czy ci nie żal tych puszcz bez rubieży
I tej wody, co jak rozlew bieży,
I tych wolnych, niebotycznych skał?
I tych ludów w tobie rozkochanych,
Co bez więzów żyły śród twych gór —
I nie znały granic krwią zalanych.
Ani znały żadnych praw pisanych,
Ani żaden nie chronił ich mur?
Hej, naturo, rannem swojem łonem
Wzywaj syny! Zbudź ich ze snu, zbudź!
Obce pany przyjdą z swym zakonem,
Na opolu siędą spustoszonem —
Przeciw wrogom, jak wichry ich rzuć!
Aż zadrżała zdumiona natura
Od tententu i od huku trąb:
A rycerstwo grzmi donośne hura!
Aż się podniósł olbrzym Waligóra,
Aż się podniósł olbrzym Wyrwidąb.
Ni to żubrów zebrały się stada,
Ni to orłów zgromadził się rój:
Waligórów to mężnych osada,
Wyrwidębów to mężnych gromada —
Wstał cię bronić, naturo, syn twój!
Jedni wyszli z borów swoich ciemnych
I od złotych wyoranych pól;
Drudzy wyszli z kopalni podziemnych,
Kędy kruszców szukali tajemnych:
Tak macierzy rozrzewnił ich ból!
I niewiasty chwyciły żelejsce[1],
Jako lwice ku obronie lwiąt;
Pacholęta szły też między jejsce[1],
By zasłonić święte bogów miejsce:
I tłum cały zlał się w jeden prąd.
Był ci z nimi gęślarz siwobrody,
Stary Derwid, ów wygnaniec król,
Co się tułał pomiędzy narody:
On na lutni śpiewał im rapsody,
Głosząc świętość lasów, gór i pól!
Ożywiona duchem bohaterstwa,
Przyodziana w strój z niedźwiedzich skór:
Szła ta tłuszcza twarda, dzika, czerstwa
Na te hufy obcego rycerstwa:
Szła od lasów, od pól i od gór!
Ku zielonej, ku wielkiej równinie,
Którą słońca opromienia żar;
Ztąd witezie w stalowej drużynie,
Ztąd tłum kmiecy — jako fala — płynie:
Słychać groźny przedbojowy gwar!
Na szerokiem polu, na zielonem,
Które słońca opromienia żar —
Jako wichru łono z wichru łonem,
Jak wir mórz z wirem morza szalonym.
Tłum się jeden z drugim tłumem zwarł!