Vox posthuma
←Powieść o Waligórze i Wyrwidębie (urywki z poematu) | Vox posthuma Poezye cz. 1 Antoni Lange |
W indyjskich mędrców świętym rytuale...→ |
Następującego wiersza następujące są dzieje. Jest to pieśń ostatnia przyjaciela mego, Janusza X..., którego pisma w niedługim może czasie opublikowane będą, a którego nazwisko do czasu w tajemnicy zachowanem być musi. Janusz wręczył mi ten wiersz przed śmiercią, którą, po dość bezładnej i burzliwej młodości, własnowolnie sobie zadał. — Należał on do szeregu t. zw. zmarnowanych (dla sentymentalnych dziennikarzy piękny temat do elegijnych nekrologów); pewna zuchwała samowola, która mogła się wydawać zarówno rozczochraniem, jak oryginalnością — cechowała jego nieliczne pisma, po większej części nieznane, i zapewne z powodu tej samowoli niegościnnie w prasie przyjmowane.
Co skłoniło Janusza do rozpaczliwego kroku, którym życie zakończył, nie wiem i nie widzę, aby sprawę tę badać tu było potrzebnem. Zda mi się jednak, że przyczyny szukać wypada nie tyle w zewnętrznych okolicznościach jego ciężkiego życia, ile raczej w rozstroju jego systemu nerwowego, w psychicznem, organicznem jego rozdwojeniu, w objawach choroby wieku.
Publiczność sama oceni wartość pośmiertnego pisma mego przyjaciela. Nie można powiedzieć, aby autor w manifeście swym jasno się tłómaczył. Rzecz sama jest z gruntu egotyczną: ponieważ jednak autor zarazem daje pewne uogólnienia, może ona być nie bez interesu dla powszechności. O ile wolno mi słowa jego interpretować — zdaje się, że zamierzał on wyobrazić psychologią dzisiejszego pokolenia: nadto dostrzegamy tam pewne rzuty w stronę generacyi poprzedniej, jakby niewyraźną zapowiedź konfliktu dwóch pokoleń, które zaczynają się nie rozumieć.
Jako wykonawca testamentu i jako wydawca niniejszego wiersza, uważałem dodanie tych kilku słów za konieczne do wyjaśnienia utworu mego przyjaciela[1].
Paryż, 1889.
* * *
Nie czytajcie mej pieśni wy, co w duszy macie
Pokój, brutalnym życia wichrem nie dotknięty;
Wy, co chodzicie w białej niewinności szacie,
I w których sercu żyją lilie i dyamenty.
Nie czytajcie mej pieśni. Przelane w litery
Waszą białość skalają, wasze lilie zsuszą —
Dyamenty wam przepalą zdradne jej chimery
I jak jad wam zawisną nad rozdartą duszą.
Nie czytajcie mej pieśni. Bom ja jej nie pisał
Kastalskich czystych źródeł wodą marmurową.
Ale-m łzy i krew wszystkich ran mych powysysał,
Aby niemi przesiąkło każde moje słowo.
Nie czytajcie mej pieśni. Słowa jej to zamęt
Myśli, które w malignie chory duch majaczy,
Apoteoza grzechu, Kaina testament,
Księga łez, ewangelia smutku i rozpaczy.
Umieram... I na wieki żegnam ten macoszy,
Czarny świat, gdzie tak mało zaznałem rozkoszy.
Lecz czem mi są dziś wszystkie bóle i rozpacze?
Niech mię nikt nie żałuje, niech mię nikt nie płacze!
Niechaj nikt za mą deską nie idzie pogrzebną,
Niech się niczyje usta i niczyje płuco
Nie trudzą, aby mowę głosić mi chwalebną;
Niech mię w dół bezimienny, jak rzecz niepotrzebną,
Jak gruz śmieci grabarze głuchonieme rzucą!
Niech mój grób łzą oblewa tylko deszcz wilgotny,
Niech spoczywam samotny, jak żyłem samotny!
Do ludzi nie mam żalu. Bo choć serce moje
Nieraz jadem zatruli, że łez lałem zdroje —
Wiem, że są to ofiary jakichś potęg wiecznych —
Nieublaganych, zimnych, surowych, koniecznych;
Że dusze ich i ciała, mózgi i czerepy —
Ich myśli, żądze, czyny — to fatalnie ślepy
Ruch atomów; że w zbrodni nawet są niewinni;
Więc nie mam do nich żalu. I jeśli niewinnym —
Wolno przebaczać — ja im przebaczam. Niech inni
Klną świat ludzki, że nie był dla nich dobroczynnym.
Jam ludzi raczej kochał, możem kochal więcej,
Niż kochali mię oni — konieczności jeńcy.
Duch mój obcy był dla nich, choć ich duchów ciemnie,
Nie były obce dla mnie! Łzy ich były we mnie.
I naodwrót, niewiele jam ludzkości dłużny
I nie mam też jej za co dziękować. Jalmużny
Nie brałem — i na życia mego błędne cele
Kapitałów ludzkości ruszyłem nie wiele!
Ale nie! Jam powinien błagać przebaczenia,
Bo nieraz może w ludzkich braciach mych i siostrach,
Zasiewałem truciznę lub budziłem postrach
Żółcią mojej rozpaczy lub mrozem wątpienia,
Możem niejedno serce wyrwał z równowagi,
Nie jedną splamił duszę, jako śniegi białą,
Odkrywając w złudzeniach prawdy szkielet nagi,
I mówiąc tam, gdzie głucho milczeć należało.
Wiem, że milczenie wielkiem jest; że wszystko inne
Słabością[2]. Więc przyznaję, że słabą mam duszę
I, kiedy oko moje od rozpaczy płynne,
Wtedy krzyczę. O, krzyczeć będę! Krzyczeć muszę!
Więc krzyczalem, bluźniłem, przeklinałem. Świętość
Wszelką zdeptałem. Czciłem haszysz, upojenie,
Szał i nicestwo. Czciłem pychy nieugiętość,
Nienawiść, krew, pożary, zemstę i zniszczenie.
Zaprawdę, mówię, wielka moich grzechów warstwa:
Burzyłem wszelkie wiary i ułud mocarstwa
I dziś, gdy u przepaści stoję ostatecznej,
Żyć nie zdolny — chcę odejść do krainy wiecznej!
Biada tym, których dzieje i których przyroda
Wybrały za narzędzie swych bolesnych przemian,
Bo są, jako jesienna, słotna niepogoda —
Nienawistni dla kwiatów, przeklęci od ziemian!
A choć wiesz, że te deszcze wilgotnej jesieni
Zapłodnią grunt jałowy, iż się zazieleni
I zrodzi chleb pożywny, co wejdzie w twe żyły,
By ci myśl rozpromienić, jednak ci nie miły
Ten czas, kiedy się przykra, zimna atmosfera
Skłóceniem elementów do porodu zbiera.
Tak ja byłem skłóconych żywiołów zamętem!
I wiem, że moje serce zostanie wyklętem,
I wiem, że mię potępią ludzie — ci porządni,
Jak ślimaki moralni, jak ryby — rozsądni.
I powiedzą: O, patrzcie, co to jest niewiara,
Pesymizm! Bezład życia! — W tej zbłąkanej duszy,
Jedna tylko rozpaczna królowała mara,
Mara śmierci, co wszelką wolę życia kruszy!
Ale nie mówię do tych ludzi z trupią twarzą,
Co spróchnieli za życia, siadłszy na kurulnych
Swych krzesłach wyszczudlonych — i wzajem się darzą
Kadzidłem adoracyi czczych i obopólnych!
Mówię do tych, co światła pragną myśli nowych,
Do tych, którzy szukają nowych ducha torów;
Co padają w rozpacze zagadnień sfinksowych,
Co wiją się w pazurach zwątpienia potworów.
Mówię do tych samotnych, tych niezrozumianych,
Tych bezimiennych, sobie i światu nieznanych,
Do tych, co są przyszłością. Niechaj każdy wierzy,
Że godzina objawień każdemu uderzy!
Niechaj się w samowiedzę zbroją i w pogardę,
Niechaj śmiało w przesądów uderzają mury:
I lepiej niechaj padną, jako sosny harde,
Niźli zgiąć się, jak trzciny — śród życia wichury!
Jest potęga bolesna, lecz nad wszystkie wielka;
Światłość, która ożywia — ogrzewa — oświeca,
Matka i karmicielka i odrodzicielka,
Żywa rosa, co dusze jałowe ukwieca!
Samowiedza! O, budźcie w każdej ludzkiej duszy
Tę potęgę co drzemie, jako w nocy grobie.
Niechaj wszyscy w pomrocznej zabłąkani głuszy
Przejrzą — i widzą siebie — i wiedzą o sobie!
A wiem, że tej potęgi straszna jest zawiłość;
Że jest — jako przepaśćmi ziejąca pochyłość,
Ale wiem, że z niej tryska życie — myśl i miłość!
Ale gardzę kryształem, choćby nad krynice
Jeziór był przezroczystszy, gdy w każdym atomie —
Nie drga mu orla żądza lotu w błyskawice,
Lecz spoczywa na ziemi drętwo, nieruchomie!
Jeszcze nie wiele godzin, a zgrzytną sprężyny
I ruszą się skazówki na wieków zegarze,
I w porodowych bólach, z przyszłych zórz doliny
Wyłonią się nieznane nowych duchów twarze.
Jak, gdy pierwowiosennej ziemi huragany,
W twórczości swoich młodych sił nieopętanej,
Wciąż wyrzucały na świat dziwne swe potwory,
Pół-skrzydlaki, pół-hydry, pół-ludzkie upiory,
Które wiły się w spazmach bezwiednej tęsknoty,
Jakby ciemną swą duszą przeczuwały zdala,
Że w ich potwornych kształtach jest zarodź istoty,
Co się w przyszłą człowieczą formę wykrysztala:
Tak nasz wiek, co się kończy.
Jest to wieków przełom:
Rozpacz, co będzie matką życiodajnym dziełom,
Dżuma, co niesie ziemi swe śmiertelne rugi,
Zmierzch, co płynie w różane przedświtowe strugi,
Głuchy jęk spazmatyczny kobiety brzemiennej,
Potwór, któremu anioł przyświeca promienny,
Centaur — bóstwo zwierzęcym skalane sojuszem,
Matko-bójca wyklęty, co nad własnem łonem
Zawisł rozdzierającym Eumenidy szponem;
Tytan, co wraz zakutym jest Prometeuszem
I sępem, co wątrobę szarpie mu na ćwierci,
Aż męczennik w rozpaczy modli się do śmierci.
Ale nie ujdziesz więźniu, gdy twej ciemni wartą
Jesteś ty sam — i wiecznie w swoją pierś rozdartą
Patrzysz — i wciąż na moce rozdzierasz ją sprzeczne —
I wciąż na nowo budzisz jej męczarnie wieczne!
Nie ujdziesz, czujny szpiegu własnych swych upojeń,
Kacie swojego serca, zabójco swych rojeń,
Co dostrzegasz w bezsennej duszy swej pieczarze,
Śród nie wielu postaci w jasnej aureoli,
Same widma straszliwe, wrogie, czarne twarze,
Które zwalczać i zniszczyć, własna myśl ci każe —
Ale sępie ci szpony łamią granit woli!
Lecz z po za ciemnej fali zmierzchowego kiru
Wyjrzą świetne obłoki róży i szafiru
I uderzy godzina, kiedy Noc tęskniąca
Rozkochane swe łono odda bogu Słońca.
W piersi naszej Chrystusy żyją i Nerony,
W piersi naszej bogowie żyją i bydlęta:
I duch nasz przebaczeniem cały przepełniony,
Nieraz się nienawiścią — jak burza — rozpęta.
I bluźnim, choć ku bóstwu dążym w nieśmiertelność
I usta wykrzywiamy w cyniczną weselność.
Ale nasze bluźnierstwo — to tylko modlitwa
Rozpaczliwa i groźna jak ostatnia bitwa.
Nasz śmiech — to najboleśniej krwawych łez posoka,
Jakie płynęły kiedy z człowieczego oka.
A życie tak kochamy, jak wiosenne szumy
I jak usta dziewicze — i jak wieszczów dumy,
A modlim się do grobu — nicestwa — i dżumy.
I milczym, jak umarłych bezpotomne próchno,
Ale patrzym, czy kresu nie będzie wieczorom,
Jak ci, co długo milczą, aż w końcu wybuchną
Niby grom!
O! nie wierzcie, nie wierzcie pozorom!
Bo jeżelim się modlił do zimnej mogiły
To nie przeto, że serca zastygły mi bicia,
Nie przeto, że omdlały mego ducha siły,
Lecz, żem życie zbyt kochał, aby pragnąć życia!
Może znajdę na ziemi jaką duszę bratnią,
Co przeczyta i pojmie tę mą pieśń ostatnią,
I, chociaż rozpacz moja czoło jej zasępi —
Żałować może będzie, lecz mię nie potępi!
...Oto kropla nicestwa! Niech mą pierś wyschniętą
Orzeźwi — i na wieczne prowadzi mię święto!
A może spłynie z nieba jaki chór aniołów,
Aby mi jak Faustowi z rąk wytrącić czarę?
Ale ja tu zdaleka jestem od kościołów
I wokół widzę tylko ściany domów szare!
Jaka tu w koło cisza! Jaka tu martwota!
Jaka mgła monotonna! Jak tu mdleją siły!
Jak tu się próżno dusza niespokojna miota!...
Życia! Nieskończoności przestworza! Mogiły!
Mogiły! Może na niej kwiat jaki wyrośnie,
Który z duszy mej przejmie to, co w jej rozkwicie
Kochało — i na ziemię patrzało radośnie
I na mogile mojej stworzy nowe życie!
Bo choć do grobu idę, wiem, że jestem żywy,
I może stokroć żywszy, niż te moje sędzie,
Którzy obłudnie rzucą wzrok swój litościwy
W mego trupa, by szukać w nim błędu po błędzie!
I łzami się zaleją, niby krokodyle,
I z sentymalizmem powiedzą kłamanym:
— Oto, patrzcie! tak młody, a już legł w mogile,
A tak piękną miał przyszłość! Lecz był zmarnowanym.
Błądził dużo — nie umiał z ludźmi żyć — był dziki —
Nie giął karku — był hardy, krnąbrny. Jednem słowem
Zasłużył na śmierć swoją. I wężowe syki
Dosięgną mię pod wiecznem posłaniem grobowem!
Wtedy ja w mym mogilnym powstanę granicie
I powiem im: Jam błądził, o, prawda! Sędziowie,
Jednym szeregiem błędów było moje życie.
Moja wina! Błądziłem w myśli — czynie — słowie!
Widziałem zawsze życie zbyt szerokiem kołem,
Żem nieraz jego drobnych dostrzedz kół nie umiał —
Przeto nieraz upadłem — nieraz się potknąłem,
A wicher mi złowieszczy karająco szumiał.
Huczały w mojem sercu, w mym mózgu, w mem łonie,
Wszystkie szały i zbrodnie, kłamstwa i rozpacze,
Wszystkie zwątpienia, wzgardy: wszystkie dysharmonie,
Któremi potępiony wiek dzisiejszy płacze.
Bo ja byłem chaosem, tak jak jest chaosem
Ten wiek, który mię rodził; który pieśń swą śpiewa —
W jasną myśl niespojonym, zgrzytającym głosem,
Od którego drżą góry i padają drzewa!
Lecz wiem, że z tej zgrzytliwej, chaotycznej pieśni
Wyjdzie harmonia dźwięków; że się wypromieni
Zorza przeźroczych myśli, która ucieleśni
Świat — odrodzony w wiecznej wiośnie i zieleni!
Moja pieśń nieskończona... Tak! bo mi zamknięto
Usta, a pierś zduszono... I tylko piołuny
Jedną falą przesiąkły lutni mojej struny
I niosłem oniemiałą lutnię mą pękniętą!
Moja pieśń nieskończona... I cóż z niej zostanie?
Jeden rzut ikarowy — jedna skra wesela —
Jeden błysk objawienia... I ciemne otchłanie
Nocy — bezdnia upadku — bezsilne błąkanie —
Chaos żądz nieujętych, co mi w krew się wciela,
Jady samobiczowań, co w duszę się wżarły,
— Szamotanie bezpłodne woli pół zamarłej,
Ironia gór olbrzymich, wydających karły,
Maligny chorobliwa niemoc — rumowisko
Przepalonego ducha...
Lecz, nie! to nie wszystko!...
Był we mnie kwas azotny, od którego syczą
Metale, by zmartwychwstać zmienione w saletrę:
Tak ja moich pokrewieństw potęgą dziewiczą
W chemiczny ślub z duchami ludzkiemi się zetrę!
A wiem, że było w losach mych zgorzeć samemu,
Ale nie było w losach mych zniknąć bez śladów:
Nie pragnąłem ja gromkiej sławy dyademu,
Lecz braterstwa dusz silnych, którym nie strach jadów!
I, jeśli się połączę z jakim silnym duchem,
Co będzie miał na ustach węgiel pałający,
A w sercu złotą siarkę miłości gorącej —
To zmartwychwstanę kiedyś straszliwym wybuchem...
..................
Ale teraz czas skończyć...
(Tu rękopis się urywa. Przyp. wyd.)