Pracownicy morza/Część druga/Księga druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Dobrze słyszącemu, pozdrowienie.

Zdawało mu się, że w niezmiernej odległości słyszy jakiś głos słaby i nieokreślony.
Głębia w pewnych chwilach pomrukuje sobie.
Znów zaczął słuchać. Odległy głos znowu dał się słyszeć, Gilliatt w strząsnął głową jak człowiek, rozumiejący co to znaczy.
W kilka minut potem był na drugim końcu uliczki skalistej u wejścia od strony wschodniej. Z tej strony nie było jeszcze zamknięcia, więc silnemi uderzeniami młota powbijał gwoździe w dwie przodowe skały tego kanału, sąsiadującego z opoką Człowieka, tak samo, jak już to dawniej zrobił na skałach Douvres.
Szczeliny tych skał były już do tego zupełnie przygotowane i dobrze zaopatrzone w kołki rdzennego dębu. Skały z tej strony były bardzo nadwyrężone, pełno na nich znajdowało się rysów; Gilliatt mógł tam wbić więcej jeszcze gwoździ aniżeli w dolnej części obu Douvres.
W jednej chwili światło fosforyczne znikło, jakgdyby kto dmuchnął; zastąpiła je zorza rozjaśniająca się stopniowo.
Po wbiciu gwoździ Gilliatt pościągał belki, potem sznury, potem łańcuchy i nieodwracając oczu od pracy, nie wypoczywając ani chwili, począł budować wpoprzek kanału przy opoce Człowieka z balów układanych poziomo i przywiązywanych linami, jednę z tych przegród z przedziałami, które dzisiejsza nauka znała za właściwe do stawiania oporu falom i nazywa: brise-lames.
Ci naprzykład, którzy widzieli w Rocquaine na wyspie Guernesey albo w Bourg d’eau we Francji jaki skutek sprawia kilka palów osadzonych w skale, zrozumieją potęgę tego tak prostego przyrządu. Brise-lames jest to połączenie tego, co we Francji nazywają kłosem, zdziebłem (epi), z tem, co w Anglji nazywają się dick (zdrobniale Rychard). Takie łamifale są to, jakby fryzy fortyfikacyjne przeciw burzom. Nie można walczyć z morzem inaczej jak tylko rozdzielając jego siłę.
Tymczasem słońce weszło, zupełnie jasne. Niebo było pogodne, morze spokojne.
Gilliatt pospieszał z robotą, I on był spokojny, ale w jego pośpiechu była niecierpliwość.
Wielkiemi skokami przenosił się z skały na skałę, od zapory do magazynu i od magazynu do zapory. Powracał, ciągnąc za sobą co prędzej to podporę, to podstawę. Pożytek tych ciesielskich zabiegów i przyrządów był widoczny. Gilliatt przewidywał wypadki.
Wielka żelazna sztaba służyła mu za drąg przy podnoszeniu belek.
Robota rosła, jak na drożdżach, jak się to mówi. Kto nie widział przy robocie żołnierzy pontonierów, nie zdoła sobie wystawić tej szybkości.
Wejście wschodnie było jeszcze węższe niż zachodnie; miało zaledwie pięć do sześciu stóp szerokości. Na rękę to było Giliiattowi. Przestszeń, którą należało zamknąć była szczupła, tem silniejszem i prostszem było jej zatarasowanie. Dostateczne tam były bale poprzeczne, niepotrzeba było prostopadłych.
Po umocowaniu pierwszej belki poprzecznej, Gilliatt wszedł na nią i zaczął słuchać.
Huk stał się wyraźniejszym.
Gilliatt kończył budowę. Podparł ją dwoma kotwicznemi drągami Durandy, wpuszczonemi w wyżłobienie belek i przymocowanemi tam sznurami od żaglów, wraz z trzema ich walcami i blokami Wszystko powiązał łańcuchami.
Cała ta budowa była olbrzymią plecionką, utworzoną z poprzecznych belek i podłużnych łańcuchów.
Była to tkanina i budowa zarazem.
Gilliatt wzmacniał wiązanie i dodawał gwoździ gdzie potrzeba. Miał wiele okrągłego żelaza ze szczątków Durandy; mógł więc przysposobić znaczny ich zapas.
Pracując gryzł suchar. Chciało mu się pić, a nie miał co. Kubeł swój wypróżnił jeszcze wczorajszego dnia przy wieczerzy.
Ułożył jeszcze cztery czy pięć belek jedna nad drugą, potem znowu wszedł na nie. Słuchał.
Oddalony gwar ustał. Wszystko milczało.
Morze było spokojne i wspaniałe; warte było wszystkich madrygałów, jakie doń palą mieszczanie, gdy są z niego zadowoleni, — „zwierciadło”, — „jezioro”, — „oliwa”, — „uśmiech”, — „baranek”. — Głęboki błękit nieba, zgadzał się z głęboką zielonością oceanu. Szafir i szmaragd mogły się uwielbiać nawzajem. Ani jednej chmurki w górze, ani odrobiny piany na dole. Pośród tego przepychu wspaniale toczyło się kwietniowe słońce. Trudno o ładniejszą pogodę.
Na krańcu widnokręgu długi czarny szereg morskich ptaków wił się po niebie. Leciały szybko, zmierzały ku ziemi. Zdawało się, że przed czemś uciekają.
Gilliatt znowu się wziął do wznoszenia zapory.
Podniósł ją ile mógł, o ile na to pozwalało wygięcie skał.
Koło południa zdawało mu się, że słońce przypieka więcej niż powinno. Południe, to krytyczna chwila dnia. Gilliatt, stojąc na potężnej zagrodzie, którą kończył budować, począł rozglądać przestworze.
Morze było więcej niż spokojne, było obumarłe. Niebo dokoła było przejrzyste; tylko z niebieskiego stało się białem. Szczególna to była białość. Na zachodzie nad horyzontem znajdowała się mała plamka niemiłego pozoru. Plamka ta stała nieruchomo na jednem miejscu, ale rosła. Wkoło podwodnych skał woda drżała bardzo łagodnie.
Dobrze źrebił Gilliatt, że wybudował zaporę.
Nadchodziła burza.
Otchłań postanowiła stoczyć bitwę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.