Pracownicy morza/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pracownicy morza | |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Grafia | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Felicjan Faleński | |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
VIKTOR HUGO.
PRACOWNICY MORZA
POWIEŚĆ
Tom pierwszy.
WARSZAWA.
Bibljoteka Romansów i Powieści.
1929
Odbito w drukarni GRAFIA. Warszawa.
|
Religja, społeczność, przyroda: — to trzy walki człowieka. Są one zarazem trzema jego potrzebami; człowiek potrzebuje wierzyć, stąd świątynia; potrzebuje tworzyć, stąd osada; potrzebuje żyć, stąd pług i okręt. Ale w tych trzech rozwiązaniach zawiera się trojaka walka. Tajemnica życia ze wszystkich trzech wynika. Człowiek ma do czynienia z zawadami pod postacią przesądu, uprzedzenia i żywiołu. Trojakie za klęcie cięży nad nami: zaklęcie dogmatu, prawa i materji. W Kościele Bogarodzicy w Paryżu autor wystawił pierwsze, w Nędznikach ukazał drugie, w niniejszem dziele rozbiera trzecie.
Dzień Bożego Narodzenia w r. 182* był szczególny na wyspie Guernesey. W dniu tym śnieg padał. Na wyspach kanału la Manche zima mroźna bywa wypadkiem pamiętnym, a śnieg rządkiem zjawiskiem.
Zrana tego dnia, droga idąca wzdłuż morza od Saint-Pierre Port de Valle, była cała ubielona. Śnieg padał od północy do brzasku. Koło dziewiątej godziny, wkrótce po wschodzie słońca, droga była prawie bezludną, bo dla anglikanów nie nadszedł jeszcze czas udania się do kościoła w Saint-Sampson, ani dla weleslejan do kaplicy w Eldad. Na całej jej przestrzeni pomiędzy dwiema wieżami owych świątyń znajdowało się tylko trzech przechodniów: dziecię, mężczyzna i kobieta. Trzy te osoby postępujące w pewnej odległości jedna od drugiej, widocznie nie miały z sobą nic wspólnego. Dziecko, ośmioletnie, zatrzymawszy się spoglądało ciekawie w śnieg. Mężczyzna szedł za kobietą o jakie sto kroków, tak jak i ona w kierunku Saint-Sampson. Był to człowiek jeszcze młody, niby rzemieślnik, niby majtek. Miał na sobie powszednią odzież, opończę z grubego ciemnego sukna i spodnie z obłogami napuszczonemi smolą, co zdawało się wskazywać; iż pomimo święta nie miał zamiaru iść do kościoła. Grube jego trzewiki z niewyprawnej skóry, podkute wielkiemi gwoździami, pozostawiały na śniegu ślady podobniejsze raczej do wycisku więziennego zamka niż stopy ludzkiej. Kobieta zaś widocznie była w odświętnem ubraniu; miała na sobie przestronne czarne jedwabne podwatowane okrycie, z pod którego bardzo wdzięcznie wyglądała suknia z irlandzkiej popeliny w białe z różowemi pasy; i gdyby nie czerwone pończochy, możnaby ją było wziąść za Paryżankę. Szła lekko, swobodnie, i krokiem pokazującym widocznie, że go nic jeszcze w życiu nie trudziło i z którego łatwo było odgadnąć młodą dziewczynę. Miała ona ten przelotny wdzięk ruchów, który cechuje najdelikatniejszy okres przejściowy wieku młodzieńczego, dwa brzaski zmieszane pospołu: początek kobiety i koniec dziecka. Mężczyzna nie zwracał na nią uwagi.
Wtem koło gromadki zielonych dębów stojących w rogu grzędy pod warzywo używanej, w miejscu nazwanem Niskie Domy, kobieta obejrzała się, a więc i mężczyzna spojrzał na nią. Stanęła, zdawała się patrzeć na niego przez chwilę, potem schyliła się, a mężczyźnie się zdawało, że ona pisze coś palcem na śniegu. Kobieta wyprostowała się i poszła dalej szybszym krokiem, jeszcze raz odwróciła się, już uśmiechnięta, i puściwszy się ścieżką na lewo, znikła pomiędzy dwoma płotami drożyny wiodącej do zamku Liere. Za owem powtórnem jej obejrzeniem się mężczyzna poznał w niej Deruchettę, zachwycającą dziewczynę z tamtych stron.
Mężczyzna nie uczuł potrzeby przyspieszenia kroku; i bez tego w kilka chwil potem znalazł się przy dębowym gaiku, obok grzędy warzywnej. Nie myślał już wcale o znikłej dziewczynie i bardzo być może, iż gdyby teraz jaki delfin wynurzył się z morza, lub czerwono — szyjka maszka zaszeleściła w krzakach, mężczyzna poszedłby swoją drogą wlepiwszy oczy w czerwono-szyjkę albo delfina. Ale zdarzyło się, iż miał oczy spuszczone i wzrok jego mimowolnie padł na miejsce, gdzie niedawno stała dziewczyna. Odcisnęły się tam no śniegu dwie małe stopki, a tuż obok wyczytał wypisany na śniegu wyraz Gilliatt.
To było jego nazwisko.
Długo pozostał nieruchomy, spoglądając to na ten napis, to na małych stopek ślady, to na śnieg, potem poszedł dalej swoją drogą, zadumany.
Gilliatt mieszkał w parafji Saint-Sampson. Nie lubiono go. Były tego powody.
Najprzód mieszkał w domu „nawiedzonym.” Zdarza się niekiedy na wyspach Jersey i Guernesey, że we wsi, albo w mieście przechodząc po jakim bezludnym zakątku, nawet i po ludnej ulicy, widzimy dom zatarasowany, drzwi zawalone; szkaradne jakieś plastry z desek zasłaniają dolne okna, na wyższych znowu piętrach są one niby zamknięte, niby otwarte, wszystkie ich rygle są zasunięte, ale wszystkie szyby powybijane. Jeśli jest podwórzec, to na nim rośnie zielsko, ogrodzenie się wali, w ogrodzie pokrzywy, oset i szalej — można tam rzadkie wypatrzeć owady; kominy porysowane, dach zapada się; co można dojrzeć, we wnętrzu mieszkania to wszystko zniszczone, drzewo przegniło, kamienie zapleśniały. Na ścianach poodklejane obicia. Tu można studjować dawną modę obić: gryfy cesarstwa, draperje w półksiężyc z czasów dyrektorjatu, balustrady i słupki z wieku Ludwika XVI. Gruba pajęczyna, pełna much, świadczy o głębokim spokoju pająków. Tu i owdzie leży na podłodze rozbity garnek. Jest to dom „Nawiedzony”. Djabeł w nim gości w nocy.
Dom, jak człowiek, może stać się trupem; na to dosyć, by ugodził weń zabobon. Wówczas staje się straszliwym. Takie umarłe domy nie rzadkie są na wyspach kanału.
Wiejska i marynarska ludność w tem, co dotyczy djabła nie jest zupełnie spokojna. Ludność kanału la Manche, tak angielskiego archypelagu, jak i francuskiego wybrzeża, ma o szatanie bardzo szczegółowe wiadomości. Djabeł ma przedstawicieli na całej kuli ziemskiej. Wiadomo, że Belphegor jest piekielnym posłem we Francji, Hutgin we Włoszech, Belial w Turcji, Thamuz w Hiszpanji, Martinet w Szwajcarji, a Mammon w Anglji. Szatan panuje jak należy. Dwór ma bardzo dobrze urządzony. Dagou jest tam wielkim krajczym, Succor Benoth naczelnikiem rzezańców, Asmodeusz trzyma bank gry, Kolbas zawiaduje teatrem, a Vendelch jest wielkim mistrzem obrzędów. Nybbas pełni urząd błazna. — Wierus, uczony znawca strygologji i demonograf świadomy rzeczy, nazywa Nybbasa „wielkim parodystą.”
Normandzcy rybacy, gdy są na morzu muszą wielkie przedsiębrać ostrożności, z powodu licznych psot jakie im djabeł wyrządza. Przez długi czas wierzono, ii na wielkiej czworogrannej skale, zwanej Ortach, leżącej na otwartem morzu, między Aurigny i Casquets, przebywa Święty Maklot, i dawniej wielu starych majtków utrzymywało, iż często widywali go zdaleka, siedzącego i czytającego książkę. To też okoliczni marynarze wielokrotnie przyklękali przed skałą Ortach, aż do dnia w którym baśń rozwiała się, ustąpiwszy miejsca prawdzie. Przekonano się, i dziś już powszechnie wiadomo, iż mieszkańcem skały Ortach jest nie święty, ale djabeł nazwiskiem Jochmus, tak złośliwy, iż przez wiele wieków udawał świętego. By sobie radzić z djabłem, trzeba się dobrze znać na szatanach.
Dom w którym mieszkał Gilliatt, był dawniej „nawiedzonym,“ ale już nim być przestał. Został tylko podejrzanym. Wszystkim wiadomo, że gdy czarownik osiądzie w domu „nawiedzonym” djabeł poczytuje pomieszkanie za dostatecznie zaopatrzone i robi czarownikowi tę grzeczność, iż więcej tam nie zagląda, chyba wezwany jako lekarz.
Dom ten nazywano Pustkowiem. Leżał on na końcu długiego cypla, lub raczej skały, tworzącej małą osobną przystań w zatoce Houmet Paradis. Woda tam głęboka. Dom pomieniony stał samotny, prawie za obrębem wyspy; tuż koło niego było nieco gruntu, właśnie ile potrzeba na mały ogródek. Znaczniejszy przypływ morza zalewał ten ogród. Między portem Saint-Sampson i przystanią Houmet Paradis, wznosi się wzgórze, a na niem gruzy wież, obwinięte bluszczem i nazywane zamkiem Valle, albo Archanioła — zasłania to widok od Sąint-Sampson na dom Gilliatta.
Nic nie masz w Guernesey pospolitszego nad czarowników. Zajmują się oni swoją profesją w niektórych parafiach i wiek dziewiętnasty nic tem u zaradzić nie może. Czyny ich są prawdziwie kryminalne. Wysmażają złoto; zbierają zioła o północy; rzucają urok na bydło. Gdy się zasięga ich rady, każą sobie przynosić „wodę od chorych“ i można słyszeć jak powtarzają półgłosem: płyn zdaje się wcale niepocieszający. Jeden z nich pewnego dnia w marcu 1857 roku przekonał się, iż w „wodzie” chorego było siedmiu djabłów; inny niedawno oczarował piekarza i jego piec; inny znowu niegodziwiec najstaranniej pieczętował koperty „w których nic nie było;” wreszcie inny doszedł do tego, iż ma w swym domu na półce trzy butelki z napisem B. Potworne te fakta sprawdzono. — Niektórzy z czarowników są usłużni i za parę gwineów przyjmują na siebie cudze choroby; wtedy wiją się na łóżku wydając krzyki, a chory tymczasem powtarza sobie: „patrzcie nic mi nie jest!” Inni leczą wszystkie niemoce, wiążąc chustkę w koło ciała. Jest to tak prosty środek, iż dziwić się trzeba, iż nikt nie wpadł na myśl podobną. W upłynionym wieku sąd królewski w Guernesey pakował takich czarowników na stos i palił żywcem. Za naszych czasów skazują ich na ośmiotygodniowe więzienie; odsiadują naprzemian jeden tydzień o chlebie i wodzie, a drugi w odosobnieniu. Amant alterno catenae. (Lubią rozmaitość kary).
Ostatni raz palono czarownika w Guernesey w r. 1747. Miasto używało na ten cel jednego ze swych placów, zwanego Nadbrzeżnem Rozdrożem. Spalono na nim jedenastu czarowników pomiędzy 1565 a 1700 rokiem. Wogóle przestępcy ci przyznawali się do winy: dopomagano im do zeznań torturą. Nadbrzeżne Rozdroże wyświadczyło jeszcze inne przysługi społeczności. Palono tam heretyków. Tak za panowania Marji Tudor spalono w liczbie innych Hugonotów matkę z dwiema córkami; matka nazywała się Petronella Massy. Jedna z jej córek była w poważnym stanie i powiła dziecię na stosie. Kronika opiewa, że „pękło jej łono i wyszło z niego żywe dziecię”, które stoczyło się ze stosu i niejaki Houssć podniósł je, a burmistrz, Helier Gosselin rozkazał wrzócić w ogień napowrót.
Powróćmy do Gilliatta.
Opowiadano w okolicy, iż ku końcowi rewolucji przybyła do Guernesey i zamieszkała tam pewna kobieta z dzieckiem. Była to jeżeli nie Angielka, to Francuzka. Miała jakieś nazwisko, z którego miejscowe wymawianie i wiejska pisownia utworzyły Gilliattę. Mieszkała sama z dziecięciem, które według jednych było jej synowcem, według drugich synem, według trzecich wnukiem, a znowu według innych niczem. Miała cokolwiek pieniędzy, byle wyżyć ubogo. Nabyła kawał łąki koło Sergentee i kilka zagonów pola w Roque Crespel, koło Rocquaine. Dom, zwany Pustkowiem, był podówczas „nawiedzony” i od trzydziestu przeszło lat niezamieszkały — więc walił się. W ogrodzie, zalewanym przez morze nic się nie rodziło. Oprócz świateł i niepokojów nocnych, dom miał w sobie to szczególnie przerażające, iż gdy wieczorem pozostawiono tu na kominku kłębek wełny, druty i pełny talerz polewki, znajdowano na drugi dzień polewkę zjedzoną, talerz próżny i parę wyrobionych z wełny rękawiczek. Pustkowie to chciano sprzedać wraz ze zna dującym się tam złym duchem, za kilka funtów sterlingów. Wspomniana wyżej kobieta nabyła je, wyraźnie pokuszona przez djabła, albo przez niską cenę.
A nie tylko dom kupiła, ale i zamieszkała w nim wraz z dziecięciem; i jakoś od owego czasu dom się uspokoił. Ma już, czego pragnął, mówiono w okolicy. Strachy ustały. Nie słyszano krzyków o świcie. Nie było innego światła, oprócz łojowej świeczki, zapalanej wieczorami przez kobiecinę. Łojówka czarownicy warta djabelskiej głowni. Na tem objaśnieniu poprzestał ogół.
Kobieta ta ciągnęła pewne zyski z kilku posiadanych przez nią zagonów ziemi. Miała dobrą krowę, i piękne żółte masło. Zbierała warzywo i ziemniaki zwane Golden-Drops i sprzedawała jak inni „pasternak na beczki, cebule na setki, a bób na miarki“. Nie chodziła sama na rynek, lecz sprzedawała swe zbiory za pośrednictwem Gilberta Falliot z Saint-Sampson. Z rachunków Falliota okazuje się, iż raz sprzedał w jej zastępstwie aż dwanaście półćwiartków ziemniaków, zwanych „trzy miesiące wcześniej.” Dom jako tako ponaprawiano, byle żyć w nim można było. Nie wpadał już deszcz do mieszkania, chyba podczas wielkiej ulewy! Mieszkanie to składało się z dołu i strychu. Dół dzielił się na trzy pokoje, dwa sypialne i jeden jadalny. Na strych wchodziło się po drabinie. Kobieta gotowała jeść i uczyła dziecko czytać. Do kościoła nie chodziła; co przy należytem rozważeniu innych względów kazało ją uznać za Francuzkę. Nie uczęszczać na żadne nabożeństwo to rzecz niemałej wagi!
Jednem słowem byli to ludzie, których nic nie zalecało.
Bardzo jest podobnem do prawdy, że kobieta była Francuzką. Wulkany miotają kamieniami, a rewolucje ludźmi. W ten sposób rodziny rozpraszają się na znaczne odległości, dotychczasowe kółka rozpryskują się; ludzie spadają jak z obłoków: jedni w Niemczech, drudzy w Anglji, inni w Ameryce., zdumiewając krajowców. Skąd przybywają ci nieznajomi? Wyzionął ich wulkan, tam... daleko... dymiący. Tym aerolitom, tym jednostkom wygnanym i zaginionym, tym wyrzutkom losu nadaje się nazwy emigrantów, zbiegów, awanturników. Znosi się ich, gdy pozostają; gdy odchodzą sobie, tem lepiej. Czasami bywają to istoty zupełnie nieszkodliwe, obce — zwłaszcza kobiety wypadkom, które je zawiodły na wygnanie, jak pociski, które ani się gniewają, ani nienawidzą i tylko się dziwią temu, co się z niemi dzieje. Zakorzeniają się w nowej siedzibie jak mogą. Nikomu nie zawinili i nie rozumieją co się z niemi stało. Widziałem raz pęk trawy wyrzucony w powietrze wybuchem miny. Francuska rewolucja więcej niż każda inna nawyrzucała tego rodzaju aerolitów w dalekie strony.
Być może, iż kobieta, którą w Guernesey nazywano Gilliattą, była jednym z takich pęków trawy.
Kobieta zestarzała się, dziecię wyrosło. Mieszkali sami, od wszystkich byli unikani, ale wystarczali sobie. Wilczek i wilczyca pieścili się nawzajem. Było to także jedno z orzeczeń, które do nich zastosowała okoliczna życzliwość. Dziecię stało się młodzieńcem, młodzieniec mężczyzną, a wtedy, ponieważ stara kora życia zawsze odpada, matka zmarła. Pozostawiła mu ona łąkę koło Sergentée, pólko przy Roque Crespel, dom w którym mieszkali oboje; a przytem, jak mówi spis urzędowy, w pięcie pończochy, sto gwinei złotem. Dom był należycie zaopatrzony w sprzęty: znajdowały się w nim dwa dębowe kufry, dwa łóżka, sześć krzesełek i stół, tudzież odpowiednia ilość rozmaitych naczyń. Na półce było kilka książek, a w jednym kącie waliza wcale nie tajemnicza, gdyż otwierano ją podczas urzędowego spisu. W walizie tej, obitej płową skórą z arabeskami, miedzianemi gwoździami i cynowemi gwiazdami, mieściła się całkowita nowa kobieca wyprawa, bielizna z pięknego normandzkiego płótna, tudzież jedwabne materje na suknie w sztukach, a na tem wszystkiem papier z napisem położonym ręką nieboszczki: Dla twojej żony, gdy ją będziesz miał.
Ciężką była ta śmierć dla pozostałego przy życiu mężczyzny. Dotąd był dzikim, teraz stał się ponurym; otaczająca go pustynia uzupełniła się. Dawniej była te samotność, dziś próżnia; we dwoje życie jest możebne; samemu zdaje się, że niepodobna je dźwigać, wlec je dalej — niema się ochoty. To pierwszy przejaw rozpaczy. Później przekonywamy się, ze obowiązek jest to szereg przyjętych ciężarów. Spoglądamy na śmierć, spoglądamy na życie i przystajemy. Ale to ustępstwo krew nam wysącza.
Gilliatt był młody, więc się rana jego zabliźniła. W takim wieku serce odrasta. Smutek niknący zwolna zespolił się dokoła niego z przyrodą, stał się rodzajem uroku, pociągnął go ku rzeczom, oddalił od ludzi i coraz więcej jednoczył tę duszę z samotnością.
Jak rzekliśmy, Giiliatta nie lubiono w parafji. Wstręt ten był bardzo naturalnym, powodów doń było poddostatkiem. Najprzód dostarczył ich dom, w którym mieszkał, potem własne jego pochodzenie. Co to była za kobieta? i skąd wzięło się to dziecię? Miejscowi mieszkańcy nie lubią zagadkowych przybyszów. Dalej jego ubiór, jakby rzemieślniczy, wtenczas gdy Gilliat, chociaż niebogaty mógł jednak żyć nic nie robiąc. Dalej ogród, który uprawiał szczęśliwie i, który rodził mu ziemniaki, pomimo burz w czasie porównania dnia z nocą. Wreszcie wielkie księgi, leżące na półce, które czytywał.
Jeszcze inne były powody.
Dlaczego żył samotny? Dom Gilliata był jakby szpitalem, a on sam siedział w nim oddzielony od ludzi, jakby na kwarantannie. Jakże się nie miano dziwić jego odosobieniu? zwalono też na niego odpowiedzialnością za próżnię, którą go otoczono.
Nigdy w kościele nie bywał, a często wychodził w nocy. Rozmawiał z czarownikami. Raz widziano, jak siedział w trawie z miną osowiałą. Odwiedzał starożytne granitowe pomniki i kamienie wróżek, rozproszone po okolicy. Zdawało się pewnem, iż widziano go raz kłaniającego się uprzejmie tak zwanej Śpiewającej Opoce. Kupował wszystkie przynoszone mu ptaki i wypuszczał je na wolność. Był grzeczny z mieszczanami, których spotykał na ulicach w Saint-Samson, ale chętnie nakładał drogi, by ich wyminąć. Często łowił ryby i zawsze powracał ze zdobyczą. Pracował w ogrodzie w dni niedzielne. Miał szkocki rożek, kupiony u żołnierzy przechodzących przez Guernesey i o zmierzchu przygrywał sobie na nim, usiadłszy na skale nad brzegiem morza. Robił poruszenia jakby coś siał. Co tu począć z takim człowiekiem?
Co do książek pozostałych po zmarłej kobiecie, a które czytywał, te także niepokoiły. Wielebny Joachim Herode, pastor w Saint-Sampson wszedłszy do domu Gilliatta dla pogrzebania zmarłej kobiety, wyczytał na grzbietach tych książek następujące tytuły: Dykcjonarz Rosie’ra; Kandyd, przez Woltera; Rady dla ludu, zdrowia dotyczące, przez Tyssota.
Wielebny pastor zauważył na jednej książce tytuł prawdziwie dziwaczny i groźny: De Rhubarbaro.
Nadmienimy jednak, że ponieważ dzieło to, jak wskazuje ów tytuł, było pisane po łacinie, wątpić więc trzeba, by Gilliatt, nieznający tego języka, czytywał je.
Ale właściwie najwięcej obwiniają człowieka za te właśnie książki, których on nie czyta. Hiszpańska inkwizycja zawyrokowała o tem stanowczo.
Zresztą co do książki owej był to poprostu traktat doktora Tillingiusa o rumbarbarum, drukowany w Niemczech w r. 1679.
Nie można było wiedzieć na pewno, czy Gilliatt nie rzuca uroków, nie przyrządza czarnoksięskich napojów i „odwarów;“ a widziano u mego rozmaite.
Poco wieczorami a czasami i o północy wychodził na morskie wybrzeże? oczywiście po to, by się rozmówić ze złemi duchami, unoszącemi się we mgle ponad morzem.
Razu pewnego dopomógł czarownicy z Torteval wyciągnąć z błota wózek. Była to stara baba, nazwiskiem Moutonne Gahy.
Podczas spisu ludności, odbywającego się na wyspie, zapytany o rodzaj zajęcia, odpowiedział: Rybak, kiedy jest ryba do złowienia; czy może podobać się komu taka odpowiedź!
Ubóstwo i zamożność są to pojęcia względne. Gilliatt miał pole i dom, więc w porównaniu z temt, którzy nic nie mają, nie był biednym. Pewnego dnia, by go wypróbować, a może by zrobić krok ku niemu — są bowiem kobiety, które poślubiłyby samego djabła, byle bogatego — jedna dziewczyna zapytała Gilliatta, kiedy się ożeni? A on jej odpowiedział, wtenczas, kiedy Śpiewająca Opoka pójdzie za mąż.
Owa Śpiewająca Opoka jestto wielki kamień sterczący na polu tuż koło gruntów pana Lemézurier de Fry. Na kamień ten należy dawać pilne baczenie; niewiedziec co on tam robi. Słychać tam czasami piejącego kuguto, a nie widać go; rzecz to wielce nie mila. Zresztą dowiedzionem jest, iż położyły go tu złe duchy, latające zwykle w nocy, gdy grzmi, w tumanach czerwonych obłoków, we wstrząśnionem powietrzu. Zna ich dobrze pewna kobieta mieszkająca w Grand Mielles. Pewnego wieczora, gdy duchy te znajdowały się na rozdrożu, taż sama kobieta mówiła do wieśniaka jadącego tamtędy i niewiedzącego jaką wybrać drogę; Ich zapytaj, to istoty usłużne, chętnie gawędzą z ludźmi. Można się grubo założyć, że kobieta ta jest czarownicą.
Nie bez żadnych powodów Gilliatt miany był za czarownika. Raz podczas burzy, o północy, gdy znajdował się sam w łodzi od strony Sommeilleuse, słyszano go, jak się kogoś pytał
— Można przepłynąć tędy?
A głos ze szczytu skały odrzekł mu:
— Tylko śmiało!
Do kogoż więc mówił, jeżeli nie do tego, który mu odpowiedział? To zdaje się jasnem.
Podczas innego burzliwego wieczora, tak ciemnego, iż nic nie było widać, tuż koło Catirau, podwójnego szeregu skał, gdzie w piątki harcują czarownice, kozy i upiory, zdawało się niektórym jakoby słyszeli głos Gilliatta, w tej oto straszliwej rozmowie:
— Jak się ma Vesin Brovard? (Był to mularz, który niedawno spadł z dachu).
— Lepiej mu.
— To dziwna! spadł z wyżej, niż z tego tu słupa. Dobrze, że sobie czego nie połamał.
W zeszłym tygodniu piękny był czas do zbierania szczątków wyrzuconych przez morze.
— Lepszy jak dziś.
— Patrz go! nie wiele będzie ryb na targu.
— Wiatr zbyt mocny.
— Nie podołają zarzucić sieci.
— Jak się ma Katarzyna?
— Jest na robocie.
Wyraźnie ta Katarzyna była upiorem.
Według wszelkich pozorów Gilliatt zajmował się nocnemi praktykami. Przynajmniej nikt o tem nie wątpił.
Widziano go czasami wylewającego na ziemię wodę z własnego dzbanka; a przecież woda wylana na ziemię tworzy szatańskie postacie.
Na drodze Saint-Sampson, koło kopca numer 1, leżą trzy kamienie, ułożone w kształcie schodów. Na płaszczyźnie nad niemi, dziś pustej, stał niegdyś krzyż, a może szubienica. Kamienie te są bardzo złośliwe.
Ludzie stateczni i osoby ze wszech miar zasługujące na zaufanie zapewniają, iż widziały, jak przy tych kamieniach Gilliatt rozmawiał z ropuchą. A przecież niema ropuch w Guernesey; Guernesey posiada wszelakie żmije, a ropuchy wszystkie są w Jersey.
Więc owa ropucha musiała wpław przybyć dla mówienia się z Gilliattem. Była to przyjacielska pogadanka.
Są to fakta sprawdzone; za dowód mogą służyć owe trzy kamienie leżące tam do tej pory.
Ktoby wątpił, ten może pójść i przypatrzyć się im; a nawet dość blisko znajduje się dom, na którego rogu czytamy szyld taki: handlarz bitego i żywego bydła, starych lin, żelaza, kości i prymki; skóry do wypłat i usług.
Nikt uczciwy nie zaprzeczy istnieniu tych kamieni i tego domu. — Wszystko to szkodziło Gilliattowi.
Tylko ciemni ludzie nie wiedzą, ze największem niebezpieczeństwem wód kanału La Manche jest król Auxcriniers’ów. Nie masz niebezpieczniejszej morskiej istoty. Kto go widział, ten niezawodnie doświadczał rozbicia. Mały on, gdyż jest karłem — i głuchy, gdyż jest królem. Zna nazwiska wszystkich, którzy zginęli w morzu i wie w którem miejscu leżę; do gruntu zbadał cmentarz oceanu. Głowa jego u dołu szeroka, w górze wąska, tułów krępy, brzuch obwisły i niezgrabny, na czaszce guzy, krótkie nogi, długie ramiona, w miejscu stóp skrzele, zamiast dłoni szpony, szerokie zielone oblicze — takim jest ów król. Szpony ma z płetwami, a skrzela z pazurami. Wystawmy sobie rybę upiora o ludzkiej twarzy! By dać sobie z nim radę, trzeba go albo exorcyzmować, albo złowić w sieci. W każdym razie jest on złowróżbny. Nic tak nie pozbawia otuchy jak jego widok. Niekiedy na szczycie fal lub wielkich morskich bałwanów, poza mgłę, widać zarys jakiejś istoty o niskiem czole, zadartym nosie, obwisłych uszach, ogromnej gębie bez zębów, brwiach jak krokwie i modrych oczach. Przy sinem świetle błyskawicy istota owa wygląda czerwono, a blado przy połysku purpurowym, — woda się leje z jego brody twardej, i szeroko rozpostartej na błonie w kształcie peleryny, ozdobionej czternastoma muszlami, których siedm jest z przodu i siedm z tyłu. Niepospolite są te muszle dla znających się na tem. Król widzialny bywa tylko podczas wzburzenia morza. Jestto złowróżbny skoczek burzy. Kształty jego zarysowuję się we mgle, przy wietrze wiejącym od brzegu, lub podczas deszczu. Łuska, jak kaftan okrywa mu boki. Podnosi się na szczycie fal wytryskujących pod naciskiem wiatru i kurczęcych się jak stolarskie wióry. Cały wystaje ponad pianę i jeżeli na widnokręgu znajduje się jaki statek w niebezpieczeństwie, wówczas tańczy on blady z przelotnym uśmiechem twarzy, wyrazem szalonym i straszliwym. Niedobre to spotkanie. W czasie kiedy w Saint-Sampson zajmowano się pomiędzy innemi przedmiotami także i Gilliattem, ostatni, którzy widzieli króla Auxcriniers’ów, zaręczali, że miał on przy swej pelerynie tylko trzynaście muszli. Trzynaście... był też tem niebezpieczniejszy. Ale co się stało z czternastą? Czy ją dał komu? I komu mianowicie? Nikt na to nie umiał odpowiedzieć i ograniczono się na domysłach. To tylko pewna, że p. Lupin-Mabier w Godaines, obywatel słuszny, właściciel ośmdziesięciu kawałów gruntu, gotów był zeznać pod przysięgą, iż widział raz w ręku Gilliatta bardzo szczególną muszlę.
Nie rzadko można było słyszeć pomiędzy wieśniakami następujące rozmowy:
— Prawda, sąsiedzie, że pięknego mam wołu?
— Odęty, sąsiedzie.
— Tak, i to prawda.
— Lepszy na łój, jak na mięso.
— O??
— Czyś pewny, że Gilliatt nie patrzał na niego?
Gilliat stawał czasem na polu blisko oraczów, lub przy ogrodowym płocie niedaleko od ogrodników i zdarzało się, iż przemawiał do nich tajemniczemi słowy:
— Gdy kwitnie świerzbnica, koście jęczmień ozimy.
— Jesion się zieleni, nie będzie już mrozu.
— Podczas letniego przesilenia dnia z nocą, kwitnie oset.
— Jeżeli w czerwcu deszczu niema, kłosy zbożowe bieleją i śniedź rzuca się na nie.z
— Gdy na dzikiej wiśni tworzą się grona, nie ufajcie pełni.
— Jeżeli szósty dzień księżycowy jest taki sam, jak czwarty lub piąty, wtedy przez całą lunację będzie takaż sama pogoda, w pierwszym wypadku dziewięć razy na dwanaście, a w drugim jedenaście na dwanaście.
— Miej oko na sąsiada prawującego się z tobą. Miej się na baczności przed jego złośliwością. Wieprz napojony gorącem mlekiem zdycha. Krowa, gdy się jej natrze zęby porem, przestaje jeść.
— Świeże stynki odpędzają gorączkę.
— Gdy się ukazują żaby, siej melony.
— Wątrobnik kwitnie, — siej jęczmień.
— Lipa kwitnie, koś łąkę.
— Gdy wiąz kwitnie, odkrywaj inspekta, a gdy tytuń, zamykaj cieplarnie.
I rzecz okropna! kto posłuchał rady dobrze na tem wychodził.
Jednej nocy czerwcowej, gdy na piaszczystem wybrzeżu Gilliatt grał sobie na swym rogu, połów makrel chybił.
Pewnego wieczora, podczas odpływu morza, na żwirowatej płaszczyźnie naprzeciw domu Gilliatta, wywrócił się wóz naładowany morskiem zielem. Gilliatt zapewne obawiał się, by go za to nie pociągnięto do sądu, gdyż usilnie dopomagał do podźwignięcia wozu i sam kładł na niego ładunek.
Mówiono o Gilliacie, że lubił zaglądać do studzien, a to niedobrze gdy się ma złe oko, to też gdy raz w jednej ze studzien blisko Saint-Pierre-Port, woda się zepsuła, właścicielka studni rzekła do Gilliatta: przypatrzno się tej wodzie, i podała mu pełną szklankę. Sam Gilliatt przyznał, że woda jest gęsta. Kobieta, niedowierzając mu, rzekła na to: a więc napraw mi ją. Gilliatt począł wtedy zadawać jej pytania: czy ma oborę? czy obora ma rynsztok? czy rynsztok ten nie przechodzi w pobliżu studni? — Na wszystko to otrzymał odpowiedź potwierdzającą. Następnie poszedł do obory, poprawił rynsztok, zwróci! go w inną stronę i woda w studni znowu była dobra. Rozmaicie o tem mówiono w okolicy: choroba owej studni i jej zdrowie musiały mieć przyczynę, a trudno nie mniemać, że Gilliatt nie urzekł wody.
Przybywszy raz do Jersey, zamieszkał, jak zauważono na ulicy des Alleurs. Nazwa ta oznacza upiory.
Spostrzeżono raz jak Gilliattowi szła krew z nosa. To był fakt ważny. Pewien kapitan okrętowy, wielki podróżnik, który prawie cały świat objechał, twierdził, iż u Tunguzów wszystkim czarnoksiężnikom idzie krew z nosa. Tam, wiadomo już dobrze, co to za ptaszek, któremu idzie krew z nosa. Wszakże ludzie rozsądni zrobili uwagę, iż to co cechuje czarowników pomiędzy Tunguzami, nie koniecznie może ich oznaczać na wyspie Guernesey.
W okolicach Saint-Michel widziano Gilliatta, jak zatrzymywał się na łące obok pewnego pólka, przylegającego do wielkiego gościńca. Gilliatt gwizdnął i wkrótce przyleciał kruk, a po chwili sroka. Okoliczność ta była poświadczona przez dostojnego człowieka, który następnie został jednym z dwunastu, umocowanych do ułożenia nowej księgi pomiarowej dóbr królewskich.
W Hamel niedaleko od Epine, mieszkały stare kobiety, które twierdziły napewno, iż jednego poranku o samym brzasku słyszały, jak jaskółki wołały Gilliatta.
Niedobry był też ten Gilliatt.
Raz jakiś człeczyna bił osła. Osieł ani ruszył z miejsca. Biedaczysko uderzył go kilkakrotnie drewnianym chodakiem w brzuch i osieł padł. Gilliatt poskoczył by go podnieść, ale osieł już nie żył. Gilliatt dał policzek biednemu właścicielowi osła!
Innego znowu dnia, widząc chłopca złażącego z drzewa z gniazdem małych ptasząt nieopierzonych, prawie nagich, Gilliatt odebrał chłopcu gniazdo i do takiego stopnia posunął złośliwość, iż odniósł je nazad na drzewo.
Ganili mu to przechodnie; a Gilliatt pokazywał im tylko matkę i ojca ptasząt, które krzyczały z wierzchołka drzewa i wkrótce powróciły na gniazdo. Miał on słabość do ptaków. Jestto ogólna oznaka czarnoksiężnika.
Uciechą dzieci jest wydzieranie gniazd mew na wybrzeżach. Przynoszą one mnóstwo jajek niebieskich, żółtych i zielonych, z których wylepiają się ozdoby na gzemsach kominków. Prawda, że ponieważ wybrzeża są strome, czasami dziecię ślizga się, pada i zabija. Ale też nic piękniejszego nad parawany, ozdobione jajkami ptaków morskich. Gilliatt nie wiedział już jak ludziom dokuczać. Gramolił się z narażeniem własnego życia po skałach i zawieszał na nich pęki siana i wszelkiego rodzaju straszydła, byle tylko ptactwo tam się nie gnieździło, a zatem i dzieci tam nie łaziły.
Oto dlaczego Gilliatt był nienawidzony w okolicy. I części tego wszystkiego byłoby dosyć.
Zdania co do Gilliatta były podzielone.
Jeżeli kobieta ma siedmiu synów, jednego po drugim, to siódmy z nich jest strzygą. Nie będzie takim, gdy choć jedna dziewczyna chłopców przegrodzi.
Otóż Gilllatte miano za takiego strzygę, albo też, ta pochodzi z takiego samego gniazda co i Robert-djabeł.
U strzygi znajduje się koniecznie wyciśnięte na jakiejkolwiek części ciała wyobrażenie kwiatu lilji; to jej nadaje moc leczenia skrofułów, tak dobrze jak królom Francji. Strzyga znajduje się potrochu w całej Francji, głównie zaś w okolicach Orleanu. W Gatinais każda wioska posiada jednę. Dla wyleczenia skrofułów dość jest by taki człowiek dmuchnął na ranę, lub dotknął jej swym liljowym kwiatem. Leki takie, szczególnie udają się w noc Wielko-piątkową. Przed dziesięcią laty do jednego bednarza, nazwiskiem Foulon, posiadającego własny wóz i konia, udawano się po radę z całego obwodu Beauce. By zapobiedz jego cudom, musiano aż wezwać żandarmów. U niego kwiat lilji był na lewej stronie poniżej piersi. Inni miewają go w innych miejscach.
Tego rodzaju istoty znajdują się w Jersey, Aurigny i Guernesey; wypływa to bezwątpienia z praw, jakie Francja ma do Normandji. Bo gdyby tak nie było, to na cóż ów kwiat lilji?
Na wyspach kanału znajdują się też I skrofuliczni; dlatego potrzeba tam lekarzy na tę chorobę.
Kilka osób było raz obecnych przy tem, jak się Gilliatt kąpał w morzu i zdawało się im jakoby widzieli na jego ciele kwiat lilji. Zapytany o to, zamiast odpowiedzieć zbył ich śmiechem. Bo i on się czasami śmiał jak inni ludzie. Od owego czasu nie widziano już go więcej w kąpieli, której używał tylko w miejscach niebezpiecznych i samotnych; prawdopodobnie czynił to w nocy, przy świetle księżyca; że to rzecz podejrzana, łatwo zgodzić się na to.
Ci którzy utrzymywali uporczywie, że Gilliatt jest synem szatana, mylili się widocznie. Powinni byli wiedzieć, iż tacy znajdują się tylko w Niemczech. Ale przed pięćdziesięciu laty Valle i Saint-Sampson były jeszcze krajami ciemnoty i nieświadomości.
Dziś, gdyby kto wierzył, że na wyspie Guernesey ktokolwiek jest synem szatana — uważanoby to na pewno za przesadę.
Rady Gilliatta zasięgano dlatego już samego, że mu nie ufano. Wieśniacy ze strachem mówili mu o swych niemocach. W tego rodzaju trwodze leży ufność; a na wsi im bardziej podejrzany jest lekarz, tem skuteczniejsze lekarstwo. Gilliatt miał własne swoje leki, które mu przekazała zmarła kobieta; udzielał ich każdemu kto żądał i nie brał za to pieniędzy. Leczył zastrzały przykładając zioła, jakimś odwarem przerywał gorączkę; aptekarz w Saint-Sampson przypuszczał, że to był odwar chininy. Najmniej życzliwi chętnie przyznawali, że Gilliatt był niezłym do rady w chorobach wymagających leków zwyczajnych; ale jeżeli go jaki skrofuliczny prosił, by mu pozwolił dotknąć się kwiatu lilji, Gilliatt za całą odpowiedź zamykał mu drzwi przed nosem; uporczywie wzbraniał się robić cuda, co jest śmiesznością w czarowniku. Nie bądź czarownikiem; ale kiedy nim jesteś, rób co do ciebie należy.
Od tej powszechnej dla Gilliatta nieżyczliwości było parę wyjątków. Jmcipan Landoys z Cios Landés pisał i utrzymywał w parafji Saint-Pierre-Port księgi urodzeń, zaślubin i zejść. Chełpił się on pochodzeniem od podskarbiego Wielkiej Brytanji Piotra Landoys powieszonego w r. 1485. Pewnego dnia imcipan Landoys, kąpiąc się, pomknął się zadaleko w morze i omal nie utonął. Gilliatt rzucił się do wody; sam tylko co nie zginął, ale uratował pisarza. Od owego dnia Landoys przestał źle mówić o Gilliacie. Tym zaś, których to dziwiło, odpowiadał: jakże chcecie bym nienawidził człowieka, który mi nic złego nie zrobił, a oddał mi przysługę? Do tego nawet doszło, że pisarz polubił niejako Gilliatta. Był to człowiek bez przesądów. Nie wierzył w czarowników. Śmiał się z tych, którzy obawiali się upiorów. Sam miał łódkę i w wolnych chwilach łowił ryby dla zabawy, ale nigdy nie widział nic nadzwyczajnego, wyjąwszy raz przy świetle księżyca białą kobietę unoszącą się nad wodą, a jeszcze i w tem nie był pewnym swego. Moutonne Gahy, czarownica z Torteval, dała mu małą torebkę, która przywiązana pod chustką na szyi chroniła od złych duchów; pisarz drwił z tej torebki i nie wiedział co się w niej znajduje; nosił ją jednak, czując się bezpieczniejszym, gdy miał taki talizman na szyi.
Kilka śmielszych osób odważyło się w ślad za imci panem Landoys zaświadczyć, iż za Gilliattem przemawiają niektóre łagodzące okoliczności, pozory niejakich zalet: trzeźwość, powstrzymywanie się od ginu i tytuniu; niekiedy oddawano mu tę piękną pochwałę: Nie pije, nie pali, nie zażywa i nie żuje...
Ale trzeźwość jest przymiotem dobrym tylko w połączeniu z innemi.
Publika miała wstręt do Gilliatta.
Niechby sobie było co chciało, to pewne, że Gilliatt mógłby leczyć skrofuły jako czarownik.
Takim był Gilliatt.
Dziewczęta mówiły że brzydki.
Brzydkim on nie był, a może nawet był pięknym. W profilu miał on coś starożytno-barbarzyńskiego. Gdy był nieruchomy, podobny był do Daka z kolumny Trjana. Ucho miał małe, delikatne, nieobwisłe i wybornej formy akustycznej; między cezami miał wyraźną prostopadłą zmarszczkę, znamionującą odwagę i wytrwałość. Kąty ust szły do dołu, co oznacza gorycz; łuk jego czoła czynił je szlachetnem i pogodnem źrenica wydatna dobra była do patrzenia chociaż drgała, jak to zwykle u rybaków z powodu odbijania się światła od fal. Uśmiech jego był dziecięcy i wdzięczny; zęby jak najbielsza kość słoniowa. Ale spiekota zamieniła go prawie w negra; bo nikt bezkarnie nie zadaje się z oceanem, burzą i nocą; miał lat trzydzieści, a wyglądał na czterdzieści pięć. Chmurna maska morza twarz mu osłoniła.
Przezwano go złym Gilliattem.
Jedna bajka indyjska mówi: Raz Brama zapytał Siły: co jest mocniejsze od ciebie? Siła odpowiedziała: Zręczność. Przysłowie chińskie mówi: Czego by nie dokazał lew gdyby był małpą? Gilliatt nie był ani lwem ani małpą, ale to co robił stwierdzało chińskie przysłowie i baśń indyjską. Średniego był wzrostu i siłę miał zwyczajną, ale z pomocą zręczności wynalazczej i potężnej umiał podnosić olbrzymie ciężary i dokonywać prac herkulesowych.
Gimnastykiem był też cokolwiek; wszystko mu było jedno używać ręki prawej, czy lewej!
Nie polował, ale zajmował się rybołóstwem. Oszczędzał ptastwo, a nie ryby. Biada niemym. Gilliatt był także doskonałym pływakiem.
Samotność stwarza talenta lub niedołęgów. Gilliatt okazywał się pod obiema temi postaciami. Czasami miewał minę bydlęcia, w innych znowu chwilach wzrok jego był szczególnie głęboki. W starożytnej Chaldei bywali tacy ludzie; niekiedy ciemnota pastusza rozjaśniała się i tworzył się mędrzec.
Gilliatt nie umiał więcej, jak czytać i pisać, prawdopodobnie umysł jego był na granicy marzyciela od myślącego człowieka. Człowiek myślący chce, marzyciel poddaje się. Samotność wszczepia się prostaczkom i komplikuje ich w pewien sposób. Bezwiednie przejmują się oni świętem przerażeniem. Tuman otaczający umysł Gilliatta, składał się w równych prawie częściach z dwóch żywiołów, równo ciemnych lecz wcale różnych: wewnątrz mego była nieświadomość; i ułomność zewnątrz tajemnica, przestworze.
Wdzierając się na skały i urwiska, żeglując przy wszelkiej pogodzie po archipelagu, sterując pierwszym lepszym przybywającym statkiem, narażając się we dnie i w nocy w przejściach najniebezpieczniejszych, stał się on zadziwiającym marynarzem, niekorzystając zresztą z tego, i jedynie dla własnej przyjemności i fantazji.
Urodził się na sternika. Prawdziwy sternik myśli więcej o głębi, niż o powierzchni. Fala to rzecz zewnętrzna, zawsze zależna od podwodnego ukształtowania miejsca, które okręt przebywa. Widząc Gilliatta żeglującego po mieliznach, pomiędzy skałami archipelagu normandzkiego, zdawało się, iż człowiek ten ma pod czaszką mapę dna morskiego. Wiedział o wszystkiem i zawsze dawał sobie radę.
Znał pale umieszczone dla przestrogi w pewnych miejscach na morzu lepiej, niż kormorany siadające na nich. Różnice zaledwie widzialne między palami stojącemi przy Creux, Alligande, Tremies i Sardette i w wiele jeszcze innych miejscach były dlań najzupełniej jasne i widoczne; nawet podczas mgły, nigdy się z ich powodu nie zawahał.
Niepospolita jego biegłość w marynarce zaświetniała szczególniej w dniu, w którym odbywały się w Guernesey wyścigi morskie, zwane regatą. Zadanie było następujące: samemu, na statku o czterech żaglach, dopłynąć z Saint-Sampson do wyspy Herm, leżącej w odległości mili, a potem powrócić z Herms do Saint-Sampson. Niema ani jednego rybaka, któryby nie potrafił sam jeden sterować żaglowym statkiem: trudność więc nie zdaje się być wielką; ale oto co ją zwiększało: najprzód sam statek, była to potężna i szeroka brzuchata szalupa dawnej formy, zbudowana według rotterdamskiej mody, jakie marynarze zeszłego wieku nazywali hollenderskiemi pinassami. Jeszcze i teraz można czasami spotkać na morzu taką odwieczną gabarę hollenderską, płaską i wydętą, ze skrzydłami po obu stronach, które spuszczając się i podnosząc; stosownie do kierunku wiatru, utrzymują statek w równowadze. Powtóre: powrót z wyspy Herm utrudniony był ładunkiem kamieni. Tam płynęło się statkiem próżnym, a obciążonym napowrót. Nagrodą była taż sama szalupa. Służyła ona przedtem za łódź retmańską; sternik, który jej dwadzieścia lat używał był jednym z najsilniejszych marynarzy kanału. Po jego śmierci nie znalazł się nikt zdolny do kierowania krypą, więc postanowiono zrobić z niej wyścigową nagrodę.
Statek ten, chociaż bez pomostu, miał swe zalety i mógł znęcić marynarza. Maszt miał na przedzie, co zwiększało siłę żaglów; korzystne też to było i z tego, że maszt nie zawadzał ładunkowi. Tułów sam był mocno zbudowany, ciężki, ale szeroki i dobrze trzymający się na otwartem morzu. Wielu więc stawiło się do wyścigów by ją posiąść; zadanie było trudne, ale nagroda piękna. Wystąpiło naprzód siedmiu, Czy ośmiu najsilniejszych na wyspie rybaków. Próbowali kolejno: żaden nie mógł dopłynąć do Herm. Ostatni z nich, o którym wiedziano, że raz podczas wzburzonego morza przepłynął, wiosłem się tylko posługując straszliwą cieśninę morską między Serii i Brecy-Hon, powrócił z krypą zlany potem mówiąc: niepodobieństwo! Wówczas Gilliatt wstąpił do łodzi; najprzód pochwycił za rudel, potem za sznur żaglowy i wypłynął na morze. W trzy kwadranse dostał się do Herm, po trzech godzinach pomimo południowego wiatru wiejącego wpoprzek, łódź kierowana przez Gilliatta powróciła do Saint-Sampson z ballastem kamieni. Przez junactwo zabrał on jeszcze z sobą z Herm małe bronzowe działko, z którego strzelano corocznie w dniu 5 listopada, radując się śmierci Guy Fawkesa. Guy Fawkes, powiedzmy mimochodem, zmarł przed dwustu sześćdziesięciu laty; niema co mówić — długa radość.
Otóż choć tak obciążony, chociaż mu wiatr południowy dął w żagiel, odprowadził Gilliatt, a możnaby powiedzieć, odniósł krypę do Saint-Sampson.
Widząc to mess Lethierry zawołał: To dzielny marynarz!
I podał rękę Gilliatowi.
O tym mess Lethierry pomówimy jeszcze.
Krypę przysądzono Gilliatowi.
Okoliczność ta nie oddziałała na nadany mu przydomek Złego.
Niektóre osoby oświadczyły, iż w powodzeniu Gilliatta podczas owej podróży do Herm nie było nic dziwnego, gdyż ukrył w łodzi gałązkę niespliku. Ale nie dowiedziono mu tego.
Od owego, dnia Gillatt nie miał innego statku tylko krypę. W tej ciężkiej łodzi udawał się na połów ryb. Trzymał ją w malej własnej przystani tuż przy swym domu. Z nadejściem nocy zarzucał na ramiona sieci, szedł przez swój ogród, przełaził przez kamienny płot, skakał ze skały na skałę, wsiadał do łodzi i dalej na morze.
Ryb łowił mnóstwo, ale mówią że zawsze miał w łodzi gałązkę niespliku. Nikt jej nie widział, ale wszyscy temu wierzą.
Zbywających od potrzeby własnej ryb nie sprzedawał, tylko je rozdawał.
Biedni przyjmowali ryby, a jednak nie mogli mu przebaczyć owej gałązki niespliku. Takich rzeczy nienależy robić. Z morzem nie wypada szachrować.
Gilliatt był rybakiem i nie tIko rybakiem. Sam, dla rozrywki, wyuczył się trzech czy czterech rzemiosł. Był stolarzem, kowalem, kołodziejem, umiał zatykać szpary okrętowe, a nawet był cokolwiek mechanikiem. Nikt tak, jak on nie umiał naprawić koła. Zrobił sobie wszystkie rybackie przyrządy według własnego pomysłu. W jednym kącie swego domu miał małą kuźnię i kowadło; tu dorobił drugą kotwicę do swojej krypy, która dotąd jednę tylko miała. Była to doskonała kotwica; kółko do liny miało pożądaną siłę. Gilliatt, chociaż nikt mu tego nie pokazywał, sam wynalazł i nadał jej zakrzywionym ramionom odpowiednie wymiary, by się nie przewracała.
Cierpliwie pracował nad przemienieniem wszystkich gwoździ wiążących dyle na kołki drewniane, żeby rdzy nie dać przystępu.
Tym sposobem o wiele podniósł dobre przymioty krypy; używał jej do wycieczek niekiedy kilkomiesięcznych na jaką samotną wyspę. Mówiono wtedy: Patrzcie, niema Gilliatta. Ale nikt za nim nie tęsknił.
Gilliatt był marzycielem. To było źródłem jego odwagi i zarazem trwożliwości. Miał on swoje własne o rzeczach wyobrażenie.
Być może, iż podlegał przywidzeniom albo nawet jasnowidzeniu. Stan taki zarówno może opanować wieśniaka i króla, robiąc czasem szczególne niespodzianki ludzkiemu rozumowi. Nagle rozdarte cienie ukazują nam rzeczy niewidzialne i znowu się zwierają. Takie urojenia miewają czasami siłę przetwarzającą; z poganiacza wielbłądów robią Mahometa, z pasterki kóz Joannę d’Aarc. Samotność wydziela zawsze pewną ilość szczytnego obłędu. Jestto dym gorejącego krzaka — wynika z tego tajemnicze drżenie myśli, podnoszące uczonych do godności proroków i poetów — na stanowiska wieszczów. Ale najczęściej stan jasnowidzenia cięży człowiekowi i wprawia go w osłupienie. Istnieje pewien rodzaj świątobliwego znikczemnienia. Fakirowi tak ciąży jego urojenie, jak kretynowi wola. Luter, przemawiający do djabła na poddaszu w Wittembergu, Pascal, zasłaniający piekło parawanem ze swego gabinetu, murzyn, wiodący rozmowę z Bossum, bóstwem o białem obliczu — wszystko to jeden i ten sam fenomen, tylko rozmaicie przeprowadzony przez różne mózgi, wedle ich siły i rozmiarów Luter i Pascal byli i zostali wielkimi: murzyn jest głupi.
Gilliatt nie stał ani tak wysoko, ani tak nisko. Był to marzyciel — nic więcej.
Na przyrodę zapatrywał się nieco dziwnie.
Ponieważ zdarzało mu się nieraz znajdywać w zupełnie przejrzystej morskiej wodzie dość wielkie stworzenia rozmaitego kształtu z rodzaju meduz, które wyjęte z morza podobne były do miękkiego kryształu, a wrzucone napowrót zupełnie prawie zlewały się z wodą z powodu tożsamości barwy i przezroczystości, tak, że znikały niemal; Gilliatt zrobił wniosek, że kiedy w wodzie przemieszkują żywe, przejrzyste istoty to inne istoty, również przejrzyste, mogą przebywać w powietrzu. Ptaki nie są mieszkańcami powietrza, są to twory powietrzno-ziemne. Gilliatt nie wierzył w to, by powietrze było pustynią. Mówił on sobie: skoro morze zapełnione jest istotami, czemużby w powietrzu miała być próżnia? Twory tej samej co powietrze barwy mogą się zlewać z jego światłem i wzrok nasz nie może ich wyróżnić; któż mi dowiedzie, że tak nie jest? Analogja wskazuje, że powietrze powinno mieć swoje ryby, tak dobrze, jak morze ma swoje; powietrzne ryby są przejrzyste; jestto ze strony twórczego przewidywania dobrodziejstwem dla nas i dla nich: przepuszczając przez swe ciało światło i nie wytwarzając cienia, pozostają one nieznane ludziom i nie możemy ich ująć. Gilliatt wystawiał sobie, iż gdyby można było usunąć atmosferę i łowić w niej ryby, jak w stawie, natenczas znalezionoby mnóstwo zadziwiających istot, i rozjaśnionoby sobie wiele rzeczy — jak sobie roił w swych marzeniach.
Marzenie, to jest myśl w stanie zamglonym, graniczy ze snem i dba o tę swoję granicę. Powietrze zamieszkałe przez żywe przejrzyste istoty byłoby już niejako progiem nieznanych światów, poza którym jednak otwiera się jeszcze rozległe możebności pole. Inne tam już istoty i sprawy inne. Nic nadprzyrodzonego, ale dalszy nieznany dotąd ciąg nieskończonej natury. — Gilliatt w pracowitem tem próżniactwie stanowiącem jego istnienie, dziwacznym był spostrzegaczem. Doszło do tego, iż badał sen nawet. Sen jest w zetknięciu z tą stroną możebności, którą także nazywamy nieprawdopodobieństwem. Świat nocny jest także światem. Cielesny ustrój człowieka na którym cięży kolumna powietrza wysoka na piętnaście mil, jest osłabiony wieczorem, upada ze znużenia, kładzie się, wypoczywa; zamyka się cielesne oko. Natenczas w tej uśpionej głowie, mniej bezwładnej, niż się zdaje, otwiera się oko inne. Ukazują się światy nieznane; zapełniające je ponure kształty, uwiadomiają się człowiekowi bądź dlatego, iż staje w rzeczywistym zetknięciu z niemi, bądź w odległości przepaścistej, wszystko za sprawą urojenia większe przybiera rozmiary. Zdaje się, że niewidzialne twory, żyjące w
przestrzeni ciekawie radeby się przyjrzyć nam żyjątkom ziemskim.
Twór fantazji wznosi się lub zestępuje ku nam i ociera się o nas w zmierzchu. Nasza władza wpatrywania się w widma, mota i rozmotowywa nowe, nie nasze istnienie, złożone z nas samych i z czegoś innego jeszcze; i śpiący, widzi wpół na jawie wpółsennie, dziwaczne zwierzęce twory, nadzwyczajne wegetacji płody, istoty straszne, lub uśmiechnięte, larwy, maski, postacie, hydry, plątaninę, księżycowe światło bez księżyca, ciemny rozkład dziwu, wzrost i ubytek w mętnej przestrzeni, pławiące się w ciemnościach kształty — słowem całą tajemnicę zwaną snem, a która nie czem innem jest, jak zbliżeniem się do niewidzialnej rzeczywistości. Sen, to akwarjum nocy.
Napróżno szukałby kto dziś w okolicy Houmet domu Gilliatta, jego ogrodu i małej przystani, gdzie stawiał krypę. A nietylko dom już nie istnieje; zniknął i mały półwysep na którym stał; rozkruszył go kilof burzycieli skał nadbrzeżnych, wozy go przewie zły na okręty handlujących opokę i granitem. Z nadbrzeża w Houmet powstał w stolicy bulwark, kościół i pałac. Cały ten łańcuch skał dawno odjechał do Londynu.
Te skały przedłużające się w morze, są ze swemi szczelinami zazębieniami prawdziwe łańcuchy gór w małych rozmiarach; patrząc na nie doświadczamy takiegoż wrażenia, jakieby uczuł olbrzym spoglądający na Kordylliery. W miejscowym narzeczu nazywają
te skały różnokształtne ławicami; jedne są podobne do pacierzowej kolumny, w której każda skała jednę kość przedstawia; drugie do ości rybich, inne do pijącego krokodyla.
Na rogu ławicy, na której stał dom Gilliatta, znajdowała się wieka skała, nazywana przez rybaków Woli-Róg. Skała ta, rodzaj piramidy, podobna była do wierzchołka jersey’skiego, chociaż nie tak wysoka. Podczas przypływu morza, woda oddzielała Woli-Róg od lądu, w chwilach zaś odpływu można było dojść do niego rozdołem skalistym. Osobliwością tej skały było to, że od strony morza fale wyżłobiły w niej niby krzesło. Było to krzesło zdradzieckie. Mimowolnie pociągał cię ku niemu roztaczający się stamtąd pyszny widok; rozległy horyzont ma coś czarującego w sobie. Krzesło to samo się podstawiało; tworzyło ono rodzaj framugi w prostopadłej ścianie skały; dostać się do tej framugi było łatwo; morze, które ją wykuło, urządziło zarazem pod nią jakby wygodne schody z płaskich głazów. Otchłań robi czasem także uprzejmości, ale nie ufajmy jej ugrzecznieniu. Krzesło wabiło, wchodziłeś po schodach, siadałeś; a było tam wygodnie. Siedzenie tworzył granit wygładzony przez pianę, za poręcze służyły dwa zagłębienia, jakby umyślnie wykute, za plecy wysoka prostopadła ściana skały, którą zachwycałeś się spoglądając z dołu, nie pomyślawszy nawet o tem, iż niepodobna wleźć po niej. Nic łatwiejszego, jak zapomnieć się na takim fotelu. Widziałeś stąd wielki obszar morza, krążące w oddali statki, mogłeś wzrokiem gonić żagiel dopóki nie zniknął z widnokręgu; zachwycałeś się, patrzyłeś, roskoszowałeś, czułeś pieszczoty fali i wiatru. W Kajennie jest rodzaj nietoperza bardzo przemyślnego; usypia on cię w cieniu jednostajnym ruchem swych skrzydeł. Wiatr jest takim samym nietoperzem niewidzialnym; jeżeli nie wytępia, to usypia. Spoglądałeś na morze, przysłuchiwałeś się powiewom wiatru i czułeś, jak cię morzy sen zachwytu. Gdy oczy napełnia nadmiar piękności i światła, natenczas zamknąć je jest rodzajem rozkoszy. W tem budzisz się — już zapóźno! Przypływ morza podniósł się zwolna. Woda otoczyła skałę.
Zginąłeś!
Przypływ morza, to okropne oblężenie.
Woda wznosi się zrazu powolnie, potem szybko. Gdy skał dosięgnie, wpada w gniew i pieni się gniewnie. — Iść wpław w pośród sterczących pod wodą skał, to niełatwo. Znakomici pływacy potonęli przy Wolim-Rogu.
W niektórych miejscach i w pewnych chwilach wpatrywanie się w morze jest trucizną; to jak czasami wpatrywanie się w kobietę.
Dawni mieszkańcy wyspy Guernesey zwali owa framugę, wyżłobioną w opoce przez fale, krzesłem Gild-Holm —’Ur, czyli Kidormur. Wyraz celtycki, jak powiadają, którego umiejący po celtycku nie rozumieją ale który rozumieją umiejący po francusku. Kto-śpi-umie-ra (Qui-dort-meurt). Tak to przełożyli wieśniacy.
Wolno wybierać pomiędzy tym przekładem, a innym jeszcze, podanym w roku 1819 w czasopiśmie Armoricain przez p. Athénas. Według tego szanownego znawcy celtyzmu, Gid-Holm-’Ur ma oznaczać Przystanek stada ptaków.
W Aurigny jest inne podobne krzesło, zwane krzesłem Mnicha, tak zręcznie wyciosane przez fale i tak dogodne, iż rzekłbyś, że natura utworzyła je przez grzeczność; podstawia nawet stołeczek pod nogi.
W czasie silniejszego Przypływu morza krzesło Gild-Holm —’Ur znikało. Woda zalewała je zupełnie.
Krzesło to sąsiadowało z domem Gilliatta, znał je więc i często siadywał na niem. Czy rozmyślał tam? Nie; marzył tylko, jak powiedzieliśmy wyżej, ale nie dał się zaskoczyć przypływowi morza.
Mess Lethrerry, jeden ze znakomitszych mieszkańców w Saint-Sampson, pierwszorzędnym był marynarzem. Wiele w swem życiu żeglował. Był kolejno uczniem marynarki, majtkiem łatającym żagle, strażnikiem na szczycie masztu, robotnikiem u rudla, zawiadowcą rzemieślników okrętowych, naczelnikiem załogi, sternikiem, dowódcą okrętu. Obecnie był armatorem, to jest właścicielem statku. Nikt lepiej od niego nie znał się na morzu. Przy ratowaniu rozbitków nikt mu nie dorównywał w odwadze. W czasie burzy chodził on wzdłuż wybrzeża przypatrując się widnokręgowi. Co to tam widać w oddali? To ktoś w kłopocie. To statek z Weymouth, kutter z Aurigny, łódź z Courseille, yacht lorda; to statek Anglika, Francuza, bogacza, biedaka. Niech sobie będzie i djabła, mniejsza o to! Lethierry wskakiwał do łodzi, przwoływał dwóch albo trzech zuchów, a często obchodził się bez nich; chwytał za wiosło, wypływał na morze, to wznosił się na szczyt fali, to opadał na dół, zagłębiał się w huraganie, szedł naprzeciw niebezpieczeństwa. Widać go było z daleka po rozkołysanem morzu, jak stał w łodzi zlany ulewę, pośród błyskawic, z obliczem lwa o grzywie z piany. Często schodził mu tak cały dzień w pośród narażania się ciągłego, fal gradu, wichrów, zatargach z burzą; docierał do ginącego statku, ratował ludzi, ładunek, a wieczorem powracał do domu i robił pończochy.
Takie wiódł życie przez lat pięćdziesiąt — od dziesiątego do sześćdziesiątego roku. Z nadejściem sześćdziesiątego roku spostrzegł, iż nie podniesie już jedną ręką kowadła w kuźni Varelin, ważącego trzysta funtów — a wkrótce opanowały go reumatyzmy. Trzeba było wyrzec się morza. Skończył się dla niego żywot bohaterski, patrjarchalny się zaczął. I został poprostu starowiną.
Jednocześnie z nabyciem reumatyzmu doszedł do zamożności. Te dwa owoce pracy chętnie trzymają się razem. W chwili, gdy człowiek staje się bogatym, rozbija go paraliż. To uwieńczenia życia.
Mówimy sobie: teraz używajmy!
Na wyspach, jak Guernesey, ludność składa się z osób, które przez całe życie nie chodziły dalej jak wokoło własnego ogrodu, i osób, które spędziły życie na objeżdżaniu świata. Są tam dwojakiego rodzaju oracze: jedni orali ziemię, drudzy morze. Mess Lethierry należał do tych drugich. Znał jednak i ziemię. Żywot jego był ciężkim żywotem pracownika. Mess Lethierry podróżował po lądzie, był pewien czas okrętowym cieślą w Rochefort, potem w Cette; schodził Francję jako czeladnik ciesielski; pracował przy maszynach służących do osuszania kopalni soli w Franche-Comté. Życie tego zacnego człowieka było awanturnicze. We Francji nauczył się czytać, myśleć i mieć wolę. Do wszystkiego rękę przykładał i ze wszystkiego wyciągnął uczciwość. W gruncie był to majtek. Woda była jego światem. Jednem słowem całe niemal jego istnienie poświęcone było oceanowi — rzucona w wodę, jak mawiał. Żeglował on po wielkich morzach, po Atlantyku i oceanie Spokojnym, ale przenosił nad nie kanał Manche, i z uwielbieniem wykrzykiwał: O! ten to twardy! Tam się urodził i tam pragnął umrzeć. Objechawszy świat parę razy i wiedząc co o nim trzymać należy, powrócił do Guernessey, kroku już ztamtąd nie robiąc. Wędrówki jego ograniczały się odtąd na przejeździe do Granville i Saint-Malo.
Mess Lethierry był rodem z wyspy Guernessey, więc był Normandczykiem, więc Anglikiem — zatem Francuzem. Tkwiła w nim taka czworaka ojczyzna, zanurzona, lub raczej zatopiona w ojczyźnie większej: oceanie. W ciągu całego swego życia i wszędzie zachował obyczaje normandzkiego rybaka.
Mimo to lubił przy sposobności rozłożyć jaką starą księgę i czytać; znał nazwiska filozofów i poetów — i szwargotał potrosze wszystkiemi językami.
Gilliatt był jednym rodzajem dzikiego człowieka, a mess Lethierry drugim.
Ten dziki miał swoje własne wyobrażenia o wdzięku.
Wybredny był pod względem rąk kobiecych. W młodości, będąc jeszcze prawie dzieckiem, niby uczniem marynarki, niby majtkiem, słyszał raz dowódcę okrętu Suffren mówiącego: Śliczna dziewczyna, ale jakież ma potężne czerwone łapy. Słowo admirała w każdym wypadku jest rozkazem. Rozkaz stoi ponad wyrocznię. Wykrzyknik dowódcy Suffrena sprawił, Iż Lethierry stał się zwolennikiem rąk małych i białych. Jego własna ręka była to szeroka łapa mahoniowego koloru, maczuga co do lekkości, cęgi pod względem uściski; zaciśnięta, rozbijała brukowe kamienie.
Lethierry nigdy nie miał żony. Nie chciał, czy też nie mógł jej znaleźć. Może pochodziło to stąd, że majtek marzył o księżęcych rączkach, a takich nie maję rybaczki z Portbail.
Opowiadają wszakże, że w Rochefort, w Charente zalazł był raz gryzetkę urzeczywistniającą jego ideał. Była to dziewczyna piękna i z pięknemi rękami. Obmawiała i drapała, że lepiej było jej nie zaczepiać. Zmieniające się niekiedy w szpony paznogcie jej wyszukanej czystości, były bez „skazy i trwogi.” Lethierry z razu zachwycił się temi ślicznemi paznogciami, a potem zaniepokoił, i obawiając się, iż nie zawsze może potrafi zapanować nad swoją kochanką, nie chciał doprowadzać tej miłostki aż przed urząd stanu cywilnego.
Innego razu spodobała mu się pewna dziewczyna w Aurigny i już przemyślał o małżeństwie, gdy wtem jeden z sąsiadów powiedział mu: „winszuję ci; i będziesz miał kobietę dobrą do krowieńca.” Lethierry prosił o objaśnienie tej pochwały. W Aurigny jest zwyczaj rzucania krowiego pomiotu na ścianę, na co są szczególne sposoby. Pomiot ten, gdy wyschnie, odpada od ściany i służy na opal. Nikt nie pojmie za żonę dziewczyny nie umiejącej tego robić. Na wiadomość o tym talencie, nasz konkurent czmychnął. Zresztą co do miłości i miłostek rządził się on prostą wiejską filozofją, rozsądkiem majtka, zawsze zakochanego, a nie dającego się nigdy usidlić i chełpił się, iż w młodości łatwo go zwyciężała „spódniczka.“ To co dziś zowią krynoliną, nazywano wówczas spódniczką. Znaczy to i więcej i raniej niż kobieta.
Dowcipni są ci surowi marynarze normandzkiego archipelagu. Wszyscy prawie umieją czytać i pisać. W niedzielę widzieć można, jak ośmioletni chłopcy, terminujący na statku, siedzą na zwoju lin z książką w ręku. Po wszystkie czasy normandzcy marynarze lubili drwić i zdobywali się na koncepta. Jeden to z nich właśnie, dzielny sternik Queripel, powiedział do hrabiego Montgomery, gdy ten po niefortunnym ciosie zadanym dzidą Henrykowi II, schronił się do Jersey: Łeb szalony rozbił łeb próżny.
Ci kanałowi marynarze są to prawdziwi starożytni Gallowie. A wyspy, dziś tak szybko przetwarzające się w angielskie, długo żyły własnym życiem. Wieśniak z Serk mówił językiem Ludwika XIV.
Przed czterdziestu laty można było jeszcze słyszeć w ustach majtków z Jersey i Aurigny klasyczną żeglarską mowę, jak gdybyś znajdował się pośród marynarzy siedmnastego wieku. Archeolog specjalista mógłby tu studjować starożytny język manewrów i bitw morskich, którym przez trąbę grzmiał Jan Bart, na którego odgłos drżał admirał Hidde. Morski słownik ojców naszych obecnie prawie zupełnie przerobiony, był w użyciu w Guernesey jeszcze w r. 1820. Dziś jestto już język umarły.
Przerobiono także i język sygnałów. Zgasły już owe cztery płomienie: czerwony, biały, niebieski i żółty — i daleko od nich do dzisiejszych ośmnastu flag, wywieszonych po dwie, trzy i cztery, w razie potrzeby porozumienia się, i tworzących siedmdziesiąt tysięcy kombinacji.
Mess Lethierry miał serce jak na dłoni; szeroka to była dłoń i wielkie serce. Wadą jego była wyborna zaleta, zwana ufnością. Zobowiązania zawierał w sposób oryginalny, mówiąc: daję moje słowo honoru Panu Bogu, a potem szedł do celu nie oglądając się. Wierzył w Boga, ale nic więcej. Rzadkie jego odwiedzanie kościoła było rodzajem uprzejmości. Na morzu był przesądny.
Nigdy jednak burza. nie zmusiła go do cofnięcia się; pochodziło to stąd, iż trudno znosił przeciwieństwo, czy też oceanu, czy też czyje inne. Wymagał posłuszeństwa item gorzej dla morza, gdy się upierało. Mess Lethierry nigdy nie ustępował. Ani piętrząca się fala, ani swarliwy sąsiad nie zdołali go nigdy pohamować. Co powiedział to się już rzekło, co zamierzył, to się stało. Nie poddawał się ani uwagom, ani burzy. Dla niego nie istniało: nie, ani w ludzkiej mowie, ani w huku grzmotu. Kroczył prosto pomimo zawad i nie znosił by go odpychano. Stąd jego upór w życiu, stąd ta nieustraszoność na morzu.
Polewkę rybną rad sobie sam przyprawiał, wiedząc ile do niej potrzeba dorzucić pieprzu, soli i jarzyn; a lubił ją przyrządzać zarówno jak jeść. Był to człowiek, który rozpromieniał się w morskiej kurtce, a nikczemniał w surducie; podobny, gdy mu wiatr włosy rozwiewał, do Jana Bart, a w okrągłym kapeluszu do Jocrisse’a, niezgrabny w mieście, dziwny i straszliwy na morzu — o barkach tragarza, nieklnący nigdy, rzadko gniewny, z cichym i bardzo łagodnym głosem, który jednak przez morską trąbę huczał jak grzmot; wieśniak czytający Encyklopedję: Guerneseyczyk, który widział rewolucję, nieuk bardzo uczony, bez bigoterji, ale mający wszelkiego rodzaju przywidzenia, w których częściej ukazywała się Biała Dama, aniżeli Bogarodzica; ramię Polifema, logika chorągiewki na dachu, siła woli Krzysztofa Kolumba; coś wolego i dziecięcego; nos prawie płaski, policzki potężne, w gębie wszystkie co do jednego zęby; surowość na całem obliczu, twarz, jak gdyby poorana falą, i po której w ciągu czterdziestu lat bujały wszystkie wiatry; czoło, jak wyraz burzy, cera, jak kolor skały na otwartem morzu. — Teraz wsadźcie w to oblicze wzrok łagodny, a będziecie mieli obraz Lethierrego.
Mess Lethierry miał dwa przedmioty miłości; Durandę i Deruchettę.
Być może, iż ciało ludzkie jest tylko pozorem. Ukrywa ono to co w nas jest istotą. Skupia się nad naszem światłem lub nad naszą ciemnością. Dusze jest istotą. Mówiąc bezwzględnie, twarz nasza jest maską. Rzeczywistym człowiekiem jest to, co tkwi wewnątrz człowieka. Gdyby można było dojrzeć tego wewnętrznego człowieka, zakrytego i zasłoniętego tem złudzeniem, które nazywa się ciałem — natenczas nie jednoby nas zdziwiło. Ogólny błąd leży w tem, iż istotę zewnętrzną bierzemy za istotę rzeczywistą. Nie jedna dziewczyna, naprzykład, gdyby można popatrzeć czem jest w rzeczywistości, ukazałaby się nam w postaci ptaka.
Ptak w postaci dziewczęcia — cóż może być cudniejszego! Wystawcie sobie, że posiadacie takiego ptaka. Będzie to Deruchetta. Rozkoszna istota! aż korci powiedzieć jej: Dzieńdobry panno pliszko. Skrzydeł nie widać, ale słychać świergotanie, a czasami śpiew. W tym śpiewie jest tajemniczość; dziewica jest jako obsłona anioła, który odlatuje, gdy dziewica staje się kobietą, ale powraca później i przynosi matce duszyczkę. Wyczekując życia, ta która ma być z czasem matką, sama długo jest dziecięciem. Patrząc na nią myślimy; jaka ona dobra że nie odlatuje! Słodka i łatwa w pożyciu istota, swobodnie urządza się w domu; z gałązki na gałązkę, to jest z pokoju do pokoju przechodzi, wychodzi, zbliża się, oddala; wygładza sobie piórka, lub czesze włosy, łagodnym szmerem zapełnia mieszkanie, coś niewysłowionego szepcze ci do ucha. Zapytuje, odpowiadasz, sama zapytana, szczebioce. Gwarzysz z nią. Gwarzenie, to wypoczynek po mówieniu. Istota ta ma w sobie niebo. To świetlana myśl przywiązana do twych myśli czarnych; wdzięcznyś jej za to, że jest tak lekka, tak ulotna, tak pierzchliwa, tak nieusidlona i tak łaskawa, iż nie jest niewidzialną, ona, która jak się zdaje mogłaby być istotą niepodobną do ujęcia. Na tym padole, wdzięk to konieczność. Mało jest na ziemi obowiązków ważniejszych nad ten. Bez kolibra las byłby w rozpaczy. Wydzielać radość, promieniować szczęście śród cieniów, tryskać światłem, ozłacać los, być harmonią, gracją, wdziękiem, to tyle co wyświadczać usługę. Piękność przez to samo że piękna, błogo na mnie oddziaływa. Są istoty mające szczególny dar oczarowywania wszystkiego, co je otacza, czasami same o tem niewiedząc, co jeszcze zwiększa ich potęgę. Obecność takiej istoty rozświetla, przybliżenie się jej rozgrzewa; gdy przechodzi cieszysz się, gdy się zatrzymuje jesteś szczęśliwy; patrzeć na nią, to żyć; jest to jakby jutrzenka w ludzkiej postaci; nie robi ona nic, tylko jest i to wystarcza do uczynienia domu rajem: urokiem tym obdziela wszystkich nie zadając sobie żadnego trudu, a tylko oddychając przy nich. Posiadać uśmiech, który jakimś niepojętym sposobem zmniejsza ciężar ogromnego łańcucha, wspólnie dźwiganego przez wszystkich żyjących, jest to, jakby to powiedzieć — boska rzecz! Taki uśmiech miała Deruchetta; więcej nawet: Deruchetta była takim uśmiechem. Jest coś podobniejszego do nas od własnej naszej twarzy — nasze rysy; i jest coś podobniejszego do nas, niż własne nasze rysy — nasz — uśmiech. Uśmiechająca się Deruchetta była Deruchettą rzeczywistą.
Krew guernesejska jest szczególnie powabna. Kobiety, a zwłaszcza dziewczęta, posiadają piękność kwitnącą i niewinną. Jestto połączenie saxońskiej białości z normandzką świeżością. Rumiane jagody i niebieskie oczy, którym brak tylko połysku gwiazd zacieranego przez angielskie wychowanie. Niepodobna będzie oprzeć się tym jasnym oczom, gdy się w nich ukaże paryzka głębokość. Na szczęście Paryż nie wkroczył jeszcze do Anglji. Deruchetta nie była Paryżankę, ale nie była także i Guerneseyanką. Urodziła się w Saint-Pierre Port, lecz wychował ją mess Lethierry. Wychował ją na cacko i była niem.
Deruchetta miała spojrzenie zarazem obojętne i wabne, sama niewiedząc o tem. Być może, iż nie pojmowała nawet znaczenia wyrazu: miłość, a pomimo to chętnie zawracała głowy, chociaż bez złej myśli. Nie śniło się jej o małżeństwie.
Deruchetta miała prześliczne drobne rączęta, a nóżki, jak rączki, — cztery łapki muchy, mawiał mess Lethierry. W całej jej istocie rozlana była dobroć i słodycz, jej rodziną i mieniem był mess Lethierry, wuj; pracą to, że żyła, talentem kilka piosnek, umiejętnością piękność, rozumem niewinność, sercem nieświadomość. Niedbały wdzięk kreolki był w niej połączony z roztrzepaniem i żywością, swawolna dziecięca wesołość z usposobieniem do zadumy; strój nieco wyspiarski, wykwintny, ale niepoprawny; czoło naiwne, szyja giętka i ponętna, włosy kasztanowe, cera biała z niewielkiemi śladami piegów w lecie, usta duże i zdrowe, a na nich cudna i niebezpieczna jasność uśmiechu. Taką była Deruchetta.
Niekiedy wieczorami, po zachodzie słońca, w chwili, gdy noc kojarzyła się z morzem, gdy zmrok nadawał coś straszliwego polom, można było widzieć wpływającą na ponurych grzbietach fali do portowego kanału w Saint-Simpson jakąś masę niezgrabną, potworną postać, świszczącą i plującą; przedmiot szkaradny, który chrapał, jak bydle, dymił, jak wulkan; rodzaj hydry pluskającej się w pianie, wlokący za sobą mgłę i rzucający się ku miastu przy straszliwych uderzeniach płetw i z paszczą zionącą płomienie. To była Duranda.
W roku 182* statek parowy był nadzwyczajnem zjawiskiem na wodach kanału La Manche. Całe normandzkie nadbrzeże długo nim było zajęte. Dziś dziesięć lub dwanaście takich statków uwijających się w różnych kierunkach na morskim widnokręgu niczyjej nie zwraca uwagi; zajmują one na chwilę chyba specjalnego znawcę, który po kolorze dymu umie odróżnić statek, używający węgla walijskiego od takiego, który pali węglem z Newcastle. Płyną, to dobrze; przybywają, to się je wita; odpływają, to szczęśliwa droga.
Nie z takim spokojem zapatrywano się na ten wynalazek w pierwszej ćwierci bieżącego stulecia; dymiąca ta mechanika szczególnie źle była widzianą przez kanałowych wyspiarzy. Na tym purytańskim archipelagu, gdzie zarzucano królowej angielskiej, iż narusza przepisy Biblji[1], używając przy swem rozwiązaniu chloroformu, zaraz na wstępie statek parowy ochrzczono mianem statku szatańskiego (Devil-Boat). Zdawało się owoczesnym rybakom, niegdyś katolikom, następnie kalwinistom, a zawsze bigotom, iż samo piekło pływa po morzu. Jeden z miejscowych kaznodziei stawił pytanie: Czy mamy prawo zmuszać do wspólnej pracy ogień i wodę, przez Boga rozdzielone? Czy nie jest podobną do Lewiatana ta bestja z ognia i żelaza. Czy nie jest to nowem wprowadzaniem chaosu w porządek spraw ludzkich? Nie pierwszy to raz postępową dążność nazywano powrotem do chaosu.
Szalony pomysł, gruby błąd, niedorzeczność; — taki był stanowczy wyrok akademji nauk, gdy w początkach teraźniejszego wieku Napoleon zasięgał jej zdania o statkach parowych. Łatwo więc przebaczyć normandzkim rybakom, iż pod względem naukowym stali na tej samej wysokości, co paryscy matematycy; w kwestji zaś religijnej, mała, jak Guernesey wysepka niema obowiązku być światlejszą od wielkiego stałego lądu Ameryki. W r. 1807 pierwszy parowiec Fultona, dowodzony przez Livingstona, opatrzony machiną Watta z Anglji przysłaną, a na którym oprócz osady znajdowało się tylko dwóch Francuzów: Andrzej Michaux i jeszcze inny, odbył pierwszą swą podróż z Nowego Jorku do Albany. Tak się złożyło, iż ta podróż wypadła w dniu 17 sierpnia. Okoliczność tę pochwycił metodyzm i we wszystkich jego domach modlitwy kaznodzieje wyklęli wynalazek, oświadczając, że liczba siedemnaście obejmuje dziesięć rogów i siedm głów apokaliptycznej bestji. W Ameryce przeciw parowym statkom wywoływano bestję apokaliptyczną, a we Francji bestję genezy; to była jedyna różnica.
Uczeni odrzucali statki parowe, jako niemożebność, duchowni, jako bezbożność. Nauka potępiała, religja wyklinała; Fulton był gatunkiem Lucypera. Prosta wiejska i nadbrzeżna ludność była tegoż samego zdania z powodu niedogodności i kłopotów jakiemi jej zagrażał nowy wynalazek. Religja względnie do statku parowego wychodziła z tej zasady, że woda i ogień są w rozwodzie za sprawą samego Boga i że nienależy łączyć tego, co Bóg rozłączył, ani rozdzielać tego, co połączył. Wieśniak mówił poprostu, że się boi.
By w tej oddalonej epoce zdobyć się na takie przedsięwzięcie, jak zaprowadzenie parowej komunikacji między Guernesey a Saint-Malo, na to potrzebny był chyba taki mess Lethierry. On jeden mógł powziąść myśl podobną, jako człowiek niemający przesądów i przyprowadzić ją do skutku, jako odważny marynarz. Pomysł zrodziła jego strona francuska, wykonała go zaś strona angielska.
O powodach zaraz powiemy.
Na czterdzieści lat przed wypadkami, które tu opisujemy, istniało pod Paryżem i tuż przy obwodowym murze, między Wilczym-Dołem a grobowcem Issoire’a, podejrzane jedno pomieszkanie. Była to samotna rudera, łotrowskie schronienie w razie potrzeby. Mieszkał tam z żonę i dzieckiem mieszczanin bandyta, dawny pisarz prokuratora w Chatelet, później prosty złodziej, figurujący następnie w sądzie kryminalnym. Rodzina ta nosiła nazwisko Rontaine. W tej ruderze stały na mahoniowej komodzie dwie filiżanki porcelanowe, malowane; na jednej z nich znajdowały się złotem wypisane wyrazy: „pamiątka przyjaźni”, na drugiej: „dowód szacunku”. Dziecię żyło tam w ciasnej klatce pospołu ze zbrodnią; że zaś rodzice jego liczyli się do rzędu półmieszczan, uczyło się więc czytać i wychowywało się. Matka, łachmanami prawie okryta, zajmowała się machinalnie „edukacją” swego synaczka; uczyła go sylabizować, przerywając sobie to zajęcie dopomaganiem mężowi w jakiej zasadzce, albo puszczaniem się na rozpustę z pierwszym lepszym przechodniem. Przez ten czas „Krzyż Chrystusów” (książka do nabożeństwa), zostawał na stole otwarty w tem samem miejscu, gdzie się przerwało sylabizowanie, a dziecię zostawało samo z sobą przy tej książce.
Ojciec i matka schwytani pewnej nocy na gorącym uczynku, znikli; dziecko znikło także.
W wycieczkach swoich Lethierry spotkał się z takim jak sam, wędrownym awanturnikiem; uratował go z jakiegoś kłopotu, wyświadczył mu przysługę, Sam mu za nią był wdzięczny, upodobał go sobie, zabrał do Guernesey, odkrył w nim zdolność do nadbrzeżnej żeglugi i zrobił go swoim wspólnikiem. Był to mały Rantaine, który już dorósł.
Rantaine, tak, jak Lethierry, miał potężne barki, szeroką między dwuma ramionami przestrzeń do dźwigania ciężarów — i biodra farnezyjskiego Herkulesa. Lethierry i on mieli jednakie ruchy i postawę; tylko Rantaine był trochę słuszniejszy. Patrząc z tyłu na nich, gdy przechadzali się w porcie, mówiono: to dwaj bracia. Ale różnili się twarzą. Wszystko, co było jawne w Lethierry‘m, ukryte było u Rantain’a. Człowiek to był zamknięty w sobie. Rantaine umiał robić bronią, grał na harmonijce, gasił pistoletowym strzałem świecę o dwadzieścia kroków, pięścią mógł tłuc wybornie, powtarzał napamięć wiersze z Henrjady i tłumaczył sny, znał poematy tuzinkowe, utrzymywał, że ma stosunki z sułtanem z Kalkutty. Gdyby można było przejrzeć jego notatki, które zawsze przy sobie nosił, znalezionoby tam między innemi uwagi w takim oto rodzaju: „W Lyonie, w jednej szparze muru więzienia Św. Józefa jest ukryty pilnik”. Mówił z roztropną powolnością, twierdził, że jest synem kawalera orderu Św. Ludwika, bieliznę miał z różnych garniturów, pochodzącą i poznaczoną rozmaitemi literami. Nikt nie był nad niego drażliwszym w sprawach honorowych; zaraz się bił i zabijał. We wzroku jego było coś przypominającego spojrzenia matki, której córka jest aktorką.
Chytrość osłonięta widomą siłą, i oto Rantaine.
Zręczne jedno uderzenie pięścią w jarmarcznym zamęcie, zjednało mu niegdyś serce Lethierry’ego.
W Guernesey nikomu nie były znane jego przygody, ni ich pstrocizna taka, że gdyby los mógł się przedstawiać w ubraniu, to los Rantaina powinienby wleźć w suknie arlekina. Rantaine widział świat i użył świata. Opłynął kulę ziemską, a zajęcia jego tworzyły gammę czynności ludzkich. Kucharzem był na wyspie Madagaskar, hodował ptaki na Sumatrze, był jenerałem w Honolulu, dziennikarzem na wyspach Gallopagos, poetą w Oomrawuttee, wolnym mularzem w Haiti. W tym ostatnim charaterze miał raz pogrzebową mowę, z której dzienniki miejscowe przechowały taki ustęp:... „Żegnam cię więc, piękna duszo! W lazurowem nieba przestworzu, gdzie obecnie ulatujesz, spotkasz bezwątpienia zacnego Leandra-Crameau. Powiedz mu, że dzięki dziesięcioletnim chwalebnym usiłowaniom ukończyłaś budowę kościoła w Ansa-à-Veau. Bądź zdrów duchu wyższy, mularz wzorowy!” Widzimy, że maska wolnomularska nie przeszkadzała mu nosić przyprawny nos katolicki. Tamta zjednywała mu ludzi postępowych, ten ludzi porządku. Uznawał siebie za białego czystej krwi i nienawidził czarnych, jednak uwielbiałby niezawodnie Suluka. W Bordeaux w r. 1815, należał do stronnictwa zielonych. W owym czasie rojalizm dymił mu z głowy w postaci ogromnego białego pióropusza. Życie Rantain’a liczyło się na zaćmienia: ukazywał się, znikał, znowu się ukazywał. Był to łotr zwinny jak szmermel. Znał język turecki; w Tripolis był niewolnikiem i pod kijami nauczył się po turecku; obowiązkiem jego podówczas było stawać co wieczór przy drzwiach meczetu i na głos czytać wiernym ustępy z Koranu wypisane na drewnianych deszczułkach, lub na kościach z łopatki wielbłąda. Według wszelkiego, prawdopodobieństwa był renegatem.
Gotów był na wszystko — i na najgorsze.
Wybuchał śmiechem i marszczył brwi w jednym i tym samym czasie. Mówił, że w polityce szanuje tylko ludzi niedostępnych wpływom, że jest za obyczajnością, że piramidę znowu trzeba ustawić na jej podstawie. Co do humoru był przedewszystkiem wesoły i serdeczny. Kształt własnych ust jego zaprzeczał jego słowom; nozdrza miał jak chrapy. W kątach jego oczu zbiegało się mnóstwo zmarszczek, niby skład wszelkiego rodzaju czarnych myśli; tam tylko można było wyczytać tajemnicę jego rysów. Czoło miał niskie, a w skroniach szerokie; jego ucho, niezgrabne i obrosłe, zdawało się mówić: nie odzywaj się do bestji, siedzącej w tej jaskini.
Pewnego dnia Rantaine gdzieś się podział.
Wspólnik Lethierry’ego „drapnął” wypróżniwszy kasę spółkową. Rozumie się, że w kasie tej znajdowały się pieniądze będące i jego własnością, ale było tam także pięćdziesiąt tysięcy franków Lethierry’ego.
Jako żeglarz i cieśla okrętowy zebrał Lethierry w ciągu czterdziestu lat przemyślnego i uczciwego żywota, sto tysięcy franków. Z tych Rantaine pochwycił połowę.
Lethierry na pół zrujnowany nie upadł na duchu i zaraz począł przemyślać nad podniesieniem się z klęski. Ludziom serca można zniszczyć mienie, ale nie wytępić ich odwagę. W owych czasach zaczynano mówić o parowych statkach; Lethierrey’emu przyszło na myśl spróbować maszyny Fultona, której tyle zarzucano — połączyć statkiem ogniowym Francję i archipelag normandzki. Dla spełnienia tej myśli trzeba było oddać wszystko na stawkę; Lethierry poświecił jej resztki swego majątku. W sześć miesięcy po ucieczce Rantaine’a zdumieni mieszkańcy Saint-Sampson patrzyli, jak z ich portu wypływał dymiący statek, jakby pożar na morzu; był to pierwszy parowiec, żeglujący po wodach Kanału.
To statek, któremu zazdrość i wzgarda nadały nazwę „Galioty Lethierry’ego”, zapowiadał perjodyczne wycieczki z Guernesey do Saint-Malo, i napowrót.
Łatwo zrozumieć, że przedsiębiorstwo źle szło z początku. Wszyscy właściciele kuttrów, kursujących między francuzem brzegiem a wyspą Guernessey podnieśli głośne krzyki, oświadczając, że się targnięto na Pismo św. i ich monopol. Pewien wielebny, nazwiskiem Elihu, nazwał statek parowy „bezbożnym”; tylko statki żaglowe uznawano za prawowierne. Wyraźnie widziano djable rogi na łbach wołów, które parowiec przewoził i na ląd wysadzał. Uprzedzenie trwało dość długo; ale nakoniec zaczęto spostrzegać, że woły przybywające parowym statkiem były mniej znużone, że drożej się sprzedawały, że mięso ich lepsze i że niebezpieczeństwa morskiej żeglugi nawet dla ludzi były mniejsze, że podróż była tańsza, pewniejsza i krótsza, że odpływało się i przybywało w stale oznaczonej godzinie; że ryby szybciej przewożone były świeższe i że odtąd można było przesyłać na francuzkie wybrzeże cały nadmiar większego połowu, który tak często zdarza się w Guernessey; zauważona że wyborne masło krów miejscowych prędzej się przeprawia szatańskim statkiem aniżeli żaglowa szalup i nie traci bynajmniej swych przymiotów, tak iż miasta Dinaut, Saint-Briene, Rennes zażądały tego masła — i że na koniec, dzięki temu co nazywano galiotą Lethierr’ego, przeprawa była pewniejszą i regularniejszą, odjazd i powrót był szybki i łatwy, cyrkulacja wzrosła, liczba targowisk zwiększyła się, handel rozszerzył — i że koniec końcem trzeba raz coś postanowić względem djabelskiego statku, który gwałcił przepisy Biblji i wzbogacał wyspę. Niektóre śmielsze umysły odważyły się na lekką pochwałę przymiotów statku. Pisarz Landoys wynurzył mu swój szacunek. Była to bezstronność z jego strony; nie lubił bowiem Lethierrye’go już za to samo, że Lethierry był mess, a on, Landoys, tylko sieur; potem za to, że chociaż był pisarzem w Saint-Pierre-Port, Landoys należał do parafji Saint-Sampson, a w parafji tej było tylko dwóch ludzi bez przesądów, Lethierry i on; tego dość było, by jeden nie cierpiał drugiego. Równość rozdziela ludzi.
Pomimo to sieur Landoys pochwalał statek parowy; potem inni przyłączyli się do niego. Zwolna uznanie rosło, jak przypływ morza, a z czasem powodzenie statku stale i ciągle wzrastające, widoczne oddawane przezeń usługi, zwiększenie się powszechnej pomyślności, doprowadziły do tego, iż nadszedł dzień w którym wszyscy, z wyjątkiem kilku tylko mędrców, zachwycali się galiotą Lethierry’ego.
Dziś mniej by się nad nią unoszono. Na widok tego parowca przedczterdziestoletniego uśmiechnęliby się teraźniejsi budowniczowie. Był to cud niezgrabny, dziwo ułomne:
Od teraźniejszych parowców zaatlantyckich, do parowych statków, któremi Denis Papin pływał po Fuldzie w r, 1707 jest tak daleko, jak od okrętu o trzech pokładach np. Montebello, (długiego na dwieście stóp, szerokiego na pięćdziesiąt, z masztem wysokim na sto piętnaście stóp i przewożącego naraz trzy tysiące beczek ciężaru, tysiąc stu ludzi, sto dwadzieścia dział, dziesięć tysięcy beczek i sto sześćdziesiąt skrzynek kartaczów; miotające go każdym swym bokiem trzy tysiące trzysta funtów żelaza i rozwijającego na wiatr gdy płynie, pięć tysięcy sześćset kwadratowych metrów żagli), do duńskiej łodzi z drugiego wieku, którą znaleziono napełnioną kamiennemi siekierami, lukami i maczugami, w morskich błotach Wester-Satrup i złożono we flensburskim ratuszu.
Sto lat okrągło (1707 — 1807) oddziela pierwszy parowy statek Papina od pierwszego parowego statku Fultona. Galiota Lethierry’ego była niezaprze — nie postępem, ale też sama była tylko próbą, — niemniej jednak arcydziełem. Każdy zaród umiejętności ukazuje się pod temi dwiema postaciami: potwór jako płód, i cud jako zawiązek.
Maszty galioty Lethierry’ego nie były osadzone w zwyklem miejscu, ale to nie było wadą; — taką bowiem jest zasada morskiego budownictwa; zresztą żagle na statku, mającym ogień za działacza, są rzeczą podrzędną. Dodajmy do tego, że kołowy statek nie dba prawie o pomoc żaglów. Galiota była zbyt krótka, zbył okrągła, zbyt krępa, nie wielkie miała policzki i biodra; nie śmiano jeszcze zrobić ją lekką. Galiota miała niektóre wady i zalety krypy. Mało kołysała się z przodu na tył, ale wiele z boku na bok; bębny jej były za wysoko umieszczone, zanadto była szeroką na swoją długość. Potężna maszyna parowa zawiele zajmowała miejsca, aby zaś statek mógł zabierać więcej ładunku, musiano niepomiernie wysoko podnieść jego boki. Stąd poszło, że miał te same wady co i statki o 74 działach — niezgrabne gabary, którym trzebaby ściąć wierzch, by uczynić je zdolnemi do bitwy i żeglugi. Krótka galiota Lethiery’ego mogłaby być chyżą w obrotach, bo czas potrzebny do zwrotu zależy od długości statku, — ale ciężkość odejmowała jej tę zaletę, którą nadawała krótkość. Dolne jej wiązanie było za szerokie i to właśnie zmniejszało jej szybkość, gdyż opór wody zależy od najszerszego przecięcia części podwodnej. Przód jej był prostopadły; dziś nie byłoby to błędem — ale w owym czasie zwyczaj niezmienny kazał dawać pochyleniu przodu czterdzieści pięć stopni. Wszystkie krzywizny statku dobrze były obmyślane, za krótkie jednak w stosunku do ich zgięcia, a zwłaszcza do kolumny wody rozpychanej przez statek. Podczas burzy galiota zanadto zagłębiała się to przodem to tyłem, co dowodziło, iż popełniono błąd w umieszczeniu jej środka ciężkości. Ponieważ ładunek nie znajdował się we właściwem miejscu z powodu ciężaru maszyny, więc środek ciężkości przechodził często poza wielki maszt. Wtenczas trzeba było spuszczać się na siłę pary, nie ufając wielkiemu masztowi, który pchał statek, zamiast trzymać go na wietrze. Jedyny na to sposób był popuścić dolne sznury żaglowe; tym sposobem wiatr zatrzymywał się na przodzie i wielki żagiel nie działał już, jakby był tylnym. Manewr to był trudny. Rudel staroświecki nie był, jak dziś na kole, ale z rękojeścią obracającą się na zawiasach, wpuszczonych w belkę na spodzie statku; nadawano mu ruch za pomocą drąga przechodzącego ponad tylną belką galioty. Dwie małe łódki w rodzaju chińskich czółen, wisiały na poprzecznych belkach przedłużonych poza ściany statku. Galiota miała cztery kotwice: jedną wielką, drugą tak zwaną roboczą, working anuhor i dwie boczne. Te cztery kotwice zarzucano na łańcuchach, stosownie do potrzeby, albo za pomocą wielkiej windy, znajdującej się w tyle statku, albo też małej, umieszczonej na przodzie. Dzisiejsze bezpośrednie działanie lewaru zastępowano wówczas przyrządem wyciągającym kotwice za pomocą windy z pompą. Posiadając tylko dwie boczne kotwice, jedną po prawej, a drugą po lewej stronie, statek nie mógł zatrzymywać się bokiem, więc nie był w stanie oprzeć się wiatrowi przy pewnym kierunku jego, chyba używszy kotwicy roboczej. Pływaki nad kotwicami były należycie urządzone, nie zanurzając się same, utrzymywały ciężar łańcuchów. Szalupa miała odpowiednie wymiary; mogła być bardzo przydatną w razie wypadku i była dość mocno zbudowaną, by wywindować główną kotwicę. Nowością na tym statku było to, iż liny poczęści zastąpione były łańcuchami, co zresztą nie przeszkadzano wcale ruchliwości obrotów, ani też nie zmniejszało siły w razie wytężenia. Maszty chociaż podrzędnego znaczenia, nie miały żadnej wady. Oblistwowanie było mocne, ale niezgrabne, para bowiem nie wymaga takiego wykończenia w drzewie jak żagle. Statek ten płynął z szybkością dwóch mil na godzinę. Rozwijanie żaglów w ten sposób, by przy wietrze stać na jednem miejscu, dokonywało się dokładnie. „Galiota Lethierry’ego” taką, jak była, trzymała się dobrze na morzu, ale nieszczególnie pruła wodę i nie można było powiedzieć, by się zalecała wdziękiem. W razie niebezpieczeństwa, skały, lub trąby morskiej, trudnoby było nią kierować. Obrotom jej towarzyszył trzask niemiły, a tocząc się po falach, stukała jak nowa podeszwa.
Przedewszystkiem statek ten był przewozowym i jak każdy kupiecki, a nie wojenny, urządzonym dla przyjmowania ładunku. Niewielu zabierał podróżnych, przewożenie zaś bydła czyniło trudnem ładowanie. Woły umieszczano na dole; dzisiaj mieszczonoby je na pomoście przodowym. Bębny djabelskiego statku Lethierryego były malowane na biało, pudło aż do wodnej linji na kolor ognisty, a reszta, według owoczesnego dość brzydkiego zwyczaju, na czarno.
Próżny statek zanurzał się na stóp siedm, a naładowany na czternaście.
Maszyna była potężna. Miała siłę jednego konia na trzy beczki ciężaru, co jest prawie zwykłą siłą holowników. Koła były dobrze umieszczone, cokolwiek przed środkiem ciężkości statku. Najwyższe ciśnienie maszyny, dochodziło do dwóch atmosfer; zużywała ona wiele węgla chociaż zaopatrzona była w kondensator i przyrząd zatrzymujący parę; z powodu braku punktu oparcia, nie miała rozpędowego koła; zaradzano temu, tak, jak to i dziś się robi, przyrządem złożonym z dwóch korb tak osadzonych na dwóch końcach wału obrotowego, że kolejno jedna z nich działała. Cała maszyna stała na jednej żelaznej płycie, więc nawet w razie wielkiego uszkodzenia statku, uderzenie fali nie mogło pozbawić jej równowagi; nawet zepsucie się pudła, zepsućby jej nie zdołało. By uczynić ją jeszcze trwalszą, umieszczono główne koło, ruch nadające, obok cylindra. Tym sposobem drżenie drąga, idącego od tłoka oddziaływało nie na środek, lecz na końce. W czasach późniejszych wynaleziono kołyszące się cylindry, co pozwoliło usunąć drągi tłokowe; ale w owym czasie ramię tłoka umieszczone tuż przy cylindrze, zdawało się być ostatniem słowem mechaniki. Kocioł był z przedziałami i pompę, koła bardzo wielkie, co zmniejszało stratę siły; komin był bardzo wysoki, co znowu zwiększało pęd powietrza w ognisku. Ale wielkość kół narażała je na uderzenia fal, a wysoki komin wystawiony był na działanie wiatrów. Drewniane deski, umocowane sztabkami i osadzone w żelaznych fugach stanowiły kola, dobrze zbudowane, a co dziwniejsza, mogące się rozbierać na części. Trzy deski koła były zawsze pod wodą. Szybkość kół tylko o szóstą część była mniejszą od szybkości statku, co właśnie było wadą. Oprócz tego promień korb był zawielki, a tłok rozdzielający parę w cylindrze tarł się mocno. W owych czasach maszynę taką miano za coś szczególnie doskonałego.
Zbudowano ją we Francji na warsztatach w Bercy, po części według pomysłu samego Lethierryego. Mechanik, który ją budował według jego planów, umarł; tak więc była to maszyna jedyna w swoim rodzaju i niedająca się zastąpić. Rysownik pozostał, ale brakło budowniczego.
Kosztowała czterdzieści tysięcy franków.
Galiotę wybudował sam Lethierry w wielkim krytym warsztacie, znajdującym się tuż koło pierwszej baszty między Saint-Pierre-Port, a Saint-Sampson; po drzewo jeździł do Bremy. Całą swoją ciesielską umiejętność wyczerpał przy tej budowie; widocznem to było w dylowaniu, którego wiązania szerokie i równe, napuszczone były indyjskim mastykiem, lepszym niż żywica. Podwodną część statku powlókł Lethierry pokostem. W dniu spuszczania statku powiedział: otóż jestem na wodzie. I rzeczywiście galiota, jak to widzieliśmy, udała mu się.
Wypadkiem, czy umyślnie spuszczono ją na wodę w dniu 14 lipca i Lethierry, stojąc na pokładzie między dwoma kołami, spojrzał ostro na morze i zawołał: teraz przyszła kolej na ciebie; Paryżanie zdobyli Bastylję, a teraz my ciebie zdobędziemy!
Galiota Lethierry’ego raz na tydzień odbywała podróż z Guernesey do Saint-Malo. Odpływała we wtorek rano, a powracała w piątek wieczorem, w przeddzień targu sobotniego. Była zbudowana z mocniejszego drzewa, aniżeli największe szalupy, zajmujące się nadbrzeżną żeglugą archipelagu; a ponieważ stosownie do tych rozmiarów miała dużo wolnego miejsca, więc jedna jej podróż przynosiła tyle pod względem dochodu, co cztery podróże zwyczajnego kuttra. Wziętość statku zależy od tego, ile da się naładować; w tym zaś względzie Lethierry celował. Gdy już sam nie mógł pracować na morzu, ukształcił na zastępcę swego przy ładowaniu jednego z majtków. Po upływie dwóch lat statek parowy przynosił rocznie siedmset pięćdziesiąt funtów sterlingów czystego dochodu, to jest osiemnaście tysięcy franków. Gurneseyski funt sterling znaczy tyle, co dwadzieścia cztery franki, angielski tyle, co dwadzieścia pięć, a jerseyski, co dwadzieścia sześć. Taka chińszczyzna jest mniej chińską, aniżeli się wydaje; bank dobrze na tem wychodzi.
Galiocie powodziło się. Mess Lethierry widział już chwilę, w której otrzymał tytuł „pana”. W Guernesey nie można tak odrazu pozyskać tego tytułu. Żeby dojść od „człowieka” do „pana” trzeba przechodzić cały szereg stopni. Na pierwszym szczeblu jest się poprostu, przypuśćmy: Piotrem, szczebel drugi to już sąsiad Piotr, potem trzeci szczebel: ojciec Piotr, potem czwarty: imci pan Piotr, potem piąty: mess Piotr, potem sam szczyt: pan Piotr.
Ta drabina od ziemi sięga do obłoków. Cała angielska hierarchja piętrzy się na niej. Szczeble dalsze są coraz świetniejsze: ponad panem (gentelman) jest esq; ponad esq, sir dożywotni; potem baronet, sir dziedziczny; potem lord, w Szkocji laird; dalej baron, dalej. wicehrabia, dalej hrabia (w Anglji earl, w Norwegji jarl), dalej markiz, dalej książę, dalej par Anglji, dalej książę krwi, nakoniec król. Stopniowanie to idzie od ludu do mieszczaństwa, od mieszczaństwa do baronji, od baronji do parostwa, od parostwa do godności królewskiej.
Dzięki pomysłowi, który się powiódł, dzięki pa rze, dzięki maszynie, dzięki djabłu-statkowi, mess Lethierry stał się czemciś. Musiał się zapożyczyć, by zbudować galiotę; zadłużył się w Bremie, zadłużył w Saint-Malo, ale corocznie umarzał swoje passywa.
Oprócz tego kupił na kredyt tuż przy wejściu do portu Saint-Sampson piękny murowany dom, położony między morzem a ogrodem, na którego rogu czytano napis les Bravées. Dom ten, którego jedna ściana stanowiła część muru portowego, zwracał na siebie uwagę podwójnym szeregiem okien; od strony północnej była ogrodzona płaszczyzna, pełna kwiatów, od strony południowej ocean. Właściwie więc dom ten miał dwa fronty, jeden zwrócony ku wichrom, drugi ku różom.
Te dwa fronty zdawały się, jakby naumyślnie wzniesione dla dwóch mieszkańców domu: mess Lethierry’ego i Deruchetty.
Dom les Bravées miał rozgłos w Saint-Sampson, bo i mess Lethierry stał się rozgłośnym. Źródłem tego była poczęści jego dobroć, poświęcenie i odwaga, po części znaczna liczba uratowanych przezeń ludzi, powodzenie w przedsięwzięciu i to, że za jego sprawą z portu Saint-Sampson odpływał i zawijał do niego statek parowy. — Widząc, że djabelski statek to dobry interes, stolica wyspy Saint-Pierre pragnęła, by jej port był stacją parowca, ale Lethierry trzymał się portu w Saint-Sampson. Było to jego miasto rodzinne, tu, jak mówił, „spuszczono go na morze”. Takie było źródło jego miejscowej wziętości. Prosty majtek przeszedł już pięć szczeblów guerneseyskiej społecznej drabiny, liczącej wszystkiego tylko sześć szczeblów: był już „mess”, zbliżał się do tytułu „pan”, a kto wie może sięgnie i dalej... Kto wie, czy kiedy nie będziem czytać w kalendarzu guernesey’skim w dziale Gentry and Nobility, niesłychanych i wspaniałych wyrazów: Lethierry esq.
Ale mess Lethierry gardził, a raczej nie znał tego, z czego się rodzi to, co się zwie próżnością. Czuł się pożytecznym i to go radowało. Mniej go obchodziło, że był popularnym — więcej, że był potrzebnym. Jak już powiedzieliśmy wyżej, miał on dwa zamiłowania, a tem samem dwie ambicje: Durandę i Deruchettę.
Bądź co bądź, postawił na loterje morską i wygrał kwinterno. Żeglująca Duranda była tem kwinternem.
Stworzywszy ów parowiec, Lethierry ochrzcił go imieniem Durandy; my też go tak samo będziemy nazywać. Pozwolicie nam również, że wbrew drukarskim zwyczajom nie będziemy tego wyrazu pismem wyróżniać, stosując się w tem do wyobraźni Lethierry’ego, który miał Durandę prawie za osobę.
Duranda i Deruchetta jest to jedno imię — to drugie w znaczeniu zdrobniałem, jest bardzo używane w zachodniej Francji.
Na wsi wzywają świętych we wszystkich zdrobniałych i zgrubiałych wyrazu formach. Myślałbyś, że mówi się o wielu naraz osobach, a to o jednej tylko mowa. Liza, Lizetta, Eliza, Izabella, Lisbeth, Betty, wszystko to znaczy: Elżbieta.
Święta Duranda uznawana jest świętą w Angoumois i Charente i ma tam kaplice.
Lethierry, będąc jeszcze młodym majtkiem w Rochefort, oswoił się z imieniem świętej. Być może, że mu je jaka piękna tameczna mieszkanka miłem uczyniła — może owa gryzetka o pięknych paznokciach. Dosyć, że mu tyle pozostało z dawnych wspomnień, iż nadał to imię ukochanym przez siebie przedmiotom: imię Durandy galiocie, Deruchetty dziewczynie.
Jednej był ojcem, drugiej stryjem.
Deruchetta, córka brata dawno nieżyjącego, nie miała też już matki. Lethierry ją przybrał za swoją córkę; zastępował jej ojca i matkę.
Deruchetta była nietylko jego synowicą, ale i chrzestną córką; sam ją trzymał do chrztu, sam wynalazł jej patronkę, świętą Durandę, i sam ją przezwał Deruchettą.
Jużeśmy mówili, że Deruchetta urodziła się w Saint-Pierre-Port i tam była pod odpowiednią datą zapisana w księgach parafialnych.
Dopóki synowicą była dzieckiem, a stryj ubogim, nikt nie zwracał uwagi na nazwę Deruchetta; ale, gdy mała wyrosła na miss, a majtek na gentlemana wyszedł, nazwa ta raziła. Dziwiono się jej i zapytywano Lethierry’ego: co to za Deruchetta; a on odpowiadał: już to takie imię. Wielokrotnie próbowano przechrzcić dziewczynę, ale Lethierry nie zgadzał się na to. Raz pewna dama z wyższego świata w Saint-Sampson, żona bogatego kowala, który już zarzucił kuźnię, powiedziała Lethierry emu: Odtąd córkę waszą będę nazywać Nancy. — Dlaczego nie jakkolwiek inaczej? zapytał.
To niech będzie Maryanna — to piękne imię: stanowczo niechcemy Deruchetty. Lethierry uparł się przy Deruchetcie.
Co do wydania siostrzenicy za mąż, Lethierry miał swoje widzenie rzeczy. Pragnął dla niej męża podobnego do siebie, by umiał dzielnie pracować, żeby ona co najmniej robiła. Lubił czarne ręce u męż, czyzny, ale chciał żeby kobieta miała białe. Żeby oszczędzić pięknych rączek Deruchetty kierował ją na panienkę. Dał jej nauczyciela muzyki, kupił fortepian, nieco książek, tudzież cokolwiek nici i igieł. Deruchetta czytała więcej, niż szyła — a grała więcej, niż czytała; tak chciał Lethierry. Nie żądał od niej nic prócz wdzięku. Wychował ją na kwiatka raczej niż na kobietę. Kto zna marynarzy, ten łatwo to pojmie. Nieokrzesanie lubi wykwintność. By ideał stryja urzeczywistnił się w synowicy, trzeba było żeby była bogatą; tak to rozumiał Lethierry. Nie w innym celu pracowała jego maszyna na morzu. Duranda powinna była wyposażyć Deruchettę.
Najpiękniejszy pokój w domu zajmowała Deruchetta; był on o dwóch oknach, meble miał mahoniowe i łóżeczko z firankami w białe i zielone pasy; widok z niego był na ogród i wysokie wzgórze, na którem wznosił się zamek Valle. Po drugiej stronie tegoż wzgórza stał „Dom nawiedzony.”
W tym pokoju stał i fortepian Deruchetty, tam były jej nuty. Przy fortepianie śpiewała sobie często ulubioną, melancholijną szkocką piosenkę: Bonny Dundee. W piosence tej jest cały urok wieczoru, a w głosie Deruchetty była świeżość zorzy; słodka, ponętna to była sprzeczność. Mówiono: panna Deruchetta jest przy fortepianie — i przechodzący u stóp wzgórza zatrzymywali się przy ogrodowym płocie, słuchając tego świeżego śpiewu i tej smętnej nuty.
Wesoło uwijała się po domu Deruchetta, roztaczając w nim, jakby ciągłą wiosnę. Piękną była, ale więcej ładną, jak piękną, a więcej wdzięczną, niż ładną. Starym marynarzom, przyjaciołom Lethierry’ego przypominała ona tę księżniczkę z piosenki ulubionej żołnierzom i żeglarzom, księżniczkę tak piękną, „że cały pułk to przyznawał». Mess Lethierry mawiał o Deruchetcie, że „ma warkocz gruby, jak lina.”
Od dziecka była prześliczną. Długo obawiano się o jej nos, ale mała, prawdopodobnie postanowiwszy być ładną, nie pozwoliła na to, by ją nos szpecił; był też ni zbyt długi, ni krótki, i taki, że ślicznie z nim było dziewczynie.
Stryja nie nazywała inaczej, jak ojcem.
Lethierry dozwalał jej niektórych ogrodniczych a nawet gospodarskich zajęć; Deruchetta sama podlewała swe kwiatowe grzędy. Były tam malwy, purpurowe astry, jaskrawe floksy i szkarłatne benedykty; hodowała różowe pelargonje i oxality — umiała korzystać z klimatu wyspy, bardzo sprzyjającego, kwiatom. Miała i ona, jak wszyscy, aloesy w gruncie i co trudniejsza, napaulską potentillę. Jej warzywny ogród był umiejętnie urządzony; po rzodkiewce następował szpinak, a groch po szpinaku; umiała hodować holenderskie kalafiory i bruxelską kapustę, które przesadzała w lipcu; na sierpień miała rzepę, na wrzesień kędzierzawą cykorię, na jesień pasternak, a na zimę rozponkę. Mess Lethierry pozwalał jej trudnić się tem wszystkiem byle nie zawiele zadawała się z łopatą i grabiami, a przedewszystkiem, by sama nie zajmowała się mierzwieniem ziemi. Dał jej dwie służące: jednej było na imię Gracja, a drugiej Dulcynea. Oba te imiona są guernesseyskie. Służące te robiły, co trzeba było w domu i w ogrodzie — wolno im było mieć czerwone ręce.
Sam Lethierry mieścił się w pokoiku z oknami od strony portu, na dole tuż przy wielkiej sieni, gdzie były drzwi wchodowe i gdzie zbiegały się schody z całego domu. W tym pokoju było jego wiszące okrętowe łóżko, chronometr i fajka. Oprócz tego był tam jeszcze stół i krzesło. Belkowaty sufit i ściany wybielone były wapnem; na lewo od drzwi przybita była na ścianie piękna morska mapa kanałowego archipelagu z napisem: W. Faden, 5, Charing Cross, Geographer to His Maiesty, a z lewej strony wisiała również na gwoździach jedna z tych wielkich chust bawełnianych z kolorowanemi sygnałami, używanemi przez marynarkę całego świata, z czterema po rogach sztandarami: Francji, Rosji, Hiszpanji i Stanów Zjednoczonych; w środku zaś był angielski Union-Jack.
Dwie służące Dulcynea i Gracya, były to istoty dosyć właściwie się nazywające. Dulcynea nie była złośliwa, a Gracya nie była brzydka. Dulcynea niezamężna, miała „galanta”; na wyspach Kanału i nazwa i rzecz sama jest w użyciu. Posługa tych dwóch dziewcząt miała w sobie coś kreolskiego, pewien rodzaj powolności właściwej normandzkim służącym. Gracya wdzięcząca się i ładna, bezustannie badała widnokrąg z niespokojnością kotki. Pochodziło to stąd, że mając tak, jak Dulcynea, galanta, miała jeszcze oprócz tego, jak mówiono, i męża, majtka, a obawiała się jego powrotu. Ale to do nas nie należy. Różnica między jedną, a drugą służącą była w tem, że w domu mniej surowych i niewinnych obyczajów Dulcynee pozostałaby zwykłą służącą, a Gracya byłaby panną. Ale przy takiem niewinnem, jak Deruchetta dziewczęciu talenta Gracyi marniały. Zresztą miłostki Dulcynei i Gracyi były tajemnicą; Lethierry o nich niewiedział, na Deruchettę nie oddziaływały.
Dolna sala, a raczej przestronna izba z kominem, ławami i stołami, służyła w przeszłym wieku za zbór francuskim protestanckim emigrantom. Ściany z nagiego kamienia za całę ozdobę miały czarne drewniane ramy, otaczające spisane na pergaminie prześladowania, jakim ulegli hugonoci po odwołaniu we Francji edyktu nantejskiego. Kilku tych biedaków schroniwszy się do Guernesey zawiesiło te ramy na ścianie, jako świadectwo. Czytano tam, jeżeli się udało komu wyczytać pismo niezgrabne i zżółkłe, opowieść o mało znanych wypadkąch.
W głębi sali, blisko drzwi wiodących do pokoiku Lethierry’ego, było odgrodzone deskami niewielkie miejsce, które niegdyś służyło hugonotom za kazalnicę. Ponieważ było okratowane i opatrzone drzwiczkami, umieszczono w niem „zarząd” statku parowego, to jest biuro Durandy, zostające pod osobistym kierunkiem samego Lethierry‘ego. Na starym dębowym pulpicie w miejscu niegdyś Biblji, leżała księga z napisami „Winien“, „Ma“.
Dopóki Mess Lethierry czuł się na siłach, sam dowodził Durandą i nie miał ani sternika ani kapitana. Ale, jak rzekliśmy, nastała chwila, w której poczuł, że musi postarać się o zastępcę. Wybrał na tę posadę imci pana Clubina, człowieka małomównego, posiadającego na całem wybrzeżu sławę surowej uczciwości. Był to alterego, wikary Liethierry’ego.
Clubin, chociaż miał minę notarjusza raczej, niż żeglarza, rzadkim był i zdolnym marynarzem. Posiadał wszystkie przymioty niezbędne w położeniu, w którem ryzyko jest bezustanne i w coraz innej przedstawia się postaci. Ładować umiał zręcznie, czujnym na strażnicy był majtkiem, pilnym i umiejętnym zawiadowcą okrętowego magazynu, silnym do rudla, biegłym sternikiem i śmiałym dowódcą statku. Był to jeden z marynarzy, umiejących wystawiać się na niebezpieczeństwo do pewnego wiadomego im stopnia i, którzy z każdego wypadku umieją wyciągnąć korzyść. Posiadał pewność siebie taką, jaką tylko może mieć człowiek na morzu. Oprócz tego był słynnym pływakiem, należał do rasy ludzi wyówiczonych w gimnastyce fal, którzy mogą pozostawać na wodzie niemal jak długo chcą, którzy przy wyspie Jersey puszczają się w Havre-des-Pas, opływają Colett, okrążają Ermitage i zamek Elisabeth, i po dwóch godzinach powracają tam skąd odpłynęli. Był rodem z Torvteval i utrzymywano, iż często przebywał wpław niebezpieczną przeprawę z Hanois do Plainmont.
To szczególniej zjednało Clubinonowi względy właściciela parowca, że poznawszy i odgadnąwszy Rantaine‘a, uprzedził Lethierry’ego o jego nieuczciwości i powiedział mu wyraźnie, że go Rantaine okradnie, co się też sprawdziło. Lethierry wystawiał nieraz na próbę uczciwość Clubina, prawda, że w rzeczach mniejszej wagi — Clubin okazywał się zawsze drobiazgowo sumiennym. Więc Lethierry polegał na nim we wszelkich swoich interesach. Zasadą jego było: sumienność opłacać ufnością.
Lethierry nosił zwykle odzienie marynarskie i to częściej opończę majtka, aniżeli ubiór sternika, — tak mu było najdogodniej. Krzywiła się na to Deruchetta — a dąsy były jej do twarzy. Deruchetta dąsała się i śmiała zarazem „fe ojczulku, wołała, jak od ciebie czuć smołę!” I lekko uderzała go ręką po szerokich barkach.
Stary ten bohater morza nagromadził w ciągu swych podróży mnóstwo dziwnych opowieści. Widział na Madagaskarze takiego ptaka, że trzy jego pióra wystarczały na pokrycie dachu, w Indjach widział łodygi szczawiu na dziewięć stóp wysokie, w Nowej Holandji stada indyków i gęsi strzeżone przez psa pasterskiego, — a był to ptak zwany „agami”, widział cmentarz słoniów. W Afryce widział goryllów, rodzaj ludzi-tygrysów na siedem stóp wysokich. Znał obyczaje wszystkich małp, od dzikiej, którą zwał „macaco bravo”, do warczącej, którą nazywał „macaco barbado”; w Chili widział znowu inną małpę, rozczulającą myśliwca okazaniem mu swego dziecka. W Kalifornji widział wydrążony pień drzewa, w którego wnętrzu człowiek mógł ujechać konno sto pięćdziesiąt kroków. W Marokko widział mozabitów i biskrysów, bijących się na żelazne sztaby o to, że tamci ich nazywali kelb, co znaczy pies, a ci tamtych khamsi, co znaczy ludzi piątej sekty. Widział, jak w Chinach porąbali w kawałki morskiego rozbójnika Chanh-thong-quan-larch-Quoizato, że zamordował przełożonego jednej wioski. W Thu-dan-mot widział, jak lew porwał starą kobietę z rynku miejskiego. Był przytem, jak do Saigon przybył z Kantonu wielki wąż na obchód w pagodzie Cholen w czasie uroczystości Quan-nam, bogini żeglarzy. W kraju Moi widział wielkiego Quan-Su. W Rio Janeiro widział, jak brazylijskie damy wtykały sobie wieczorami we włosy małe z gazy kulki, w których znajdowały się piękne fosforyczne muchy, co przystrajało głowę, jakby gwiazdami. W Uruguay walczył z mrówkolwami, a w Paraguay z pająkami, łapiącemi ptaki, porosłemi włosem i wielkiemi, jak głowa dziecka, a których łapy długie były na trzy ćwierci łokcia; pająki te napadają i na ludzi, ciskając w nich swemi włosami wpijającemi się w ciało, jak strzały, z czego ludzie dostają pęcherzy. Przekonał się, że na rzece Arinos, wpadającej do Tokantins, w dziewiczych lasach na południe od Diamantiny, istnieje naród nietoperzy, ludzie, rodzący się białemi włosami i czerwonemi oczami, mieszkający w ciemnych lasach, śpiący we dnie, czuwający w nocy, łowiący ryby, polujący w ciemnościach i widzący najlepiej, kiedy niema księżyca. Koło Beyrutu, w obozie wyprawy, do której należał, gdy skradziono z namiotu deszczomierz, jeden czarownik odziany dwoma, czy trzema pasami skóry, począł tak mocno dzwonić w dzwonek przymocowany do rogu, że aż przybiegła do obozu hyena i odniosła deszczomierz. Ona to właśnie skradła go była. Prawdziwe te opowiadania tak zakrawały na baśnie, że Deruchetta wybornie się niemi bawiła.
Figura, zdobiąca przód Durandy stanowiła węzeł łączący statek z dziewczyną. Na wyspach normandzkich nazywają taką figurę z drzewa wyciosaną lalką; stąd pochodzi miejscowe wyrażenie: być między tyłem okrętu (poupe) a lalką (poupee), znaczy to: żeglować.
Lalka Durandy była szczególnie drogą Lethierry’emu. Polecił cieśli, żeby ją zrobił podobną do Deruchetty — i była istotnie podobną o ile kloc drewniany, usiłujący przedstawiać piękną dziewczynę, może być do niej podobny. Lethierry łudził się tym klocem dosyć sobie szpetnym. Spoglądał on na niego ze skupieniem ducha człowieka pełnego wiary — jakby miał przed sobą rysy Deruchetty. Alboż raz bałwan uchodzi za bożyszcze?
Co tydzień Lethierry miewał dwie pociechy: jedną we wtorek, a drugą w piątek; pierwszą, gdy Duranda odpływała, drugą, gdy powracała. Wspierał się wówczas na oknie, spoglądał na swoje dzieło i był szczęśliwy. Coś podobnego jest w Genezie. Et vidit quod esset bonum. (I widział, iż było dobrze).
W piątek obecność Lethierry’ego w oknie znaczyła to samo, co sygnał. Gdy ujrzano przez szyby, że zapalał fajkę, mówiono: A, parowiec na widnokręgu Drugim sygnałem był dym ze statku.
Zawinąwszy do portu, przywiązywała się Duranda liną pod oknami Lethierry’ego do wielkiego żelaznego pierścienia, wmurowanego w fundamenta domu. Rozkosznie zasypiał Lethierry i śnił cudownie na swym wiszącem łóżku, wiedząc, że w pokoiku obok śpi Deruchetta, a z drugiej strony stoi w przystani Duranda.
Miejsce, gdzie stawała Duranda, znajdowało się tuż obok portowego dzwonu. Było tam kawałek bulwarku przed samemi drzwiami domu Lethierry’ego.
Ów bulwark, dom les Bravées, ogród, uliczki między płotami i większa część okolicznych domów — wszystko to już dziś nie istnieje. Exploatacja guerneseyskiego granitu spowodowała sprzedaż tego miejsca. W obenej chwili na całej tej przestrzeni wznoszą się tylko szopy kamieniarzy.
Deruchetta wyrosła, a nie szła zamąż.
Mess Lethierry, zrobiwszy z niej pannę o białych rączkach, uczynił ją zarazem wymagającą. Tego rodzaju wychowanie obraca się często na szkodę wychowujących.
Zresztą sam Lethierry był jeszcze więcej wymagającym. Mąż, o jakim marzył dla Deruchetty, miał być pod pewnym względem zarazem mężem Durandy. Chciał on za jednym zamachem zaopatrzyć obie swe córki; chciał, by przewodnik jednej był sternikiem drugiej. Co to jest mąż? Jest to kierownik w przeprawie. Dlaczegożby jeden i ten sam człowiek nie miałby być kierownikiem i córki i statku? Kto umie kierować łodzią, ten potrafi poprowadzić i kobietę; obie podlegają wpływom księżyca i wiatru. Clubin, o piętnaście zaledwie lat młodszy od Lethierrego, mógł być dla Durandy tylko czasowym zawiadowcą; wypadało wyszukać kierownika młodego, naczelnika stanowczego, prawdziwego spadkobiercę, założyciela, wynalazcy i twórcy. 5tanowczy sternik Durandy był pod pewnym względem niby zięciem Lethierry’ego; dlaczegożby nie stopić obu zięciów w jedno? Lethierry’emu uśmiechała się myśl taka; widział w swych marzeniach przyszłego oblubieńca. Dzielny żeglarz, ogorzały atleta morski — takim był jego ideał — niezupełnie odpowiadający ideałowi Deruchetty, która różowiej nieco marzyła.
Jakkolwiekbądź stryj, tak jego siostrzenica zdawali zgadzać się na to, iż niema z czem się spieszyć. Gdy zmiarkowano, iż Deruchetta prawdopodobnie weźmie spadek po Lethierrym, konkurenci tłumnie się zjawili. Tacy nagli kandydaci do żeniaczki — niezawsze mają istotne zalety. Czuł to Lethierry i mrucząc: „dziewczyna ze złota, a oni z miedzi”, — pozbywał się paniczów. Czekał — ona także czekała.
Szczególna rzecz, iż niechodziło mu o arystokrację. Z tej strony mess Lethierry nie był podobny do Anglika. Trudno temu wierzyć, ale odmówił takiemu Ganduelowi z Jersey i jednemu z rodziny Bugnet-Nicolin z Serk. Nie wahano się nawet utrzymywać, ale wątpimy, by to być mogło, iż nie przyjął oświadczenia ze strony arystokracji w Aurigny i, że odmówił członkowi rodziny Edou, która widocznie pochodzi od Edouarda (Edwarda) wyznawcy.
Mess Lethierry miał wadę, wielką wadę. Niecierpiał on nie tak ludzi, jak stanu duchowieństwa. Trzeba pamiętać, że duchowni walczyli przeciw niemu i prześladowali go poniekąd podczas budowy tak nazwanego przez nich djabelskiego statku. Robić przewrót w marynarce, chcieć wprowadzić postęp w sprawy normandzkiego archipelagu, pokrywać biedną wyspę Guernesey tynkiem nowych wynalazków, było to w oczach niektórych ludzi zuchwalstwem godnem potępienia. To też potępiano nowatora nieco. Trzeba jednak pamiętać, iż mówimy to o duchowieństwie dawniejszem, zupełnie innem niż dzisiejsze, liberalnie usposobione dla postępu. Ale w owym czasie setne zawady stawiano Lethierry’emu. Nierzadko w kazaniu lub mowie ganiony przez duchownych, nie mógł ich kochać. Ich niechęć usprawiedliwiała niechęć z jego strony.
Ale wyznać trzeba, iż jego ujemne mniemania o duchownych były rodzajem idiosynkrazji; z zasady był ich przeciwnikiem — i co jest jeszcze trudniejszem do przezwyciężenia, instynktowo. Powstawał też na nich często ni w pięć ni w dziewięć i niezawsze trafnie. Brak rozróżniania prowadzi do błędów; nie można naprawdę nienawidzieć czegoś hurtownie. Dlatego nawet sabaudzki wikary nie znalazłby u Lethierry’ego łaski. Od zbytniego filozofowania szkodował na rozsądku. Jest w tolerantach nietolerancja, tak samo jak wściekłość w umiarkowanych. Ale Lethierry był tak dobroduszny, iż nie mógł nienawidzieć czynnie; odpierał on raczej ciosy niż napadał, żył w pewnym od duchownych oddaleniu. Wyrządzili mu wiele złego, on zaś poprzestał na obojętnym do nich stosunku. Między nimi i nim ta była różnica, że oni byli zawzięci, a on ich nie lubił.
Na wyspie Guernesey, chociaż nie wielkiej — mieszczą się dwa wyznania, katolickie i protestanckie. Nie mieszczą się jednak w jednym i tym samym kościele. każde wyznanie ma oddzielną świątynię, lub kaplicę. W Niemczech, w Heidelbergu naprzyklad, nie robię sobie tyle zachodów; rozdzielają kościół na dwie połowy, a dla uniknienia nieporozumień kościół przegradza się środkiem; katolicy mają trzy ołtarze i protestanci tyleż; a ponieważ nabożeństwo odbywa się jednocześnie, więc jeden i ten sam dzwon na nie przyzywa. Przeciw takiemu zbrataniu się nic niema flegma niemiecka.
Ale w Guernesey każde wyznanie jest u siebie i każde ma swoją parafję. Lethierry nie chciał do żadnej należeć.
Ten majtek, ten rzemieślnik, ten filozof, ten parwenjusz pracy, — taki prostak z pozoru, nie zupełnym był prostakiem w gruncie.
Stawiał zarzuty po swojemu i upierał się po swojemu przy swojem; co do duchownych był nieprzeparty.
Jego antypapizm wcale mu nie zjednywał anglikanów. Protestanccy pastorowie nie więcej go kochali jak katoliccy proboszcze. Wobec najpoważniejszych dogmatów, niereligijność jego wybuchała niczem prawie niepowstrzymywana. Raz zaszedłszy wypadkiem na kazanie wielebnego Joachima Herode o piekle, kazanie pyszne, z końca w koniec naszpikowane textami, świadczącemi o wiecznych mękach, karach nieubłaganych, nieustającym ogniu i t. d., rzekł po cichu do jednego z wiernych przy wyjściu z kościoła: ja mam dziwne o tych rzeczach wyobrażenie — wystawiam sobie, że Bóg jest dobry.
Takich pojęć nazbierał w podróży swej po Francji.
Chociaż był dość czystej krwi Guernesejczykiem, nazwano go na wyspie „Francuzem”. Sam się też z tem nie ukrywał, że jest przesiąkły przewrotnemi zasadami. Zaciętość jego w zbudowaniu parowca — owego djabelskiego statku, dowodnie o tem przekonała. Ssał, jak mówił, rok 89, a to niedobry pokarm.
Zresztą wiele rzeczy robił naopak. Trudno jest w małym kraiku być samym sobą. We Francji spokojne życie okupuje się zachowywaniem pozorów, w Anglji pozyskaniem poszanowania. Poszanowanie pozyskuje się przestrzeganiem mnóstwa zwyczajów, poczynając od należytego święcenia niedzieli do właściwego zawiązania białej chustki na szyi. „Strzeż się, by cię palcem nie wytykano” — to także groźny przepis. Wskazywanie palcem jest to wyklęcie na małą skalę. Małe miasta, w których lęgną się plotki, celują w złośliwości, która jest odosobnieniem ludzi, wyklęciem rozmiarów mikroskopijnych. Najodważniejsi obawiają się takiego wyklęcia. Stawić czoło kartaczom i huraganom to łatwiej, niż nie cofnąć się przed plotkarką. Mess Lethierry był raczej zacięty niż logiczny: Ale pod naciskiem plotki słabła nawet jego zaciętość. „Dolewał więc i on wody do wina”; jest to wyrażenie oznaczające ustępstwa, do których przyznać się nie chcemy. Trzymał się zdala od duchownych, ale nie zamykał stanowczo drzwi przed nimi. W wypadkach urzędowych i w dniach zwykłych odwiedzin pasterskich, przyjmował duchownych w sposób przyzwoity, czy to był pastor luterski, czy kapelan katolicki. Od czasu do czasu towarzyszył Deruchecie do parafji anglikańskiej, ale i ona sama, jak powiedziano już wyżej, bywała tam, tylko w cztery święta doroczne.
Wogóle jednak, owe kompromisa kosztowały go i jątrzyły, nie nakłaniały go ku duchownym, ale owszem oddalały go od nich. Wynagradzał to sobie zaostrzeniem żartów. On, człowiek bez goryczy, był cierpkim z tej strony i tylko pod tym względem nie można było go pohamować.
Tkwiło to widać w jego temperamencie; trzeba było mu darować.
W tem jego mniemaniu o duchownych był rys rewolucyjny. Różnic obrzędów rozmaitych wyznań mało badał. Jego duchowna ślepota w tych rzeczach dochodziła do tego, iż nie dostrzegał przestrzeni oddzielającej pastora od księdza katolickiego, wielebnego doktora mięszał z wielebnym ojcem, a Deruchetcie powtarzał: „Idź za kogo ci się podoba, byle nie za duchownego”.
Lethierry wyrzekłszy słowo pamiętał o niem, Deruchetta zapominała co wyrzekła. Taka był różnica między stryjem a synowicą.
Wychowana, jakeśmy opisali, Deruchetta nie nawykła do odpowiedzialności. Kładziemy nacisk na tę okoliczność; wychowanie niedosyć poważnie pojmowane, naraża na niebezpieczeństwa. Jest to może nieroztropnością chcieć dziecko swoje uczynić szczęśliwem coprędzej.
Deruchetta mniemała, że gdy ona sama jest zadowolniona, to wszystko już idzie dobrze; zresztą czuła, że jeżeli jej wesoło, to wesoło i stryjowi. Zasady miała prawie takie same jak Lethierry. Religijnym jej potrzebom wystarczało odwiedzenie kościoła cztery razy do roku. Widzieliśmy ją wystrojoną na Boże Narodzenie. O życiu nie miała pojęcia. Na rozkochanie się w kim do szaleństwa, było w niej żywiołów poddostatkiem. — Tymczasem czekała i była wesoła.
Śpiewała, szczebiotała, jak się jej to zdarzyło żyła nie oglądając się na wczoraj, rzucała słówko mimochodem, zaczęła coś robić i odbiegła — rozkoszna dziewczyna! Dodajmy do tego angielską swobodę.
W Anglji dzieci chodzą same, dziewczęta są paniami siebie, młodość żyje bez wędzidła. Taki tam obyczaj. Wolność dziewcząt zmieni się na niewolę mężatek. Oba te wyrazy bierzemy z ich dobrej strony: wolne dopóki się rozwijają — niewolnice, gdy przyjęły obowiązki.
Deruchetta budziła się zrana z nieświadomością czynności swoich wczorajszych i bardzoby była zakłopotana, gdyby się jej zapytano, co robiła zeszłego tygodnia. Mimo to doświadczała niekiedy tajemniczego niezadowolenia, jak gdyby ponury cień życia przesuwał się przez jej rozkwit i wesołość. Lazur jej nieba musiał mieć swoje chmury; ale prędko one przemijają. Wydzierała się z nich wybuchem śmiechu, sama niewiedząc czemu była smutną, ani czemu się rozpogodziła. Igrała ze wszystkiem; jej igraszki podrażniały przechodniów. Chłopcom płatała figle, a gdyby spotkała djabła i temu by nie przepuściła. Była ładna i zarazem tak niewinna, iż nadużywała tych przymiotów. Darzyła uśmiechem, jak młoda kotka drapnięciem; tem gorzej dla zadraśniętego, ją nic to nie obchodziło. Wczoraj nie istniało dla niej, żyła całkowicie w dniu bieżącym. Oto, co się nazywa nadmiar szczęścia. U Deruchetty wspomnienie znikało, jak śnieg topnieje.
Gilliatt nigdy nie rozmawiał z Deruchettą. Znał ją tylko z tego, iż ją widywał zdaleka, jak się zna gwiazdę polarną.
W owym czasie, kiedy Deruchetta spotkała Gilliatta na drodze z Saint-Pierre-Port do Valle i zrobiła mu niespodziankę, napisawszy jego imię na śniegu, miała lat szesnaście. A właśnie na dzień przedtem Lethierry powiedział jej: zaprzestań dzieciństw, jesteś już dorosłą panną.
Ten wyraz Gilliatt, napisany przez to dziecię wpadł w przepaść niezgłębioną.
Czem były dla Gilliatta kobiety? on sam nie umiałby na to odpowiedzieć. Nabawiał strachu każdą, którą spotkał i sam się jej bał także. Przemawiał do kobiety tylko w ostatniej potrzebie. Nigdy nie był „galantem“ żadnej wieśniaczki. Idąc drogą, gdy ujrzał zbliżającą się ku niemu kobietę, przesadzał ogrodowe płoty, albo zmykał w krzaki. Nawet kobiet starych unikał. Raz w życiu widział przejezdną paryżankę. Na wyspie Guernesey było to zjawisko nadzwyczajne w owym czasie. I słyszał, jak owa paryżanka opowiadała swe zgryzoty. „Jakżem zdręczona! deszcz skropił mi kapelusz, a to kolor morelowy, który puszcza od wody”. Znalazłszy później między kartkami jakiejś książki staroświecką rycinę przedstawiającą „damę Chaussée d’Antin” w świetnym stroju, przykleił ją sobie na ścianie, na pamiątkę tego zjawiska. Musiał być jeszcze zupełnie niewinny.
Owego ranka Bożego Narodzenia, gdy spotkał Deruchettę, jak śmiejąc się pisała jego imię na śniegu, powrócił do siebie, nie wiedząc poco był wyszedł z domu. W nocy nie spał, marzył o tysiącznych przedmiotach: — że dobrzeby było hodować rzodkiew i murzynkę w ogrodzie, bo wystawa była potemu; że nie widział przepływającego statku z Serk; może mu się co stało? że widział kwitnący olbrzymi rozchodnik, rzecz rzadka w takiej porze. Nigdy nie wiedział z pewnością, czem była względem niego stara zmarła kobieta; ale myślał sobie, że niezawodnie musiała być jego matką i wspomniał o niej z tem większem rozczuleniem. Przyszła mu na myśl wyprawa, znajdująca się w skórzanej walizie; myślał i o tem, że wielebny Joachim Herode zostanie prędzej, czy później dziekanem w Saint-Pietre-Port, sufraganem biskupa — i że zawakuje probostwo w Saint-Sampson; że drugi dzień po Bożem Narodzeniu będzie dwudziestym siódmym dniem księżycowym i że zatem najwyższy przypływ morza przypadnie na godzinę trzecią minutę dwudziestą pierwszą, średnia wysokość morza na godzinę siódmą minutę piętnastą, a najniższa na godzinę dziewiątą minutę trzydziestą trzecią. Przypomniał sobie z najdrobniejszemi szczegółami ubiór szkockiego górala, który mu sprzedał bug pipe, jego czapkę ozdobionę ostem, jego miecz obosieczny, obcisłą kurtkę z krótkiemi w kraty połami, jego spódnicę, rogową tabakierkę, szpilkę ze szkockim kamieniem, dwa pasy, kordelas, nóż z czarną rękojeścią, obnażone kolana, kraciaste pończochy i trzewiki ze sprzączkami. Ten kostjum ścigał Gilliatta, jak widmo, nabawił go gorączki, i uśpił. Gdy się obudził był już wielki dzień, a pierwszą jego myślą była Deruchetta.
Następnej nocy spał, ale ciągle mu się śnił żołnierz szkocki. Przez sen powtarzał sobie, że posiedzenie sądowe poświąteczne odbędzie się 21 stycznia. Śnił także o starym pastorze Joachimie Herode. Obudziwszy się, pomyślał o Deruchecie i gwałtownie rozgniewał się na nią; żałował, że nie jest małym chłopcem, bo powybijałby jej wszystkie szyby w oknach.
Potem przyszło mu na myśl, że gdyby był małym, miałby jeszcze matkę — i rozpłakał się.
Powziął zamiar przepędzenia trzech miesięcy w Chousej, albo w Minquiers; ale nie pojechał.
Noga jego nie postała odtąd na drodze, wiodącej z Saint-Pierre-Port do Valle.
Wyobrażał sobie, iż jego nazwisko Gilliatt jest tam dotąd wyryte na ziemi i wszyscy przechodzący nań patrzą.
Za to codziennie patrzał na dom les Bravées. Nie robił tego umyślnie, ale mu, chodzącemu w tamtę stronę, tak się jakoś zdarzało, iż zawsze wypadało iść ścieżką wzdłuż muru, przy ogrodzie Deruchetty.
Pewnego poranku, właśnie gdy się znajdował na owej ścieżce, posłyszał, jak jedna straganiarka, powracająca z Bravées mówiła do drugiej: panna Lethierry lubi seakale.
I w ogrodzie swoim zaraz zrobił grzędę na seakale. Jest to rodzaj kapusty szparagowego smaku.
Mur, otaczający ogród Lethierry’ego był bardzo niski i łatwo go było przeskoczyć, ale sama myśl o tem zdawała się przerażającą. Nikt jednak nie wzbraniał, gdy przechodził tamtędy, słyszeć tak, jak wszyscy słyszeli głosy osób rozmawiających w domu lub w ogrodzie. Gilliatt nie słuchał — ale słyszał. Raz usłyszał kłótnię dwóch służących Dulcynei i Gracji; były to proste domowe swary, ale uwięzły mu one w uchu, jak muzyka.
Drugim razem posłyszał głos, zupełnie niepodobny do innych, zdawało mu się, że to głos Deruchetty. — Uciekł.
Słowa głosem owym wymówione, pozostały mu nazawsze w pamięci; powtarzał je sobie co chwila. Były to wyrazy: Dajno mi miotłę.
Stopniowo ośmielał się. Miał nawet odwagę przystanąć. Raz zdarzyło się, że Deruchetta, której niepodobna było dojrzeć ze ścieżki, chociaż okno było otwarte, śpiewała przy fortepianie arję Bonny Dundee. Gilliatt zbladł, jak ściana, ale tyle miał mocy, że słuchał.
Nadeszła wiosna. Uroiło się raz Gilliattowi, że niebo stoi otworem, i że widzi, jak w niem Deruchet ta podlewa sałatę.
VWkrótce nietylko zatrzymywał się na drodze; ale wyrozumiawszy nawyknienia Deruchetty i rozkład czasu, czekał na nią. Ale się pilnował, by go nie spostrzeżono.
Powoli, podczas gdy krzaki okrywały się motyla mi i różami, Gilliatt nieruchomy i milczący po całych godzinach, ukryty za murem. zatrzymując w sobie oddech, przyzwyczaił się do widoku Deruchetty, przecha dzającej się po ogrodzie. Można przywyknąć i do trucizny.
Z kryjówki swojej słyszał ją często rozmawiającą z Lethierry’m pod cieniem grabowej altany, w której stała ławka. Słowa wyraźnie dochodziły do niego.
Jakżeż daleko zaszedł! Umiał już teraz czatować i podsłuchiwać. Niestety! serce ludzkie to stary szpieg!
Niedaleko, tuż przy ścieżce, widać było drugą ławkę; tam czasami siadywała Deruchetta.
Z kwiatów, które zbierała, odgadł jakie lubi wonie. Najwyżej cenić musiała woń powoju, potem gwoździków, potem kapryfolium, potem jaśminu. Róża stała dopiero na piątem miejscu. Na lilję patrzyła Deruchetta, lecz jej nie wąchała.
Według tego wyboru zapachów Gilliatt odtwarzał ją sobie w myśli, z każdym zapachem łącząc jakąś doskonałość.
Na samą myśl przemówienia do Deruchetty włosy mu powstawały na głowie.
Stara gałganiarka w interesach swego przemysłu przechodzące często uliczką przyległą domowi les Bravées, zmiarkowała może nabożeństwo Gilliatta do tego muru i szczególne upodobanie jego w tem pustem miejscu. Czy obecność tego mężczyzny przy tym murze poszeptywała jej jakie wnioski o mogącej być za murem kobiecie? Dostrzegłaż ową nić nie widzialną, idącą do niej od niego? Czy w swej żebraczej zgrzybiałości pozostała jeszcze dość młodą, by przypomnieć sobie dawne swe piękne lata? wiedziałaż jeszcze w zimie i nocy życia swego, co to jest jutrzenka? Nie wiemy; ale podobno pewnego razu, prze chodząc koło Gilliatta „stojącego na czatach” zwróciła ku niemu cały, jaki posiadała zasób uśmiechu, i szepnęła z cicha: to rozgrzewa.
Dosłyszał to Gilliatt, zastanowił się i sam także szepnął z wewnętrznem do siebie zapytaniem: rozgrzewa? Co ona przez to rozumie?
Bezwiednie powtarzał ten wyraz przez cały dzień, ale go nie zrozumiał.
Jednego wieczora, gdy siedział w oknie swego domu, pięć czy sześć dziewcząt przyszło zabawić się kąpielą w zatoce Houmet. Igrały sobie naiwnie w wodzie o sto kroków od niego. Gilliatt opuścił okno, gwałtownie je zamknąwszy.
Poza ogrodem, należącym do Bravées, był zrąb muru pokryty ostrokrzewem i bluszczem, porosły po krzywą; z pomiędzy kamieni wznosiła się drzewiasta dzika malwa i dziewanna. W tym zakątku Gilliatt przepędził całe prawie lato w niewysłowionej zadumie.
Przywykły do niego żyjące tam między kamieniami jaszczurki i wygrzewały się spokojnie na słońcu. Lato błyszczało i pieściło. Ponad głową siedzące go w trawie Gilliatta przeciągały chmury. Ptactwo świegotało dokoła; — a on wsparłszy czoło na dłoniach zapytywał sam siebie: Czemu napisała na śniegu me imię? Wiatr podmuchiwał od morza; niekiedy z oddalonej kopalni kamieni dochodził odgłos trąby górniczej, ostrzegający przechodniów, że wkrótce mina wybuchnie. Nie było widać portu Saint-Sampson — tylko wierzchołki masztów ukazywały się ponad drzewami; tam i sam latały mewy. Gilliatt słyszał niegdyś swą matkę mówiącą, że kobieta może zakochać się w mężczyźnie, że to się zdarza czasami, i sam sobie odpowiadał; a! rozumiem; Deruchetta zakochała się we mnie. Czuł w sobie smutek głęboki i mówił: ależ i ona myśli o mnie także! jak to dobrze urządzono! Zastanawiał się i nad tem, że ona jest bogata, a on biedny; statek parowy zdawał mu się ohydnym wynalazkiem. Nie mógł sobie nigdy przypomnieć daty. Przypatrywał się rozmyślnie wielkim czarnym szerszeniom o żółtym tułowiu i krótkich skrzydłach, jak brzęcząc wciskały się między szczeliny muru.
Pewnego wieczora Deruchetta idąc spać, zbliżyła się ku oknu, by je zamknąć. Noc była ciemna. Wtem nadstawiła ucha. Z głębi pomroku odzywała się muzyka. Na pochyłości wzgórka, albo może u stóp baszty zamku Valle, a może jeszcze dalej, wygrywał ktoś. Deruchetta poznała ulubioną swą piosenkę: „Bonny Dundee”, graną na szkockim rogu. Nie mogła tego pojęć.
Od owego czasu, taż sama muzyka odzywała się niekiedy wieczorami o tej samej porze, zwłaszcza podczas ciemnych nocy.
Niebardzo się to Deruchetcie podobało.
Pieśń nocą wygrywa, a jest tylko hałasem.
Upłynęło lat cztery.
Druchetta miała już blisko dwadzieścia jeden szcze była panną.
Ktoś kiedyś napisał: myśl ciągle ta sama jest rodzajem świdra, corocznie zagłębia się o jeden obrót więcej. Kto chce wyrwać z nas myśl taką w pierwszym roku, ten wyrywa razem z nią włosy, w drugim kaleczy skórę, w trzecim gruchocze kości, w czwartym mózg wydziera.
Gilliatt był właśnie w owym czwartym roku.
Nie mówił jeszcze ani słowa z Deruchettą, myślał o niej tylko. Na tem koniec.
Zdarzyło się pewnego razu, że znajdując się przypadkiem w Saint-Sampson, widział Deruchettę, rozmawiającą z Lethierry’m we drzwiach ich domu, wychodzących ku portowi. Odważył się podejść dość blisko. Pewnym prawie był, że w chwili, gdy przechodził mimo, Deruchettą się uśmiechnęła. Nie było w tem nic niepodobnego.
Od czasu do czasu słyszała Deruchettą dźwięki szkockiego rogu.
Słyszał je i mess Lethierry i w końcu zwrócił uwagę na tę uporczywą muzykę pod oknami Daruchetty. Tem gorzej, że muzyka była czułą. Nie do smaku mu był nocny galant. Pragnął wydać za mąż Deruchettę, gdy ona będzie chciała i on także, ale poprostu i bez muzyki. Zniecierpliwiony począł czatować, i zdało mu się, że podpatrzył Gilliatta. Zagłębiwszy palce w faworyty, co było znakiem gniewu, zamruczał: „Co on tu dmie, ten bydlak? Kocha się w Deruchetcie, to jasno. Napróżno czas tracić! Kto chce ręki Deruchetty niech się zgłosi do mnie, a nie wygrywa na flecie.
Ważny wypadek, oddawna przewidywany, zaszedł nareszcie. Wielebny Joachim Herode mianowany został zastępcą biskupa w Winchester, dziekanem wyspy i rektorem w Saint-Pierre-Port; po zainstalowaniu swego następcy miał bezzwłocznie opuścić Saint-Sampson i przenieść się do nowej siedziby.
Oczekiwany nowy pastor przybył wkrótce; był to gentelman normandzkiego pochodzenia, pan Joe Ebenezer Caudray, przerobiony przez Anglików na Cawdry.
Wiedziano o nim niektóre szczegóły, życzliwość i złośliwość objaśniały je sobie i tak i owak. Mówiono, że jest młody i ubogi; ale wielka nauka miarkowała jego młodość, a ubóstwo czyniło na przyszłość nadzieje. W języku wyłącznie utworzonym dla użytku spadkobierców i bogaczów, śmierć nazywa się nadzieją. Był on synowcem i dziedzicem starego i bogatego dziekana z Saint-Asaph; gdy dziekan umrze, Ebenezer będzie bogaty. P. Ebenezer Caudray miał znakomitych krewnych, i ledwie nie prawo do tytułu „honourable”, szanowny. Co do jego nauki — o tej rozjnaite były zdania. Należał do wyznania anglikańskiego, ale według wyrażenia biskupa Tillotson był wielkim „libertynem”, to jest bardzo surowym. Brzydził się faryzeimem, skłaniał się więcej do prezbyterjanów, aniżeli do episkopalnych. Marzył o pierwotnym kościele; takim, by Adam miał prawo wybrać sobie Ewę; według którego Frumentanus biskup Hierapolitański porwał dziewczynę i pojął ją za żonę, kazawszy powiedzieć jej rodzicom: „ona tak chce, i ja tak chcę; ty nie jesteś już więcej jej ojcem, ani ty matką; jest ona moją żoną. Ojcem jej jest Bóg.” Mówiono, ale nie bardzo wypadało wierzyć temu, jakoby p. Ebenezer Caudray był zdania, iż tekst: „Niewiasta jest ciałem mężowskiem; opuści ojca i matkę i pójdzie za swym mężem”, jest wyższy od przykazania: „Czcij ojca twego i matkę twoją. Zresztą ta dążność do ograniczenia władzy rodzicielskiej i popierania ze stanowiska rellgji wszystkich form związku małżeńskiego, właściwą jest całemu protestantyzmowi, szczególnie angielskiemu, a przedewszystkiem amerykańskiemu.
W czasie, o którym mowa, bilans Lethierry’ego był następujący; Duranda dotrzymała wszystkiego co przyrzekła; mess Lethierry spłacił swe długi, pozapełniał braki, rozliczył się z wierzycielami w Bremie i terminów wypłat w Saint-Malo nie chybił. Oczyścił hypotekę domu, skupił małe zapisy ciążące na nim. Posiadał wielki kapitał produkcyjny, Durandę, która obecnie przynosiła czystego dochodu tysiąc funtów sterlingów, a dochód ten jeszcze wzrastał. Właściwie Duranda była całem jego mieniem, a zarazem mieniem kraju. Przewożenie wołów było najważniejszym źródłem dochodu ze statku; żeby ułatwić wpędzanie i spędzanie bydła, musiano usunąć ze statku dwa czółna; bodaj czy nie było to nieroztropnością! Miała więc Duranda jednę tylko szalupę, prawda, że doskonałą.
Upłynęło lat dziesięć od kradzieży popełnionej przez Rantaine’a.
Pomyślność Durandy nie budziła zaufania; miano ją za przygodną; powodzenie Lethierryego poczytywano za wyjątkowe. Uchodził on za człowieka, który zrobił szczęśliwą niedorzeczność. Nie udało się to komuś chcącemu go naśladować w Cowes na wyspie Wight. Próba zrujnowała akcjonarjuszów. Lethierry mówił, że maszyna musiała być źle zbudowana, ale potrząsano na to głową. Wszelki nowy Wynalazek ma to do siebie, iż wszystkich źle względem siebie usposabia; najmniejszy fałszywy krok kompromituje. Bankier Jauge z Paryża, jedna z handlowych wyroczni normandzkiego archipelagu, pytany o zdanie co do przedsiębiorstwa statków parowych, odrzekł, jak utrzymują, odwróciwszy się tyłem: to jest sposób do przerobienia pieniędzy na dym. Za to przedsiębiorcom statków żaglowych nie brakło nigdy na wspólnikach. Kapitał uporczywie trzymał stronę żagla przeciw parowemu kotłowi. W Guernesey Duranda była faktem, ale para nie była zasadą. Taka jest zaciętość negacji wobec postępu. Mówiono o Lethierrym: „Dobre to, ale drugi raz nie uda się”. Przykład jego odstraszał, zamiast zachęcać. Nikt by nie zdobył się na drugą Durandę.
Porównanie dnia z nocą wcześnie się oznajmia na kanale Manche. Wąskie to jest morze i ciasno na nim wichrom, więc się gniewają. Począwszy od lutego, wieje tam wiatr zachodni, miotający falami we wszystkich kierunkach. Żegluga poczyna być niepewną, a ludność nadbrzeżna spogląda na sygnałowe maszty i mocno się zajmuje statkami, mogącemi być w niebezpieczeństwie. Morze staje się zasadzką; niewidzialna trąba bojowa otrąbią niewiadomo jaką wojnę; wielkie wybuchy szalonego oddechu wstrząsają widnokrąg; straszliwy wieje wicher. W ciemnościach coś dmie i świszczy. W głębi chmur czarne oblicze burzy wydyma policzki.
Wiatr jest jednem niebezpieczeństwem, mgła drugiem.
Mgła zawsze nabawia żeglarzy niepokoju. Są mgły, podczas których zawieszają się w powietrzu mikroskopijne graniastosłupy lodu, o których mówi Mariot, że tworzą jasne kręgi dookoła ciał niebieskich, tarcze słoneczne i księżycowe odbite w chmurach. Mgły burzliwe są natury złożonej; rozmaite wyziewy różnej bezwzględnej wagi, łączące się z wyziewami wody i piętrzące się jedne nad drugiemi w pewnym porządku, dzielą mgłę jakby na pokłady i tworzą z niej ustrój, formację. Na dole mieści się jod, nad nim siarka, wyżej brom, a jeszcze wyżej fosfor. Objaśnia to w pewnym stopniu wiele zjawisk spowinowaconych z natężeniem elektryczności i magnetyzmu: jak ogień Św. Elma, Kolumba i Magellana, gwiazdy, przelatujące koło statków, o czem mówi Seneka, — dwa płomienie Kastora i Poluxa, wspomniane przez Plutarcha, — legjon rzymski z płomiennemi, jak zdawało się Cezarowi, włóczniami, szczyt zamku Duino we Friulu, iskrzący się, gdy szyldwach dotknie go żelazem swej piki, a być może, że i owo promieniowanie z dołu, które starożytni nazywali „ziemskiemi błyskawicami Saturna”. Ogromna stała mgła pod równikiem zdaje się opasywać kulę ziemską; jest to tak zwany „Cloud-ring“, pierścień chmur, oziębiający okolice podzwrotnikowe, tak, jak znowu „Gulf-stream” (prąd morza idący od zatoki meksykańskiej ku zachodnim wybrzeżom Europy i północy) rozgrzewa miejscowości, leżące pod biegunem. Pod pierścieniem chmur mgła jest zgubną; tu właśnie leżę stopnie geograficznej szerokości, tak zwane końskie, „Horse latitude”. Żeglarze ostatnich wieków w tem miejscu właśnie wrzucali w morze konie podczas burzy, by ulżyć okrętowi i zaoszczędzić zapas wody. Kolumb mawiał: „Nube abaxo es muerte”, niskie chmury to śmierć. Etruskowie, będący tem dla meteorologji czem Chaldejczycy dla astronomji, mieli dwie najwyższe władze duchowne, jedną pioruna, drugą chmur. Kapłani pierwszej, „fulguratorii” badali błyskawice; kapłani drugiej, „aquilegae”, robili spostrzeżenia nad mgłą. Od kollegjum kapłanów-augurów zasięgali rady Tyryjczyczy, Fenicjanie, Pelazgowie i wszyscy pierwotni żeglarze starożytnego „Mare internum” (morza śródziemnego). Wówczas już odgadywano, jak powstają burze; zjawisko te w ścisłym jest związku z powstawaniem mgły — i właściwie oba są jednej i tej samej natury. Mgły zbierają się w trzech miejscach oceanu: pod równikiem i pod obydwoma biegunami; marynarze jedną je oznaczają nazwą „garnka z czernidłem”.
Pod żadną szerokością mgła jest niebezpieczna, a głównie w kanale la Manche, podczas porównania dnia z nocą. Nagle na morzu robi się z dnia noc. Jednem z niebezpieczeństw, na jakie naraża mgła nawet niezbyt gęsta, jest to, iż ze zmiany barwy wody niepodobna wnioskować o dnie morskiem. Wynika stąd okropna niepewność co do miejsc, w których leżą podwodne skały i mielizny. Statek może znajdować się tuż przy nich, a nic bliskości ich nie zapowiada. Często się zdarza, iż płynący okręt niema innego środka, jak zarzucić kotwicę, albo tak rozwinąć żagle, by nie ruszać się z miejsca. W czasie mgły, rozbicia statków zdarzają się równie często, jak podczas burzy.
A jednak mimo gwałtownego wichru, który nastąpił po jednym z takich dni mglistych, pocztowy statek „Cashmere” najszczęśliwiej przybył z Anglji i wpłynął do portu Saint-Pierre w chwili, gdy pierwszy promień dzienny wynurzył się z morza, a na zamku Cornet witano strzałem działowym wschód słońca. Czekano tego statku, bo na nim miał przybyć do Saint-Sampson nowy pastor. Wkrótce po przybiciu statku do brzegu, rozeszła się pogłoska, że spotkał w nocy na morzu łódź z rozbitkami.
Tej samej nocy, gdy wiatr zwolniał, Gilliatt popłynął łowić ryby, nie oddalając się jednak zbyt od brzegów.
Powracał około drugiej godziny popołudniu w czasie przypływu morza, przy najpiękniejszem słońcu. Płynąc koło Wolego-Rogu ku małej zatoce, będącej tuż koło jego domu, spostrzegł, że jak gdyby na krzesło Gild-Holm-Ur padał cień jakiś niebędący cieniem od skały. Skierował krypę ku tej stronie i przekonał się, że na krześle siedzi jakiś człowiek. Morze podniosło się już bardzo wysoko i woda otaczała skałę, tak że odwrót siedzącego był niepodobieństwem. Gilliatt począł mu dawać znaki, ale siedzący był nieruchomy. Gilliatt podpłynął bliżej, — człowiek spał.
Czarno był ubrany — to coś jakby duchowny— pomyślał Gilliatt; przybliżył się jeszcze więcej i ujrzał twarz młodzieńczą.
Twarz ta nie była mu znaną.
Na szczęście skała była prostopadła — Gilliatt podsunął się z krypą pod samą ścianę. Przypływ tak podniósł jego statek, że Gilliatt wyprostowawszy się na pokładzie, mógł dosięgnąć nóg śpiącego. Wlazł na krawędź statku i podniósł w górę ręce. Gdyby upadł w tej chwili, kto wie czyby zdołał wypłynąć; fale biły mocno, i niechybnie zostałby zgnieciony między krypą a skałą.
Pociągnął za nogi uśpionego człowieka.
— Hej! co tam robicie?
Człowiek obudził się.
— Przypatruję się, odpowiedział.
Potem zupełnie już ocknąwszy się, mówił dalej:
— Tylko com przybył do tego kraju, zaszedłem tu spacerem, widok stąd podobał mi się — a żem spędził noc na morzu, byłem więc znużony i usnąłem.
— Dziesięć minut później a byłbyś utonął, rzekł Gilliatt.
— O! — Skacz do mojej łodzi.
Gilliatt przytrzymał łódź nogę, jedną ręką uczepił się skały, a drugą podał czarno ubranemu człowiekowi, który lekko skoczył do krypy. Był to bardzo piękny młodzieniec.
Gilliatt ujął ster i we dwie minuty krypa stała już w przystani.
Młodzieniec miał okrągły kapelusz i białą chustkę na szyi. Długi jego surdut był zapięty na wszystkie guziki; miał włosy jasne, podstrzyżone, twarz kobiecą, oko czyste, postawę poważną.
Gdy krypa dotarła do brzegu, Gilliatt przywiązał ją do kołka, potem odwrócił się i ujrzał bardzo białą rękę młodzieńca podającą mu suwerena.
Gilliatt odsunął tę rękę łagodnie.
Nastąpiła chwila milczenia; przerwał je młodzieniec:
— Uratowałeś mi życie.
— Być może, odrzekł Gilliatt.
Lina była już przymocowana, więc wyszli z krypy.
Młodzieniec zaczął znowu:
— Winienem panu życie.
— Więc cóż?
Po tej odpowiedzi znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan jesteś z tutejszej pąrafji? zapytał młody człowiek.
— Nie, odpowiedział Gilliatt.
— A z jakiej?
Gilliatt podniósł prawą rękę do góry, wskaz na niebo i rzekł:
— Z tamtej.
Młodzieniec skłonił się mu i odszedł.
Ale zrobiwszy kilka kroków zatrzymał się, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej książkę i powróciwszy do Gilliatta podał mu ją.
— Pozwól to sobie ofiarowć.
Gilliatt wziął książkę.
Była to biblja.
Wkrótce potem Gilliatt oparty o ścianę swego domu, widział, jak młodzieniec skręcił na ścieżkę wiodącą do Saint-Sampson.
Potem powoli opuścił głowę, zapomniał o nieznajomym, nie wiedział, czy istnieje jakie krzesło Gild-Holm-Uhr, — wszystko znikło w bezdennej otchłani marzenia. Tą otchłanią była Derucherta.
Zadumę jego przerwał głos wołający:
— Hej, Gilliatt!
Poznał ten głos i podniósł oczy.
— A co tam, panie Landoys?
Był to rzeczywiście Landoys, jadący faetonem zaprzężonym w jednego małego konika, o jakie sto kroków od domu Gilliatta. Zatrzymał się, by zawołać na niego, ale zdawał się być zakłopotanym i spieszył się.
— Są nowiny, Gilliacie.
— Gdzie?
— W Bravesé.
— Jakie?
— Zadaleko jestem, bym ci mógł opowiedzieć.
Gilliatt zadrżał.
— Czy panna Deruchetta wychodzi za mąż?
— Nie! gdzietam!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Idź do Braveés, to się dowiesz.
I pan Landoys zaciął konika.
Jmcipan Clubin był to człowiek wyczekujący sposobności.
Niskiego wzrostu, żółtej cery, miał siłę buhaja. Morze nie zdołało go opalić. Jego ciało zdawało się być z wosku. Miał barwę świecy woskowej, miał także jej bladą jasność w oczach. Pamięć prawdziwie lokalna, nigdy go nie zawodziła. Dość mu było raz widzieć człowieka, a już go miał na zawsze zanotowanego w pamięci, niby w książce. Lakoniczne to spojrzenie chwytało jak w kleszcze. Źrenica zdejmowała wizerunek z twarzy i zachowywała go jak w tece; daremnie ta twarz postarzała się: Jmcipan Clubin odszukał ją w swej pamięci. Niepodobna byłoby wywieść w pole tej pamięci wytrwałej. Jmcipan Clubin był małomównym, powściągliwym, chłodnym, nie lubił gestykulować. Pełna szczeroty fizjonomja jego ujmowała z pierwszego wejrzenia. Wielu sądziło, że jest naiwnym; w istocie miał w kątach oczu zmarszczkę zdumiewającej głupoty. Lepszego nadeń marynarza nie znalazłby, jakeśmy to już powiedzieli; jedyny do naciągnięcia żagli odpowiednio kierunkowi wiatru jedyny do ich pochwycenia za sznury. Pod względem pobożności i nieskazitelności charakteru nikt nie miał lepszej reputacji. Ktoby go miał w podejrzeniu, sam byłby podejrzanym. Żył w przyjaźni z p. Rebuchet wekslarzem w St. Malo przy ulicy St. Vincent okok puszkarza, a p. Rebuchet mawiał: powierzyłbym swą kasą Clubinowi. Jmćpan Clubin był wdowcem. Nieboszczka jego była uczciwą kobietą, jak on był uczciwym człowiekiem: i poniosła do grobu reputację wypróbowanej cnoty. Gdyby burmistrz się do niej zalecał, poskarżyłaby się przed królem. Szanowna ta para, Jmćpan i jejmość pani Clubin, urzeczywistniła ideał angielskiego przymiotnika respectable. Jejmość pani Clubin była łabędziem, a Jmćpan Clubin gronostajem. Nie przeżyłby najlżejszej skazy. Znalazłszy szpilkę, zarazby szukał właściciela, a paczkę zapałek obwieściłby przy odgłosie bębna. Pewnego dnia wszedł do szynkowni w St. Servan i powiedział do szynkarza; byłem tu na śniadaniu przed trzema laty: omyliłeś się wtedy w dodawaniu — i zwrócił szynkarzowi sześćdziesiąt pięć centymów. Była to ogromna prawość, bacznie zaciskająca warg.
Zdawało się, że wciąż kogoś śledzi. Ale kogo? zapewne łotrów.
Co wtorki sprowadzał Durand ęz Guernesey do St. Mało. Przybywał tam we wtorek wieczór, bawił dwa dni ładując statek, i w piątek zrana wracał do Guernesey.
Był naówczas w S. Mało mały zajazd od strony portu; zajazd ten zwano Oberżą Jana.
Przy budowaniu teraźniejszych bulwarów, zburzono tę oberżę. W owym czasie morze dochodziło do bram St. Vincent i Dinan; gdy nastał odpływ morza, między St. Mało i St. Servan krążyły wózki, pośród osadzonych na mieliźnie okrętów, starannie unikając potknięcia się o liny i kotwice, I nie jeden mógł sobie rozedrzeć skórzaną kapotę o reje i drągi masztów. Między odpływem i przypływem morza woźnice zacinali biczem konie na tym samym piasku, gdzie w sześć godzin później wiatr smagał fale morskie. Na tem samem wybrzeżu wałęsało się ongi dwudziestu czterech brytanów, stróżów St. Mało. W r. 1770 stróże te zjadły oficera marynarki i za ten zbytek gorliwości zniesiono ich instytucję. Dziś nie słyszysz już nocnego szczekania, między małym, a wielkim Talard’em.
Jmćpan Clubin stawał w Oberży Jana. Tam był kantor francuski Durandy.
Celnicy i nadbrzeżni strażnicy przychodzili posilać się w Oberży Jana i mieli swój stół osobny. Celnicy z Binic, z pożytkiem dla służby spotykali się tu z celnikami St. Malo.
Sternicy także tu przychodzili, ale jedli przy innym stole.
Jmćpan Clubin siadał to przy jednym, to przy drugim stole, chętniej jednak z celnikami, niż ze sternikami. Dla tych i dla tamtych był pożądanym współbiesiadnikiem.
Do stołu podawano dobre potrawy i napoje miejscowe, które zaprawiano na sposób zagranicznych, dla marynarzy odwykłych od krajowych trunków. Wybredny majtek z Bilbao, znalazłby tu hiszpańską heladę (zamrożony likier). Były także piwa równie mocne jak w Greenwich, a brunatne jak w Antwerpji.
Kapitanowie odbywający dalekie podróże i armatorowie, zasiadali niekiedy za stołem sterników. Toczyły się gawędki, rozpytywano o nowiny: — Jakże z cukrem? — Słodyczy tej mało kupują, zato mączka popłaca; przywieziono trzysta worów z Bombay i pięćset fas z Sagua.
— Zobaczycie, że prawica w końcu obali Villele’a. — A indygo? — Zamówiono tylko, siedmset wańtuchów w Guatemala — Nanine Julie wpłynęła do portu. Piękny trzymasztowy statek bretoński. — Masz tobie, znów pokłóciły się dwa miasta La Platy. — Gdy Montevideo tyje, Buenos Ayres chudnie. — Musieliśmy przenieść ładunek Regina-Coeli, którą uznano w Callao za nieprzydatną do dalszej żeglugi. — Ceny kakao podnoszą się; za korzec kakao z Coracas dają dwieście trzydzieści cztery, a za kakao z Trinidad siedmdziesiąt trzy. — Zdaje się, że podczas przeglądu na Placu marsowym wołano: Precz z ministrami! — Skóry zielone Saladeros sprzedają się: wołowe po sześćdziesiąt franków, a krowie po czterdzieści ośm. — Czy przeszli Bałkan? Co porabia Dybicz? W San Francisko nie ma anyżku. Oliwa Plagniolska nie popłaca. W Gruyère po trzydzieści dwa franki centnar sera. — Cóż, Leon XII umarł? — i t. d. i t. d.
Wszystko to mówiło się i objaśniało głośno, gwarno. Przy stole celników i strażników nadbrzeżnych nie rozmawiano tak hałaśliwie.
Sprawy policji nadbrzeżnej potrzebuję mniej rozgłosu i mniejszej dobitności w rozmowie.
Przy stole sterników prezydował stary kapitan, p. Gerbrais Gaboureau, który odbywa! dalekie podróże. P. Gerbrais Gaboureau nie był człowiekiem, lecz barometrem. Nawyknienie do morza nadało mu przedziwną nieomylność w przepowiedniach. Z góry zapowiadał jaka będzie jutro pogoda. Podsłuchiwał wiatry, badał puls bałwanów, i mówił do chmury: pokaz język, to jest błyskawicę. Był on doktorem fali, wiatrów i wichrów. Ocean to jego pacjent; podróże dookoła świata odbywał, niby zwiedzając klinikę, i w każdym klimacie badał jego dobry i zły stan zdrowia: gruntownie też znal patologję pór roku. Między, innemi powiedział takie zdanie: — Była chwila w r. 1796, że barometr spadł o trzy linje niżej burzy. — Był on marynarzem z upodobania. Jak kochał morze, tak nienawidził Anglji. Starannie badając marynarkę angielską poznał jej słabe strony. I tłumaczył czem Sovereign z r. 1637 różnił się od Royal William z r. 1670, i od Victory z r. 1755. Narody istniały dla niego tylko przez swoje instytucje morskie; dziwnych też używał synonimów. Tak naprzykład, rad nazywał Anglję Trinity House, Szkocję Northesn comunissioners, Irlandję Ballast board. Jedyny do dawania informacji; Istny elementarz i kalendarz. Doskonale znał głębokość wody rzek i taryfy celne. Na palcach wiedział ceny opłat przy latarniach morskich, zwłaszcza angielskich: pens od beczki, przepływając około tej latarni, ćwierć pensa około tamtej. I mawiał: Latarnia Small’s Robk, która niegdyś zużywała dwieście galionów oleju, teraz wypala go tysiąc pięćset. — Pewnego dnia na pokładzie, gdy zapadł w ciężką chorobę i już go miano za umarłego, osada okrętowa otoczyła jego wiszące łóżko, a on, przerywając swoje konanie, odezwał się do okrętowego cieśli: wartoby wzmocnić krokwie masztów fugami i dodać do nich blachy z żelaznemi osiami do przeciągania lin masztowych. — Jak widzimy, była to postać pełnej mistrzowskiej powagi.
Rzadko temat rozmowy był ten sam przy stołach sterników i celników. Wszelako zdarzyło się to właśnie w pierwszych dniach miesiąca lutego, w których działy się wypadki przez nas opowiadane. Trzymasztowy okręt Tamaulipas pod dowództwem kapitana Zuela, przybywając z Chili i wracając tam znowu, zwrócił uwagę biesiadników obu stołów. Przy stole sterników mówiono o jego ładunku, a przy stole celników zwracano bardziej uwagę na jego poruszenia.
Kapitan Zuela z Copiapo był Chilijczykiem, a trochę Kolumbijczykiem i jako człowiek niezależny, biorąc udział w wojnach o niepodległość, trzymał stronę to Bolivara, to Morilla, wedle tego, jak mu było korzystniej. I zbogacił się, posługując wszystkim. Nie było gorliwszego Burbona, ani Bonapartysty, ani absolutysty, ani liberała, ani ateusza, ani katolika. Należał on do wielkiego stronnictwa, które możnaby nazwać stronnictwem Zyskownem. Czasami ukazywał się we Francji w interesach handlowych, i jeśli wierzyć pogłoskom, chętnie przyjmował na swój pokład zbiegów, bankrutów, wygnańców politycznych, kogokolwiek zresztą; dla niego było to obojętnem, byle płacili. Sposób zbierania tych ludzi na statek był bardzo prosty. Zbieg czekał w pustem. miejscu wybrzeża, i gdy okręt wypływał na morze, Zuela spuszczał łódkę i posyłał ją po niego. Tak, podczas podobnej podróży dopomógł do ucieczki jednemu, zaocznie skazanemu w procesie Bertona, a tym razem, jak mówiono, zamierzał zabrać ze sobą ludzi skompromitowanych w sprawie Bidassoa, Ostrzeżona policja miała zwrócone nań oko.
W owej epoce było wielu uciekających. Popłoch był ogólny między finansistami, przemysłowcami i kupcami; bankructwa liczne; każdy czuł, że ziemia trzęsie się pod nim. W politycznym świecie popłoch nie mniejszy; kto mógł, uciekał. Lavalette uciekł; Lefebvre Desnouettes uciekł, Delon uciekł. Trybunały nadzwyczajne srożyły się. Uciekano od mostu Saumur, od placu Reole, od murów obserwatorjum paryskiego, od awigniońskiej wieżycy Taurias. W Londynie proces Thistlewooda rozgałęziony we Francji, w Paryżu proces Trogowa rozgałęziony w Belgji, w Szwajcarji i we Włoszech, — pomnożyły pobudki niepokoju i ucieczek i rozszerzyły głębokie łożysko kanału, którym tajemnie odpływali, zagrożeni, który zamienił w pustki najwyższe nawet społeczne sfery. Schronić się w miejscu bezpiecznem — taka to była ogólna troska. Być skompromitowanym, znaczyło to samo, co być zgubionym. Uciekano do Teksas, w góry Skaliste, do Peru, do Mexyku.
Pomaganie do ucieczek było przemysłem, a ze względu na częstą potrzebę tej pomocy, był to przemysł nader zyskowny. Spekulacja ta dopełniała pewnych gałęzi handlu. Kto chciał schronić się do Anglji, szukał kontrabandzistów, kto chciał uciec do Ameryki, udawał się do przemytników, odbywających dalekie podróże, do takich, jak Zuela.
Zuela jadał czasami w oberży Jana. Imci pan Clubin nie był dumnym i nie gardził poznaniem z bliska hultajów. Niekiedy nawet posuwał się aż do zawierania z nimi osobistej znajomości; podawał im rękę na środku ulicy i mówił: dzień dobry. Do angielskiego przemytnika przemawiał po angielsku, z kontrabandzistą francuskim szwargotał zepsutym językiem hiszpańskim. Pod tym względem miał swoje zasady i sentencje. „Można wydobyć dobre ze znajomości złego. — Korzystnem jest dla leśniczego rozmawiać ze złodziejem zwierzyny. — Sternik winien wybadać rozbójnika morskiego, albowiem rozbójnik to podwodna skała. — Kosztuję łotra jak lekarz kosztuje trucizny.” Trudno zaprzeczyć prawdy tych sentencji. Wszyscy przyznawali słuszność kapitanowi Clubin. Chwalono go, że nie jest śmiesznym pedantem w moralności. Któżby śmiał źle o nim sądzić? Oczywiście, cokolwiek czynił, było „dla dobra służby.“ Cokolwiek też czynił, wydawało się bardzo prostem. Nic go nie kompromitowało. Kryształ nie skazi się, chociażby chciał nawet. To zaufanie było słusznem wynagrodzeniem długoletniej uczciwości; w tem też jest największa korzyść reputacji dobrze ustalonych. Cokolwiek Clubin czynił, lub zdawał się czynić, przyjmowano to zawsze za sprytną uczciwość; bezgrzeszność stała się jego udziałem; — a w dodatku mówiono: jest bardzo roztropny. — Z tej lub owej znajomości, która w każdym innym byłaby podejrzaną, prawość jego wychodziła ozdobiona przymiotem przezorności i zręczności. Sława zręczności wybornie się łączyła ze sławą dobroduszności; nie było w tem nic sprzecznego ani niezgodnego. Zdarzają się ludzie dobroduszni, a przebiegli. Jest to jedna z najbardziej cenionych odmian uczciwego człowieka. Imci pan Clubin należał do tych ludzi, co spotkani na ulicy w poufnej rozmowie ze złodziejem lub zbójcę, są w owym duchu pojmowani i tem bardziej za to cenieni; szacunek publiczny mruga na nich z zadowoleniem, dając poznać, że rozumie ich cnotliwe zamiary.
Tamaulipas uzupełnił swój ładunek, był już gotów do podróży i miał wkrótce wypłynąć na morze.
We wtorek wieczór Duranda za dnia jeszcze przybyła do St. Mało. Imci pan Clubin, stojąc na wzniesieniu doglądywał manewrów przy zbliżaniu się do portu, gdy nagle w bliskości Małego Bey na żwirowem wybrzeżu, między dwiema skałami, w miejscu najsamotniejszem, spostrzegł dwóch ludzi, którzy z sobą rozmawiali. Clubin skierował na nich swoję morską lunetę i poznał jednego z nich. Był to kapitan Zuela. Jak się zdaje poznał i drugiego. Ten drugi był to mężczyzna wysokiego wzrostu, nieco już szpakowaty. W szerokim był kapeluszu i miał poważną odzież „Przyjaciół.” Prawdopodobnie był kwakrem. Rozmawiając, skromnie spuszczał oczy.
Imci pan Clubin dowiedział się w oberży Jana, że Tamaulipas za dziesięć dni ma wyruszyć na morze.
Zasięgnął i kilka innych jeszcze informacji — jak się dowiedziano później.
Gdy noc zapadła, Clubin wszedł do puszkarza przy ul. St. Vincent i rzekł do niego:
— Czy wiesz pan co to jest rewolwer?
— Wiem, odpowiedział puszkarz, to broń amerykańska.
— Pistolet, który ponawia rozmowę.
— Wistocie, zapytuje to i odpowiada.
— I jeszcze pyta i jeszcze odpowiada.
— Rzeczywiście, panie Clubin. Lufy ruchome z walcem ładunkowym.
— 1 pięć lub sześć kul.
Puszkarz otworzył usta i plasnął językiem, co obok kiwania głową, wyraża podziwienie.
— Dobra broń, panie Clubin. Myślę że będzie miała powodzenie.
— Chciałbym nabyć rewolwer o sześciu lufach.
— Nie mam go jeszcze w sklepie.
— Jakto, jesteś pan puszkarzem i nie masz?
— Nie trzymam jeszcze tego artykułu. Widzi pan to rzecz nowa. To dopiero rozpoczyna karjerę. We Francji robią dotychczas tylko zwykle pistolety.
— Do djabła!
— Mam wyborne pistolety.
— Ja chcę rewolwer.
— Przyznaję, że to korzystniejsze. Ale poczekajno pan, panie Clubin.
— Cóż?
— Zdaje mi się, że przypadkiem jest w tej chwili jeden w St. Malo.
— Rewolwer?
— Tak.
— Gdzież to?
— Zdaje mi się że wiem. Zapytam się.
— Kiedy dasz mi pan odpowiedź?
— Przypadkiem się znalazł, ale dobry.
— Kiedy mam przyjść?
— Jeśli postaram się o rewolwer dla pana, te już będzie dobry.
— Kiedyż mam przyjść po odpowiedź?
— Przed pańskim odjazdem.
— Nie mów pan, że to dla mnie, rzekł Clubin.
Imci pan Clubin naładował Durandę, zabrał znaczną liczbę wołów i kilku podróżnych i jak zwykle, w piątek rano odpłynął z St. Malo do Guernesey.
Tego samego piątku, gdy okręt był na otwartem morzu, co pozwalało kapitanowi oddalić się na chwilę z pomostu, Clubin wszedł do swojej kajuty, zamknął się, wziął worek podróżny, włożył odzienie do przegródki elastycznej, a trochę sucharów, kilka pudełek konserwów, kilka funtów kakao w tabliczkach, chronometr i morską lunetę do przegrody sztywnej. Zamknął worek na kłódkę i przez ucha przeciągnął sznur tak przygotowany, aby go podnieść w potrzebie. Potem zeszedł na dno okrętu, i po chwili powrócił, niosąc linę z węzłami opatrzonemi w haki, jakiej zatykacze szpar okrętu używają na morzu, a złodzieje na lądzie. Takie liny ułatwiają wdzieranie się na mury i skały.
Przybywszy do Guernesey, Clubin poszedł do Torteval i zabawił trzydzieści sześć godzin. Zabrał tam ze sobą worek podróżny i linę z węzłami, ale z powrotem już ich nie przyniósł.
Powiedzmy raz na zawsze, że Guernesey, o którym mowa w tej książce, jest to dawny Guernesey, który już nie istnieje i którego niepodobna byłoby dziś odszukać, chyba po wsiach. Tam żyje on jeszcze, ale w miastach umarł. To co mówimy o Guernesey, stosuje się także do Jersey. St. Hellier już dziś wart Dieppu, a St. Pierre Port, Lorientu. Dzięki postępowi, dzięki przedziwnemu duchowi przedsiębiorczemu tego małego, a dzielnego ludu wyspiarzy, wszystko przeistoczyło się od lat czterdziestu na archipelagu kanału la Manche. Gdzie były cienie, teraz jest światło. — To powiedziawszy, idźmy dalej.
W owych czasach, które z powodu oddalenia są już czasami historycznemi, kontrabanda była nader czynną na kanale. Okręty, przemytników szczególniej, zagęściły się na zachodniem wybrzeżu Guernesey. Osoby doskonale zawiadomione i umiejące napamięć wszystkie szczegóły tego, co się działo przed blisko pół wiekiem, wymieniają nawet nazwy kilku z tych okrętów, prawie wszystko asturyjskich i gwipozkuańskich. Jedno nie ulega wątpliwości, a mianowicie, że nie upłynął tydzień, aby nie zawinął jeden, lub dwa takie statki do zatoki Świętych, lub do Plaint-mont. Zakrawało to nawet na regularną żeglugę. Jaskinia nadmorska nazywała się jeszcze Kramami, dlatego, że w tej pieczarze kupowano od przemytników towary. W interesie tego handlu, używano na kanale pewnego kontrabandzistowskiego szwargotu, dziś zapomnianego, który tak był podobny do hiszpańskiego języka, jak lepancki do włoskiego.
Na wielu punktach angielskich i francuskich wybrzeży, kontrabanda żyła w tajemnem, a serdecznem porozumieniu z handlem jawnym i patentowanym. I do jednego z wielkich finansistów miała przystęp — bocznemi drzwiami, co prawda; wsiąkała także podziemnemi kanałami w cyrkulację handlową i w cały rozgałęziony system przemysłu. Kupiec od frontu, kontrabandzista od strony podwórza, — takie były dzieje wielu majątków. Tak mówił Seguin o Bourgain’ie; tak mówił Bourgain o Seguin’ie. Nie myślimy ręczyć za wiarogodność ich twierdzeń; by spotwarzali się wzajem. Jakkolwiekbądź, kontrabanda prześladowana przez prawo, niezaprzeczenie żyła w bardzo dobrej komitywie ze światem finansowym. Była nawet w stosunkach „z najlepszem towarzystwem”. Owa pieczara, gdzie Mandrin obcierał się niegdyś o hrabiego Charolais, miała powierzchowność uczciwą i porządną i do społeczeństwa obracała się facjatą, której nic nie można było zarzucić. Miała, jak to mówią, swoją kamienicę w mieście.
Stąd różne konszachty, rozumie się starannie ukrywane. Tajemnice owe musiały się osłaniać nieprzeniknionym cieniem. Kontrabandzista dużo wiedział i powinien był trzymać język za zębami; ścisłe dochowanie tajemnicy i dotrzymanie danego słowa było jego prawem. Taki był pierwszy i niezbędny przymiot przemytnika. Bez tego, kontrabanda nie miałaby powodzenia.
Był sekret w defraudacji, jak jest sekret w spowiedzi. Sekret ten święcie bywał dochowywany. Kontrabandzista przysięgał, że wszystko przemilczy i dotrzymywał słowa. Nikomu nie można było tak zaufać, jak przemytnikowi. Sędzia alkad Ovarzunu pewnego dnia schwytał kontrabandzistę i kazał go wziąć na męki, aby wymienił osobę, która mu dostarczała funduszów na kupno przemycanych towarów. Kontrabandzista nie wymienił wspólnika. A właśnie owym wspólnikiem był sam sędzia-alkad. Z dwóch tych ludzi, jeden, by dać dowód swego posłuszeństwa dla prawa, kazał wziąć drugiego na tortury, a drugi cierpliwie je wytrzymał, by nie złamać swej przysięgi.
Dwaj najsławniejsi kontrabandziści, którzy w owym czasie często zaglądali do Plainmont, byli Blasco i Blasquito. Byli oni tak zwanymi tocajos, to jest imiennikami. Pokrewieństwo to hiszpańskie zasadza się na tem, że się ma tego samego patrona w niebie, co jest niemniejszej wagi, jak mieć tego samego ojca na ziemi.
Gdy się już obeznało z ukradkowemi drogami kontrabandy, nic nie było łatwiejszego i zarazem trudniejszego, jak rozmówić się z temi ludźmi. Dość było nie mieć nocnych przesądów, iść do Plainmont i śmiało stawić czoło tajemniczemu znakowi zapytania, który tam wysuwa się na twoje spotkanie.
Plainmont, w bliskości Tortevalu, jest jednym z trzech wysuniętych w morze brzegów Guernesey’u. Na krawędzi przylądka sterczy nad morzem wyniosłe wzgórze pokryte murawą.
Wierzchołek ten jest bezludny, pusty.
Tem dziwniej pusty, że widać na nim dom.
Dom ów pomnaża grozę pustyni.
Powiadają, że jest „nawiedzony“.
Czy jednak przeszkadzają tam strachy — lub nie, w każdym razie dom ten przedstawia dziwny widok.
Zbudowany z granitu, jednopiętrowy, stoi pośród zieleni. Wcale niepodobny do ruiny, mógłby być mieszkalnym. Mury grube, dach trwały. W ścianach nie braknie ani jednej cegiełki, ani jednej dachówki w dachu. Ceglany komin sterczy nad dachem. Dom ten obrócony jest tyłem do morza. Prosta ściana stanowi jego facjatę od strony oceanu. Baczniej przypatrując się tej facjacie dostrzeżesz w niej jedno okno, ślepe. W dwóch murach szczytowych są trzy okienka, jedno na wschód, dwa na zachód, a wszystkie trzy ślepe. Dwa okna na dole są także zamurowane. Na pierwszem piętrze — i to właśnie najbardziej uderza oko, gdy się zbliżysz — są dwa okna otwarte; ale okna zamurowane mniej dziko wyglądają od tych okien otwartych. Otwory ich są czarne pośród białego dnia. Bez szyb, bez ram, ukazują noc wewnętrzną. Rzekłbyś: puste jamy dwóch wyłypionych oczu... W domu pustki. Przez owe rozwarte okna widzisz wewnętrzne spustoszenie. Ani obić, ani lamperji, ani futryn, — nagie ściany. Pomyślałbyś, że grób z oknami, przez które widma wyglądają na świat boży. Deszcze podpłukują podmurowania od strony morza. Gdzieniegdzie osty poruszane wichrem słaniają się pod murami. Na widnokręgu, jak sięga oko, nie dojrzysz ludzkiego mieszkania. Dom ten jest pustkowiem, w którem panuje milczenie. Jeśli jednak zatrzymasz się i przyłożysz ucho do ściany, czasami usłyszysz, niby trzepotanie spłoszonych skrzydeł. Ponad zamurowanemi drzwiami, na kamieniu, który służył im za architraw, wyryte są te głoski: E. L. M. — P. B. J. L. G. oraz data 1780.
W nocy, posępny księżyc tam zagląda.
Dom ten zewsząd otoczony morzem. Położenie budynku wspaniałe, a przeto złowrogie. Piękność miejsca staje się zagadką. Dlaczego niemasz żywej duszy w tym gmachu? Miejsce piękne, dom dobry. Skąd pochodzi to opuszczenie? Do zapytań rozumu dołączają się pytania marzeń. Pole dałoby się uprawiać, dlaczegóż stoi odłogiem? Nie ma pana. Drzwi są zamurowane. Czegóż brak temu miejscu? dlaczego człowiek od niego stroni? co tam się dzieje? Jeśli nic, czemu nikogo niema? gdy wszystko śpi, azali tu kto czuwa? Posępne wichry, ptaki drapieżne, kryjące się zwierzęta, istoty nieznane stają w myśli i zespalają się z tym domem. Jakich wędrowców jest oberżą? Wyobrażamy sobie chmury gradu i deszczu zanurzające się w tych oknach. Zacieki nawałnic zostawiły ślady na wewnętrznych ścianach. Huragan nawiedza te izby zamurowane a otwarte. Azali popełniono tu jaką zbrodnię? Zdaje się, że w nocy dom ten wydany ciemnościom na pastwę, musi wołać o pomoc. Czy pozostaje niemym? czy głos zeń wychodzi? Z kim on ma do czynienia w tej samotności? tajemnica czarnych godzin swobodnie tu rozkoszuje. Dom ten niepokoi w południe; czemże jest o północy? Spoglądając nań, patrzysz na tajemnicę. I zapytujesz się — bo marzenie ma swoją logikę, a możebność swoją przepaścistą pochyłość, co się dzieje z tym domem między zmrokiem wieczora i zmrokiem poranku? Niezmierne rozproszenie życia za-ludzkiego, azali ma na tym pustym wierzchołku węzeł, przy którym zatrzymuje się i który każę mu być widzialnym i zstąpić na ziemię? Rozwiane duchy azali spływają i krążą? czy nieujęte istoty zgęszczają się i przybierają tu kształty? Zagadki. Święta groza jest w tych kamieniach. Cień owych izb zakazanych jest czemś więcej, niż cieniem: jest niezbadaną tajemnicą. Po zachodzie słońca, statki rybackie wrócę do przystani, ptaki umilknę, pastuch zgoni kozy do zagrody, szczeliny skał dadzą wolne przejście pierwszym pełzaniom uspokojonych gadów, gwiazdy zaczną patrzeć, wiatr nocny zawieje, zrobi się pełnia ciemności — ale te dwa okna pozostanę, jak były, otwarte. Otwarte dla snów i marzeń — i wiara ludowa, zarazem niedorzeczna i głęboka, widzi zjawiska duchów, poczwary nocne, widma; tajemnicze tłumy dusz i cieniów. Tak tłumaczy sobie posępną zażyłość tego domu z nocą.
Dom jest „nawiedzony”, to słówko wszystko objaśnia.
Umysły łatwowierne maję swoje objaśnienia tej zagadki: maję je także i ludzie rozsądni. Nic prostszego jak ten dom, powiadają. To dawna strażnica z czasów wojen rewolucji i cesarstwa i kontrabandy. Zbudowano ją tu umyślnie w tym celu. Po skończonej wojnie strażnica została opuszczoną. Nie zburzono domu, bo może jeszcze być użytecznym. Zamurowano drzwi i okna na dole, aby nikt tu nie wchodził i nie robił nieczystości; zamurowano okna z trzech stron wychodzęcych na morze, aby zasłonić dom od wiatrów południowych. Oto cały sekret.
Prostaczkowie i łatwowierni odrzucają to tłumaczenie. Najprzód, dom nie był zbudowany podczas wojen rewolucji. Ma datę 1780 — wcześniejszą od rewolucji. Dalej, nie był zbudowany na strażnicę; ma bowiem głoski E. L. M — P. B. J L G, które są podwójnym monogramem dwóch rodzin i według zwyczaju wskazuję, że dom ten wybudowany został dla młodych nowożeńców. A więc był zamieszkany. Dlaczego już nie jest? Jeśli zamurowano drzwi i okna, żeby nikt nie wchodził, czemuż zostawiono dwa okna otwarte? Wypadało wszystko zamurować, lub nic. Dlaczego niema okiennic? ani ram? ani szyb? po co zamurowano okna z jednej, gdy nie zamurowano z drugiej strony? nie dopuszczają deszczu od południa, ale mu pozwalają wpadać od północy.
Zapewne łatwowierni są w błędzie, ale i rozsądni z pewnością nie mają racji. Zagadka pozostaje nierozwiązaną.
Jedno jest pewnem: utrzymują, że dom był raczej użytecznym, niż szkodliwym dla kontrabandzistów.
Strach przesadza i odejmuje faktom ich rzetelne rozmiary. Niewątpliwie, pośród zjawisk nocnych, z których zwolna złożyło się „nawiedzanie“ rudery”, wiele dałoby się wytłumaczyć ukradkową i tajemniczą obecnością kontrabandzistów, krótkiemi stacjami ludzi, którzy natychmiast odpływali, bądź przez ostrożność, bądź z junactwa, jak pewni podejrzani przemysłowcy, co się kryli by źle czynić, lub nagle ukazywali się by straszyć.
W owym czasie już od nas dalekim, nie jedno zuchwalstwo było możebnem. Policja, zwłaszcza w małych krajach, nie była tem, czem jest dzisiaj.
Dodajmy, że jeśli ta rudera była, jak powiadają, dogodną dla przemytników, schadzki ich mogły być do pewnego stopnia swobodne, właśnie dlatego, że dom był źle widzianym. Samo to, że był źle widzianym, zasłaniało go od denuncjacji. Nie do celników i sierżantów chodzi się skarżyć na widma. Zabobonni robią znaki krzyża, nie zaś zeznania do protokołów.
Widzą, lub myślą, że widzą, uciekają i milczą. Jest tajemne, mimowolne ale rzeczywiste porozumienie między tymi, co straszą i tymi, co się boją. Przestraszeni poczuwają się do winy, że się dali nastraszyć, wyobrażają sobie, że podchwycili tajemnicę, więc lękają się pogorszyć swojego położenia, które jest tajemniczem dla nich samych; lękają się rozgniewać duchy i widma. To zamyka im usta. Gdyby nawet nie mieli tego wyrachowania, sam instynkt skłania łatwowiernych do milczenia; przestrach jest niemym; przerażeni mało mówią; zda się, że zgroza szepce: cicho!
Nie trzeba zapominać, że to cośmy tu powiedzieli odnosi się do czasów, gdy wieśniacy guerneseyscy wierzyli, iż tajemnicę Żłobu corocznie w dniu oznaczonym powtarzały woły i osły; gdy nikt w wilję Bożego Narodzenia w nocy nie ośmieliłby się wejść do obory, z obawy by nie zastał klęczących bydląt.
Gdyby wierzyć miejscowym legendom i opowiadaniom ludzi, których się tu spotyka, zabobon posuwał się dawniej aż do zawieszania na ścianach owego domu w Plainmont, gdzie jeszcze tu i owdzie ślady gwoździ pozostały: szczurów bez łap, nietoperzy bez skrzydeł, szkieletów zdechłych zwierząt, ropuch zgniecionych między kartami Biblji, i listków kwiatu słonecznika; — dziwne zaiste vota, które przyczepiali tam nocni przechodnie jeśli im się zdawało że coś zobaczyli, i że podarunkami temi mogli wyjednać dla siebie przebaczenie i rozbroić gniew strzyg, poczwar nocnych i wyklętych nieboszczyków. Po wszystkie czasy wierzono w sabbaty i zaklęcia, a nawet ludzie, wysokie zajmujący stanowiska, nie byli wolni od tej słabości. Cezar radził się Sagany, a Napoleon panny Lenormand. Bywają niespokojne sumienia, któreby rade dostąpić odpustu u djabła. „Niech Pan Bóg sprawi a szatan nie popsuje”, taka była jedna z modlitw Karola V. Inne dusze są jeszcze trwożliwsze, bo nawet wmawiają w siebie, że mogą zawinić względem djabła. Nie mieć nic do wyrzucenia sobie wobec czarta, należy do ich najtroskliwszych zajęć. Stąd praktyki religijne zwrócone ku duchowi ciemności. Bigoterja to nie gorsza od innych. Grzechy przeciw szatanowi istnieją w pewnych chorobliwych wyobraźniach; pogwałcenie piekielnego prawa dręczy dusze dziwacznych kazuistów ciemnoty, skrupulatów względem piekła. Wiara w skuteczność nabożeństwa na tajemniczych obrzędach Łysej Góry, wyobrażanie sobie, że się zgrzeszyło przeciw piekłu, skazywanie się na urojone pokuty za urojone przekroczenia, wyznawanie prawdy przed duchem kłamstwa, bicie się w piersi przed ojcem występku, spowiadanie się przed nim z grzechów rzekomo przeciw niemu popełnionych — takie rzeczy istnieją lub istniały; procesy czarowników i czarownic dowodzą tego na każdej stronicy swych akt. Urojenie ludzkie posuwa się aż do takiej ostateczności. Gdy człowiek zacznie się straszyć, już się nie zatrzyma na tej pochyłości. I wymyśla urojone winy, marzy o urojonych pokutach i czyści swe sumienie cieniem miotły czarownic.
Jakkolwiekbądź, jeśli dom ten ma jakie przygody, to już jego rzecz nie nasza; z małemi wyjątkami nikt tam nie zajrzy — chyba przypadkiem; zostawiają go własnemu jego losowi, bo nikt niema ochoty narażać się na spotkanie z potęgami piekielnemi.
Dzięki postrachowi, który strzegł domu i oddalał od niego niepotrzebnych widzów i świadków, łatwo było tam wejść w nocy, z pomocą drabinki ze sznura lub po prostu pierwszego lepszego drąga wyrwanego z sąsiednich płotów. Przyniósłszy tam jaki taki zapas rzeczy i żywności, można było bezpiecznie przeczekać dopóki nie nadarzyła się sposobność do ukradkowego wypłynięcia na morze. Niesie podanie, że przed czterdziestu laty, pewien zbieg, według jednych polityczny, zdaniem innych handlowy, przemieszkiwał czas niejaki w nawiedzonym domu w Plainmont, skąd udało mu się na rybackim statku odpłynąć do Anglji. Z Anglji łatwo dostać się do Ameryki.
To samo podanie twierdzi, że nikt nie tknie złożonych w tej ruderze zapasów, albowiem Lucyper zarówno, jak kontrabandziści mają interes w tem, żeby powrócił człowiek, który je zostawił.
Ze szczytów na którym stoi ów dom, widać na południe-zachód o milę od brzegów, skałę morską Hanois.
Sławna to skała. Wyrządziła ona wszystko złe, jakie mogą uczynić podwodne rafy. Najstraszniejszy to z rozbójników morskich. Jak zdrajca czyhał w nocy na okręty. Znacznie też rozszerzył cmentarze Tortevalu i Rocquaine.
W r. 1862 postawiono latarnię morską na tej skale.
Dziś skała Hanois przyświeca żegludze, którą niegdyś błąkała; zasadzka trzyma pochodnię w ręku. Dziś żeglaże, jak opiekuna i przewodnika szukają na widnokręgu tej skały, przed którą niegdyś uciekali, jak przed złoczyńcą. Skały Hanois uspokajają rozległe nocne przestworza, które dawniej przestraszały. Coś nakształt tego, jakby zbójca został żandarmem.
Są trzy Hanois: wielki Hanois, mały Hanois, la Mauve. Na małym to Hanois stoi dziś latarnia morska.
Skała ta jest częścią gromady śpiczastych raf, częścią podwodnych, częścią sterczących z morza. Nad wszystkiemi jednak góruje i niby forteca ma wysunięte baszty, od strony otwartego morza łańcuch trzynastu opok; na północ dwa sterczące z wody szkopuły: Wysokie Widły i Iglicę, oraz ławę piasczystą zwaną Herouèe; na południe trzy skały Cat-Rock, Percée, Roque Herpin; dalej, dwie mielizny Soutb Boue i Boue le Mouet, a prócz tego przed Plainmont, na równi z powierzchnią wody, urwisko Pols d’Aval.
Nie łatwa to rzecz przebyć wpław cieśninę między Hanois i Plaintmont, ale nie jest niemożebną. Przypominamy, że to była jedna z marynarskich przewag imci pana Clubin. Pływak, znający te głębie, ma dwie stacje dla wypoczynku: Skałę okrągłą, i dalej skręcając nieco na lewo, Skałę czerwoną.
Owej soboty, którą imci pan Clubin przepędził w Torteval, zdarzył się wypadek dość dziwny, o którym nieprędko rozeszła się wieść w okolicy. Albowiem, jak powiedzieliśmy wyżej, wiele rzeczy pozostaje w ukryciu z przyczyny przestrachu, jakim przejmują tych, co byli ich świadkami.
W nony, z soboty na niedzielę — data zdaje się nam być dokładną — troje dzieci wdarło się na stromą skałę Plainmont. Dzieci te wracały do wioski. Wracały od strony morza, gdzie zajmowały się wykręcaniem gniazd ptasich. Wszędy, gdzie są skały nadmorskie ze szczelinami, nie brak dzieci, wykręcających gniazda. Mówiliśmy już o tem. Przypominamy, że to niepokoiło Gilliatta ze względu na ptaki i z powodu dzieci.
Wydzieracze gniazd ptasich należą do uliczników oceanowych, wcale niebojaźliwych.
Noc była bardzo ciemna, gęste pokłady chmur zasłaniały zenit. Wybiła trzecia po północy na wieży kościoła Torteval, wieży okrągłej i spiczastej, podobnej do czapki czarodzieja.
Dlaczego dzieci wracały tak późno? Rzecz bardzo prosta. Poszły polować na gniazda makreli na urwisku Pois d’Aval. Pora roku była łagodna i zalecanki ptasząt wcześnie się zaczęły. Dzieci, przypatrując się krążeniom samców i samic około gniazdek, zapomniały o godzinie. Przypływ morza otoczył je, nie mogły na czas zdążyć do zatoczki, gdzie przyczepiły swą łódkę i musiały czekać na cyplu urwiska Pois, dopóki morze nie ustąpi. Dlatego wracały tak późno w nocy. Na te powroty, z gorączkowym niepokojem oczękują matki, i gdy wreszcie zniknie obawa, radość swoją wyrażają gniewem — a uspokojenie trwogi, szturchańcami. Dzieci te spieszyły dość niespokojnie. Ale spieszyły się, niespiesząc, z pewnem ociąganiem się, jakby miały ochotę nie wracać. Przeczuwały snąć, że nie same pocałunki, ale i coś gorszego je czeka.
Jedno tylko z tych dzieci niczego się nie lękało. Był to sierota, Francuz rodem, dziecię nieznanych rodziców; w owej chwili dość było zadowolone, że nie miało matki. Nikt się o nie nie troszczył, więc też nie było komu gc wybić. Dwaj inni chłopcy byli Guerneseyczycy, z parafji Torteval.
Wdrapawszy się na szczyt skały, trzej wydzieracze gniazd weszli na płaszczyznę, na której stał dom nawiedzony.
Zaraz poczuli przestrach, przestrach niezbędny w każdym przechodniu, zwłaszcza w dzieciach, o tak późnej godzinie i w tak odludnem miejscu.
I mieli ochotę uciekać co tchu starczy, i współcześnie brała ich chętka zatrzymać się i spojrzeć.
Zatrzymali się.
Spojrzeli na dom.
Dom był czarny i straszny.
Pośród pustej płaszczyzny sterczała bryła czarna, symetryczna, ohydna, kwadratowa masa o kątach prostych, podobna do olbrzymiego ołtarza ciemności.
Pierwszą myślą dzieci było uciekać; drugą, zbliżyć się. Nigdy jeszcze nie widziały tego domu o tak późnej godzinie — a jest w człowieku chętka spróbować, co to jest strach. Chłopcy mieli ze sobą małego Francuza i to ich ośmieliło zbliżyć się do domu.
Wiadomo, że Francuzi w nic nie wierzą.
Zresztą w kilkoro raźniej jest spotkać się z niebezpieczeństwem, a bać się we troje, dodaje odwagi.
Przytem chłopcy byli myśliwcami, dziećmi — we trzech razem nie mieli lat trzydziestu; lubili szukać, szperać, dochodzić rzeczy ukrytych; i dlaczegóż mieliby się cofać? Zaglądają w jednę szczelinę, czemużby nie zajrzeć w drugą? Kto idzie na polowanie, nie może przewidzieć, jak daleko pociągnie go namiętność; kto wyjdzie na poszukiwania, nieraz staje się pastwą własnej ciekawości. Chłopcy tyle się napatrzyli gniazd ptasich, że zdjęła ich ochota zajrzeć w gniazdo strachów. Poszperać trochę w piekle — i owszem!
Od zwierzyny do zwierzyny, nabiera się w końcu ochoty polować na djabła. Zaczyna się od wróbli a kończy się na chochlikach. I dzieciak chce wiedzieć, co ma sądzić o widmach, któremi straszyli go starsi. I pragnie poznać więcej cudownych historji o strachach, niż ich opowiadają stare piastunki.
Takie myśli snuły się bezładnie w głowach guerneseyskich wydzieraczy gniazd, i wkońcu dodały im otuchy. Chłopcy śmielej poszli ku domowi.
Zresztą na małym Francuziku, który pokrzepiał ich odwagę, można było coś polegać. Rezolutny to był chłopczyna, terminator u cieśli okrętowego, dzieciak z grubym głosem, wcześnie dojrzały; sypiał pod szychtami lub w szopie na słomie, zarabiał na życie, zatykając w okrętach szpary, lubił wdzierać się na mury i drzewa, bez skrupułów co do jabłek, około których przechodził; pracował na okrętach wojennych, był dzieckiem losu, przybłędą, wesołym sierotę, urodził się we Francji, a nie wiedział, w którem miejscu — dosyć powodów, by był junakiem; chętnie i szczodrze wspomagał biedniejszych, był zarazem bardzo złośliwym i bardzo dobrym jasnym blondynem, i znał się trochę z Paryżanami. Jak na teraz zarabiał szylinga dziennie zatykaniem szpar w łodziach rybackich, które naprawiano w Pequerries. Gdy mu przyszła ochota, robił sobie wakacje i szedł wykręcać gniazda. Takim był mały Francuzik.
Samotność miejsca miała coś w sobie grobowego. Czułeś tam groźną, złowrogą niedotykalność tajemnicy. Płaszczyzna milcząca i naga, w małej odległości niknęła z oczu, strome jej brzegi pędziły ku przepaści. Na dole, morze umilkło. Wiatr ucichł.
Źdźbła trawy nie poruszały się nawet.
Mali myśliwcy z Francuzikiem na czele, zwolna postępowali naprzód przypatrując się domowi.
Jeden z nich później, opowiadając nocną przygodę zrobił uwagę: że „Dom nic nie mówił”.
Wstrzymując oddech zbliżali się doń, jakby do dzikiego zwierza.
Wdarłszy się na złom skały, który od strony morza kończy się pewnego rodzą u międzymorzem, z opok, po których z trudnością można było chodzić, doszli dość blisko do rudery, ale widzieli tylko facjatę południową, całą zamurowaną; nie śmieli jeszcze posunąć się dalej i zawrócić na lewo, bo tam, rzecz straszna pomyśleć! zobaczyliby drugą facjatę z dwoma otwartemi oknami.
Wszelako odważyli się, gdy terminator Francuzik szepnął: zwracajmy na lewo. Z tamtej strony ładniej; trzeba zobaczyć dwa czarne okna.
Zwrócili się na lewo i doszli do drugiej strony domu.
Dwa okna były oświecone.
Dzieci w nogi.
Gdy ubiegły spory kawał drogi, Francuzik obejrzał się.
— Patrzajcie! rzekł, nie ma już światła.
W istocie nie było już światła w oknach. Czarny kontur rudery, niby cień na ścianie, rysował się na mglisto sinem tle nieba.
Strach nie minął, ale ciekawość wróciła. Wydzieracze gniazd ptasich znów zbliżyli się.
Nagle, w obu naraz oknach błysnęło światło.
Dwaj chłopcy z Tortevalu wzięli nogi za pas i czmychnęli. Djablik Francuz nie postąpił naprzóp ale też i nie cofnął się.
I stał nieruchony z twarzą obróconą ku domowi, i patrzył.
Jasność zaćmiła się i znów zabłysła. Straszny widok! Odblask światła padał strugą ognistą na trawę zwilżoną nocną rosą. Czasami światło rysowało na ścianach wewnętrznych czarne profile ruchome i cienie głów olbrzymich.
Zresztą w ruderze nie było sufitów, ani przepierzeń, tylko cztery ściany i dach; więc gdy światło ukazało się w jednem oknie, musiało także oświecić i drugie.
Widząc, że terminator ciesielski zatrzymał się, dwaj inni wydzieracze gniazd ptasich zwolna powrócili jeden za drugim, drżący ze strachu, ale ciekawi. Terminator rzekł do nich pocichu: strachy są w domu. Widziałem nos jednego. — Dwaj malcy z Torteval przytulili się do Francuzika, i zasłonieni jego postacią wspięli się na palcach, i przez jego ramię spojrzeli także na widma.
Ze swej strony rudera zdawała się także na nich patrzeć. W niemej, ciemnej przestrzeni miała dwie ogniste źrenice. Były to okna. Światło ciemniało, ukazywało się i znów gasło, jak zwykle światła djabelskie. Prawdopodobnie w tych złowrogich przerwach złe duchy wchodzą i wychodzą z piekła. Otchłań otwiera się i znów zamyka. Okno grobowe sprawiało efekt ślepej latarki.
Nagle gruba ciemność, ludzką mająca postać, ukazała się w jednem z okien, jakby przychodziła z zewnątrz, i zagłębiła się we wnętrze domu. Zdawało się, że ktoś wszedł.
Strachy zwykle oknem wchodzą.
Przez chwilę światło żywiej zajaśniało, potem zagasło i już się nie pokazało. Dom znów był czarny. Naówczas dał się słyszeć szelest podobny do głosów. Zawsze tak bywa; gdy widzisz, nic nie słyszysz — a gdy nic nie widzisz, słyszysz zato.
Noc na morzu dziwnie jest milczącą. Milczenie mroku jest tam głębsze niż gdzieindziej. Gdy wiatr nie świszczy, gdy fale nie szumią, na ruchliwych tych przestworzach, gdzie zwykle niedosłyszysz lotu orłów, usłyszałbyś, jak mucha przelatuje. Ten spokój grobowy złowrogo uwydatniał szmer wychodzący z rudery.
— Chodźmy bliżej, rzekł Francuzik.
I postąpił krok ku domowi.
Dwaj inni byli tak przestraszeni, że zdecydowali się iść za nim. Nie śmieli bowiem uciekać sami.
Gdy minęli dość sporą kupę chrustu, który niewiedzieć dlaczego uspokajał ich w tej samotności, zaszeleściły gałązki i puszczyk wyleciał z krzaku. Lot puszczyków jest dziwnie krzywy i niepokojący, Ptak minął z ukosa chłopców utkwiwszy w nich okrągłe i błyszczące w ciemnościach oczy.
Malcy zadrżeli, idąc za Francuzikiem.
Ten zaś przemówił do puszczyka:
— Wróbelku, zapóźno ostrzegasz. Już nie czas cofać się. Muszę zobaczyć.
I postąpił naprzód.
Pomimo chrupania suchego zielska pod kutemi podeszwami jego grubych trzewików, można było słyszeć to głośniejszy, to cichszy szelest, jaki wychodził z rudery, podobny do rozmowy kilku osób.
Po chwili Francuzik dodał:
— Zresztą tylko głupcy wierzą w duchy.
Junactwo wśród niebezpieczeństwa dodaje wagi ociągającym się żołnierzom i popycha ich przód.
Dwaj malcy z Torteval szli dalej krok w za terminatorem ciesielskim.
Tymczasem głosy z rudery dochodziły coraz wyraźniej i donośniej. Dzieci słuchały. Ucho miewa także swoje powiększające złudzenia. Było to coś więcej niż szepty, niż gwar, ale mniej niż wrzawa. Czasami doleciały dwa lub trzy słowa wyraźnie wymówione. Niepodobna było zrozumieć tych słów, tak dziwacznie brzmiały.
Dzieci stanęły, słuchały, i znów szły dalej.
— Doprawdy! rozmowa duchów, mruknął terminator ciesielski; ale ja nie wierzę w duchy.
Malcy z Torteval mieli wielką ochotę zrejterować za kupę chrustu, byli jednak dość oddaleni od tego szańca, a ich przyjaciel terminator wciąż szedł ku ruderze. Bali się dotrzymać mu kroku, a nie śmieli go opuścić.
I zwolna, pełni trwogi, szli za nim.
Terminator obrócił się ku nim i rzekł:
— Sami wiecie, że to nieprawda. Niema strachów na świecie.
Dom stawał się coraz wyższym i wyższym. Głosy dolatywały coraz wyraźniej.
Dzieci zbliżały się do rudery.
Zbliżając się spostrzegły, że w domu było jakieś niby przyćmione światło. Rzeczywiście blatfawe światło rozlane we wnętrzu domu, zdawało się wychodzić ze ślepej latarki: przy takiem oświetleniu zwykli czarownicy oddawać cześć djabłu.
Podstąpiwszy dość blizko, dzieci stanęły.
Jeden z malców Tortevalu, ośmielił się zrobić uwagę:
— To nie duchy; to białe damy.
— A co tam wisi przy oknie?
— Coś nakształt postronka.
— To wąż.
— Stryczek wisielca, rzekł z powagą Francuzik. Takie rzeczy przydadzą się duchom. Ale ja w nie nie wierzę.
I w trzech susach stanął pod ścianą rudery. To junactwo gorączkowe było złączone z trwogą.
Dwaj inni, drżąc ze strachu, poszli za jego przykładem, i przytulili się do Francuzika, jeden z prawej, drugi z lewej strony. Dzieci przyłożyły ucha do ściany. Rozmowa wciąż toczyła się w domu.
Widma tak mówiły zepsutem hiszpańskim narzeczem:
— Więc rzecz ułożona?
— Ułożona.
— Zgoda?
— Zgoda.
— Pewien człowiek zaczeka tu i odpłynie do Anglji z Blasquitem.
— A zapłaci?
— Zapłaci.
— Dobrze więc, Blasquito zabierze tego człowieka na swoją łódkę.
— Nie będzie się go wypytywał skąd pochodzi?
— Nam nic do tego.
— Nie zapyta nawet o nazwisko?
— A to na co? Co nam po nazwisku, byle miał nabity worek.
— Dobrze; więc ów człowiek, czeka w tym domu.
— Trzeba pomyśleć, żeby miał co jeść.
— Znajdzie.
— Gdzie?
— W tym worku, który tu z sobą przynoszę.
— Bardzo dobrze.
— Czy mogę go tu zostawić?
— Kontrabandziści nie są złodziejami.
— A wy, kiedy wyruszacie na morze?
— Jutro rano. Gdyby wasz człowiek był gotów, zabralibyśmy go zaraz.
— Nie jest gotów.
— Jak mu się podoba.
— Ile dni ma czekać w tym domu?\
— Mniej więcej, dwa, trzy lub cztery dni.
— Czy pewno wróci Blasquito?
— Z pewnością.
— Tu? Do Plainmont?
— Do Plainmont.
— W którym tygodniu?
— W przyszłym.
— Którego dnia?
— W piątek, w sobotę lub w niedzielę.
— I nie zawiedzie?
— Jest przecie moim imiennikiem.
— I w każdej porze tu przybywa?
— W każdej. Człek to odważny. Ja jestem Blasco, a on Blasquito.
— Tak więc niechybnie przybędzie do Guernesey?
— Ja przybywam jednego miesiąca, a on drugiego.
— Rozumiem.
— Licząc od przeszłej soboty tydzień, od dziś za pięć dni Blasquito przyjedzie.
— A jeśli morze będzie nieużyte?
— Jeśli burza?
— Tak.
— Blasquito nie przybędzie tak prędko, ale przybędzie.
— Skąd?
— Z Bilbao.
— A dokąd się uda?
— Do Portland.
— Dobrze.
— Lub do Tor Bay.
— Tem lepiej.
— Wasz człowiek może być spokojnym.
— Blasquito nie zdradzi?
— Tchórze tylko są zdrajcami. My jesteśmy odważni. Morze jest świątynią zimy. Zdrada jest świątynią piekła.
— A czy nikt nas tu nie słyszy?
— Niepodobieństwo. Nikt nie słucha i nikt nie patrzy, bo strach tworzy dokoła pustynię.
— Wiem o tem.
— Ktoby odważył się nas podsłuchiwać?
— Macie rację.
— Zresztą, choćby podsłuchiwano nic nie zrozumieją. Mówimy djabelskim językiem, którego nikt nie zna. Wy umiecie nim mówić, co dowodzi, że należycie do naszych.
— Przyszedłem ułożyć się z wami.
— Dobrze.
— A teraz pójdę.
— Zgoda.
— A jeśli podróżny zechce, by Blasquito powiózł go gdzieindziej, niż do Portland lub Tor Bay?
— To powiezie, niech tylko grubo zapłaci.
— I Blasquito zrobi to, co zechce ów człowiek?
— Blasquito zrobi wszystko za pieniądze.
— Czy dużo trzeba czasu, by dostać się do Tor Bay?
— To zależy od fantazji wiatrów.
— Ośm godzin?
— Czasem mniej, czasem więcej.
— I Blasquito będzie posłuszny swemu pasażerowi.
— Jeśli morze będzie posłuszne Blasquitowi.
— Dobrze mu zapłaci.
— Złoto jest złotem, a wiatr wiatrem.
— Macie rację.
— Człowiek ze złotem robi co może, ale Bóg robi z wiatrem co zechce.
— Człowiek, który zamierza odpłynąć z Blasquitem będzie tu w piątek.
— Dobrze.
— O jakiej porze przybywa Biasquito?
— W nocy. W nocy przybywa i w nocy odjeżdża. Mamy żonę zwaną Morzem i siostrę, która się zowie Nocą. Żona zwodzi czasami, ale siostra nigdy.
— Więc wszystko ułożone. Bywajcie zdrowi.
— Dobranoc. Może łyk wódki na drogę?
— Dziękuję.
— Smaczniejsza od ulepku.
— Mam tedy wasze słowo.
— Jestem człowiek honorowy.
— Żegnam.
— Wy jesteście szlachcicem, a ja rycerzem!
Oczywistem było, że tylko djabli mogli tak mówić. Dzieci nie słuchały już więcej i tym razem na dobre drapnęły, gdyż mały Francuzik, nareszcie przekonany, uciekał równie szybko, jak drudzy.
We wtorek, po tej sobocie, imci pan Clubin wrócił z Durandą do St. Malo.
Tamaulipas wciąż jeszcze stał na kotwicy.
Imci pan Clubin, kopcąc z fajki zapytał właściciela oberży Jana:
— Cóż, kiedy wyrusza ten Tamaulipas?
— Pojutrze, we czwartek, odpowiedział oberżysta.
Tego wieczora Clubin jadł przy stole strażników nadbrzeżnych, i przeciw swemu zwyczajowi wyszedł zaraz po wieczerzy. Nieobecność ta była powodem, że nie zajrzał do kantoru Durandy i że nie był obecny przy jej ładowaniu. To zaniedbanie w człowieku tak punktualnym zaraz spostrzeżono.
Jak się zdaje, Clubin rozmawiał czas pewien ze swoim przyjacielem wekslarzem.
I nie wrócił, jak we dwie godziny po zadzwonieniu na gaszenie ognia po domach. A że dzwon pararafjalny daje ten sygnał o godzinie dziesiątej, była więc północ, gdy Clubin szedł na spoczynek.
Przed laty czterdziestu St. Mało miało uliczkę zwaną Coutanchez. Uliczka ta już dziś nie istnieje, zniszczono ją bowiem przy przebudowaniu miasta.
Był to podwójny rząd domów drewnianych, pochylonych ku sobie, a tak bliskich, że rozdzielał je ledwie rynsztok zwany ulicą. Idąc musiałeś rozkraczać nogi po obu stronach płynącej środkiem wody i potrącać głową lub łokciami o domy na prawo i na lewo. Stare te, średniowieczne dworki normandzkie miały coś ludzkiego w owych profilach. Między starym domem i starą czarownicą różnica niewielka. Górne piętra tych domów w głąb zaciśnięte, niby usta bez zębów, ich wystające dachy, dymniki z okienkami i sterczące ganki żelazne, miały wiele podobieństwa do brody, brwi i nosa starej jednookiej kobiety. Mury— to policzki zmarszczone i krostowate. Domy te stykały się czołami, jakby społem spiskowały jaką niegodziwość. Wszystkie występki dawnej cywilizacji zdają się być w związku z tą architekturą.
Największy z domów uliczki Coutanchez, najsławniejszy, albo raczej najbardziej osławiony, nazywa się Jacressarda.
Jacressarda była mieszkaniem tych, co nigdzie nie mieli mieszkania. We wszystkich miastach, zwłaszcza portowych, są męty, ociekające z ludności. W skład ich wchodzą włóczęgi bez nazwiska, bez zatrudnienia, tak dalece nieznani, że nawet sądy nie mogę nic od nich się dowiedzieć; awanturnicy, spekulanci na cudzą kieszeń, chemicy-oszuści, wciąż szukający filozoficznego kamienia, wszelkiego rodzaju obdartusy, bankruty, niezręczni rabusie, (bo zręczni wypływają na wierzch) pracownicy i pracownice niegodziwości, hultaje i hultajki, ludzie bez skrupułu z podartemi łokciami, łajdacy przywiedzeni do nędzy, łotrowie źle wynagrodzeni, rabusie zwyciężeni w pojedynku społecznym, wygłodniali żarłocy, wyrobnicy występku, nędznicy w podwójnem i opłakanem znaczeniu tego wyrazu. Rozum ludzki zmarł tu, zbydlęciał. Jest to śmietnik dusz.
Gromadzi się to w kącie, gdzie kiedy niekiedy przesunie się miotła, zwana przyzwoitością policyjną. Takim śmietnikiem w St. Malo była Jacressarda.
W jaskini tej nie spotykamy wielkich zbrodniarzy, bandytów, zbójców, krzepkich dzieci ciemnoty i nędzy. Jeśli z nich który popełnił zabójstwo, to w stanie bydlęcego opilstwa; najwięcej tu bywa złodziejów i oszustów. Plwociny to raczej, niż wymioty społeczeństwa. Łajdaków, włóczęgów i żebraków pełno, ale rozbójników mało. Wszelako nie trzeba zbytecznie temu ufać. Pośród tych włóczęgów trafisz czasem na wielkich zbrodniarzy. Pewnego razu zarzucając sieci na szynkownię zwaną Epi-scié, która była tem w Paryżu, czem Jacressarda w St. Malo, policja złowiła sławnego Lacenaire.
Legowiska te wszystko przyjmują. Upadek równa wszystkie stany. Czasami wpadnie tam i odarta uczciwość. Cnota i prawość miewają takie przygody. Wogóle nie trzeba zbytecznie cenić Luwrów, ani zbyt gardzić galerami. Szacunek publiczny, zarówno, jak powszechną naganę, należy poddawać roztropnej krytyce. Zdarzają się bowiem niespodzianki. Czasami we wszetecznej norze trafisz na anioła, lub w gnoju na perłę — tak, znajdują się niekiedy te posępne i olśniewające skarby.
Jacressarda była raczej podwórkiem, niż domem i raczej studnią, niż podwórkiem. Od ulicy nie miała górnych pięter. Wysoki mur przebity niskieml drzwiami tworzył facjatę. Nacisnąłeś klamkę, pchnąłeś drzwi i byłeś już na podwórku.
Pośrodku podwórka był okrągły dół otoczony kamienną cembrowiną zrównaną z poziomem. Była to studnia. Podwórko małe, ale studnia ogromna. Około cembrowiny bruk był powybijany.
Kwadratowy dziedziniec z trzech stron był zabudowany. Od ulicy tylko mur, ale naprzeciw drzwi, na prawo i na lewo były mieszkania.
Gdy noc zapadła, jeślibyś miał odwagę wejść do tej nory i posłuchać szmeru pomieszanych oddechów, przy świetle gwiazd lub księżyca ukazałby się twoim oczom następujący mglistych zarysów obraz:
Podwórko Studnia. Dokoła podwórka, naprzeciw drzwi szopa zbudowana w kształcie podkowy; przegniła galerja, pułap z belek wsparty na murowanych słupach nierówno rozstawionych; pośrodku studnia; dokoła studni, na barłogu leżały niby nanizane, jak paciorki, podeszwy starych butów, palce wyłażące z dziur trzewików, mnóstwo bosych pięt, nóg męskich, niewieścich i dziecinnych. Wszystkie te nogi spały.
Dalej za temi nogami, oko, zanurzając się w półcieniu szopy, rozróżniało ciała, kształty, uśpione głowy, bezwładne długie postacie, łachmany płci obojga pomieszane w barłogu, dziwnie złowrogie pokłady cielsk ludzkich. Sypialnia ta służyła każdemu. Płaciło Się dwa soldy na tydzień. Nogi dotykały studni. Podczas nocy burzliwych, deszcz padał na te nogi; podczas nocy zimowych śnieg pokrywał te ciała.
Jakie to istoty? Ludzie nieznani. Przychodzili tu wieczorem, a odchodzili zrana. Nocne te poczwary zawadzają porządkowi społecznemu. Niektóre wciskały się nocą i nic nie płaciły. Większa część nie miała nic w ustach przez cały dzień. Wszystkie występki, wszystkie ohydy, wszelkie brudy, wszystkie nędze mieszały się tu społem; wspólny sen morzył je na wspólnem plugawem łożu. Sny tych wszystkich dusz tworzyły dobrane sąsiedztwo. Grobowa schadzka, na której poruszały się i łączyły w tych samych cuchnących wyziewach, znużenie, osłabienie, nie wytrzeźwione pijaństwo, znojne wędrówki dzienne, bez kawałka chleba w ustach i bez poczciwej myśli w głowie, wycieńczenie z zamkniętemi powiekami, zgryzota sumienia, pożądliwości, rozczochrane i z barłogiem zmieszane włosy, twarze ze śmiertelnem spojrzeniem, a może i pocałunki ust szatańskich. Zgnilizna ludzka fermentowała w tej jaskini. Fatalność, podróż, okręt, co wczoraj zawinął, wyjście z więzienia, los, noc, rzucały ich na to legowisko. Codziennie los wysypywał tu swój koszyk śmieci. Wchodził, kto chciał, spał, kto mógł, mówił, kto się ośmielił. Było to bowiem miejsce cichych szeptów. Każdy skwapliwie znikał w tłumie. Każdy pragnął zapomnieć się we śnie, nie mogąc zupełnie zaginąć w cieniu. Brano więc ze śmierci to, co się dało. I zamykano oczy w tem bezładnem konaniu, które się co wieczór powtarzało. Skąd pochodzili? ze społeczeństwa, bo byli nędzą — z morza, bo byli szumowinami.
Nie każdy kto chciał, dostał słomy. Niejeden nagi tarzał się po bruku; leżeli ściśnięci; wstawali prawie bezwładni. Studnia bez obmurowania, bez pokrywy, zawsze otwarta, ziejąca, miała trzydzieści stóp głębokości. I lały się w nią deszcze i ściekały tam wszystkie nieczystości i plugastwa podwórka. Przy studni stało wiadro do wyciągania wody. Kto miał pragnienie, pił. Kto się nudził, topił się w studni. Ze snu w barłogu łatwo zsuwano się do snu wiekuistego. W r. 1819 wydobyto z tej studni czternastoletnie dziecko.
Zęby nie narazić się na niebezpieczeństwo w tym domu, trzeba było należeć do cechu. Profanów źle tam widziano.
Czy te istoty znały się z sobą? Nie, ale się węszyły.
Kobieta, pani tego domu, młoda, dość przystojna, ustrojona w czepek ze wstążkami, czasami umyta wodą ze studni, miała jedną nogę drewnianą.
Skoro świt, wypróżniało się podwórko; zwykli goście rozpierzchali się w różne strony.
Na podwórku były kogut i kury, które codziennie grzebały w barłogu. Wpoprzek podwórka leżała belka na słupach, w kształcie szubienicy, która nie byłaby zbyt niestosowną w tem miejscu. Często na zajutrz po dżdżystych wieczorach, widziano suszącą się na tej belce suknię jedwabną wilgotną, która była własnością kobiety z drewnianą nogą.
Ponad szopą, było pierwsze piętro, równie jak szopa okalające całe podwórko, a nad piętrem był strych. Zgniłe drewniane schody prowadziły na piętro przez dziurę w pułapie szopy. Po tej chwiejniej drabinie sztykutała na górę kobieta z drewnianą nogą.
Lokatorowie czasowi, tygodniowi lub jednonocni, mieszkali na podwórku; lokatorowie stali mieli mieszkanie w domu.
W domu tym były okna bez szyb, futryny bez drzwi, kominy bez ogniska. Z jednego do drugiego przechodziłeś przez długą prostokątną dziurę, która niegdyś była drzwiami, lub przez trójkątny otwór w belkowaniu ścian zrobiony. Opadły tynk pokrywał podłogi. Nie można było wiedzieć jakim sposobem dom ten utrzymywał się na fundamentach. Lada wiatr go poruszał. Na górę wchodziło się z wielką biedą po śliskich zużytych schodach. Wszystko tam było przezroczyste, niby rzeszoto. Zima wsiąkała w ruderę jak woda w gąbkę. Obfitość pajęczyny była jedyną rękojmią, że dom nie zwali się bezzwłocznie. Sprzętów zgoła żadnych. Dwa lub trzy sienniki rozprute leżały w kątach; więcej w nich było prochu niż słomy. Tu i ówdzie dzban i miska do różnych używana posług. Woń mdła i ohydna.
Okna wychodziły na podwórze, które podobne było do wozu napełnionego śmieciami. Nie mówiąc już o ludziach, niepodobna byłoby opisać rzeczy, które tam gniły, rdzewiały i murszały. Przykładne braterstwo panowało w tem rumowisku: gruzy leciały z murów, szmaty leciały z ludzi. Szmaty, niby nasiona padały na gruzy.
Oprócz ludności przechodniej, która mieściła się na podwórzu, Jacressarda miała trzech lokatorów; węglarza, gałganiarza i alchemika, który fabrykował złoto. Węglarz i gałganiarz zajmowali dwa sienniki na pierwszem piętrze; alchemik mieszkał pod strychem, który niewiadomo dlaczego nazywano poddaszem. W jakim kącie sypiała kobieta, nikt nie wiedział. Alchemik był trochę poetą. Zajmował on pod dachówkami izdebkę, gdzie było wąskie okienko i ogromny komin, w którego czeluściach jęczały wichry. Ponieważ okienko było nieoszklone, więc je zabił kawałkiem blachy, przez którą przechodziło mało światła, a wiele zimna. Węglarz płacił komorne workiem węgli, gałganiarz miarką pszenicy co tydzień dawaną kurom, a alchemik nic nie płacił, a tymczasem palił dom potrosze. Powydzierał deski, jakie były pod strychem, wyciągał krokwie z wiązania dachu i rozgrzewał niemi tygielek, w którym robił złoto. Na ścianie nad siennikiem gałganiarza, stały dwa rzędy liczb spisywanych co tydzień, rząd trójek i rząd piątek, według tego jak gałganiarz płacił 3 lub 5 centymów za miarkę pszenicy. Tygielek, w którym alchemik miał wyrobić złoto z różnych ingredjencji, był starą pękniętą bombą. Przemiana podłych metali na złoto żywo go zajmowała. Czasami mówił o tem obdartusom podwórka, ale wyśmiewali go. Ludzie ci są pełni przesądów, odpowiadał na to. I postanowił sobie, że nie umrze, dopóki nie wrzuci kamienia filozoficznego do skarbnicy wiedzy. Jego tygielek spożywał dużo drew; poręcz schodów przeszła przez niego. Cały dom znikał na wolnym ogniu. Gospodyni mówiła do alchemika: Nie zostawisz mi pan nic prócz łupiny. — Ale alchemik rozbrajał ją, improwizując na jej cześć wiersze.
Taką była Jacressarda.
Dziecko, a może karzełek, mające lat dwanaście, a może sześćdziesiąt, kretyn, zawsze z miotłą w ręku, było sługą.
Stali goście wchodzili drzwiami od podwórka; publiczność wchodziła drzwiami od sklepu.
Jaki to był sklep?
Wysoki mur, stanowiący facjatę od ulicy, miał otwór kwadratowy, który tworzył drzwi i okno zarazem, okno oszklone i opatrzone okiennicą jedyną w całym domu, zamykaną na rygle. Za tą wystawę od strony ulicy był mały pokoik odgrodzony deskami od szopy, która była wspólną sypialnią. Na drzwiach od ulicy stał napis węglem: Tu można dostać różne osobliwości. Takie szyldy były w owym czasie dość pospolite. Na trzech pułkach w sklepie stały garnki fajansowe bez uszek, chińskie parasole z malowaneml figurkami, tu i owdzie popękane i niedające się zamknąć, ani otworzyć, niekształtne wazy i salaterki, stare kapelusze męskie i damskie, kilka muszli, kilka paczek starych kościanych i mosiężnych guzików, tabakierka z portretem Marji Antoniny i obdarty tom algebry Boisbertranda. Taki był dobór osobliwości. Sklep łączył się tylnemi drzwiami z podwórkiem, na którem była studnia. Był w nim także stół i ławeczka. Kobieta z drewnianą nogą spełniała obowiązki sklepowej.
Clubin nie był w Oberży Jana przez cały wieczór wtorkowy; nie było go także i we środę wieczór.
Tego wieczora o zmroku dwóch ludzi weszło na uliczkę Coutanchez i zatrzymało się przed Jacressardą. Jeden z nich zastukał w szybę. Drzwi sklepu otworzyły się. Ludzie weszli. Kobieta z drewnianą nogą powitała ich uśmiechem przeznaczonym tylko dla panów obywateli. Świeca paliła się na stole.
Ludzie ci w istocie byli obywatelami.
Ten, który zastukał, rzekł: — Dobry wieczór jejmości. Przychodzę w wiadomym interesie.
Kobieta z drewnianą nogą znów się uśmiechnęła i wyszła tylnemi drzwiami, które prowadziły na podwórko ze studnią. Po chwili, tylne drzwi otworzyły się i ukazał się w nich mężczyzna w czapce i bluzie, z pod której sterczał jakiś przedmiot. Źdźbła słomy tkwiły w fałdach bluzy, a spojrzenie miał człowieka, którego tylko co obudzono.
Zbliżył się. Spojrzeli po sobie. Mężczyzna w bluzie z miną głupkowatą i zarazem chytrą, rzekł:
— To pan puszkarz?
Ten, co zastukał, odpowiedział:
— Tak. A wy Paryżanin?
— Zwany Czerwoną skórką. Tak.
— Pokażcie.
— Proszę.
Mężczyzna wyjął z pod bluzy rewolwer, broń dość rzadką w Europie na owe czasy.
Rewolwer był nowy i połyskujący. Dwaj obywatele przyjrzeli mu się z uwagą. Ten, który zdawał się znać Jacressardę i którego mężczyzna w bluzie nazwał puszkarzem, wypróbował mechanizm rewolwera i podał go drugiemu, który mniej podobny do obywatela miejskiego, stał teraz plecami obrócony do światła.
Puszkarz znów się odezwał:
— Ile za to? Mężczyzna w bluzie odpowiedział:
— Przybywam z tem z Ameryki. Inni przywożą małpy, papugi i bydło, jakby Francuzi byli barbarzyńcami. Ja przywiozłem tę machinkę. Użyteczny wynalazek.
— Ile za to? — powtórzył puszkarz.
— Pistolet z walcem ładunkowym, ruchomym.
— Ile?
— Paf! pierwszy strzał. Paf! drugi strzał. Paf.., leci to, jak grad! Doskonały instrument.
— Ile za to?
— Ma sześć lufek.
— Gadajcież, ile za to?
— Sześć lufek, więc sześć ludwików.
— Dam pięć ludwików?
— Niepodobna. Po ludwiku od kuli. Ostatnia cena.
— Jeśli mamy robić interes, to trzeba coś ustąpić.
— Powiedziałem umiarkowaną cenę. Przypatrz-no się tylko, panie puszkarzu.
— Już oglądałem.
— Walec ładunkowy wykręca młynka, jak pan Talleyrand. Możnaby go pomieścić w słowniku chorągiewek. Istny klejnocik.
— Widziałem go.
— Co do lufek, robota hiszpańska.
— I to spostrzegłem.
— Dziwerowane. Powiem panu, jak się to dziweruje. Wsypujesz w piec stare żelaztwo z dziadowskiego kosza. Stare gwoździe, stare zamki, stare podkowy...
— I stare sierpy i kosy.
— Właśnie miałem to powiedzieć, panie puszkarzu. Wszystko to rozgrzewasz do potu i masz wspaniały materjał żelazny...
— Zapewne, ale ten wspaniały materjał może się skrzywić i popękać.
— Zaradzą temu małe obrączki; zawijasz je, rozpalasz razem dwukrotnie aż do potu, kujesz wielkim młotem, wyciągasz między walcami, i masz wyśmienite żelazo, z którego wyrabiają się takie lufy.
— Jak widzę, znacie się na rzemiośle?
— Znam się na wszystkich rzemiosłach.
— Lufy mają kolor niebieskawy.
— To stanowi ich piękność, panie puszkarzu. Niebieskawy połysk nadaje się, smarując je masełkiem antymonowem.
— Mówiliśmy tedy, że damy wam pięć ludwików?
— A ja pozwolę sobie przypomnieć panu, że miałem zaszczyt powiedzieć sześć ludwików.
Puszkarz zniżył ton głosu.
— Posłuchajcie, Paryżaninie. Korzystajcie ze sposobności i pozbędźcie się tej machiny. Taka broń na nic wam się nie przyda, a zwraca tylko uwagę.
— Prawda, że trochę widoczna, — rzekł Paryżanin. — Bezpieczniej, gdy jest w kieszeni obywatela.
— Weźmiecie pięć ludwików.
— Nie, sześć. Po jednym od lufy.
— No, sześć napoleonów?
— Powiedziałem sześć ludwików.
— Więc nie jesteście Bonapartystą? wolicie Ludwika, niż Napoleona?
Paryżanin zwany Czerwoną Skórką, uśmiechnął się.
— Napoleon wart więcej, — rzekł — ale Ludwik lepiej dziś popłaca.
— Sześć napoleonów?
— Sześć ludwików. To stanowi dla mnie różnicę dwudziestu czterech franków.
— Więc nie zrobimy interesu.
— Dobrze. Schowam cacko.
— Schowajcie sobie.
— Co! miałbym spuszczać z ceny! Nie! Nikt mi nie zarzuci, żem się za bezcen pozbył rzeczy, która jest świetnym wynalazkiem.
— A zatem dobranoc.
— Ma to ogromną wyższość nad pistoletem; Indjanie Chesapeaku nazywają to Nortay-u-Hah.
— Damy złotem pięć ludwików.
— Nortay-u-Hah, to znaczy krótka fuzja. Nie każdy wie o tem.
— Damy pięć ludwików i talara w dodatku.
— Powiedziałem już panu sześć ludwików.
Mężczyzna, który stał obrócony plecami do świecy i nic nie mówiąc podczas tej rozmowy, obracał walec ładunkowy, teraz zbliżył się do puszkarza i szepnął mu do ucha:
— Czy dobry ten rewolwer?
— Doskonały.
— Dam sześć ludwików.
W pięć minut później Paryżanin zwany Czerwoną skórką, chował sześć luidorów do tajemnej kieszonki w bluzie pod pachę, a puszkarz i nabywca z rewolwerem w kieszeni, wyszli z uliczki Coutanchez.
— Nazajutrz we czwartek, niedaleko od St. Malo, przy cyplu Decollé, zdarzył się tragiczny wypadek w miejscu, gdzie skały wzdłuż brzegów są najwyższe, a morze najgłębsze.
Wysunięty w morze zrąb skały kształtu żelezca od dzidy, łączy się tam z lądem przez wąskie międzymorze, przedłuża w wodzie i nagle kończy się śpiczastym złamem, jakiemu podobnych wiele pobudowało morze. By się dostać z lądu na szczyt tej śpiczastej skały, trzeba iść pochyłością po dość stromych wzgórzach.
Właśnie na jednym z takich szczytów, około czwartej po południu, stał mężczyzna owinięty płaszczem mundurowym i prawdopodobnie uzbrojony, co łatwo można było poznać po prosto i kończasto ułożonych fałdach jego płaszcza. Wierzchołek, na którym stał ten człowiek, był dość obszerną płaszczyzną tu i owdzie zarzuconą ziarnkami skał, tworzących wąskie przejścia zarosłe gęstą murawą. Od stony morza płaszczyzna kończyła się spadzistym, pionowym prawie zrębem, który na wysokości sześćdziesięciu stóp nad powierzchnią morza zdawał się być ściosanym pod ołowiankę. Wszelako lewy kąt zrębu usunął się w morze i tworzył naturalne schodki na granitowych skałach; schodki niebardzo wygodne, bo wymagały niekiedy olbrzymich kroczeń i małpich skoków. Nie trudno tam było kark skręcić. Na upartego jednak, mogłeś tamtędy zsunąć się do morza i pod ścianę skały wsiąść w łódkę.
Wiatr zadął. Mężczyzna owinięty płaszczem, mocno trzymając się na nogach, lewą ręką podparł prawy łokieć, zmrużył jedne oko, a do drugiego przyłożył lunetę. I zdawał się patrzeć z wytężoną uwagą. Kilka zaledwie kroków dzieliło go od przepaścistej krawędzi; stał tam nieruchomy z wzrokiem utkwionym w widnokrąg. Przypływ morza był zupełny, fale uderzały pod nim o ściany skały.
Przedmiotem, w który wpatrywał się ten człowiek był okręt na otwartem morzu, robiący w istocie dziwne manewra.
Okręt ten przed godziną zaledwie wypłynął z portu St. Malo, a teraz zatrzymał się za skalistemi ławami. Był trzymasztowy. Nie zarzucił kotwicy i usiłował jedynie bieg swój powściągnąć.
Mężczyzna, który był strażnikiem nadbrzeżnym, jak to wskazywał jego płaszcz mundurowy, bacznie śledził manewry trzymasztowego okrętu i zdawał się notować je w pamięci. Okręt powstrzymał swój pęd, rozpuszczając żagle w dwóch przeciwnych kierunkach, i posuwał się zaledwie pół mili francuskiej na godzinę.
Było jeszcze zupełnie widno, zwłaszcza na otwartem morzu i na szczycie skały. U dołu przy brzegach zmrok zapadał.
Strażnik na czatach, sumiennie szpiegując manewry na otwartem morzu, nie pomyślał o zrewidowaniu skał po obu stronach i pod sobą. Plecami obrócony do schodków, które łączyły wierzchołek skały z morzem, nie spostrzegł, że tam coś się poruszyło. Na tych schodkach, za jednem zagięciem ściany skały, ukrył się człowiek, prawdopodobnie jeszcze przed przyjściem strażnika. Kiedy niekiedy głowa jego wysuwała się z poza ściany, patrzyła w górę i szpiegowała szpiega. Głowa ta ocieniona szerokim amerykańskim kapeluszem, należała do owego kwakra, który przed dziesięcioma dniami rozmawiał z kapitanem Zuela na żwirowem wybrzeżu Małego Bey.
Nagle strażnik podwoił baczność. Szybko otarłszy rękawem szkło lunety, z nową energję skierował ją na okręt trzymasztowy.
Jakiś czarny punkcik oddzielił się od statku.
Owym czarnym punkcikiem, który na morzu zdawał się być mrówkę, była łódź.
Łódź zbliżała się do lądu, silnie popychana wiosłami kilku marynarzy.
Po kilku ukośnych zwrotach, łódź skierowała się ku cyplowi Decollé.
Baczność strażnika doszła do najwyższego stopnia wytężenia. Ani jedno poruszenie łodzi nie uszło jego uwagi. I zbliżył się jeszcze parę kroków do przepaścistej krawędzi.
W tej chwili człowiek wysokiego wzrostu, kwakier, stanął na ostatnim schodku w tyle za strażnikiem. Strażnik go nie widział.
Człowiek zatrzymał się chwilę, opuściwszy ręce z zaciśniętemi pięściami, i okiem myśliwca celującego do zwierzyny, spojrzał na plecy strażnika.
Cztery tylko kroki ich dzieliły; człowiek wysunął jednę nogę i zatrzymał się; potem wysunął drugą, i znów się zatrzymał; tylko jego nogi poruszały się idąc, bo reszta ciała była nieruchomą jak posąg; stopy bez szelestu dotykały murawy. Tak zrobił trzy kroki i zatrzymał się znowu, dotykając już prawie strażnika, który wciąż stał nieruchomy z lunetą przy oku. Człowiek zwolna podniósł zaciśnięte ręce do wysokości szyi strażnika, i nagle dwie te pięści, jakby wystrzelone, uderzyły w dwie tamtego łopatki. Cios był fatalny. Strażnik nie miał nawet czasu krzyknąć i spadł głową ze szczytu skały w morze. Dwie jego podeszwy zaledwie mignęły w przelocie. Rzekłbyś, kamień rzucony w wodę. Otchłań zamknęła się nad nim.
Dwa lub trzy wielkie koła utworzyły się na powierzchni posępnej wody, i zniknęły.
Pozostała tylko luneta, która z rąk strażnika wypadła na murawę.
Kwakier schylił się nad brzegiem przepaścistego zrębu, popatrzył na znikające na wodzie koła, poczekał parę minut, i wyprostowawszy się, zanucił pod nosem:
Straciwszy życie.
I znów się schylił. Nic nie ukazało się na powierzchni. Tylko w miejscu, gdzie zatonął strażnik, utworzyła się gęsta brunatna masa, którą rozciągały kołyszące się fale. Prawdopodobnie strażnik rozbił czaszkę o którą ze skał podwodnych. Krew jego, wypływając na powierzchnię zafarbowała pianę. Kwakier, patrząc na czerwony plaster, znów zanucił.
Był jeszcze...
I nie dokończył, gdyż w tejże chwili usłyszał za sobą głos łagodny, który odezwał się w te słowa:
— A, to wy, Rantaine? Dobry wieczór. Zabiliście, jak widzę, człowieka.
Zabójca obrócił się i piętnaście kroków za sobą zobaczył na ścieżce w rozpadlinach skał, niskiego wzrostu mężczyznę z rewolwerem w ręku.
— A tak, odpowiedział. Dobry wieczór, mości Clubin.
Mały człowieczek zadrżał.
— Poznaliście mię? zapytał.
— Czemu nie, przecie i wyście mnie poznali, odparł Rantaine.
Szmer uderzających o wodę wioseł dolatywał od strony morza. To łódź, którą śledził strażnik, zbliżała się do brzegu.
Imcipan Clubin rzekł półgłosem, jakby do siebie:
— Prędkoś się uwinął.
— Czego sobie życzycie? spytał Rantaine.
— Bagateli. Podobno dziesięć lat już upływa, jak was nie widziałem. Musieliście się zbogacić. Jakże zdrowie?
— Dziękuję, zdrów jestem, rzeki Rantaine. A wy?
Rantaine postąpił krok ku niemu.
Lekki suchy dźwięk doleciał jego uszu. To imci pan Clubin odwodził kurek rewolwera.
— Rantainie, jesteśmy o piętnaście kroków od siebie. Przestrzeń dogodna. Zostańcie na swojem miejscu.
— Ach, ach, ostrożni jesteście, jak widzę, rzeki Rantaine; czegóż odemnie chcecie?
— Przychodzę pogawędzić z wami.
Rantaine nie ruszył się z miejsca, a imci pan Clubin odezwał się znowu:
— Zamordowaliście strażnika.
Rantaine uchylił nieco kapelusza i odrzekł:
— Raz już miałem zaszczyt słyszeć to od was.
— Ale wtedy nie dość jasno się wyraziłem. Powiedziałem tylko: człowieka, a teraz mówię: strażnika. Ten strażnik miał numer sześćset dziewiętnasty. Był ojcem rodziny. Została po nim żona i pięcioro dzieci.
— Tak zwykle bywa, rzekł Rantaine.
Nastała chwila milczenia.
— Ludzie to wyborowi, ci strażnicy nadbrzeżni, odezwał się znów Clubin; wszyscy prawie dawni marynarze.
— Zauważyłam, iż zwykle zostawia się żonę i pięcioro dzieci, wtrącił Rantaine.
— Zgadnijcie, ile mię kosztował ten rewolwer, spytał imci pan Clubin.
— Piękne cacko, odpowiedział Rantaine.
— Ile je cenicie?
— Bardzo wysoko.
Kosztował mię sto czterdzieści cztery franki.
— Musieliście to kupić w sklepie na ulicy Coutanchez.
Clubin znów się odezwał:
— Ani pisnął. Nagłe spadnięcie tamuje oddech.
— Mości Clubin, będzie wicher tej nocy.
— Ja jeden znam tajemnicę.
— Czy ciągle mieszkacie w oberży Jana? spytał Rantaine.
— Tak. Tam wcale nieźle.
— Przypominam sobie, że jadłem tam smaczną kwaśną kapustę.
— Musicie być nadzwyczajnie silnym, Rantaine. Macie ogromne barki. Nie chciałbym dostać od was szczutka. Co do mnie, przychodząc na świat byłem tak wątłym i słabowitym, iż zwątpiono czy się uchowam.
— A jednak szczęśliwie was uchowano.
— Tak jest, ciągle mieszkam w starej oberży Jana.
— Mości Clubin, czy wiecie z czego was poznałem? Z tego, że wyście mię poznali. Zaraz sobie pomyślałem: tylko Clubin ma taką pamięć.
I postąpił krok ku niemu.
— Wróćcie się na dawne miejsce, Rantaine.
Rantaine cofnął się, mrucząc do siebie:
— Człek głupieje wobec tej piekielnej machinki.
Imci pan Clubin tak mówił dalej:
— Rozważmy położenie. Po prawej stronie od St. Enogat, stąd o trzysta kroków, mamy drugiego strażnika, numer sześćset ośmnasty, strażnik ten żyje; a po lewej stronie od St. Lunaire, mamy wartę celników. To znaczy, że siedmiu ludzi zbrojnych może tu przyjść za pięć minut. Skała będzie otoczoną, wąwóz obsadzą. Niepodobieństwo uciekać. A przytem zważcie, że trup leży u stóp skały.
Rantaine spojrzał z ukosa na rewolwer.
— Tak, tak, dobrzeście powiedzieli mości Rantaine: piękne to cacko może nabite jest tylko prochem. Ale cóż to stanowi? Dość strzelić w powietrze, by zbiegli się tu ludzie zbrojni. A mogę sześć razy wystrzelić.
Odgłos uderzeń wioseł stawał się coraz wyraźniejszym. Łódź była już niedaleko.
Ogromny mężczyzna z potężnemi barkami dziwnie spojrzał na małego człowieka. Imci pan Clubin mówił coraz spokojniej i coraz łagodniej.
— Rantaine, ludzie łódki, która przybija do brzegu, wiedząc, coście przed chwilą zrobili, pewnie pomogliby do aresztowania was. Zapłaciliście kapitanowi Zuela dziesięć tysięcy franków za przewóz. Mimochodem mówiąc, zrobilibyście daleko lepszy interes z kontrabandzistami z Plainmont; ale oni powieźliby tylko do Anglji, a zresztą nie możecie się narażać na wylądowanie Guernesey, gdzie mieszkańcy mają zaszczyt znać was osobiście. Wracam do obecnego położenia. Jeśli wystrzelę, natychmiast was aresztują. Płacicie Zueli za ułatwienie ucieczki dziesięć tysięcy franków. Daliście mu już pięć tysięcy zaliczki. Zuela weźmie pięć tysięcy i pojedzie sobie. Takie jest położenie. Rantaine, przebraliście się wyśmienicie. Ten kwakrowski kapelusz, to śmieszne ubranie i te kamasze dziwnie was zmieniają. Zapomnieliście jednak włożyć okulary. Szkoda też, żeście nie zapuścili brody.
Rantaine skrzywił usta do uśmiechu, ale ten uśmiech był podobny do zgrzytania zębów. Clubin tak mówił dalej:
— Rantaine, macie spodnie amerykańskie z dwiema kieszeniami. W jednej jest zegarek. Możecie go sobie zatrzymać.
— Dziękuję, mości Clubin.
— W drugiej jest pudełko z kutego żelaza, otwierane i zamykane sprężyną. Jest to stara żeglarska tabakierka. Wyjmijcie ją z kieszeni i rzućcie do mnie.
— Ależ to kradzież!
— Wolno wam przywołać straż.
Clubin i Rantaine bystro spojrzeli sobie w oczy.
— Posłuchajcie, mess Clubin... rzekł Rantaine, postępując krok naprzód i wyciągając dłoń otwartą.
Mess było pochlebstwem.
— Pozostańcie na swojem miejscu, Rantaine.
— Mess Clubin, wejdźmy w układy. Daję wam połowę.
Clubin założył na krzyż ręce i wysunął lufę rewolweru.
— Rantaine, za kogoż to mię macie? Jestem uczciwym człowiekiem.
I dodał po chwili milczenia:
— Oddajcie wszystko.
Rantaine mruknął pod nosem.
— Mocna szkuta; niech go licho porwie!
Oko Clubina zapalało, głos stał się przenikliwym i ostrym, jak stal. I zawołał:
— Jak widzę, nie poznajecie się na mnie. Wy to nazywacie się Kradzieżą, a ja jestem Restytucją. Posłuchajcie, Rantaine. Przed dziesięciu laty uciekliście w nocy z Guernesey, zabrawszy z kasy stowarzyszenia pięćdziesiąt tysięcy franków, które były wasze, i zapomniawszy zostawić pięćdziesiąt tysięcy franków, które były cudze. Owe pięćdziesiąt tysięcy franków, któreście ukradli swemu wspólnikowi, zacnemu i czcigodnemu mess Lethierry, tworzą dziś wraz z procentem składanym w ciągu lat dziesięciu osiemdziesiąt tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć franków i sześćdziesiąt centymów. Wiem, że byliście u wekslarza. Powiem wam jego nazwisko: Rebuchet, ulica St. Vincent. Złożyliście u niego siedemdziesiąt sześć tysięcy franków w biletach banku francuskiego, a on dał wam za to trzy banknoty angielskie, każdy po tysiącu funtów szterlingów, i jeszcze kilka funtów. Banknoty te włożyliście do tabakierki żelaznej, a tabakierkę żelazną do kieszeni po prawej stronie. Te trzy tysiące funtów szterlingów tworzą sumę siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. W imieniu mess Lethierry poprzestanę na niej. Jutro odjeżdżam do Guernesey i oddam mu tę kwotę. Rantaine okręt trzymasztowy, który zatrzymał się na morzu, jest to Tamaulipas. Tej nocy posłaliście tam swoje rzeczy. Macie zamiar opuścić Francję. I słusznie. Udajecie się do Arequipa. Łódź przybija do brzegu, żeby was zabrać. Czekacie tu na nią. Słyszę, jak się zbliża. Odemnie tylko zależy puścić was, lub zatrzymać. Dość próżnych słów. Rzucajcie tabakierkę i jedzcie z Bogiem.
Rantaine sięgnął do kieszeni, wyjął tabakierkę i cisnął ją Clubinowi. Była to tabakierka żelazna.
Clubin schylił się ku ziemi, nie spuszczając głowy, podniósł tabakierkę, mając wciąż utkwione w Rantaine‘a swe oczy i sześć lufek rewolwera.
Potem zawołał:
— Przyjacielu, obróćcie się plecami do mnie.
Rantaine był posłuszny.
Imci pan Clubin włożył rewolwer pod pachę i nacisnął sprężynę tabakierki. Pudełko otworzyło się.
Były w niem cztery banknoty: trzy po tysiąc funtów, a jeden dziesięciofuntowy.
Clubin złożył trzy bilety tysiąco-funtowe, schował je do tabakierki, zamknął i wsunął do kieszeni.
Potem wziął z ziemi kamyk, obwinął go biletem dziesięcio funtowym i rzekł:
— Obróćcie się teraz twarzą.
— Rantaine obrócił się.
— Powiedziałem wam, mówił dalej Clubin, że poprzestanę na trzech tysiącach funtów. Jakoż zwracam wam dziesięć funtów.
To mówiąc, cisnął mu kamyk obwinięty biletem.
Rantaine kopnął nogą i strącił kamyk wraz z biletem do morza.
— Oho! rzekł Clubin: Jesteście, widać, bogaci. Mniejsza o to.
Szelest wioseł ucichł. Znaczyło to, że łódź przybiła do skały.
— Powóz wasz czeka na dole. Możecie jechać, Rantaine.
Rantaine zwrócił się ku schodkom i zsunął się niemi.
Clubin ostrożnie zbliżył się nad brzeg przepaści, wychyliwszy głowę, patrzył.
Łódź zatrzymała się przy ostatnim schodku, właśnie w miejscu, gdzie utonął strażnik.
Patrząc na zbiegającego na dół Rantaina, Clubin mruczał pod nosem:
— Poczciwiec ten numer sześćset dziewiętnasty! Myślał, że jest sam jeden. Rantaine myślał, że ich dwóch tylko, a ja wiedziałem, że jest nas trzech.
Zobaczywszy na trawie lunetę, którą upuścił strażnik, Clubin podniósł ją.
Szelest wioseł znowu się rozległ. Rantaine wskoczył do łodzi i wypłynęli na otwarte morze.
Gdy znacznie oddalili się do skały, Rantaine wyprostował się, okropnie namarszczył czoło, i grożąc pięścią krzyknął:
— Ha, sam djabeł jest podłym łajdakiem!
W kilka sekund później Clubin, stojąc na szczycie skały i skierowawszy lunetę na łódź, wyraźnie słyszał następujące słowa wymówione doniosłym głosem pośród szumu morza:
— Mości Clubin, jesteś uczciwym człowiekiem; a więc pozwolisz że, napiszę do Lethierry’ego i zawiadomię go o wszystkiem. Patrzaj, ta łódka rybacka z Guernesey powróci do St. Mało wraz z Zuelą i zaświadczy, że wam oddałem dla Mess Lethierry trzy tysiące funtów szterlingów.
Był to głos Rantaine’a.
Clubin nic nie robił na pół. Stojąc nieruchomy w tem samem miejscu, w którem przed godziną stał strażnik nadbrzeżny, przyłożył lunetę do oka i ani na chwilę nie spuścił spojrzenia z łódki. I widział jak malała na falach, jak znikała i ukazywała się znowu, jak się zbliżyła do oczekującego okrętu i jak Rantaine stanął na pomoście okrętu Tamaulipas.
Gdy wciągniono łódź na most i złożono na rusztowaniu, Tamaulipas puścił się w dalszą drogę. Wicher zaświszczał od strony lądu i wydął wszyśtkte żagle; luneta Clubina wciąż była zwrócona na okręt, który malał coraz bardziej, aż wreszcie, w pół godziny później stał się czarnym punkcikiem — i zniknął w zmierzchu sinego nieba.
I tego jeszcze wieczora imci pan Clubin wrócił bardzo późno.
Jedną z przyczyn opóźnienia było to, że przed powrotem zaszedł do rogatki Dinan, gdzie były szynkownie, i w jednej z nich, wiedząc, że go tam nie poznają kupił flaszkę wódki, którą schował do głębokiej kieszeni w surducie, jakby miał zamiar ją ukryć; następnie wszedł na pokład Durandy, która miała nazajutrz rano odpłynąć i upewnił się, że wszystko jest w porządku.
Gdy imci pan Clubin wszedł do oberży Jana, w sali na dole był tylko stary kapitan p. Gertrais-Gaboureau, który wysączał butelczynę i kopcił fajkę.
P. Gertrais-Gaboureau powitał imci pana Clubin puszczając kłęby dymu i podnosząc do ust szklankę.
— Dobry wieczór, kapitanie Clubin.
— Dobry wieczór, kapitanie Gertrais.
— Cóź, Tamaulipas odpłynął?
— A! doprawdy nie uważałem, rzekł Clubin.
Kapitan Gertrais-Gaboureau splunął i rzekł?
— Powiadam panu, że Zuela wyniósł się.
— Kiedyż to? — Dziś wieczór.
— Dokąd? — Do djabła.
— Niewątpliwie; ale przecież, w które miejsce?
— Do Arequipa.
— Nic o tem nie wiedziałem, rzekł Clubin.
I dodał:
— Pójdę spać.
I zapali swoją świecę, poszedł ku drzwiom i powrócił.
— Czy byłeś pan w Arequipa, kapitanie Gertrais?
— Byłem. Przed dwoma laty.
— Gdzież się zatrzymuje po drodze?
— Potroszę wszędy; ale Tamaulipas nigdzie się nie zatrzyma.
P. Gertrais-Gaboureau wytrząsnął popiół fajki na talerz i tak mówił dalej:
— Znasz pan dwumasztowy statek Koń Trojański piękny trzymasztowy Trentemouzin, które odpłynęły do Cardiff. Nie radziłem im odjeżdżać z powodu złej pogody. I cóż? wróciły w ślicznym stanie. Dwumasztowy, w który ładowano terpentyną, napił się wody; musiano pompować, i wraz z wodą wypompowano wszystką terpentynę. Co do trzymasztowego, szczególniej ucierpiał na otwartem morzu, przód okrętu, lewy bok, pływaki kotwic i łańcuchy — wszystko to potrzaskało się. Liny od wierzchu masztu porwane, żelaza przedniego masztu połamane, i rzecz dziwna, sam maszt nie złamał się wprawdzie, ale jest zupełnie obdarty. W tułowiu okrętu masz dziurę przynajmniej na trzy stopy kwadratowe. Widzi pan, jak to źle nie — chcieć rad ludzi doświadczonych.
Clubin postawił na stole świecę i wyciągał szpilki, które miał w kołnierzu surduta.
— Wszak pan mówiłeś kapitanie Gertrais, odezwał się, że Tamaulipas nigdzie się nie zatrzyma?
— A nigdzie. Popłynie prosto do Chili.
— W takim razie nie może dać o sobie wiadomości podczas żeglugi?
— O, to co innego, kapitanie Clubin. Naprzód, może oddać listy wszystkim okrętom, które spotka płynące do Europy.
— Pan ma rację.
— Dalej, jest skrzynka do listów na morzu.
— Co pan nazywasz skrzynką do listów na morzu?
— Alboż jej nie znasz, kapitanie Clubin?
— Nie znam.
— Minąwszy cieśninę Magelańską...
— Cóż tedy?
— Wszędy masz śnieg, ciągłe burze, szkaradne wichry, morze nie warte niucha tabaki.
— Cóż dalej?
— A gdy opłyniesz przylądek Monmoutha...
— Aha. Cóż wtedy?
— Wtedy musisz opłynąć przylądek Walentego.
— A dalej?
— A dalej opłyniesz przylądek Izydora.
— A potem?
— A potem opłyniesz cypel Anny.
— Bardzo dobrze; ale co pan nazwałeś skrzynką do listów na morzu?
— Zaraz panu powiem. Góry na prawo, góry na lewo. Wszędy berlotki, petrele i kormorany, ptaki zwiastujące burze. Okropne miejsce. Ach, do kroćset tysięcy małp, jaka zawierucha, jak wściekła wrzawa! Wicher świszczy tak rozpętany, że o mało nie porwie okrętu w powietrze. Widziałem jak z brygu angielskiego, wiatr zrzucił z drabiny majtka i uniósł daleko do stu tysięcy djabłów, wraz z drabinę! Latasz po powietrzu jak motyl, do kroćset! Widziałem także, jak jednego zawiadowcę robotników okrętowych wiatr strącił z pomostu i zabił na miejscu. I mnie się nieraz oberwało: szczęśliwy byłem, gdym wyszedł cało z podartemi na szmaty żaglami. Owoż, w takich przeklętych miejscach nagle spostrzegasz dwa wyrazy napisane czerwono: Post Office.
— Co pan mówisz, kapitanie Gertrais?
— Mówię, kapitanie Clubin, że zaraz opłyniesz cypel Anny, spostrzegasz na głazie sto stóp wysokim zatknięty ogromny drąg. Na tym drągu wisi beczułka, a ta beczułka jest skrzynką do listów. Ciekawym, dlaczego Anglicy napisali na niej: Post Office? A im co do tego? Toć to poczta oceanowa i nie jest wyłączną własnością owego szanownego gentlemana, zwanego królem angielskim. Skrzynka do listów jest wspólną dla wszystkich; jest własnością wszystkich narodów. Patrzajcie ich, Post Office! A to chińszczyzna! Czytając te wyrazy, zdaje ci się, że djabeł podaje ci filiżankę herbaty. A teraz posłuchaj pan: powiem jak się odbywa służba pocztowa. Każdy przepływający statek spuszcza łódź i wysyła ją z depeszami do drąga. Okręt płynący z Atlantyku wysyła swoje listy do Europy, a okręt wracający z Oceanu Spokojnego wyprawia listy do Ameryki. Dowódca twojej łodzi kładzie do beczułki swoją paczkę, a zabiera paczkę, jaką tam znajdzie. Do ciebie należy odesłać te listy według adresu; za to okręt, który po tobie przypłynie podejmie się odesłać twoje listy. Ponieważ żegluje się w przeciwnych kierunkach, więc ląd, z którego pan przybywasz jest tym, do którego ja dążę. Ja zabieram twoje listy, ty zabierzesz moje. Beczułka wisi na łańcuchu, a tymczasem deszcz leje, śnieg sypie, grad pada! Szkaradne morze! Tamaulipas popłynie tamtędy. Beczułka ma grubą pokrywę na zawiasach, ale bez zamku, ani kłódki. Jak pan widzisz, można pisać do swoich przyjaciół. Listy z pewnością dojdą do miejsca swego przeznaczenia.
— A to zabawne, mruknął Clubin zamyślony.
Kapitan Gertrais Gaboureau obrócił się do swojej butelki.
— Złość mię kierze na myśl, że ten niecnota Zuela napisze do mnie, wrzuci list do beczułki w Magellanie i że za cztery miesiące otrzymam bazgraninę tego łajdaka. — Ale, kapitanie Clubin, czy w istocie jutro odjeżdżasz?
Clubin, pogrążony w pewnego rodzaju somnambulizmie, nic nie słyszał. Kapitan Gertrais powtórzył pytanie.
— Niewątpliwie, kapitanie Gertrais. To mój dzień. Muszę jechać jutro rano.
— Będąc na pańskiem miejscu, nie jechałbym. Kapitanie Clubin, skórę psów zdaleka czuć wilgocią. Ptactwo od dwóch nocy krąży około latarni morskiej. Zły to znak. Mój barometr także nic dobrego nie wróży. Mamy drugą kwadrę; w takiej porze wilgoć jest największą. Przed chwilą widziałem, jak biedrzeńce zamykały listki, a łodygi koniczyny sterczały w górę. Glisty wyłażą z ziemi, muchy kąsają, pszczoły nie oddalają się od ulów, wróble odbywają narady. Z daleka dochodzą dźwięki dzwonów. Dziś wieczór słyszałem, jak dzwoniono na Anioł pański w St. Lunaire. A przytem słońce zaszło za chmury. Będzie jutro gęsta mgła. Radzę panu nie jechać. Bardziej lękam się mgły, niż huraganu. Oj, te mgły — chytre to i podstępne.
Na otwartem morzu o pięć mil na południe od Guernesey, naprzeciw Plainmont, między wyspami kanału i Saint-Malo znajduje się grupa skał, zwana Douvres. Straszne to miejsce.
Nazwę Douvres, Dover, nosi wiele skał i podwodnych kamieni. Tak naprzykład koło Północnego Wybrzeża znajduje się również skała Douvres, na której obecnie wznoszą właśnie latarnię morską; jest to skała niebezpieczna, nie należy jej jednak mieszać z tą o której mówimy.
Najbliżej skały Douvres od strony Francji jest z przylądka Bréhaut; leży ona nieco dalej od francuskiego brzegu aniżeli od pierwszej wyspy normandzkiego archipelagu. Odległość tej skały od wyspy Jersey równa się prawie najdłuższej przekątnej pomienionej wyspy, która gdyby się obróciła około Corbiére, jak na osi, cypel jej — Święta Katarzyna, dotknąłby prawie skał Douvres. To także wynosi przeszło cztery mile odległości.
Rzadko się zdarza, by na morzach obmywających brzegi krajów cywilizowanych, skały najdziksze nawet, były zupełnie bezludne. Na Hagot można spotkać przemytników, celników w Binio, na Cancal hodujących ostrygi, na Cesambre, wyspie Cezara, myśliwych polujących na króliki, na Brecqhou zbierających skorupiaki, na Miquieres rybaków łowiących ryby na podrywkę, a używających więcierza na Ecrèhou. Na skale Douvres niema nikogo.
To jest mieszkanie ptaków morskich.
Nad Douvres niemasz niebezpieczniejszego spotkania. Cosquets, gdzie jak utrzymują, zginął statek Biała Nawa, ławice Calvados, podwodne skały przy wyspie Wight; Ronesse, czyniąca tak niebezpiecznemi brzegi koło Beaulieu; mielizna Prèel, zacieśniająca przesmyk Merquel, na którym co dwadzieścia sążni musiano poustawiać czerwone żerdzie; zdradzieckie wybrzeże Etables i Plouha, dwóch granitowych druidów na południu Guerneseyu, Stary i Mały Anderlo, Corbière, Hanois, wyspa Ras, o której przysłowie mówi: „jeżeli opływając Ras nie umrzesz, to przynajmniej zadrżysz”, — Martwe kobiety, przeprawa przy Bone i Froinqie, wszystkie te i inne jeszcze miejsca nie mają tak złej sławy. Lepiej jest mieć do czynienia ze wszystkiemi temi skałami jedna po drugiej, aniżeli raz jeden ze skałą Douvres.
Na niebezpiecznem morzu kanałowem, tem morzu egejskiem Zachodu, jedna tylko skała Pater-Noster między Guernesey a Serk jest tak straszna jak skała Douvres.
Ale nawet z Pater-Noster można podać sygnał i otrzymać pomoc w razie niebezpieczeństwa. Widać stamtąd od północnej strony cypel Ikara, a od południa Wielki Nos. Ze skały Douvres nic nie widać.
Tam podwodne rafy, woda, chmury, przestwór bez granic, bezludny. Tylko ktoś zabłąkany otrze się o Douvres. Granit przedstawia tu kształty potworne i wstrętne; wszędzie nastrzępione urwiska. Nieużyta niegościnność otchłani.
Podczas przypływu morza jest tu bardzo głęboko. Taka skata jak Douvres zupełnie odosobniona, przywabia do siebie twory, potrzebujące żyć zdala od ludzi i daje im schronienie. Jest to rodzaj podwodnego porostu modrepor, zatopionego labiryntu. Tam w głębiach rzadko kiedy przez nurka dosięganych, u dołu znajdują się pieczary, jaskinie, krzyżują się z sobą ciemne ulice. Mrowią się tam potworne istoty — pożerając ryby i same pożerane; straszliwe żywe kształty, nie dla ludzkiego stworzone oka, błąkają się tam w ciemnościach. Niewydatne zarysy paszcz, ryjów, maćków, płetw, skrzelów, szczęk rozwartych, szponów, pazurów, czołgają się tam, drgają, rosnę, rozkładają się i nikną pośród złowróżbnej przejrzystości. Straszliwe wiją się roje pływających stworzeń pełniąc nakaz natury. To ul hydrami zaludniony.
Ideałem tych miejsc jest okropność.
Wystawcie sobie jeżeli możecie, mrowisko zoophytów z rodzaju holoturyd!
Widzieć wnętrze morza jest to samo, co widzieć wyobraźnię świata nieznanego i to ze strony przerażającej. Otchłań podobna do nocy, tam także pakuje sen, przynajmniej pozorny — twórczego sumienia; tam to w zupełnem bezpieczeństwie, spełniają się zbrodnie bez odpowiedzialności. Tam śród straszliwego pokoju, zarysy życia, prawie widma, prawdziwe szatany pracują nad ponurem dziełem ciemności.
Przed czterdziestu laty dwie szczególnego kształtu opoki zdaleka zapowiadały Douvres żeglarzom oceanu. Były to dwa prostopadłe szczyty, ostre i pochylone, prawie dotykające do siebie wierzchołkami; zdawało się jakby to sterczały z morza dwa kły utopionego słonia; tylko że były to kły wysokie jak wieże, słonia wielkiego jak góra. Między temi dwiema naturalnemi wieżami tajemniczego miasta potworów, znajdował się tylko wąski przesmyk, w który rzucała się fala. Przesmyk ten kręty i na swej długości wielokrotnie pozałamywany, podobny był do ułamka ulicy między dwoma murami. Skały te nazywano bliźniętami Douvres. Był Douvres Wielki i Mały, jeden miał sześćdziesiąt stóp wysokości, a drugi czterdzieści. Ciągły przepływ fal podpiłował te skały w samej linji wodnej, a gwałtowna burza około porównania dnia z nocą 26 października 1859 r. wywróciła jedną z nich; mniejsza, która pozostała, jest także uszkodzona.
Jedna z najszczególniejszych skał grupy Douvres nazywa się Człowiek, ta do dziś dnia istnieje. W ostatnim wieku rybacy zagnani na te nurty znaleźli na szczycie owej skały trupa; tuż koło niego leżało mnóstwo wypróżnionych muszel. Jakiś rozbitek schronił się na tę skałę, żył tam pewien czas skorupiakami i umarł. Stąd powstała nazwa Człowiek.
Ponurą jest samotność wód. Jest to zarazem gwar i milczenie; to, co się tam dzieje, nie dotyczy już ludzkiego rodzaju. Takiem jest osamotnienie skały Douvres. Dokoła, jak okiem zajrzeć — niezmierna przestrzeń fal.
W piątek zrana, na drugi dzień po odpłynięciu statku Tamaulipas, Duranda pożeglowała do Guernesey. Opuściła Saint Malo o dziewiątej godzinie.
Czas był pogodny, żadnej mgły; zdawało się, że stary kapitan Gertrais-Gaboureau klecił trzy po trzy.
Clubin był tak czem innem zajęty, iż prawie zaniedbał zupełnie naładowania statku. Zabrał tylko kilka pak z paryskiemi towarami dla modniarek w Saint-Pierre-Port, trzy skrzynie dla szpitala w Guernesey: jedną żółtego mydła, drugą świec maczanych, a trzecią francuskiej skóry na podeszwy, tudzież wyborowej hiszpańskiej. Odwoził z poprzedniego ładunku skrzynię miałkiego cukru i trzy skrzynki herbaty, których nie przepuściła francuska komora. Bydła wziął niewiele; kika tylko wołów, dość niedbale umieszczonych na dole statku.
Na pokładzie znajdowało się sześciu podróżnych, dwóch handlarzy bydła z Saint-Malo, jeden „turysta”, jak już w owym czasie wyrażano się, jeden paryski półmieszczanin, zapewne turysta handlowy, i jeden Amerykanin, podróżujący dla rozpowszechniania biblji.
Duranda, oprócz dowódcy jej Clubina, miała siedmiu ludzi osady: sternika, węglarza, cieślę, kucharza — który w potrzebie był majtkiem, dwóch palaczów i ucznia marynarki. Jeden z dwóch palaczów zarazem mechanik, dzielny i roztropny murzyn holenderski, zbiegły z cukrowych plantacji Surynamu, nazywał się Imbrancam; pojmował maszynę i doskonale ją obsługiwał.
Czarna jego postać obok ogniska maszyny, nie mało się przyłożyła w swym czasie do nadania parostatkowi pozorów szatańskiego statku.
Sternik, rodem z wyspy Jersey, nazywał się Tangrouille; był to człowiek wysokiego rodu.
Nie ulegało to bynajmniej wątpliwości. Wyspy kanału la Manche tak, jak i cala Anglja, są krajem hierarchicznym. Kasty do dziś tam istnieją, trzymając się swych zasad stanowiących ich obronę. Kastowe te zasady wszędzie są jednakie, tak w Indjach jak i w Niemczech. Szlachectwo zdobywa się mieczem, traci przez pracę, utrzymuje próżniactwem. Nic nie robić, to znaczy żyć po szlachecku; kto nie pracuje, temu oddają się honory. Rzemiosło jest poniżeniem. We Francji za dawnych czasów wyjątek stanowili jedni tylko fabrykanci szkła. Wypróżnianie butelki stanowiło niejako sławę szlachcica, więc i wyrabianie butelek nie było niezaszczytnem. Na kanałowym archipelagu tak jak w Wielkiej Brytanii, kto chce należeć do szlachty, powinien być bogatym. Workman, rzemieślnik, nie może być gentlemanem, a gdyby nawet nim był — to być nim przestaje. Majtek, pochodzący od pasowanych na polu bitwy rycerzy (bannerets), jest majtkiem tylko i niczem więcej. Przed trzydziestu laty jeden autentyczny Gorges, mający niezaprzeczone prawo do baronji tego nazwiska skonfiskowanej przez Filipa Augusta, zbierał boso w Aurigny morskie ziele. Jeden Carteret jest furmanem w Serk. Na wyspie Jersey mieszka sukiennik, a na Guernesey szewc nazywający się Gruchy, i utrzymują, iż są krewnemi francuskiego marszałka Grouchy. Dawne pamiętniki biskupstwa Cantances wspominają o baronji Tangroville; wyraźnie było to pokrewieństwo z Tancarville na Dolnej Sekwanie, to jest z rodziną Montmorency. W piętnastym wieku Johan de Heroudeville łucznik i dworzanin pana na Tangroville, nosił za nim „jego pancerz i inną zbroję“. W maju 1371 roku w Pontorson na popisie Bertranda du Guezelin „Tangroville pełnił swą powinność jako rycerz.“ Na wyspach normandzkich ubóstwo rychło wyłącza z grona szlachty. Wystarcza na to zmiana w wymawianiu, Tangroville przeistacza się w Tangrouille i koniec.
Tak się stało i ze sternikiem Durandy.
W Saint-Pierre-Port, na portowem wybrzeżu mieszka handlarz starego żelastwa, nazwiskiem Ingrouille, prawdopodobnie Ingrouville. Za Ludwika Grubego były w posiadaniu rodziny Ingrouville trzy parafje w okręgu Valonges. Niejaki ksiądz Trigan napisał kościelne dzieje Normandji. Kronikerz ten był proboszczem w bqronji Digoville. Pan Digoville, gdyby był spadł na pospolitego człeka, nazywałby się Digouille.
Tangrouille, ten prawdopodobny Tancarville, a możebny Montmorency, zachował dawny przymiot rycerski będący wielką wadą w sterniku: upijał się.
Clubin uparł się, by go zatrzymać na jego posadzie. Oświadczył Lethierry’emu, że odpowiada za niego.
Sternik Tangrouille nigdy nie opuszczał statku i sypiał na nim.
W przeddzień odjazdu, gdy Clubin przybył dość późno wieczorem, by obejrzeć statek, Tangrouille spał już na swem marynarskiem łożu.
W nocy przebudził się. Taki miał zwyczaj. Każdy pijak, nie będący niezależnym ma jakąś kryjówkę, i Tangrouille miał swoją, nazywał ją szafarnią. Tajemna szafarnia Tangrouilla znajdowała się pod deskami dna okrętowego; urządził ją tam dlatego, by się jej nikt nie domyślił — i mniemał, iż niezawodnie jemu tylko jest znaną. Kapitan Clubin jako sam trzeźwy, był surowy. Niewielką ilość araku i ginu, jaką sternik mógł sprzątnąć przed czujnem okiem kapitana, przechowywał tam właśnie w owej tajemniczej kryjówce, w głębi kadzi mieszczącej sondę; prawie co noc chodził na miłosne schadzki do szafarni. Dozór był ścisły, nie było czem wojować, i zwykłe nocne wybryki Tangrouille’a ograniczały się na dwóch albo trzech ukradkowych łykach. Zdarzało się nawet czasami, że szafarnia była próżna. Ale tej nocy znalazła się tam niespodziewana wcale butelka koniaku. Wielką była radość sternika, lecz większe jeszcze zdumienie, Z którego nieba spadła mu ta butelka? Nie mógł sobie żadną miarą przypomnieć kiedy i iakim sposobem sprowadził ją na spód statku. Ale wypił ją bezzwłocznie — po części przez ostrożność, z obawy, by wódki nie wykryto i nie zabrano. Butelkę rzucił w morze. Na drugi dzień, ująwszy za rudel czuł w sobie niejakie drganie.
Sterował jednak prawie tak dobrze, jak zwykle.
Co do Clubina, ten, jak wiadomo, powrócił na noc do oberży Jana.
Nosił on zawsze pod koszulą podróżny trzos skórzany, w którym na wszelki wypadek miał przechowanych kilkadziesiąt gwinei, a który zdejmował tylko w nocy. Na wewnętrznej stronie skóry tego trzosu, właściciel jego wypisał własną swą ręką nazwisko sieur Clubin. Użył do tego tłustej niedającej się wywabić farby drukarskiej.
Rano przed odjazdem, włożył w ten sam trzos żelazną puszkę, zawierającą siedmdziesiąt pięć tysięcy franków w biletach bankowych, a potem wedle swego zwyczaju opasał się trzosem.
Odjazd odbył się wesoło. Podróżni, Jak tylko złożono ich kufry i pakunki na ławkach i pod ławkami, zaczęli ów przegląd statku odbywający się nieodzownie i jakby obowiązkowy, tak już to weszło we zwyczaj. Dwaj podróżni: turysta i Paryżanin, nigdy jeszcze nie widzieli statku parowego, i przy pierwszych obrotach kół poczęli podziwiać pianę, potem dym. Sztuka po sztuce, prawie źdźbło po źdźble, na pokładzie i pod pokładem, rozglądali cały ten marynarski aparat, składający się z kółek, haków, ankier, śrub, — a będący pod względem wykończenia i dopasowania pewnym rodzajem olbrzymiej żelaznej jubilerszczyzny — rdzą wyzłoconej. Obeszli dokoła małe sygnałowe działko przywiązane na pokładzie „na łańcuchu jak pies strażniczy” według wyrażenia turysty, i „pokryte bluzą z napuszczonego smołą płótna, dla zapobieżenia katarowi”, dodał Paryżanin. Oddalając się od lądu wyrzeczono kilka zwykłych uwag o widoku Saint-Malo; jeden z podróżnych wypowiedział pewnik, że z morza złudnie wyglądają odległe widoki, i że o milę od brzegu wszystko jedno dla oka, Ostenda czy Dunkierka. Z powodu Dunkierki powiedziano także kilka frazesów, i zakończono oznajmieniem, że z dwóch jej strażniczych okrętów na czerwono pomalowanych, jjeen nazywa się Ruytingen, a drugi Mordych.
Saint-Malo malało stopniowo, potem znikło.
Morze wyglądało jak spokojna płaszczyzna. Statek zostawiał po sobie brózdę — jak drogę wyżłobioną w wodzie, obramowaną pianę i ciągnącą się daleko jak okiem można było zasięgnąć.
Guernesey leży na połowie prostej linji między Saint-Malo we Francji, a Exeter w Anglji. Prosta linja na morzu nie zawsze bywa linję logiczną. Jednak parowe statki mogę się jej trzymać do pewnego stopnia; żaglowe nie mogą sobie tego pozwolić.
Morze i wiatr — razem wzięte, są połączeniem sił. Statek jest spółką maszyn. Siły są to maszyny nieskończoności, maszyny są siłami ograniczonemi. Walka tych dwóch organizacji» jednej niewyczerpanej, drugiej rozumnej — zwie się żeglugę.
Wola mechanizm poruszająca przeciwważy nieskończoność, która ze swojej strony także zawiera mechanizm. Żywioły wiedzę co czynią i dokąd dążą; niema sił ślepych. Człowiek bada siły i usiłuje odkryć ich drogi.
Zanim prawo rządzące siłami zostanie odkryte, walka trwa ciągle; a w tej walce parowa żegluga jest pewnym rodzajem nieustającego zwycięstwa, odnoszonego przez genjusz ludzki co chwila — i na wszystkich punktach mórz. Żegluga parowa ma to do siebie, że trzyma statek w rygorze. Powolność jego dla wiatrów zmniejsza — i czyni go posłusznym woli człowieka.
Nigdy jeszcze Duranda lepiej jak w tym dniu nie popisywała się na morzu. Cudownie wywiązywała się ze swego zadania.
Około jednastej godziny, przy świeżym wietrze północno-zachodnim znajdowała się na wodach Minquieres, niewiele używając pary i płynąc w kierunku zachodnim, prawym swym bokiem do wiatru zwrócona. Pogoda cięgle była piękna i jasna. Ale rybackie łodzie podążały ku lądowi.
Powoli, jak gdyby każdy myślał tylko o powrocie do portu, morze wypróżniło się ze statków.
Niemożna było powiedzieć, by Duranda trzymała się w zupełności zwykłej swej drogi Osada o nic się nie troskała, w kapitanie pokładano ufność nieograniczoną; wszakże, być może iż z winy sternika zboczono nieco z drogi. Zdawało się, jak gdyby Duranda płynęła nie do Guernesey, ale raczej do Jersey. Wkrótce po jedenastej godzinie kapitan sprawdził kierunek statku i odrazu zwrócono ku wyspie Guernesey. Spowodowało to tylko niewielką stratę czasu, ale w dniach krótkich strata czasu ma swoje niedogodności. Lutowe słońce świeciło pięknie.
Tangrouille z powodu stanu w jakim się znajdował, nie miał ani dosyć pewnego kroku, ani pewnej ręki. Stąd wynikły pewne zygzaki zacnego sternika, co nie przyspieszało żeglugi.
Wiatr prawie zupełnie ustał.
Podróżujący Guerneseyczyk z perspektywą w ręku, nadstawiał ją od czasu do czasu na mały kłębek szarawej chmurki, zwolna gnanej wiatrem po krańcu widnokręgu od strony zachodniej, a podobny do pęka waty napełnionego kurzawą.
Kapitan Clubin miał zwykłą swoją surowo-purytańską minę. Zdawał się tylko podwajać uwagę.
Na pokładzie Durandy wszystko tchnęło spokojem, uśmiechało się niejako; podróżni gawędzili. Podczas morskiej przeprawy, nawet zmrużywszy oczy, można odgadnąć stan morza z samego już nastroju rozmowy. Zupełna swoboda umysłu podróżnych oznacza najdoskonalszy spokój wód.
Niepodobna naprzykład, by rozmowa w rodzaju następującej mogła odbywać się przy innych warunkach, jak tylko podczas zupełnie spokojnego morza.
— Widzisz pan tę piękną muszkę zielono-czerwoną?
— Zabłąkała się na morze i wypoczywa na statku.
— Muchy nie łatwo się trudzą.
— Zapewne; takie lekkie. Wiatr je unosi.
— Wiesz pan, że ważono muchy i znaleziono, że jedna ich uncja zawiera sześć tysięcy dwieście sześćdziesiąt ośm sztuk.
Guerneseyczyk o długiej perspektywie, prowadził z handlarzem wołów z Saint-Malo rozmowę w rodzaju następującej:
— Woły z Aubrac mają tułów okrągły i krępy, nogi krótkie, sierść płową. Leniwe są do roboty z powodu krótkości nóg.
— Po tym względem salerskie są lepsze.
— Ja, panie, widziałem w mojem życiu, dwa piękne woły. Jeden miał nogi krótkie, przód rozłożysty, zad pełny, biodra szerokie, między karkiem a krzyżem długość należytą, w łopatkach wysokość dobrą, ruchy swobodne, skórę łatwo odstającą. Drugi przedstawiał wszystkie cechy należytego wykarmienia: tułów krępy, kark mocny, nogi lekkie, skórę biało-różową, zad obwisły.
— To rasa zepsuta.
— Tak, ale znać w niej nieco buhaja Angus albo Suffolk.
— Wierz mi pan albo nie, ale powiadam panu, na południu bywają wystawy osłów.
— Osłów?
— Osłów, na honor. I właśnie brzydkie uważane za piękne.
— To tak jak mulice. Brzydkie są najlepsze.
— Właśnie. Albo klacz poatewińska! brzuch obszerny, nogi grube.
— Najlepsza mulica, to jak beczka na czterech słupach.
— Inna jest piękność bydła, a inna ludzka.
— Bezwątpienia.
— Ja jestem tego zdania, że kobieta powinna być ładna.
— A ja — żeby porządnie była ubraną.
— Tak, — czystą, schludną, strojną, gładką.
— Świeżą. Młoda dziewczyna powinna tak wyglądać, jakby ją z pudełka wyjęto.
— Ale wracam do wołów. Otóż sprzedałem oba na targu w Thouars.
— A, w Thouars, znam to miejsce. Przybywają tam na targ mieszkańcy z Bonneau de la Rochelle i z Baòu; nie wiem, czyś pan słyszał, że tam także przybywają handlarze zboża z Marans.
Turysta i Paryżanin rozprawiali z Amerykaninem o biblji. Tu także rozmowa toczyła się gładko.
Panowie, mówił turysta, wiecie też, jaka jest objętość okrętów handlowych świata cywilizowanego obliczona na beczki? Franca ma siedemkroć sześćnaście tysięcy beczek; Niemcy miljon; Stany Zjednoczone pięć miljonów; Anglja półszósta miljona. Dodajmy do tego kontyngens państw pomniejszych, ogółem dwanaście miljonów dziewięćkroć czternaście tysięcy beczek, rozdzielonych pomiędzy sto czterdzieści pięć tysięcy statków uwijających się po wodach kuli ziemskiej.
Przerwał Amerykanin:
— Panie, właśnie to Stany Zjednoczone mają półszósta miljona beczek.
— Nie będę się spierał, odrzekł turysta. Pan jesteś Amerykaninem?
— Tak, panie.
— Tem chętniej zgadzam się.
— Nastało milczenie; Amerykanin misjonarz rozmyślał, czyby nie ofiarować biblji przy sposobności.
— Panie, zaczął znowu turysta, czy też to prawda, że w Ameryce macie upodobanie w przydomkach, lubicie przystrajać wszystkie wasze znakomitości, i że naprzykład waszego słynnego bankiera w Missouri, Tomasza Benton, nazywacie starą Sztabą?
— A Zacharjasza Taylor stary Zuch.
— A generała Harrisona stary Tip? czy tak? a generała Jacksona stary Hickory?
— Bo ten Jackson twardy jest jak drzewo hickory, a Harrison pobił czerwone skóry pod Tippecanoe.
— Macie zwyczaj bizantyjski.
— Taka u nas moda. Van Buren zwie się u nas Małym Czarownikiem; Seward, który kazał wyrabiać bilety bankowe, jak skrawki, jest za to Małym-Billy, a Duglas, senator demokratyczny z Illinois, rośły na cztery stopy i bardzo wymowny, jest Małym-Olbrzymem. Przejedziesz pan do Texas do Maine, a nie usłyszysz nigdy nazwiska Cass, tylko Wielki Michigan, ani nazwiska Clay, ale młynarczyk kresowaty; Clay jest synem młynarza.
— Wołałbym mówić Clay, albo Cass, odezwał się Paryżanin; to krócej.
— Tym sposobem postępowałbyś pan wbrew powszechnemu zwyczajowi. U nas Corwin, sekretarz skarbu, nazywa się fornalem; Daniel Webster zowie się Dan-czarny. Co do Winfielda Scott, to ponieważ pierwszą jego myślą po pobiciu Anglików pod Chippeway było zasiąść do stołu, więc nazywamy go Prędzej-talerz zupy.
Kłębek mgły, widzialny w oddaleniu, powiększył się tymczasem i zajmował na widnokręgu wycinek koła mający rozwartość około piętnastu stopni. Rzekłbyś, że chmura wlecze się po wodzie; z braku wiatru, który zupełnie prawie ustał, morze się wygładziło. Nie było jeszcze południa, a jednak słońce pobladło. Oświetlało jeszcze, ale już nie grzało.
— Zdaje mi się, rzekł turysta, że się ma na zmianę.
— Może będziemy mieli deszcz, rzekł Paryżanin.
— Albo mgłę, dorzucił Amerykanin.
— Panowie, zaczął znów turysta: we Włoszech najmniej deszczu pada w Molfetta, a najwięcej w Tolmezzo.
O południu, według zwyczaju, przyjętego na archipelagu, zadzwoniono na obiad. Kto chciał, to jadł; niektórzy z podróżnych mieli z sobą zapasy żywności i wesoło posilali się na pokładzie. Clubin nic nie jadł.
Rozmówa szła swoim trybem.
Guerneseyczyk, zwąchawszy biblje, przysunął się do Amerykanina. Ten go zapytał:
— Znasz pan te wody?
— Ma się rozumieć; jestem tutejszy.
— Ja także, rzekł jeden z mieszczan w Saint-Malo.
Guerneseyczyk ukłonem to zatwierdził i znowu zaczął:
— Jesteśmy teraz na otwartem morzu, ale nie życzyłbym sobie, by nas zaskoczyła mgła, jak będziemy naprzeciw Minquiers.
Amerykanin rzekł do mieszkańca Saint-Malo:
— Wyspiarze lepiej się znają z morzem, niż mieszkańcy nadbrzeża,
— To prawda; my zamieszkali na wybrzeżach, mamy tylko pół-kąpieli.
— Co to jest Minquiers? ciągnął dalej Amerykanin.
Mieszkaniec Saint-Malo odpowiedział:
— To niegodziwe krzemyki.
— Jest także Grelets, zauważył Guerneseyczyk.
— Ba! odrzekł mieszkaniec Saint-Malo, ś
— I Chouas, dorzucił Guerneseyczyk.
Mieszkaniec Saint-Malo wybuchnął śmiechem.
— Jeżeli tak będziemy liczyć — powiedział, to są jeszcze Dzicy.
— I Mnichy, zauważył Guerneseyczyk.
— I Kaczka.
— Pan, rzekł grzecznie Guerneseyczyk, masz na wszystko gotową odpowiedź.
— Malończyk umie malować, i mieszczanin z Saint-Malo mrugnął okiem. >
Turysta postawił pytanie:
— Czy mamy przeprawiać się przez wszystkie te kamieniska?
— Bynajmniej. Pozostawiliśmy je poza sobą w stronie południowo-wschodniej.
A Guerneseyczyk mówił dalej:
— Większe i mniejsze skały Grelets maję pięćdziesiąt siedem wierzchołków.
— A Minquiers czterdzieści ośm, rzekł mieszkaniec Saint-Malo.
Ta rozmowa toczyła się już wyłącznie między nimi.
— Zdaje mi się, panie z Saint-Malo, iż pan nie liczysz trzech skał jeszcze.
— Owszem liczę wszystkie.
— Od Dérée do Pan-wyspy?
— Tak jest.
— A Domy?
— Siedem skał pośród Minquiers. I te liczę.
— Widzę, że się pan znasz na skałach.
— Nie byłbym z Saint-Malo.
— Aż miło pogadać z Francuzem.
Mieszkaniec Saint-Malo ukłonił się i rzekł:
— Dzicy tworzą trzy skały.
— A Mnichy dwie.
— A Kaczka jednę.
— Tak, Kaczka to znaczy: jedna.
— Bynajmiej, przecież Suarda chociaż jedna oznacza cztery skały.
— Co pan nazywasz Suarda? spytał Guerneseyczyk.
— To samo, co u pana jest Chouas.
— Niebezpiecznie jest przeprawiać się między Chouas i Kaczką.
— To tylko ptaki potrafią.
— I ryby.
— Niebardzo. Podczas burzy tłuką się o skały.
— Przy Minquiers jest mielizna.
— Tak, koło Domów.
— Z Jersey widać ośm skał.
— Tak, z wybrzeża Azette. Nie ośm, ale siedm.
— Podczas odpływu morza można spacerować po Minquiers.
— Bezwątpienia; woda zupełnie opada.
— A Dirouilles?
— Między Dirouilles a Minquiers niema nic wspólnego.
— Chcę powiedzieć, że i te niebezpieczne.
— Od strony Granville.
— Widzę, że panowie z Saint-Malo tak jak i my lubicie żeglować po tem morzu.
— Tak jest, odrzekł mieszczanin; w tym tylko różnica, żeśmy się przyzwyczaili do niego, a wy je kochacie.
— Dobrzy z was marynarze.
— Ja się trudnię handlem wołami.
— Kto to jeszcze był z Saint-Malo?
— Surcouf.
— Jeszcze ktoś inny!
— Duguay Tronin.
Tu wmieszał się do rozmowy paryski komiwojażer.
— Duguay Trouin? wzięty do niewoli przez Anglików. Dzielny to był człowiek, — a miły ile dzielny. Spodobał się pewnej Angielce, i ona to skruszałą jego więzy.
W tej chwili zagrzmiał piorunujący głos:
— Tyś pijany!
Wszyscy się obejrzeli.
To kapitan mówił do sternika.
Clubin nikomu nie mówił: ty. Jeśli się tak odezwał do sternika, to musiał się bardzo gniewać, albo też pragnął okazać, że się gniewa.
Trafny wybuch gniewu zwalnia od odpowiedzialności, a czasem zwala ją na kogo innego.
Stojąc na wzniesieniu, z którego wydają się rozkazy, między dwoma bębnami kołowemi, kapitan ostro patrzał na sternika, powtarzając przez zęby: Pijak! — Poczciwy Tangrouille zwiesił głowę.
Mgła rozpostarła się szeroko; zajmowała już prawie połowę widnokręgu. Posuwała się odrazu we wszystkich kierunkach. Mgła w tem podobna do kropli oliwy, że jak i ona rozszerza się nieznacznie; wiatr pędził ją powoli i bez szmeru i zwolna zaległa ocean. Szła od pólnoco-zachodu prosto ku przodowi statku. Wyglądała jak ogromna opoka, ruchoma i nieokreślona: zarysowywała się na morzu jak ściana. Wyraźnie było widać jeden punkt, w którym niezmierna masa wody wchodziła pod mgłę i zlewała się z nią.
Jeszcze było z pół mili do tego punktu od statku. Gdyby się wiatr odmienił, to możnaby było tej mgły uniknąć, ale chybaby się odmienił natychmiast. Pół-milowa odległość malała w ochach: Duranda szła naprzód, mgła także. Jedna szła ku drugiej.
Clubin kazał powiększyć parę i zwrócić ku wschodowi.
Tym sposobem stadek przez niejaki czas płynął równolegle do mgły, ale ta posuwała się cięgle. Statek wszakże był jeszcze na słońcu.
Tracono czas na tych manewrach, których skuteczność była wątpliwa. W lutym noc szybko przybywa.
Przypatrując się mgle, rzekł Guerneseyczyk do mieszkańców Saint-Malo:
— Szalona mgła.
— Prawdziwie morskie paskudztwo — zauważył ten drugi.
Inny Malueńczyk dodał:
— Otóż co psuje przeprawę.
Guerneseyczyk zbliżył się do Clubina.
— Obawiam się kapitanie Clubin, by nas mgła nie ogarnęła.
— Chciałem zostać w Saint-Malo, odpowiedział Clubin, ale radzono mi płynąć.
— Któż taki?
— Doświadczeni ludzie.
— Zresztą, rzekł na to Guerneseyczyk, miałeś pan słuszność, żeś odpłynął. Kto wie, czy jutro nie będzie burzy? W tej perze roku można spodziewać się co najgorszego.
W kilka chwil potem Duranda wpłynęła w ławicę mgły.
Była to szczególna chwila. Znajdujący się w tyle statku przestali nagle widzieć znajdujących się na przodzie. Miękka szara przegroda rozdzieliła Durandę na dwoje.
Potem cały parowiec we mgle utonął. Słońce było już tylko jakby dużym księżycem, i nagle wszystkich przejęło zimno. Podróżni przywdziali okrycia, majtkowie opończe. Morze bez zmarszczki prawie, zdawało się być chłodną groźbą ciszy. Zdawało się, iż w tym przesadnym spokoju jest coś innego. Wszystko przyćmiło się i pobladło. Czarny kamień i czarny dym walczyły z siną barwą obwijającą statek.
Nie było już poco płynąć ku wschodowi. Kapitan skierował statek ku Guernesey i zwiększył parę. Guerneseyczyk chodząc blisko pieca dosłyszał, jak murzyn Imbrancam mówił do swego towarzysza:
— Rano, kiedy pięknie świeciło, to płynęliśmy powoli, a teraz we mgle pędzimy.
Guerneseyczyk podszedł do kapitana Clubin.
— Niewielki to kłopot, kapitanie; ale zawsze czy nie zawiele dajemy pary?
— Co pan chcesz? Trzeba przecież odzyskać czas stracony przez tego pijaka sternika.
— To prawda, kapitanie.
A Clubin dodał:
— Pilno mi przybyć na miejsce. Dość już mamy jednej mgły; gdyby nadeszła noc, byłoby tego zawiele.
Guerneseyczyk podszedł do mieszkańców Saint-Malo i powiedział:
— Doskonałego mamy kapitana.
Wielkie płachty mgły jakby gęściej utkane, sunąc się ciężko, zakrywały niekiedy słońce; okazywało się ono znowu, ale jeszcze bledsze i jakby schorzałe. Odrobina nieba, jaką można było dojrzeć, podobna była do starych brudnych i zatłuszczonych dekoracji teatralnych, przedstawiających niegdyś powietrze.
Duranda przesunęła się blisko jakiegoś statku, który przez ostrożność zarzucił kotwicę; był to kutter Shealtiel z Guernesey. Patron jego dziwił się pędowi Durandy wśród mgły, zdało mu się też, że ona nie na właściwej jest drodze, że za bardzo idzie ku zachodowi.
Około drugiej godziny mgła była tak gęstą, że kapitin musiał zejść ze swego miejsca i zbliżyć się do sternika. Słońce znikło; wszędzie tylko mgła; jakaś biała ciemność rozpostarła się na statku. Żeglowano po takiej rozcieńczonej bladości, nie było widać ani niebo, ani morza. — Nie było i wiatru.
Naczynie z terpentynę, zawieszono na kołku pod pomostem bębnów kołowych, ani drgnęło.
Podróżni umilkli.
Paryżanin jednak nucił sobie półgłosem śpiewkę Bérangera: Gdy raz Jowisz się obudził.
Jeden z mieszkańców Saint-Malo odezwał się do niego:
— Pan z Paryża.
— Tak, panie. — Wysunął głowę za okno...
— Co tam porabiają w Paryżu?
— Może ich planetę licho porwało? — W Paryżu wszystko idzie wspak.
— Widać, że na ziemi tak samo jak na morzu.
— Prawda, że mgła szelmowska.
— Może być z niej nieszczęście.
Paryżanin zawołał:
— A zaraz nieszczęście! skąd nieszczęście? jakie nieszczęście? to na nic się nie przyda! To jak spalenie się Odeonu. Tyle rodzin w nędzy! Czy to dobrze? Jak pan sobie chcesz, bo myślisz; ale co do mnie, tom niezadowolony.
— Ani ja, rzekł mieszkaniec Saint-Malo.
— Wszystko co się dzieje na tym świecie, zaczął znowu Paryżanin, wygląda jakby się rozprzęgało. Zdaniem mojem Bóg nie myśli o nas.
Mieszkaniec Saint-Malo podrapał się w głowę, jak człowiek starający się coś zrozumieć. Paryżanin chciał mówić dalej, ale mu przerwał Clubin, kładąc rękę na ramię.
— Tss — panie, powiedział. Bądź ostrożny z gadaniem. Myśmy na morzu!
Nikt się już nie odezwał.
Po pięciu minutach Guerneseyczyk, który słyszał to wszystko, szepnął do ucha mieszczanina z Saint-Malo:
— Nasz kapitan to i religjant!
Deszcz nie padał, a wszyscy czuli się przemokli. Nikt nie wiedział ile już drogi ubieżono, tylko miarkował po wzrastajęcem przykrem wrażeniu. Zdawało się jakgdyby wpływano w obszary smutku. Mgła rozpościera ciszę na oceanie, usypia fale i zadławia wiatry. Pośród tej ciszy zdawało się, że chrapanie Durandy dowodzi jej niepokoju i żałości.
Statków już nie spotykano. Jeżeli nawet znajdowały się gdzie w oddali jakie okręty na morzu, czy to od strony Guernesey, czy od strony Saint-Malo, to Duranda mgłą spowita nie była dla nich widzialną, a czarny jej dym do niczego nie uczepiony, wydawać się im musiał jak czarna kometa na białem niebie.
Wtem Clubin krzyknął:
— Bydlę! źle skierowałeś. Uszkodzimy przez ciebie statek! Wart jesteś, by cię zakuć w kajdany! Idź precz pijaku!
I sam ujął za rudel.
Zawstydzony sternik usunął się na przód statku pomiędzy liny okrętowe.
Guemeseyczyk powiedział:
— Jesteśmy ocaleni.
Statek ciągle gnał szybko.
Koło trzeciej godziny mgła poczęła podnosić się od dołu. I znowu można było widzieć morze.
— To mi się niepodoba, rzekł Guerneseyczyk.
Mgła bowiem może być rozproszona tylko przez słońce lub wiatrem. Jeżeli przez słońce — to dobrze; nie tak dobrze gdy wiatr ją rozgoni. Otóż dla słońca było już zapóźno. W lutym o trzeciej godzinie słabnie ono; a powrót wiatru przy schyłku dnia niezbyt jest pożądany. Najczęściej przychodzi po nim huragan.
Zresztą wiatr, jeśli był jaki, to tak łagodny, że zaledwie czuć się dawał.
Clubin z okiem wlepionem w busolę, trzymając ręką rudel i sterując nim, przeżuwał niejako wyrazy, które dolatywały do uszu podróżnych:
— Niema czasu do stracenia. Spóźniliśmy się przez tego pijaka.
Twarz jego jednak zupełnie była obojętna.
Teraz morze mgłą zakryte mniej senne się zdawało. Kilka fal się podniosło. Zimne jakieś światła ślizgały się po wodzie; takie świetlane płachty zwracają uwagę marynarzy. Po nich to poznaje się wyłomy we mgle, górnym wiatrem sprawione. Mgła się wznosiła i opadała jeszcze gęstsza. Czasem nic w niej nie było widać. Statek był jakby krą ze mgły obsaczony. Niekiedy straszliwy ten krąg roztwierał się jak kleszcze, ukazywał część nieba i znowu się zamykał.
Guerneseyczyk uzbrojony perspektywą, stał na przodzie statku jak szyldwach.
Mignęła błyskawica i znikła.
Guerneseyczyk zawołał przerażony: kapitanie!
— Co tam? — Płyniemy prosto na Hanois.
— Mylisz się pan, rzekł z zimną krwią Clubin.
Guerneseyczyk upierał się. Jestem tego pewny.
— Nie może być.
— Dojrzałem na widnokręgu skałę.
— Gdzie?
— Tam.
— To niepodobna, — tam otwarte morze.Cl
I Clubin skierował na punkt wskazany przez podróżnika.
GuernoseyczyK znowu pochwycił perspektywę.
Wkrótce powtórnie pobieli na tył statku.
— Kapitanie!
— Co znowu?
— Zwróć w inną stronę.
— Dlaczego?
— Jestem pewny, żem widział bardzo wysoką skałę tuż niedaleko. To wielki Hanois.
— Widziałeś pan tylko grubszą mgłę.
— To wielki Hanois. Zwracaj na miłość boską! Clubin poruszył rudlem.
Coś trzasło. Rozdarcie się okrętowego boku na mieliźnie wśród otwartego morza, jest jednym z najbardziej złowrogich odgłosów, jakie tylko sobie można wyobrazić. Duranda nagle stanęła.
Od tego uderzenia wielu podróżnych upadło i potoczyło się po pokładzie.
— Guerneseyczyk podniósł ręce do nieba.
— Hanois! mówiłem!
Przeciągły krzyk rozległ się po statku:
— Zginęliśmy!
Ale suchy i zwięzły głos Clubina zapanował nad krzykiem.
— Nikt nie zginął! Milczeć!
Czarny tułów Imbrancama, do pasa obnażony, wysunął się przez otwór wiodący do pieca.
Murzyn rzekł spokojnie:
— Kapitanie woda przybywa. Maszyna zgaśnie.
Chwila okropna!
Uderzenie statku podobne było do samobójstwa. Gdyby je kto umyślnie chciał wywołać, nie byłoby tak straszliwe. Duranda rzuciła się naprzód, jakby miała szturmem brać skałę, wbiła się na jeden z ostrych jak gwóźdź końców głazu. Przeszło sążeń kwadratowy obszycia statku rozprysnął się, złamała się przednia belka, przód został zgruchotany, rostrzaskała się cześć jego, wystająca nad wodą, a przez pęknięte pudło wpadała woda z przerażającym łoskotem. Przez tę ranę wchodziło rozbicie. Cofnięcie się było tak gwałtowne, iż połamały się poręcze rudla, który wyrwany ze swej osady, uderzał po wodzie. Skała wybiła dno statku, a dokoła nie było nic widać, oprócz mgły gęstej i zwartej, teraz prawie czarnej. Noc nadchodziła.
Duranda zanurzała się przodem. Była jak koń, ugodzony w pierś rogiem wołu. Już nie żyła.
Chwila przypływu dała się czuć na morzu.
Tangrouille wytrzeźwiał; w czasie rozbicia się statku nikt nie jest pijany. Zeszedł na pokład, powrócił i powiedział:
— Kapitanie, woda spód zalewa. Za dziesięć minut będzie stała na równi z rynnami.
Podróżni biegali bezprzytomnie po pokładzie, załamując ręce, wychylali się za pokład, spoglądali na maszynę, jednem słowem, robili wszystkie niepotrzebne poruszenia przerażeniem wywoływane. Turysta zemdlał.
Clubin dał znak ręką — wszyscy umilkli. Zapytał Imbrancama:
— Ile jeszcze czasu maszyna może działać?
— Pięć albo sześć minut.
Potem rzekł do Guerneseyczÿka:
— Byłem u steru, pan patrzyłeś na skałę; na jakiej ławie Hanois znajdujemy się?
— Na Mauve. Tylko co, gdy się rozjaśniło, najdokładniej poznałem, że to ona.
— Jeśli znajdujemy się na Mauve, zaczął znowu Clubin, mamy więc z lewej strony wielki Hanois, a mały z prawej. Znajdujemy się o milę od lądu.
Osada i podróżni słuchali, drżąc z niepewności oczekiwania, z oczami wlepionemi w kapitana.
Ulżenie statkowi do niczego by nie doprowadziło, a zresztą było niemożebne. By ładunek wyrzucić w morze trzebaby było pootwierać okna i tym sposobem ułatwić wpadanie do wody. Zarzucenie kotwicy również było bezużytecznem, bo i tak starek był przygwożdżony. Zresztą na takiej mieliźnie, łańcuchy przeważyłyby kotwicę. Ponieważ maszyna nie była naruszona i można było posługiwać się nią, dopóki nie wygaśnie ogień, to jest kika jeszcze minut, możnaby więc zrobić wysilenie, natężyć parę i koła, cofnąć się i zerwać ze skały. W takim razie statek wnetby zatonął. Skała zatykała otwór do pewnego stopnia i przeszkadzała wpadaniu wody. Po usunięciu tej zapory niepodobnaby było nastarczyć nurtowi wody pompami. Kto wyjmuje sztylet, w sercu utkwiony, zabija natychmiast ranionego. Odczepić się od skały znaczyło: pójść na dno.
Woły podtapiane wodą pod pokładem, poczęły ryczeć.
Clubin zakomenderował:
— Szalupa na wodę.
Imbrancam i Tangrouille rzucili się ku szalupie i odwiązali liny. Reszta załogi patrzyła przerażona.
— Wszyscy do roboty, zawołał Clubin.
Na ten raz wszyscy byli posłuszni.
A Clubin z zimną krwią wydawał ciągle rozkazy w języku, któregoby nie pojęli dzisiejsi marynarze. — Wreszcie szalupa była na morzu.
W tej sa mej chwili kola Durandy zatrzymały się, dym ustał — woda zalała ognisko.
Podróżni, zsuwając się po drabinie lub czepiając się zwierzchnich sznurów wpadali raczej, niż zstępowali do szalupy. Imbrancam dźwignął omdlałego turystę, odniósł go, a sam powrócił.
Za podróżnymi rzucili się majtkowie. Mały uczeń marynarki potoczył się i upadł — deptano po nim.
Imbrancam zastąpił drogę.
— Nikt pierwej od niego nie zejdzie! zawołał.
I dwoma swemi czarnemi ramionami rozpędził majtków, pochwycił malca i podał Guerneseyczykowi, który, stojąc w szalupie, wziął go w swe ręce.
Potem Imbrancam usunął się na stronę i rzeki do innych:
— Idźcie.
Clubin tymczasem poszedł do swej kajuty, zebrał papiery, niektóre narzędzia okrętowe i zdjął bussolę. Papiery i narzędzia wręczył Imbrancamowi, a bussolę Tangrouille’owi i rzekł: zstępujcie do szalupy.
Poszli. Majtkowie już tam byli. Szalupa była pełna. Fale dochodziły do krawędzi.
— A teraz, zawołał Clubin, odpływajcie.
Krzyk powstał na szalupie.
— A ty, kapitanie?
— Ja zostaję.
Ludzie, ratujący się z rozbitego statku, mało mają czasu do namysłu, a jeszcze mniej na czułości. Jednak znajdujący się na szalupie, a więc stosunkowe zabezpieczeni, doświadczyli wzruszenia, nad którem nie mogli zapanować. Wszyscy zawołali jednogłośnie:
— Płyń z nami, kapitanie!
— Zostanę.
Guerneseyczyk, znający się na marynarce, rzekł na to:
— Słuchaj, kapitanie! Siadłeś na mieliźnie przy Hanois; wpław do Plainmont nie ma więcej jak mila; ale łodzią można wylądować dopiero w Rocquaine, a to dwie mile. Mamy wiatr i mgłę. Szalupa dopłynie do Rocquaine nieprędzej, jak za dwie godziny; wtedy będzie już ciemna noc. Przypływ się wznosi, wiatr wzmaga — burza niedaleko. Chcielibyśmy serdecznie przybyć na pomoc, ale nie dokażemy tego, jeśli wiatr nie ustanie. Zginiesz jeśli zostaniesz. Płyń z nami.
Wdał się i Paryżanin.
— Szalupa jest pełna, przepełniona, to prawda, i jednym człowiekiem więcej, będzie jednym człowiekiem zanadto. Ale nas jest trzynastu, to zła liczba; lepiej obciążyć łódź jednym więcej człowiekiem aniżeli liczbą. Chodź kapitanie!
Tangrouille dodał:
— Wszystko to z mojej winy, a nie z twojej kapitanie. Nie powinieneś zostać.
— Zostanę, rzekł Clubin. Burza dziś w nocy rozbije statek. Nie opuszczę go. Gdy statek ginie to jego kapitan umiera. Powiedzą o mnie: spełnił swoją powinność do końca. Tangrouille, przebaczam ci!
I złożywszy nakrzyż ręce zawołał:
— Słuchać komendy! Odwiąż linę! Płyń!
Szalupa zakołysała się. Imbrancam pochwycił za rudel. Wszystkie ręce nietrzymające wioseł wzniosły się ku kapitanowi. Wszystkie usta wykrzyknęły: Hurra kapitanowi Clubin!
— To człowiek godny podziwu, zawołał Amerykanin.
— Panie, rzekł mu na to Guerneseyczyk, to najcenniejszy człowiek na całem morzu.
Tangrouille płakał.
Gdybym miał serce, mruczał pół-głosem, zostałbym z nim.
Szalupa zagłębiła się w mgłę i znikła.
Nic nie było widać.
Uderzenia wioseł słabły — i ucichły.
Clubin został sam.
Ujrzawszy się na owej skale, w owej mgle, pośród tej wody, zdala od wszelkiej żywej istoty, zdala od wszelkiego ludzkiego gwaru, skazany na śmierć, sam jeden, między podnoszącem się morzem i nadchodzącą nocą — człowiek ten rozradował się w głębi swego ducha.
Powiodło mu się.
Marzenie jego urzeczywistniało się. Spłacony mu został długoterminowy weksel wystawiony przezeń na własny los jego.
Być opuszczonym znaczyło dla niego wyzwolenie. Znajdował się przy Hanois, o milę tylko od brzegu — miał siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Nigdy nie dokonano rozumniejszego rozbicia, chybiło — ale też prawda, że wszystko było przewidziane. Od młodości Clubin miał jednę myśl: postawić uczciwość, jako stawkę w rulecie życia, uchodzić za człowieka prawego i na tym punkcie czekać na pomyślną chwilę — niech się tymczasem stawka podwaja; wypatrzeć sposobność, odgadnąć; nie macać, ale pochwycić; zrobić rzut, rzut jedyny, zabrać wszystko i zostawić za sobą głupców. Zamierzał on uczynić to za jednym zamachem, co łotrom niezdarom nie udaje się dwadzieścia razy z rzędu, i gdy ci dosięgają szubienicy, dosięgnąć fortunę. Spotkanie Rantaine‘a było dlań błyskiem światła. Niezwłocznie utworzył sobie plan postępowania. Zdusić Rantaine’a, a jego możebne zeznania zniweczyć swem zniknięciem. Uchodzić za zmarłego, to najlepszy ze wszystkich sposobów znikania; by dojść do tego, zgubić Durandę. Rozbicie to było niczbędnem. A w dodatku oddalać się, pozostawiając po sobie dobrą sławę! to było arcydziełem całego istnienia. Ktoby widział Clubine’a podczas tego rozbicia, ten myślałby, że widzi uszczęśliwionego złego ducha.
Całe życie żył on dla tej jednej chwili.
Cala jego istność wyraziła się w tem jednem słowie: Nakoniec! Straszliwa pogoda zasiniała na tem ciemnem czole. Przyćmione oko, w głębi którego zdawało się, iż zawisła jakaś zasłona, stało się teraz głębokiem i straszliwem. Odbił się w niem wewnętrzny pożar tej łuny.
Sumienie, tak samo, jak natura zewnętrzna, ma swe wytężenie elektryczne. Pomysł jest to meteor, w chwili powodzenia, góra myśli, które je wytwarzały, roztwiera się, tryska iskra; mieć w sobie skarbnicę złego i czuć w niej zdóbycz, jest to także rozkosz, mająca swoje rozpromienienia chwile. Tryumfująca zła myśl rozjaśnia oblicze przy powodzeniu pewnych kombinacji; udanie się zamiarów, osiągnięcie celów pewnej drapieżnej biegłości, objawia się w oczach ludzkich ponurem weselem. Jest to radosna burza, groźna jutrzenka. — Dzieje się to za obrębem sumienia, zamienionego w cień i chmurę.
Zabłysło w źrenicy Clubina.
Błyskawica ta nie była w niczem podobna do tych, jakie można widzieć na niebie albo na ziemi.
Łotr, zaparty dotąd w Clubinie — wybuchnął.
Clubin spojrzał na niezmierzoną ciemnicę i nie mógł powstrzymać wybuchu śmiechu nikczemnego i złowrogiego.
Więc był wolnym! był bogatym!
Wykryło się tajemne dno jego — rozwiązał zadanie.
Miał czas przed sobą. Przypływ wzmagał się i podtrzymywał Durandę, którąby w końcu nawet niósł. Statek mocno siedział na skale; nie było niebezpieczeństwa, by zatonął. Trzeba też było dać szalupie czas do oddalenia się, może zaguby; tak się spodziewał Clubin.
Stojąc na rozbitej Durandzie, używając tam samotnej ciemności.
Trzydzieści lat obłuda ciążyła nad tem człwiekiem. Był on złem, a poślubił zacność. Nienawidził cnotę całą nienawiścią niedobranego małżonka; miał zawsze zbrodnicze zamysły, a od czasu, jak dorósł, nosił ciągle tę surową zbroję — pozór. Pod nią był potworem; z sercem bandyty, żył w skórze uczciwego człowieka. Był słodkim rozbójnikiem, więźniem uczciwości; zamknięty w niewinności, jak mumja w trumnie, przybrał anielskie skrzydła, za ciężkie dla zwykłego niegodziwca; gniótł go powszechny szacunek. Przykra to rzecz uchodzić za człowieka uczciwego. — Utrzymywać ciągle w równowadze myśl złą i dobrą mowę, co za praca. Był widmem prawości, będąc upiorem zbrodni. Z takich przeciwieństw składała się jego dola. Trzeba było trzymać się dobrze, mieć przyzwoitą postawę, pieniąc się w głębi; uśmiechem osłaniać zgrzytanie zębów. Cnota go dławiła. Całe życie prze pędził, pragnąc ugryźć rękę, na ustach mu leżącą.
Chciał gryźć, a musiał całować.
Kłamać, to cierpieć. Obłudnik musi zostać wyznawcą zdwojonej cierpliwości; oblicza tryumf, a znosi męki. W szatach surowej uczciwości ciągle rozmyślać nad zadaniem ciosu, być wewnątrz niegodziwcem i używać najlepszej sławy, ciągle udawać, nigdy nie być sobą samym, oszukiwać — to nuży. Ze wszystkiego brudu, rozcieranego we własnym mózgu wytwarzać niewinność duszy, chcieć poźreć tych, którzy cię poważają; być powściągliwym, powstrzymywać się, tłumić, mieć się ciągle na baczności, czuwać nad sobą bezustannie, nadawać zacną zewnętrzność ukrytej w sobie zbrodni, ujawniać swoją potworność w pięknych kształtach, z własnej niegodziwości wytwarzać doskonałość, łechtać sztyletem, słodzić truciznę, czuwać nad przyzwoitością swych ruchów i dźwiękiem swego głosu, nie mieć własnego spojrzenia — nadto nic nie masz trudniejszego, ani boleśniejszego. Wstręt do obłudy powstaje tajemniczo w samym obłudniku. Pić wiecznie własne szalbierstwo — to sprawia odrazę. Słodycz, jaką chytrość nadaje zbrodni, wstrętną jest zbrodniarzowi, zmuszonemu mieć ciągle w ustach tę mieszaninę, — bywają chwile gwałtownego wzburzenia, w których obłudnik gotów jest wyżegnąć myśl swoją. Połykać znów tę ślinę — to obrzydliwie. Dodajcie do tego głęboką dumę. Zdarzają się dziwne chwile, w których obłudnik szanuje siebie. W oszuście tkwi olbrzymie własne ja.
Robak czołga się tak samo jak smok i tak samo się wspina. Zdrajca jest niczem więcej, jak despotą, niemogącym iść za popędem własnej woli, chyba posprzestając na roli podrzędnej. Jest to nicość zdolna do największej szkarady; obłudnik to tytan-karzeł.
Clubin w dobrej wierze wystawiał sobie, że był gnębiony. „Czemuż nie urodził się bogaczem”. Nie pragnął nic więcej, jak tylko, żeby jego rodzice mieli byli sto tysięcy franków dochodu. Czemuż nie miał tyle? Nie jego w tem wina! Dlaczego, nie obdarowawszy go wszystkiemi rozkoszami życia, zmuszano jeszcze do pracy, to jest kazano mu, by oszukiwał, zdradzał, burzył! Dlaczego skazano go na tortury pochlebiania, czołgania się, przypodobywania się, starania o to by go lubiono i szanowano, do noszenia dzień i noc na swem obliczu cudzej twarzy? Udawać, znaczy ulegać gwałtowi. Nienawidzimy tego, przed kim kłamiemy. Wybiła wreszcie godzina. Clubin mścił się.
Na kim? Na wszystkich i na wszystkiem.
Lethierry robił mu tylko dobrze; to jeden powód więcej, by się mścił na Lethierrym.
Mścił się na każdym przed kim się przymuszał; oddawał wet za wet. Wrogiem mu był kto tylko mniemał o nim dobrze, bo niewolnikiem go swoim czynił.
Clubin był wolny; dokonał wycieczki. Będą mniemali, że zginął, a on żyje; rozpoczynał na nowo. Prawdziwy Clubin wykrywał udanego. Jednym zamachem wszystko rozwiązał; Rantaine’a wtrącił w przepaść, Lethierry’ego przyprowadził do upadku, sprawiedliwość ludzką zawiódł do ciemności, opinję w manowce; stanął zewnątrz całej ludzkości. Świat z posad wyruszył.
Co do Boga, ten wyraz o trzech literach mało go zajmował.
Uchodził za religijnego — więc cóż?
Są w obłudniku jaskinie, lub raczej cały obłudnik jest jedną jaskinią.
Gdy Clubin pozostał sam — jego pieczara się rozwarła. Miał chwilę rozkoszy; przewietrzył sobie duszę.
Pełną piersią wdychał w siebie swą zbrodnię.
Złe rozlało się po tej twarzy. Clubin rozpromieniał. W tej chwili wzrok Rantaine’a obok jego wzroku wydałby się spojrzeniem nowonarodzonego.
Zrzucenie maski — co za wyswobodzenie! Sumienie jego tonęło w rozkoszy widząc się ohydnie obnażonem i pluskającem swobodnie w bezecnej kąpieli złego. Długoletni gwałt szacunku ludzkiego przechodzi w żądne pragnienie okazania się bezwstydnym. Można dojść do pewnej lubieżności w zbrodni. W przerażających głębiach moralnych, tak mało zbadanych, tkwi pewien popęd do okrutnego i przyjemnego zarazem popisywania się sprośną zbrodniczością.
Ckliwość fałszywej dobrej sławy zaostrza apetyt do bezwstydu. Tak mało dbamy o ludzi, iż pragnęlibyśmy aż nienawidzeni być przez nich. Nudzi nas poszanowanie. Zachwyca szczerota spodlenia. Zazdrosnem okiem spoglądamy na nikczemność tak swobodną w swem poniżeniu. Zmuszeni do spuszczania oczu, strzyżemy zezem. — Ostateczności się stykają. Clubin żył pod zasłoną; żądzą jego była bezczelność. Fryne z wytartem czołem, zadowolniona ze swej hańby, zdawała mu się godną zazdrości; czuł się bowiem jeszcze nierządniejszym a uchodzenie za dziewiczego wstrętnem mu było. Był Tantalem cynizmu. Aż wreszcie, na tej tu skale, w tej samotności, mógł być szczerym — i był nim naprawdę. Czuć się szczerze szkaradnym — co za rozkosz! Czuł w sobie cały możebny zachwyt piekła. Zaległości długiego udawania spłacone mu zostały; obłuda to zadatek — szatan go zwróci. Clubin upajał się bezczelnością; ludzie znikli, tylko niebo nad nim zostało. Powiedział sobie: Jestem łotr! i był zadowolony.
Nigdy nic podobnego nie zaszło w ludzkiem sumieniu.
Wybuch obłudy! jakiż wybuch krateru może z tem iść w porównanie?
Zachwycał się Clubin tem, iż nie było nikogo przy nim, a nie gniewałby się, gdyby kto był. Cieszyłby się przy świadku z tego, że jest okropny.
Szczęśliwymby był, gdyby mógł w oczy powiedzieć ludzkiemu rodzajowi: jesteś idjota!
Nieobecność ludzi zabezpieczała jego tryumf, ale go zmniejszała.
Sam tylko był widzem swojej chwały.
Stać pod pręgierzem, to ma także swój urok. Cały świat widzi, żeś podły.
Zmuszać tłum do przypatrywania się sobie, jest to ujawniać swą potęgę. Galernik, stojący na rusztowaniu przy rogu ulicy, z żelazną obręczą na szyi, jest władcą wszystkich spojrzeń, zmusza je zwracać się ku niemu. I rusztowanie może być piedestałem. Być punktem, na który ześrodkowuje się powszechna uwaga, jakiż tryumf może być piękniejszym? Zmuszenie źrenicy publicznej do spojrzeń jest jedną z form powagi. Dla tych którym złe jest ideałem, hańba stanowi aureolę. Panuje się przez nią, wywyższa, rozpiera się przeważnie: Pręgierz, na który cały świat spogląda, jest w czemś podobny do tronu.
Być wystawionym, jest to być rozpatrywanym.
Neron palący Rzym; Ludwik XIV zdobywający Palatynat zdradą; rejent Jerzy zabijający powolnie Napoleona pewnie czuli coś z tego rodzaju rozkoszy, o jakiej marzył Clubin. Niezmierzona wzgarda zdaje się wzgardzonemu wielkością.
Być odgadniętym jest to przegrać sprawę, ale samemu się odsłonić to zwycięstwo, to upojenie, to bezwstyd zuchwały i zadowolony, to nicość rozkiełznana, wszystko znieważająca. Najwyższe szczęście.
Takie pomysły nie zdają się godzić z obłudą, a jednak godzą się z nią łatwo. Każda podłość jest konsekwentna. Miód jest żółcią. Óbłudnik jako zupełny niegodziwiec ma dwa bieguny przewrotności: z jednej strony jest świętoszkiem, z drugiej rozpustnicą. Jego szatańska płeć jest dwoista; to straszliwy hermafrodyta złego. Sam się zapładnia, rozradza i przetwarza. Chcesz go widzieć ponętnym, patrz z jednej strony, chcesz widzieć okropnym, obróć go.
Wszystkie te myśli plątały się w głowie Clubina. Nie wiele je pojmował, ale wielce rozkoszował się niemi.
Piekielny płomyk migający w nocy — taka była kolej myśli w tej duszy.
Clubin pozostał jakiś czas w zadumaniu. Spoglądał na swoją uczciwość jak wąż na skórę, którą zrzucił.
Wszyscy wierzyli w tę uczciwość, nawet i on sam cokolwiek.
I po raz drugi wybuchnął śmiechem.
Będą myśleć, że nie żyje, a on był bogaty; że zginął, a on uratowany. Co on za zręcznego figla wypłatał głupocie powszechnej!
A w tej powszechnej głupocie mieścił się i Rantaine. Clubin pomyślał o Rantaine z nieograniczoną wzgardą. Wzgarda kuny dla tygrysa. Rantaine chybił w tem, co zamierzał — udało się to jemu, Clubinowi; Rantaine oddalał się jak żak, zawstydzony, Clubin znikał tryumfujący.
Tamten urządzał sobie przyjemne legowisko w norze złego czynu; on to — Clubin, zajął je dla siebie.
Nie miał stanowczego planu na przyszłość. W żelaznej puszce w trzosie schowanej, miał trzy bankowe bilety; pewność tego wystarczała mu na teraz. Zmieni nazwisko. Są kraje, w których sześćdziesiąt tysięcy franków warte są sześćkroć więcej. Niezłeby to było udać się do takiego zakątka i żyć uczciwie za pieniądze odebrane takiemu jak Rantaine złodziejowi. Możnaby też spekulować; zająć się wielkim handlem, powiększać swój kapitał, zostać naprawdę miljonowym panem.
Naprzykład w Costa-Ricca; tam źródło wielkiego handlu kawą, tam możnaby złoto beczkami zarabiać. No! pomyśli się o tem.
Zresztą, to kwestja podrzędna. Jest jeszcze czas do namysłu. Najtrudniejsza rzecz była już dokonana. Obedrzeć Rantaine’a, zniknąć z Durandą, to było głównem zadaniem — i zostało rozwiązane; reszta pójdzie łatwo; niema odtąd żadnej możebnej przeszkody. Dostanie się wpław do brzegu. W nocy uda się do Plainmont, przedrze się przez skały, pójdzie prosto do nawiedzonego domu, a wejdzie tam łatwiutko za pomocą sznura z węzłami, przezornie ukrytego w szczelinie skały; w nawiedzionym domu znajdzie swoją torbę podróżną, a w niej suchą odzież i żywność; będzie mógł tam czekać. Wiedział, że nie upłynie i tydzień, by hiszpańscy przemytnicy, najpewniej Blasquito, nie zawinęli do Plainmont. Za kilka gwinei przewiozą go, nie do Tor-Bay, jak powiedział Blascowi dla zmylenia domysłów, ale do Pasages, albo do Bilbao. Stamtąd dostanie się do Vera-Cruz albo Nowego-Orleanu.
Nadszedł też już czas rzucenia się w morze — szalupa była daleko; płynąć godzinę, to dla Clubina fraszka; mila tylko oddzielała go od lądu; jest przecie przy Hanois.
W tym właśnie punkcie marzeń Clubina, mgła rozdarła się w jednem miejscu i ukazały się straszliwe skały Douvres.
Osłupiały Clubin patrzał.
Była to rzeczywiście owa okropna samotna skała.
Niepodobna było pomylić się co do tych potwornych kształtów. Dwie bliźniacze skały sterczały szkaradnie, między niemi widać było przesmyk jak zasadzkę: rzekłbyś, że to jest jaskinia łotrów oceanu.
Były one tuż obok. Mgła, niby wspólnica ukrywała je dotąd.
We mgle Clubin zmylił drogę. Pomimo całej jego baczności zdarzyło mu się to samo co dwom wielkim żeglarzom: Gonzalesowi, który odkrył przylądek Biały i Fernandezowi, który odkrył przylądek Zielony. I oni zabłądzili w mgle. Clubinowi się zdawało, że mu ta mgła będzie właśnie bardzo na rękę do wykonania zamiaru, ale też miała i niebezpieczeństwa swoje — Clubin zboczył na zachód i zmylił się. Podróżny Guerneseyczyk mniemając, że poznaje Hanois, stanowczo go zdecydował do ostatniego skręcenia rudlem. Clubin myślał, że się na Hanois rzucił.
Duranda rozsadzona przez ostre podwodne skały, znajdowała się od Douvres w odległości kilkuset zaledwie sążni.
O dwieście sążni dalej sterczała zwarta potężna masa granitu. Na stromych jej bokach widać było kilka zagłębień i wystających krawędzi, po których możnaby się na szczyt wgramolić. Prostokątne linje tych ścian groźnych kazały się domyślać, że na wierzchołku jest płaszczyzna.
Była to skała zwana: Człowiek.
Wznosiła się ona jeszcze wyżej aniżeli Douvres; płaszczyzna jej panowała nad owemi dwoma niedostępnemi szczytami. Płaszczyzna ta o kruszących się brzegach miała pewną regularność kamieniarską. Trudno sobie wystawić coś bardziej osamotnionego i złowróżbnego. Szerokie fale fałdowały swą spokojną powierzchnię, ocierając się o czworokątne boki tego olbrzymiego czarnego pnia, wyglądającego, jak piedestał dla olbrzymich widm morza i nocy.
Wszystko to było w stanie bezwładności. Wiatr zaledwie podmuchiwał, zaledwie jaka zmarszczka ukazywała się na wodzie. Pod tą niemą płaszczyzną wody, można było odgadnąć rozległe życie w głębiach zatopione.
Clubin nieraz widział zdaleka skałę Douvres.
Przekonał się, że rzeczywiście na niej się znajduje.
Nie było żadnej wątpliwości.
Zmiana nagła i przerażająca? Douvres zamiast Hanois! W miejscu jednej, pięć mil morskich. Pięć mil — to już niebezpieczeństwo! Skała Douvres dla samotnego rozbitka jest to widzialna, dotykalna obecność ostatniej chwili. Niewolno już dostać się stamtąd do lądu.
Clubin zadrżał. Sam wlazł w paszczę ciemności. Skała Człowieka jedyną jest ucieczką Prawdopodobnie w nocy nastąpi burza i przeciążona szalupa Durandy zatonie. Wiadomość o rozbiciu statku nie dojdzie więc do lądu. Nikt wiedzieć nawet nie będzie, że Clubin pozostał na skałach Douvres. Więc śmierć z zimna i głodu — to wyjście jedyne. Posiadane przezeń siedmdziesiąt pięć tysięcy franków n!e dadzą mu ani kawałka chleba. Cała napiętrzona jego zręczność wprowadziła go w tę matnię. Był pracowitym budowniczym własnej klęski. Żadnego środka. Żadnego możebnego ratunku.
Tryumf stawał się przepaścią. W miejsce wyswobodzenia, niewola; w miejsce długiej pomyślnej przyszłości, konanie. W jednem mgnieniu oka, w chwili tak krótkiej, jak mignięcie błyskawicy runęła cała budowa. Raj, o którym szatan ten marzył, przybrał napowrót właściwą sobie postać, stał się grobem.
Tymczasem wiatr się podniósł. Mgła potrącona, dziurawiona, rozdzierana, rozpraszała się po widnokręgu w wielkich niezgrabnych kawałach. Całe morze znowu się ukazało.
Woły, coraz bardziej podtapiane, nie przestawały ryczeć.
Nadchodziła noc, a z nią zapewne i burza.
Duranda zwolna rozdymana przez przypływ, kołysała się od prawej ku lewej stronie i odwrotnie, i zaczynała obracać się na skale jak na palu.
Można było przewidzieć chwilę, w której jakakolwiek fala zerwie ją i zepchnie w wodę.
Było teraz mniej ciemno, aniżeli w chwili rozbicia. Mgła niosła z sobą część ciemnicy. Zachód oczyścił się ze wszystkich chmur. Zmrok miewa białawe niebo. Taka jasność oświetlała morze.
Duranda była pochylona w kierunku od tyłu do przodu. Clubin poszedł na tył statku, będący prawie ponad wodą, i wlepił wzrok w widnokrąg. Obłuda upiera się przy nadziei — już to jej właściwość. Obłudnik może czekać. Sama obłuda niczem jest więcej, jak obrzydłą nadzieją; grunt kłamstwa obłudy utworzony jest z cnoty, z nadziei, zamienionej w występek.
Szczególne zjawisko: obłuda śmie ufać. Obłudnik powierza się jakiejś obojętnej władzy nieznajomego świata, zdającej się na złe przyzwalać.
Clubin zapuścił wzrok w przestwór.
Położenie było rozpaczne, ale czarna jego dusza nie doszła jeszcze do rozpaczy. Mówił sobie, że po owej długiej mgle, okręty, które ją chciały przeczekać i stały w miejscu, czy to pod żaglem, czy na kotwicy, teraz znów popłyną; być może, iż który z nich ukaże się na widnokręgu.
I rzeczywiście mignął jakiś żagiel.
Dążył ze wschodu na zachód.
Im więcej się zbliżał, tem szczegóły jego były wydatniejsze. Maszt jeden tylko był na nim, Urządzenie jak na galiocie, a maszt stał prawie poziomo. Był to kutter.
Za pól godziny nie później, płynąć będzie niezbyt daleko od Douvres.
Clubin mówił sobie: jestem ocalony.
W chwili, jak ta, w której się znajdował Clubin, nie myśli się o niczem tylko o życiu.
Być może, iż był to kutter cudzoziemski. Kto wie, czy nie jeden ze statków przemytniczych udający się do Plainmont? Może to sam Blasquito? W takim razie ocalone jest nie tylko życie, ale i fortuna; spotkanie na skale Douvres, przyśpieszając rozwiązanie, zbytecznem czyni wyczekiwanie w domu nawiedzonymi cała sprawa skończy się na otwartem morzu, wszystko się sczęśliwie odmieni.
Cała pewność powodzenia wkroczyła znów gorączkowo w ciemnie tego umysłu.
Dziwne to, jak łatwo łotry wierzą, że się im powodzenie należy.
Jedno już tylko pozostawało do zrobienia.
Postać Durandy obsaczonej skalami topniała w ogólnym ich zarysie, tworzyła tylko jednę kresę więcej pośród ich załamów, ginęła między niemi, nie odróżniała się niczem; nie mogła więc zwrócić na siebie uwagi przepływającego statkuj przy schyłku dnia zwłaszcza.
Ale postać ludzka czarno rysująca się na mrocznym horyzoncie, stojąca na płaszczyźnie skały Człowieka i znakami wzywająca ratunku, będzie niewątpliwie dostrzeżoną. I wyślą łódź dla zabrania rozbitka.
Skała Człowiek wznosiła się nie dalej, jak o paręset sążni. Dostać się do niej wpław nietrudno, wedrzeć się na szczyt także łatwo.
Nie było chwili do stracenia.
Przód Durandy przypierał do skały: więc z tylu, właśnie z miejsca, za którem stał Clubin, należało rzucić się wpław.
Naprzód zapuścił sondę i przekonał się, że w tem miejscu było bardzo głęboko. Mikroskopijne skorupy, które przylgnęły do oblepiającego statek tłuszczu były nietknięte, co dowodziło, iż w głębi znajdowały się w skałach wielkie wydrążenia, gdzie woda chociaż bardzo rozkołysana na powierzchni, pozostawała zawsze w spokoju.
Clubin rozebrał się i zostawił suknie na pokładzie. Ubranie znajdzie na kuttrze.
Tylko skórzanego trzosa nie zdjął z siebie.
Już całkiem rozebrany poprawił jeszcze ów trzos ręką; podpiął go, pomacał puszkę żelazną, bystrym wzrokiem zmierzył kierunek, którego miał się trzymać pośród fal, by dostać się do skały Człowiek, głową naprzód rzucił się w wodę.
Ponieważ skoczył ze znacznej wysokości, więc się też głęboko zanurzył.
A głęboko, że aż dna dosięgnął przez chwilę płynął wzdłuż skał podwodnych, a potem rzucił się, by wypłynąć na powierzchnię.
W tej chwili poczuł, że go coś chwyta za nogę.
W kilka minut po krótkiej rozmowie z imcipanem Landoys, Gilliatt poszedł do St. Sampson.
Gilliatt był niespokojny, prawie wylękły. Cóż więc takiego zaszło?
W St. Sampson szepty, gwar, wrzawa, jakby rój pszczół spłoszono. Pełno ludzi przed drzwiami domów; słyszałeś wykrzyki kobiet; gromady otaczały kilku ludzi, którzy zdawali się coś opowiadać, machając rękami. Co chwila prawie rozlegały się głosy; Mój Boże, co za nieszczęście! Niektóre twarze uśmiechały się.
Gilliatt nikogo nie pytał, — nie lubił wypytywać, a zresztą był zbyt wzruszonym, by rozmawiać z obojętnemi ludźmi. Nie ufając opowiadaniom, wolał odrazu wszystkiego się dowiedzieć; poszedł więc prosto do Bravèes.
Niespokojność jego była tak wielką, że bez strachu wszedł do tego domu.
Zresztą drzwi sali na dole były naoścież otwarte. Tłum mężczyzn i kobiet stał przed progiem. Wszyscy wchodzili, wszedł więc także.
Wchodząc spotkał we drzwiach imcipana Landoys, który szepnął doń pogłosem:
— Zapewne teraz już wiesz o ważnej nowinie? — Nie.
— Nie chciałem krzyczeć głośno na ulicy, niby ptak zwiastujący nieszczęście.
Cóż więc się stało?
— Duranda stracona.
W sali było pełno ludzi.
Gromadki szeptały z cicha, jak w sypialni chorego.
Goście, sąsiedzi, przechodnie, ciekawi, pierwsi lepsi z ulicy, z pewną obawą cisnęli się przy drzwiach od sieni, zostawiając próżnię w głębi, gdzie obok siedzącej we łzach Deruchetty, stał mess Lethierry plecami wsparty o ścianę.
Marynarska czapka spadała mu na oczy. Kosmyki siwiejących włosów spływały po policzkach. Nic nie mówił. Ręce zwisnęły nieruchome, usta zdawały się nie mieć oddechu. Wyglądał, jak martwy sprzęt oparty o ścianę.
Patrząc nań czułeś, że w duszy tego człowieka zamarło życie. Nie było Durandy i Lethierry nie miał już celu dla swego istnienia. Dusza jego była na morzu i dusza ta rozbiła się. Co począć teraz? Wstawać co rano i kłaść się co wieczór. Nie oczekiwać już Durandy, nie patrzeć już na jej odjazd, nie widzieć już jej powrotu. Co robić przez resztę istnienia bez celu? Jeść, pić, a potem? Człowiek ten uwieńczył wszystkie swe prace arcydziełem, a wszystkie trudy i poświęcenia — wielkim postępem. Postęp zniweczony, arcydzieło umarło. Na co się zdało żyć jeszcze lat kilka próżnych, jałowych? Nic już nie mógł przedsiębrać. W jego latach nie rozpoczyna się zawodu; a zresztą był przywiedziony do ubóstwa. Biedny starowina!
Deruchetta, siedząc przy nim zapłakana, trzymała w obu rękach pięść mess Lethierry. Jej ręce były złożone, jego pięść zaciśnięta. W tem tkwiła różnica ich smutku i znękania. Ręce złożone wyrażają jeszcze pewną nadzieję; ale w ściśniętej nie ma już żadnej.
Mess Lethierry bierny, nieczuły, opuścił bezwładnie ramię w ręce Deruchetty. Życia w nim pozostało tyle tylko, ile go mieć może człowiek rażony piorunem.
Bywają położenia, w których tak zagłębiasz się w przepaściach twej duszy, iż zdajesz się znikać z pośrodka żyjących. Ludzie wchodzą do twego pokoju, wychodzą, a ty zaledwie ich spostrzegasz; trącają cię łokciami, ty ich nie czujesz, nie mogą dostać się aż do ciebie. I jesteś dla nich niedostępnym, i sam nie możesz się do nich zbliżyć. Szczęście i rozpacz nie oddychają na jednem i tem samem miejscu; zrozpaczony zdala patrzy na życie drugich, nie domyśla się prawie ich obecności, traci świadomość własnego istnienia, i choć jest z ciała i kości, przestał czuć rzeczywistość swego bytu. I staje się dla samego siebie snem, widmem.
W spojrzeniu mess Lethierry czytałeś, że był w takiem właśnie położeniu.
Gromadki ludzi szeptały opowiadając sobie szczegóły smutnej nowiny. Opowiedzmy je w kilku słowach.
Poprzedniego dnia, podczas mgły, na godzinę przed zachodem słońca, Duranda rozbiła się o skałę Douvres. Z wyjątkiem kapitana, który nie chciał opuścić swego okrętu, cała osada uratowała się na szalupie. Po mgle zerwał się wicher południowo-zachodni, o mało nie rozbił ich powtórnie i zapędził na otwarte morze zdala od Guernesey. W nocy szczęśliwym trafem spotkali okręt Cashmere, który zabrał ich na pokład i zawiózł do portu St. Piotra. Wszystkiemu był winien sternik Tangrouille, którego wtrącono do więzienia. Clubin dał dowody wielkiej wspaniałomyślności.
Sternicy, których nie brakło w tych gromadkach ze szczególnym przyciskiem wymawiali te wyrazy, Szkopuł Douvres. — Niegodziwa oberża, wtrącił z nich jeden.
Na stole leżała paczka papierów i rejestrów oraz busola; zapewne busola Durandy i papiery, które Clubin złożył na ręce Imbrancama i Tangrouille’a w chwili odjazdu szalupy. Wspaniałomyślne zaparcia się człowieka, który ocalał nawet papiery wówczas, gdy sam skazywał się na śmierć dobrowolną! Drobny szczegół wymownie świadczący o wielkości jego duszy; szczytne zapomnienie o sobie samym.
Jednomyślnie podziwiano Clubina, a zresztą jednomyślnie sądzono, że ocalał. Kutter Shealthiel przybył w kilka godzin po statku Cashmere, i on to przyniósł ostatnie wiadomości. Dwadzieścia cztery godzin przepędziwszy na tych samych wodach, co Duranda, przeczekał cierpliwie, aż mgła opadnie i lawirował podczas burzy. Zawiadowca Shealthiela należał do jednej z gromadek w sali.
W chwili, gdy wszedł Gilliatt, zawiadowca ten właśnie opowiedział mess Lethierry’emu całą historję. Opowiadanie było prawdziwym raportem. Zrana, gdy ucichła nawałnica i wiatr złagodniał, zawiadowca usłyszał ryczenie bydła na morzu. Sielskie te głosy pośrodku bałwanów zdziwiły go; skierował więc w tę stronę swój kutter, i zobaczył Durandę, utkwioną między skałami Douvres. Morze tyle się już uspokoiło, że mógł się zbliżyć. Gdy przez trąbę zaczął wypytywać się o rozbitków, jedyną odpowiedzią było ryczenie wołów, które się topiły na spodzie okrętu. Zawiadowca Shealthielu upewnił się, że na pokładzie Durandy nie pozostał ani jeden człowiek. Rozbity okręt mógł jeszcze służyć za schronienie podczas burzy, i pomimo jej gwałtowności, Clubin przepędziłby noc bezpiecznie. Wszelako nie było go już na pokładzie, więc ratował się ucieczką. Kilka szalup i małych statków kupieckich z Granville i St. Malo, gdy mgła opadła, krążyły poprzedniego dnia wieczorem dość blisko szkopułu Douvres; to nie ulegało wątpliwości. Oczywiście, jeden z nich zabrał kapitana Clubin. Należy sobie przypomnieć, że szalupa Durandy była przepełnioną, gdy opuszczała rozbity okręt, że mogłaby zatonąć, jeśliby jeszcze jeden wsiadł do niej człowiek, i że to nadewszystko skłoniło Clubina do pozostania na rozbitej Durandzie; skoro jednak spełnił swój Obowiązek, a zdarzyła się później sposobność ratowania się, Clubin oczywiście korzystał z niej bez skrupułu. Można być bohaterem, ale nie idzie za tem, by posuwać heroizm aż do głupoty. Samobójstwo byłoby tem niedorzeczniejsze, że Clubin nie miał sobie nic do wyrzucenia. Jedynym winowajcą był Tangrouille — nie Clubin. Wszystko to było oczywiste i przekonywające; zawiadowca Shealthiela widocznie miał słuszność i wszyscy oczekiwali bliskiego powrotu Clubina. Już nawet przemyśliwano nad tem, jak go obnosić w tryumfie.
Opowiadanie zawiadowcy dowiodło niewątpliwie dwóch rzeczy: że Clubin ocalał, i że Duranda była straconą.
Co do Durandy należało oswoić się z jej stratą; nie było sposobu zaradzenia fatalnemu nieszczęściu. Zawiadowca Shealthiela był świadkiem ostatecznego jej rozbicia. Ostra skała, na której uwięzła Duranda, jakby gwoźdźmi do niej przybita, przez całą noc opierała się natarczywości burzy, nie chcąc wypuścić swego łupu; nad ranem jednak, gdy Shealthiel przekonawszy się, iż nie ma nikogo do uratowania miał się już oddalić od Durandy, nagle zerwała się wściekła nawałnica, podniosła Durandę, wydarła ją ze szkopułu — i cisnęła jak strzałę między dwie skały Douvres. Słyszeliśmy djabelskie trzeszczenie, dodał zawiadowca. Duranda znów została przygwożdżona, ale mocniej niż na szkopule podwodnym, i tak zawisnęła pośrodku dwóch skał, pastwą wichrów i bałwanów morskich.
Według zeznań osady Shealthiela, Duranda była już w trzech czwartych częściach strzaskaną. Oczywiście zatonęłaby w nocy jeśliby jej nie zatrzymał szkopuł. Zawiadowca z pomocą lunety obejrzał rozbity statek, i teraz z marynarską dokładnością opisał szczegóły nieszczęśliwego wypadku. Dno z prawego boku wybite, maszty połamane, żagle rozdarte, łańcuchy, liny, drabinki — wszystko porwane; kajuty zgniecione upadkiem rej, kopuła magazynu zapasowego rozbita, rusztowania szalupy wywrócone, dylowania rozsadzone, listwy obdarte, tułów zdruzgotany. Wściekłe spustoszenie nawałnicy! Przybita do przedniego masztu winda, wraz z blokiem i łańcuchami zniknęła bez śladu. Duranda była rozbita, woda rozbierze teraz wszystkie jej szczątki i za kilka dni ani śladu nie pozostanie z parowca.
A jednak burza prawie nie tknęła maszyny — rzecz godna zastanowienia i zarazem dowodząca doskonałości jej budowy. Zawiadowca Shealthiela zapewniał, że korba rudla, nic prawie nie ucierpiała, że wprawdzie maszty rozpadły się, ale komin maszyny pozostał. Żelazne poręcze mostku na przodzie statku pogięły się tylko, a koła nie straciły ani jednej listewki. Machina pozostała nietkniętą. Takie było przekonanie zawiadowcy Shealthiela. Podzielał je i palacz Imbrancam. Murzyn ten pojętniejszy od wielu białych, podziwiał maszynę. Podniósłszy ręce rozszerzył dziesięć swych palców i rzekł do milczącego Lethierry: „Panie mój, mechanika żyje.”
O ocaleniu Clubina nie wątpiono; a ponieważ tułów Durandy został zniszczony, machina była teraz przedmiotem rozmów ludzi, którzy się zeszli u mess Lethierrego. Maszyna ta zajmowała wszystkich, niby żyjąca osoba. Podziwiano jej piękne postępowanie. — Tęga dusza! mówił majtek francuski. — Djable wytrwała! wołał rybak guerneseyski. — W istocie musiała mieć djabła w sobie, kiedy wyszła cało, trochę tylko podrapana, — przyświadczył zawiadowca Shealthiela.
Wkrótce maszyna stała się jedynym przedmiotem ogólnego zajęcia. Umysły zapalały się, były opinje za i przeciw. Maszyna miała gorących przyjaciół i skrytych przeciwników. Nie jeden właściciel starego żaglowego kuttra, spodziewając się zabrać klijentelę Durandy, nie gniewał się, że szkopuły Douvres zniweczyły nowy wynalazek. Szepty stawały się coraz gwarniejsze. Rozprawiano prawie w głos, niekiedy tylko tłumiąc zbyt wrzaskliwe wybuchy przez szacunek dla grobowego milczenia mess Lethierry.
Ogólnej rozmowy rezultat był taki:
Maszyna rzecz najważniejsza. Okręt można odbudować, ale drugiej takiej maszyny nie da się zrobić. Maszyna to jedyna w swoim rodzaju. Do zbudowania podobnej zbrakłoby pieniędzy, a bardziej jeszcze zbrakłoby robotnika. Przypomniano sobie, że inżynier, który budował tę maszynę już nie żył. Kosztowała ona czterdzieści tysięcy franków. Nikt nie zaryzykuje pieniędzy na tak niepewną spekulację, zwłaszcza, iż teraz przekonano się, że statki parowe mogą się rozbijać tak dobrze, jak wszystkie inne; obecny wypadek z Durandą zatopił całe jej przeszłe powodzenie. A jednak boleśnie było pomyśleć, że ta maszyna była jeszcze całą i w dobrym stanie i, że nim pięć lub sześć dni upłynie, prawdopodobnie potrzaska się jak okręt. Dopóki istniała, rzec prawie można, iż okręt się nie rozbił. Tylko strata maszyny była niepowetowaną. Ocalić maszynę, było to powetować klęskę doznaną.
Ocalić maszynę — łatwo to powiedzieć; ale kto się podejmie? czy rzecz jest możebną? Łatwo jest chcieć, ale wykonać jest trudno; można marzyć, ale trudno spełnić marzenia. Owoż jeśli było jakie niewykonalne, szalone marzenie, to chyba zamiar ocalenia machiny, która uwięzła w skałach Douvres. Byłoby niedorzecznością posyłać na te skały okręt i robotników! ani myśleć o tem. Pora roku była burzliwa; przy pierwszej nawałnicy łańcuchy kotwic porwałyby się na podwodnych rafach, a okręt potrzaskał o szkopuły. Nie byłaby to więc pomoc, ale raczej rozbicie dwóch okrętów zamiast jednego — W wydrążeniu na szczycie skały, gdzie niegdyś, jak niesie podanie, schronił się rozbitek i umarł z głodu, było miejsce mogące pomieścić zaledwie jednego człowieka. Jeśli i przeto chciano ocalić maszynę, powinienby jeden tylko człowiek udać się do skał Douvres, udać się sam, sam jeden na to morze, sam jeden w tę pustynię; sam jeden w odległości pięciu mil od brzegu, sam w tej strasznej pieczarze, sam przez całe tygodnie, sam wobec przewidzianych i nieprzewidzianych wypadków; bez nowych zasiłków, gdy srogi głód i pragnienie dokuczą, bez pomocy w razie niebezpieczeństwa, bez innego śladu ludzkiej istoty prócz owego legendowego, rozbitka, który tam skonał z nędzy; bez innego towarzysza prócz tego nieboszczyka. A zresztą, jak się zabrać do ocalenia tej maszyny? Musiałby być nietylko żeglarzem, ale i kowalem. A przez ile prób przechodzić! Człowiek, coby się o to pokusił, byłby czemś więcej niż bohaterem, byłby szaleńcem. Albowiem w pewnych olbrzymich przedsięwzięciach, do których potrzeba sił nadludzkich, szał jest potężniejszym od męstwa! Nie! nikt nie pójdzie do skał Douvres. Trzeba się wyrzec maszyny, jak się wyrzekło reszty okrętu. Nie znajdzie się taki coby ją ocalił. Bo i gdzież go znaleźć?
Taka mniej więcej była treść szeptów tłumu.
Zawiadowca Shealthiela, który niegdyś był sternikiem, streścił myśl wszystkich, tym głośnym wykrzyknikiem:
— Nie! próżno o tem myśleć. Niemasz na święcie człowieka, coby tam poszedł i zabrał maszynę.
— Skoro ja tam nie idę, dodał Inabrancam, to oczywisty dowód, że tam iść nie można.
Zawiadowca Shealthiela, silnie machnął ręką, wyrażając tym giestem przekonanie o niemożliwości przedsięwzięcia — i znów się oderwał.
— Jeśliby taki człowiek istniał...
Deruchetta obróciła głowę.
— Zaślubiłabym go, rzekła.
Nastało milczenie.
Jakiś mężczyzna nadzwyczajnie blady wystąpił z gromady i rzekł:
— Zaślubiłabyś go, miss Deruchetto?
Był to Gilliatt.
Wszystkich oczy zwróciły się ku niemu. Mess Lethierry wyprostował się, a w jego zamglonych źrenicach dziwnie błysnęły światła.
Rzuciwszy na podłogę marynarską czapkę, uroczyście spojrzał przed siebie, nie widząc nikogo z obecnych i rzekł:
Noc, która po tym dniu nastała, miała być jasną, gdyż od dziesiątej z wieczora księżyc wschodził. A jednak chociaż niebo, wiatr i morze sprzyjały, ani jeden rybak nie myślał wyjść ani z Hougue la Perre, ani z Bourdeaux, ani z Houmet Benet, ani z zatoki Świętych, ani z małego Bo, ani z jakiejbądź przystani lub zatoczki Guerneseyskiej. Powód był bardzo prosty: kogut zapiał w południe.
Gdy kogut zapieje o niezwykłej godzinie, niema pomyślnego połowu.
Tego wieczora jednakże, gdy noc zapadła, rybak, wracający do Omptolle, doznał niespodzianki. Za dwoma Grunes i Brayes naprzeciw Houmet Paradis, po lewej stronie czerwonej żerdzi Plattes Fougéres, podobna kształtem do przewróconego lejka, a po prawej stronie żerdzi St. Sampson, przedstawiającej postać ludzką, zdawało mu się, że spostrzega trzecią żerdź czerwoną. Kto ją zatknął? Jakie wskazuje niebezpieczeństwo? Czerwona żerdź natychmiast odpowiedziała na te zapytania, poruszając się; był to maszt. Zdziwienie rybaka wcale się nie zmniejszyło. Znak, ostrzegający w tem miejscu, rzecz dziwna, ale maszt jeszcze dziwniejsza. Połów ryb był niemożliwym. Wszyscy wracali do domów, a ktoś jeden wypływał na morze. Kto? Dlaczego?
W dziesiąć minut później, maszt, zwolna posuwając się, zbliżył się do rybaka z Omptolle. Rybak nie poznał łodzi, ale wyraźnie słyszał uderzenia dwóch wioseł. Jeden więc tylko człowiek był w łodzi. Wiatr dął północny; człowiek ów widocznie zmierzał do cypla Fontenelle. Tam prawdopodobnie rozpuści żagle. Zapewne miał zamiar opłynąć Aneresse i górę Crevel. Co to miało znaczyć?
Maszt zniknął, rybak wrócił do domu.
Tejże nocy na zachodnim wybrzeżu Guernesey, przypadkowi przechodnie tu i owdzie w różnych godzinach i na różnych punktach robili także pewne spostrzeżenia.
Gdy rybak z Omptolle przywiązał swoją łódkę, o pół mili dalej pewien woźnica, poganiając konie po samotnej drodze, zobaczył na morzu, daleko na widnokręgu, w miejscu mało uczęszczanem, bo między skałą północną i ławą piaszczystą, żagle, które widocznie podnoszono. Zresztą mniej zwracał uwagi, będąc woźnicą, a nie marynarzem.
Pół godziny upłynęło od czasu jak woźnica spostrzegł żagle, gdy sztukator, wracający z miasta z roboty nagle zobaczył krypę, śmiało zmierzającą ku skałom Ouenon, Rousse de Mer i Gripe de Rousse. Noc była ciemna, ale na morzu widno, co się często zdarza i mogłeś dokładnie widzieć wszystko, co się tam działo. Oprócz tej krypy nie było nic widać na morzu.
Nieco niżej i trochę później handlarz raków morskich, rozstawiając swój stragan na piaskach między Portem Pragnienia i Portem Piekielnym, zachodził w głowę, nie pojmując, co o tej porze robi na morzu krypa, przesuwająca się około mielizny Wrony. Trzeba było być doskonałym żeglarzem lub bardzo się gdzieś spieszyć, żeby się puszczać na tak niebezpieczne wody.
Gdy wybiła ósma wieczór, szynkarz Cobo Bay ze zdumieniem spostrzegł statek żaglowy za mielizną Ogrodu, bardzo blisko Zuzanny i Raf Zachodnich.
Niedaleko Cobo Bay, na samotnym cyplu Houmet, w zatoce Vason, dwoje kochanków żegnało się ze sobą, nie mogąc się rozstać. W chwili, gdy panna mówiła do swego kawalera: „Jeśli odchodzę, nie myśl, że to czynię umyślnie, żeby nie być z tobą; nie, mój drogi, ale mam pilną robotę”, — pożegnalne ich pocałunki przerwała spora krypa, która tuż przy nich sunęła się ku skałom Messellettes.
P. Le Peyre des Norgiots mieszkaniec Cotillon Pipet około godziny dziewiątej wieczór przypatrywał się wyłomowi, jaki nocny rabusie zrobili w parkanie jego podwórka, i obliczając swoje szkody, spostrzegł niespodzianie barkę, która o tak późnej godzinie zuchwale opływała cypel Crocq zwany.
Nazajutrz po burzy, gdy morze było jeszcze niespokojne, podobna droga wcale nie była bezpieczną. Tylko nieroztropny mógł ją obrać, jeśli nie znał na pamięć wszystkich przejść i przesmyków.
Około pół do dziesiątej wieczór pewien rybak, niosąc do domu sieci, zatrzymał się na chwilę i przypatrywał się jakiejś rzeczy, podobnej do statku żaglowego, który spostrzegł między skałami Gołąbką i Dmuchawką. Statek ten bardzo się narażał, albowiem tam zrywają się nagle wichry bardzo niebezpieczne. Skała Dmuchawka dlatego się zowie, że znienacka dmie wichry na łodzie.
W chwili, gdy księżyc ukazał się na niebie, a przypływ morza był zupełny w małej cieśninie Li-Hou, samotny strażnik wyspy tegoż nazwiska doznał wielkiego przestrachu; spostrzegł bowiem jakąś długą czarną postać, która się przesuwała między nim i księżycem. Postać ta czarna, wyniosła, szczupła i powłóczysta, podobna była do nieboszczyka, idącego w całunie. Zwolna przesunęła się koło ścian, jakie tworzę ławy skaliste. Strażnik Li-Hou był pewien, że poznaje Czarną Damę.
Dama Biała mieszka w górnej Tau de Pez, Dama Szara chętniej przebywa w dolnej Tau de Pez, Dama Czerwona zamieszkuje opokę na północy Ławy Markiza, a Dama Czarna mieszka w Wielkim Etacre, na zachód Li-Houmet. W noc jasną, księżycową, panie te wychodzą i niekiedy się spotykają.
Ludziom bez przesądu czarna ta postać mogła się wydać żaglowym statkiem. Skaliste zatory, po których zdawał się przesuwać, mogły w rzeczy samej ukrywać tułów łodzi żeglującej za niemi, i pokazywać tylko same żagle. Nie bez słuszności jednak zapytywał się strażnik, jaka łódź ośmieliłaby się o tej porze żeglować między Li-Hou, Grzesznicą, Iglicami i cyplem Léré? I w jakim celu? Prawdopodobnie była to Czarna Dama.
Gdy księżyc się wysunął ponad dzwonnicę kościoła St. Piotra Lesistego; sierżant zamku Rocquaine, podnosząc część zwodzonego mostu, dostrzegł przy zatoce statek żaglowy, który zdawał się płynąć z północy na południe.
Na południowem wybrzeżu Guernesey, za Plainmont, w głębi zatoki, pełnej przepaści i skał podwodnych, sterczy stroma skała, tworząca dziwny port, który pewien Francuz, mieszkający na tej wyspie od r. 1853, być może ten sam, który to opisuje, nazwał Portem na czwartem piętrze, i nazwa ta ogólnie jest przyjętą. Port ten dawniej zwany Mole, jest skalistą płaszczyzną, częścią naturalnych kształtów, częścią ociosaną, a czterdzieści stóp wysoką nad poziom morza. Dwie grube tarcice dębowe, równoległe i ukośne łączą wierzchołek skały z morzem. Łodzie, ciągnione na łańcuchach po tych tarcicach windują się w górę, i po nich także niby po szynach spuszczają na wodę. Dla ludzi są schodki. Owego czasu kontrabandziści często ten port odwiedzali. Jako mało przystępny, był dla nich dogodnym.
Około jedenastej przemytnicy, zapewne ci sami, na których pomoc liczył Clubin, czekali z towarami na wzgórzu tego portu Moie. Kontrabanda ma czujne oko, więc bacznie przypatrywała się wszystkiemu. Nie mało też ich zdziwił statek żaglowy, który nagle ukazał się za czarnym konturem przylądka Plainmont. Księżyc jasno przyświecał. Przemytnicy pilnie śledzili statek, obawiając się, by w nim nie siedział jaki strażnik nadbrzeżny i nie zaczaił się za wielkim Hanois. Ale krypa minęła Hanois, i zostawiając za sobą od strony północno-zachodniej mieliznę Blondel, zanurzyła się w sinawym mroku widnokręgu.
— Dokąd u djabła wybrała się ta krypa? pytali kontrabandziści.
Tego samego wieczora, zaraz po zachodzie słońca zastukano do drzwi domu, zwanego Pustkowiem. Był to młody sługa z plebanji, co można było poznać z żółtych pończoch i ciemnej odzieży. W Pustkowiu zamknięte były drzwi i okiennice. Stara rybaczka idąc z latarką spotkała chłopca i zaczepiła:
— A czego tu chcesz mały?
— Szukam człowieka, który tu mieszka.
— Niema go w domu.
— A gdzie jest?
— Nie wiem.
— Czy będzie jutro?
— Nie wiem
— Czy gdzie pojechał?
— Nie wiem.
— Bo widzicie, kobiecino, nowy rektor parafji wielebny Zbenezer Caudray chciałby go odwiedzić.
— Nic nie wiem.
— Dobrodziej przysyła mię zapytać, czy człowiek z Pustkowia będzie u siebie jutro rano.
— Nic nie wiem.
W ciągu dwudziestu czterech godzin, które nastąpiły po otrzymaniu smutnej wiadomości o Durandzie, Mess Lethierry nie spał, nie jadł, nie pił; pocałował w czoło Deruchettę, wypytał o Clubina, o którym jeszcze nie było wiadomości, podpisał deklarację, jako niema zamiaru kogokolwiek oskarżać i kazał wypuścić Tangrouille’a na wolność.
Cały dzień następny, na wpół wsparty o stół kantoru Durandy, nie stał, nie siedział, i łagodnie odpowiadał na czynione mu zapytania. Zresztą, gdy ciekawość została zaspokojoną, Bravées znów stało się samotne. Pod pozorem litowania się nad niedolą, kryje się nieraz chęć wywiedzenia się i wyszpiegowania. Drzwi zostały zamknięte i Lethierry pozostał sam z Deruchettą. Błyskawica, która mignęła w oczach starego Lethierry, zagasła, a wrócił ponury wyraz spojrzenia, jaki miał od początku katastrofy.
Niespokojna Deruchettą usłuchawszy rad Gracji Dulcynei, nic nie mówiąc, położyła na stole parę pończoch, których robotą Lethierry był zajęty, gdy otrzymano niepomyślną wiadomość.
Starzec gorzko się uśmiechnął i rzekł:
— Jak widzę, myślą żem zgłupiał.
I po kwadransie milczenia dodał:
— Takie dzieciństwa dobre są, gdy się jest szczęśliwym.
Deruchetta sprzątnęła parę pończoch, i korzystając ze sposobności zabrała także busolę i papiery okrętowe, na które mess Lethierry nazbyt często spoglądał.
Po południu, przed podaniem na stół herbaty, drzwi się otworzyły i weszło dwóch ludzi czarno ubranych: jeden stary, drugi młody.
Młodego zapewne już czytelnik spostrzegł w ciągu tego opowiadania.
Ludzie ci mieli fizjonomje poważne, ale była różnica w ich powadze; w starcu powaga ta miała coś urzędowego, gdy w młodzieńcu była naturalną. Pierwszą daje ubranie, drugą — myśl.
Jak wskazywał ich ubiór, obadwaj byli duchownymi i należeli do panującego wyznania.
Z pierwszego zaraz wejrzenia uderzało postrzegacza, że powaga młodzieńca, malująca się w jego głębokiem spojrzeniu i widocznie płynąca z duszy, nie miała nic wspólnego z jego postacią. Z powagą łączyć się może namiętność podniosła; uszlachetniony młodzieniec ten jednak był przedewszystkiem ładnym. Jako ksiądz miał co najmniej lat dwadzieścia pięć, a zdawał się mieć ośmnaście. Była w nim ta harmonja i zarazem ta sprzeczność, iż dusza jego zdawała się być stworzoną dla namiętności, a dla miłości — ciało. Był jasnowłosy, świeży, rumiany, wysmukły i giętki w poważnych szatach; miał ręce delikatne a lica dziewczęcia; chód jego i ruchy były żywe i naturalne, choć nieco powściągliwe. Wszystko w nim było wdzięczne, wytworne, prawie rozkoszne. Piękność głębokiego spojrzenia łagodziła ten nadmiar miękkiego wdzięku. Szczery i dziecięcy jego uśmiech był myślącym i religijnym. Powaby pazia łączyły się w nim z dostojną powagą biskupa.
Gęste jasno złociste włosy, wijące się zalotnie, otaczały czoło pogodne i kształtne. Lekka z podwójnem zagięciem zmarszczka miedzy brwiami, zdawała się wyobrażać ptaka myśli, który z rozpuszczonemi skrzydłami szybował po tem czole.
Patrząc nań zdawało się mieć przed oczyma jednę z tych istot dobrych, niewinnych i czystych, które postępują w kierunku przeciwnym niż ludzie pospolici; albowiem złudzenia czynią je roztropnemi, a doświadczenie zapala i podnosi.
Przez jego młodość przezroczą przebijała dojrzałość duszy. Porównany z siwowłosym kapłanem, który mu towarzyszył, z pierwszego wejrzenia wyglądał na syna, z drugiego, a baczniejszego — na ojca.
Starszy ów ksiądz nie był kto inny tylko doktor Jaquemin Herode. Doktór Jaquemin Herode należał do tego odcienia urzędowego anglikańskiego kościoła, który jest prawie papieskim bez papieża. W owym czasie nurtowały anglikanizm pewne dążności rzymskokatolickie, które później wyraziły się i skupiły w puzeizmie. Doktór Jequemin należał właśnie do tej rzymskiej odmiany anglikanizmu. Przykładny, nieposzlakowany, ograniczony, miał wysokie wyobrażenie o dostojeństwie swego stanu. Promień duchowego jego wzroku nie wychodził na zewnątrz źrenicy. Duchem jego była litera. Zresztą był wyniosłym. Postać jego dostojnie się prezentowała. Mniej wyglądał na plebana, a więcej na ekselencję. Jego kapota miała krój sutanny Właściwym jego żywiołem byłaby kurja rzymska. Urodził się na prałata-szambelana. Zdawał się być umyślnie stworzonym do zdobienia dworu papieskiego i do kroczenia in abitto paonazzo Głowy kościoła. Wielki ten los minął go, gdyż przypadkiem urodził się Anglikiem i otrzymał edukację teologiczną bardziej zwróconą ku Staremu niż ku Nowemu Testamentowi. Wszystkie splendory jego dostojeństwa ograniczyły się dziś do tego, że był rektorem w Port St. Pierre, dziekanem wyspy Guernesey i surrogatem biskupa winchesterskiego. Niewątpliwie, i to chwała nie lada.
Zresztą chwała ta nie przeszkadzała panu Jaquemin Herode być dość dobrym człowiekiem.
Jako teolog ceniony był przez znawców i miał pewną powagę w izbie Arkad (trybunale duchownym prowincji Kanterbury), tej Sorbonie angielskiej.
Miał minę uczoną, spojrzenie, wyrażające pewność siebie, nozdrza kosmate, zęby widoczne, górną wargę wąską, dolną grubą i obwisłą, kilka dyplomów, intratne probostwo, przyjaciół baronetów, zaufanie u biskupa — i zawsze Biblję w kieszeni.
Mess Lethierry był tak pogrążony w swym smutku, że gdy dwaj księża weszli, widok ich nie sprawił na nim innego wrażenia nad niedostrzeżone brwi zmarszczenie.
P. Jaquemin Herode zbliżył się, ukłonił, przypomniał w kilku dumnych słowach swoje świeże wyniesienie, i dodał, iż stosownie do zwyczaju „wprowadza“ do znakomitszych parafjan — a szczególniej do Mess Lethierry — swego następcę w parafji, nowego rektora St. Sampson, wielebnego Joe Ebenezer Caudray, który odtąd będzie pasterzem duchownym tness Lethierrego.
Deruchetta wstała.
Młody ksiądz, którym był wielebny Ebenezer, utkłonił się.
Mess Lethierry spojrzał na p. Ebenezer Caudray mruknął pod nosem; — zły majtek.
Gracja przysunęła krzesła. Dwaj wieiebni siedli przy stole.
Doktor Herode uznał za stosowne udzielić gospodarzowi trochę duchownego obroku. Słyszał on, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, że Duranda rozbiła się na morzu. Jako pasterz przynosił pociechę i rady. Rozbicie to było nieszczęściem, ale także było szczęściem. Zajrzyjmy do owego sumienia: czy pomyślność nie nadęła nas pychą? Wody pomyślności są nader niebezpieczne. Nie trzeba się skarżyć na nieszczęścia. Drogi Pana są niezbadane. Mess Lethierry był zrujnowanym. Cóż stąd? Alboż bogactwo nie jest niebezpieczne? Bogacze mają fałszywych przyjaciół. Ubóstwo ich oddala. Pozostajesz sam — solus eris. Duranda, jak powiadają, przynosiła tysiąc funtów szterlingów rocznego dochodu. To za wiele na roztropnego chrześcijanina. Uciekajmy od pokus, gardźmy złotem. Przyjmijmy z wdzięcznością ubóstwo i opuszczenie. Samotność wydaje błogie owoce. Otrzymujem w niej łaski Pana. Wszak w samotności Aia, prowadząc osty Sebeona swego ojca, trafił na gorące źródła? Nie buntujmy się przeciw niezbadanym wyrokom Opatrzności. Święty człowiek, Job, był w nędzy, a potem się zbogacił. Kto wie czy strata Durandy nie będzie nagrodzoną, nawet w tem życiu? Tak naprzykład, on, doktor Jaquemin Herode, włożył swe kapitały w bardzo korzystną spekulację i radzi mess Lethierremu jeśli ma jakie fundusze, a chce dziesięćkroć je powiększyć, żeby także kupił akcje wielkiego towarzystwa eksploatującego plantacje w Texas, gdzie pracuje dwadzieścia tysięcy niewolników.
— Niechcę mieć do czynienia z niewolnictwem, rzekł Lethierry.
— Niewolnictwo, odparł wielebny Herode, jest świętą instytucją. Napisano jest: „Jeśli pan uderzy swego niewolnika, nic mu za to nie będzie, albowiem to pieniądz jego”.
Gracja i Dulcynea, stojąc w progu, z zachwyceniem słuchały słów wielebnego rektora.
Dobrodziej dalej rozdawał obrok duchowny. Był to, jakeśmy powiedzieli, dobry człowiek i chociaż między nim i mess Lethierrym istniały wstręty kastowe i osobiste, szczerze jednak przynosił mu wszelką pomoc duchową, a nawet doczesną jaką mógł rozporządzać.
Jeśli mess Lethierry był tak dalece zrujnowanym, iż nie mógł z korzyścią brać udziału w spekulacji amerykańskiej, czemużby nie miał przyjąć płatnej posady od rządu? Bywają korzystne urzędy, i dobrodziej gotów był protegować mess Lethierrego. Właśnie wakował w Jersey urząd delegata rządowego. Mess Lethierry był kochanym i cenionym, a wielebny Herode, dziekan Guernesey i surrogat biskupa, podejmuje się wyjednać dla mess Letthierrego urząd delegata w Jersey. Delegat jest znacznym urzędnikiem. Z ramienia rządu bywa obecnym na audjencjach sądowych i przy egzekucjach wyroków.
Lethierry utkwił źrenicę w twarzy doktora Herode.
— Nie lubię egzekucji, rzekł.
Doktór Herode, który dotychczas mówił głosem jednotonnym, zapalił się i rzekł surowo:
— Mess Letthierry, kara śmierci jest boską instytucją. Bóg złożył miecz w ręce człowieka. Napisano jest: „Oko za oko, ząb za ząb”.
Wielebny Ebenezer nieznacznie przysunął swoje krzesło do wielebnego Jaquemina i szepnął mu do ucha:
— Człowiek ten mówi, co mu dyktuje sumienie.
Wielebny Herode wsunął rękę do kieszeni, wyjął grubą książkę w ośmnastce, spiętą klamrami, położył ją na stole i rzekł głośno pokazując na nią.
— Sumienie? Oto jest sumienie.
Książką tą była Biblja.
Potem doktor Herode złagodniał. Pragnął on dać zbawienne rady gospodarzowi, którego miał za niedowiarka. Jako pastor, miał prawo i obowiązek — radzić; z tem wszystkiem zostawiał wolną wolę mess Lethierremu.
Mess Lethierry, znów zapadłszy w głęboką zadumę nie słuchał już. Deruchetta, siedząc przy nim także zamyślona, nie podnosiła oczu, i milcząc obecną była niebardzo ożywionej rozmowie. Świadek milczący jest pewnego rodzaju ciężarem. Ale doktor Herode nie zwracał na to uwagi.
Gdy Lethierry przestał odpowiadać, doktor Herode mówił za siebie i za niego. Człowiek, prawił, daje rady, ale natchnienie pochodzi od Boga. W radach kapłana jest boskie natchnienie.. Dobrze jest przyjmować rady, a niebezpiecznie odrzucać. Sochotha porwało jedenastu djabłów za to, że wzgardził napomnieniami Nataniela. Na Tyburjana padł trąd za to, że wypędził od siebie apostoła Andrzeja. Elksajasz i jego siostry Marta i Martena siedzą dziś w piekle za to, że wzgardzili przestrogami Walencjana, który im dowiódł jak na dłoni, że ich Jezus Chrystus trzydzieści ośm mil wysoki, był szatanem. Oolibama, zwana także Judytą, słuchała rad. Ruben i Feniel słuchali napomnień z nieba; same ich imiona dostatecznie to wskzują; Ruben znaczy syn widzenia, a Feniel znaczy oblicze Boga.
Mess Lethierry uderzył w stół pięścią.
— Do kroćset! zawołał, to moja wina.
— Co pan mówisz? spytał p. Jaquemin Herode.
— Mówię, że to moja wina.
— Jaka wina?
— Bo kazałem wracać Durandzie w piętek.
P. Jaquemin Herode szepnął do ucha p. Ebenezera Gaudray: — Ten człowiek jest zabobonny.
I dodał głośniej tonem katechety:
— Mess Lethierry, dzieciństwem jest wierzyć w piątki. Nie trzeba słuchać bajek. Piątek jest takim samym dniem, jak każdy inny. Często nawet jest to dzień bardzo szczęśliwy. Melendez założył w piątek miasto St. Augustyna; w piątek także Henryk VII dał swoje zlecenie Johnowi Cabot; pielgrzymi Maytlower przybyli w piątek do Province-Town. Waszyngton urodził się w piętek 22 lutego 1732 roku; Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę w piętek 12 października 1492 r.
To powiedziawszy, wstał.
Ebenezer także się podniósł.
Gracja i Dulcynea, domyślając się, że dobrodzieje zabierają się do wyjścia, otworzyły drzwi na rozcież.
Mess Lethierry nic nie widział i nie słyszał.
P. Jaquemin Herode rzekł na stronie do p. Ebenezera Coudray: — Nie kłania się nawet. To nie smutek, to odrętwiałość zwierzęca. Chyba zwarjował.
Tymczasem wziął ze stołu swoją małą Biblję i trzymał ją w dwóch wyciągniętych rękach, jak się trzyma ptaka, którego się lęka wypuścić. Ta postawa obudziła pewne oczekiwanie w osobach obecnych. Gracja i Dulcynea wysunęli głowy.
P. Jaquemin Herode starał się nadać jak najwięcej majestatyczności swemu głosowi.
— Mess Lethierry, rzekł, nie rozłączymy się nie przeczytawszy karty ze świętei księgi. Książki nieraz oświecają w różnych przygodach ludzkich. Dla profanów dobre sę sentencje Wirgilego; wierni słuchają przestróg biblijnych. Pierwsza lepsza książką otwarta na los szczęścia, daje dobrą radę; a Biblja otwarta w którembąź miejscu, daje radę natchnioną z góry. Nadewszystko dobrą jest ona dla zasmuconych. Pismo Święte ma to przedziwne i niezawodne że łagodzi ich cierpienia. Wobec zasmuconych, trzeba się radzić świętej księgi nie wybierając miejsca, i z prostotą czytać ustęp, na który się trafi. Czego człowiek nie wybierze, to Bóg wybierze. Bóg wie najlepiej, czego nam potrzeba. Jego niewidzialny palec wskazuje ustęp, który mamy czytać. Jakakolwiek będzie stronica niechybnie tryśnie z niej światłość. Nie szukajmy innej, i poprzestańmy na niej. Głos to z góry, co tajemniczo opowiada nam, przeznaczenie nasze w tekście, który z zaufaniem i uszanowaniem czytamy. Słuchajmyż i bądźmy posłuszni. Mess Lethierry, cierpisz, a to jest księga pocieszenia; chory jesteś, a to jest księga zdrowia.
Wielebny Jaquemin Herode odpiął klamrę, wsunął palec na chybił trafił między dwie stronice; położył rękę na otwartej książce, skupił ducha, i spuszczając oczy z powagą, zaczął głośno czytać co następuje:
„Izaak przechadzał się po drodze prowadzącej do studni zwanej Studnią Tego, który żyje i widzi.
„Rebeka, spostrzegłszy Izaaka, rzekła: Kto jest ten człowiek, co idzie naprzeciw mnie?
„Naonczas Izaak wprowadził ją do swojego namiotu, pojął za żonę i miłość jego dla niej była wielka.”
Ebenezer i Deruchetta spojrzeli na siebie.
Łódź, widziana poprzedzającego wieczora z rozmaitych punktów guerneseyskiego wybrzeża i w różnych godzinach, była to, jak łatwo domyśleć się, krypa Gilliatta. Wybrał on sobie drogę wzdłuż brzegów zatoki ponad podwodnemi skałami; była to droga niebezpieczna, ale najprostsza; jemu zaś przedewszystkiem szło o to, by była najkrótszą. Rozbity okręt nie czeka, morze to rzecz nagląca, jedna godzina opóźnienia może być niewynagrodzoną. Gilliatt chciał jaknajprędzej pospieszyć na ratunek maszyny zagrożonej.
Zdawało się, że opuszczając Guernesey, Gilliatt pragnął, by nań nikt nie zwracał uwagi. Oddalał się, jak gdyby uciekał. Z pozoru podobny był nieco do kogoś, kto się kryje. Ominął brzeg wschodni, jak człowiek pragnący, by go nie widziano. Z Saint-Sampson i Saint-Pierre-Port prześlizgnął się cichaczem wzdłuż brzegu przeciwległego, stosunkowo bezludnego. Pomiędzy skałami musiał użyć wiosła; ale Gilliatt wiosłował według zasad hydrauliki, które uczą, by nie zapuszczać wiosła w wodę jakby się uderzało, ani wydobywać je zbyt śpiesznie; tym sposobem mógł płynąć w ciemnościach z większą siłą i zarazem z jak można najmniejszym hałasem. Myślałby kto, że idzie Spełnić jaki zły uczynek.
Prawdę mówiąc, Gilliatt rzucał się naoślep w przedsięwzięcie, bardzo podobne do niemożebności; narażał życie tam, gdzie wszystko prawie było przeciw niemu, a jednak obawiał się współzawodnictwa.
Nieznane nam, ale czuwające prawdopodobnie nad przestrzenią oczy, mogły widzieć jeszcze przededniem, w pośród morza, w jednym z najsamotniejszych i najniebepieczniejszych jego punktów, dwa przedmioty, pomiędzy któremi odległość coraz się zmniejszała; jeden przybliżał się ku drugiemu. Jednym z nich, zaledwie widzialnym pośród kołyszących się fal, była łódź z żaglami; w łodzi tej znajdował się człowiek. Była to krypa niosąca Gilliatta. Drugi, nieruchomy, olbrzymi, czarny, dziwnie wyglądał ponad falami. Dwa wysokie słupy utrzymywały nad wodą w powietrzu jakiś przedmiot, niby most zawieszony pomiędzy ich wierzchołkami. Nie można było rozpoznać zdaleka co to jest ta przecznica, która się tak zrosła z temi dwiema podporami.
Wszystko razem podobne było do drzwi. Ale do czego drzwi na morzu ze wszech stron otwartem? Rzekłbyś, iż jest to tytaniczny dolmen, ów ołtarz druidów czy Celtów zbudowany z kamienia na dwóch innych wspartego — wzniesiony pośród oceanu wolą mistrzowskiej fantazji i rękami przywykłemi stosować budowę do wymiarów otchłani. Ponure te kształty rysowały się na brzasku nieba.
Światło poranne rozszerzało się na wschodzie; białość widnokręgu podnosiła jeszcze czarną barwę morża. Naprzeciwko, po drugiej stronie księżyc zachodził.
Dwa te słupy to skaty Douvres, a to co wyglądało wtłoczone między nie, jak archi-trawa między odrzwi to była Duranda.
Straszną była ta skała, trzymająca i jakby pokazująca swą zdobycz. To i owo przedstawia się czasem człowiekowi, jakby się chełpiło, jakby wygrażało. Tak i w postaci dwóch owych skał było coś wyzywającego; zdawało się, że groźne, czekają na ciebie.
Pycha i hardość, tchnęły z tego obrazu: okręt zwalczony — przepaść władczynią. Dwie skały jeszcze zmoczone wczorajszą burzą, zdawały się jak dwaj zapaśnicy znojem walki oblani. Wiatr złagodniał, lekko się kołysały fale morza, i można było odgadnąć położenie skał podwodnych z piany wdzięcznie bujającej nad niemi; z szerokiej przestrzeni dolatywał szmer do brzęczenia pszczół podobny. Wszystko ułożyło się do poziomu, dwóch skał wyjąwszy; sterczały stromo, jak dwie czarne kolumny morskie, do pewnej wysokości porostem okryte. Ich strome biodra połyskiwały jak zbroja. Zdawało się, iż gotowe są rozpocząć na nowo. Znać było, że te dwa pnie zapuściły korzenie w podwodne góry. Tchnęły jakąś tragiczną przemocą.
Morze ukrywa zazwyczaj klęski sprawione przez siebie, lubi tajemnicę, sobie samemu zachowuje świadomość spowitą w niezbadaną ciemnię. Rzadko kiedy tajemnica na jaw wychodzi. W katastrofie mieści się bezwątpienia potworność, ale w nieznanych rozmiarach. Morze jest jawne, ale i tajemnicze, ukrywa się ono ze swemi czynami i nie dba o ich rozgłaszanie. Rozbija statek i zakrywa rozbicie; pochłonąć, to jego skromność. Fala jest obłudna; zabija, kradnie, przechowuje, zapiera się i uśmiecha. Ryczy, a potem szemrze łagodnie.
Tu zupełnie było inaczej. Skały Douvres, wznoszące ponad fale umarłą Durandę, miały zwycięską postawę. Rzekłbyś, iż są to dwie potworne ręce, wynurzające się z przepaści i ukazujące burzom trupa statku. Było to coś, jak przechwalający się morderca.
Łączyła się z tym widokiem uroczysta okropność chwili. W zaranku tkwi tajemnicza wielkość, złożona z resztek marzeń i początku myśli. W tej nieokreślonej chwili ukazują się jeszcze niekiedy widma. Dwie skały Douvres, tworzące jakby olbrzymią głoskę H., której łącznik przedstawiała Duranda, ukazywały się na widnokręgu w jakimś zamierzchłym majestacie.
Gilliatt miał na sobie marynarską odzież: wełnianą koszulę, takież pończochy, podkute trzewiki, sukienną opończę, z grubej tkaniny spodnie z kieszeniami, a na głowie czapkę czerwoną, używaną podówczas w marynarce, nazywaną w ubiegłym wieku galerniczka.
Poznał on skałę i przybliżył się do niej.
Duranda nie była zatopioną, ale zahaczoną w powietrzu.
Dziwne będzie ratowanie tak dziwnie rozbitego statku.
Był już dzień, gdy Gilliatt wpłynął na wody Douvres.
Jak powiedziano wyżej, morze było spokojne. Woda o tyle tylko była rozruszana, o ile ją ścieśniały skały. W każdym kanale, wielkim czy małym, plusk nigdy nie ustaje; w cieśninie zawsze woda się pieni.
Gilliatt z ostrożnością przybliżał się do Douvres.
Wielokrotnie zapuszczał sondę.
Zamierzał wylądować.
Przyzwyczajony do wycieczek, miał zawsze w pogotowiu podróżne zapasy. Składały się one z worka sucharów, worka żytniej mąki, pudła ze stokfiszem i wędzoną wołowiną, wielkiego kubła wody do picia, norwegskiego w kwiaty pomalowanego kuferka, zawierającego kilka wełnianych koszul, kaftan, nogawki smołą napuszczone i okrycie barankowe, które w nocy na opończę przywdziewał. Opuszczając swój dom, wszystko to pospiesznie przeniósł na krypę, biorąc także i bochenek świeżego chleba. Pilno mu było — węc z narzędzi zabrał ze sobą tylko kowalski młot, siekierę, toporek, piłę i sznur z węzłami, a z hakiem w końcu. Z tego rodzaju drabiną, gdy kto umie jej zażywać, dostępnemi się stają przykre pochyłości i dobry marynarz potrafi dostać się na najbardziej strome wyżyny. Na wyspie Serk można się przypatrzeć, jak z takiego węzłowatego sznura umieją korzystać rybacy.
Sieci, wędki i cały rybacki rynsztunek znajdował się także na krypie. Ze zwyczaju i machinalnie zabrał to ze sobą Gilliatt; bo jeśli nie zaniecha tego, co zamierzał, to będzie musiał dłużej pozostać na archipelagu skał podwodnych — wszystkie zatem rybackie przyrządy na nicby mu się nie zdały.
W chwili, gdy Gilliatt przybliżał się do skał, morze opadało; okoliczność ta była przyjazną. Zniżające się coraz fale odsłaniały u stóp mniejszej z dwóch skał coraz więcej miejsc płaskich, to poziomych, to lekko pochylonych, niezgorzej naśladujących kozły używane do opierania desek. Płaszczyzny te węższe lub szersze, znajdujące się w nierównych odstępach na bokach prostopadłej opoki, szły jak drabino coraz wyżej, aż pod Durandę wciśniętą między dwie skały, jak w kleszcze.
Platformy te dogodne były przy wysiadaniu ze statku. Można było złożyć na nich tymczasowo zapasy znajdujące się no krypie. Ale trzeba było się śpieszyć, bo tylko na kilka godzin znajdowały się nad wodę. Podnoszące się morze zaraz je zatapiało.
Ku tym to skałom Gilliatt skierował swoją łódź i tam ją zatrzymał.
Mokry i śliski porost morski pokrywał te skały; gdzie pochyłość była większa, tam i śliskość większa była.
Gilliatt zdjął trzewiki, skoczył bosemi nogami na morskie ziele, i liną przywiązał krypę do skały.
Posunąwszy się, ile można było najdalej, po wystających krawędziach dostał się pod Durandę, podniósł oczy do góry i począł ją rozglądać.
Duranda była pochwycona, zawieszona i jakby wprawiona pomiędzy dwie skały o 20 prawie stóp nad wodą. By ją tam zarzucić, trzeba było niesłychanie gwałtownego morza.
Takie wściekłe rzuty nie są nowiną dla marynarzy. Oto naprzykład 25 stycznia 1840 r. w zatoce Stora, kończąca się już burza ostatniej fali uderzeniem przerzuciła cały bryg przez tułów rozbitej korwetty Marne, i osadziła go przodem pomiędzy dwiema podwodnemi skałami.
Zresztą pomiędzy skałami Douvres znajdowała się tylko połowa Durandy.
Statek wydarty falom, gwałtownością huraganu wyrwany niejako z nich został z korzeniem. Zawiercił nim odmęt wichru, odmęt wodny go przytrzymał; okręt przytrzymany z jednej strony, skręcany w drugą, uległ pod parciem dwóch ramion burzy; złamał się jak łata. Tył jego z maszyną i kołami wzniesiony ponad wodę, całą gwałtownością zamachu, zakreślającego łuk pchnięty w przesmyk Douvres, wtłoczył się tam i uwiązł. Uderzenie wichru dobrze było obmyślone; by wbić taki klin między dwie skały, huragan w maczugę się zamienił. Przód porwany i ciśnięty wiehrem roztrzaskał się o podwodne skały.
Z rozbitego spodu wypadły woły w morze; szeroki kawał przedniej ściany trzymał się jeszcze i wisiał z lewej strony na nadwyrężonych wiązaniach, które łatwo było przeciąć siekierą.
W zagłębieniach odleglejszych skał widać było tu i owdzie belki, deski, szmaty żaglów, kawały łań cuchów, i tym podobne szczątki.
Gilliatt bacznie przyglądał się Durandzie. Dno jej tworzyło sufit nad jego głową.
Na bezbrzeżnym widnokręgu ani jednej chmurki nie było; woda zaledwie się marszczyła; wspaniałe słońce występowało na błękitne obszary.
Spadały od czasu do czasu krople wody z rozbitego statku w morze.
Dwie skały Douvres różniły się między sobą co do kształtu i wielkości.
Na mniejszej, pochylonej i ostrej, widać było rozgałęziające się od podstawy do szczytu długie skalne żyły ceglastej barwy; stosunkowo miękkie i rozgradzające swemi odnogami masy granitu, z których urosła skała. W miejscach, w których owe czerwonawe pręgi występowały na zewnątrz, znajdowały się wyłomy, ułatwiające drapanie się w górę. Jeden z takich wyłomów po nad tułowiem statku, tak był wyżłobiony i rozszerzony uderzeniami fal, iż tworzył rodzaj framugi, w której możnaby ustawić posąg. Granit mniejszego Douvru był zaokrąglony na powierzchni i kruchy jak kamień probierczy, co bynajmniej nie zmniejszało jego twardości. Mniejsza skała zakończała się ostro jak róg. Większa gładka, równa, śliska, prostopadła, jakby z modelu wykuta, była z jednej sztuki i podobna do czarnej słoniowej kości. Ani jednego zagłębienia, ani jednej wypukłości. Pochyłość jej była taka, iż ani zbrodniarzowi nie mogłaby posłużyć za schronienie, ani ptakowi na gniazdo. Wierzchołek zakończony był jak i skała Człowieka płaszczyzną, ale niedostępną.
Na małą skałę Douvres można było się dostać ale nie utrzymać się na niej; na większej zaś skale utrzymać się możnaby wybornie, ale dostać się na nią było niepodobieństwem.
Po pobieżnem obejrzeniu wszystkiego powrócił Gilliatt do krypy, wyładował z niej rzeczy na najszerszą krawędź, będącą na równi z poziomem wody; z całego tego ładunku, bardzo szczupłego zrobił rodzaj paki, uwiązał do niej sznur z blokiem i wsunął w zagłębienie, dokąd fale nie mogły się dostać, a potem rękami i nogami obejmując mniejszą skałę, posługując się i drobnemi jej szczelinami dostał się do Durandy zawisłej w powietrzu.
Wgramoliwszy się powyżej kół, zeskoczył na pokład.
Smutnie wyglądało wnętrze rozbitego statku.
Duranda przedstawiała obraz straszliwego zniszczenia. Burza dopuściła się względem niej przerażającego gwałtu, obeszła się z nią jak banda rozbójników morskich. Rozbicie się statku bardzo do rozboju podobne. Chmury, pioruny, wichry, fale i skały; — straszliwa zgraja wspólników zbrodni.
Na opuszczonym pokładzie zdawało się rozlegać stąpanie zawziętych widm morskich, wszędzie były ślady ich wściekłości. Żelastwo dziwnie poskręcane pokazywało jak wyuzdaną była gwałtowność wiatru. Miejsce między pomostami przypominało izdebkę szaleńca, w której wszystko połamane.
Któreż zwierzę umiałoby tak jak morze rozszarpać swą zdobycz! Wiatr kąsa a woda pożera; fala to potężna szczęka; — druzgocze i wyrywa zarazem. Ocean i lew tekiem samem częstują uderzeniem.
Zniszczenie Durandy miało w sobie to dziwnego, iż było szczegółowe i drobiazgowe; wiele tam zdawało się nabrojonem umyślnie, tak iż możnaby powiedzieć: co za złośliwość! Wyłamanie boków dokonane było umiejętnie; taki rodzą niszczenia właściwy jest wichrowi. Wykrawać i wygładzać, to kaprys tego potężnego burzyciela, który bywa czasami wymyślny jak kat; klęski przezeń zadawane podobne są do pastwienia się. Rzekłbyś, iż ma on urazę i mści się z wymyślnością dzikiego człowieka. Tępiąc, kraje po kawałku, bierze rozbity okręt na tortury, mści się i igra — w drobnostki się wdaje.
W naszych strefach wichry takie rzadko się zdarzają, ale tem straszliwsze iż niespodziewane. Skała na drodze burzy może prąd jej wykręcić; prawdopodobnie około skał Douvres wykręcił się wicher jak świder i nagle przeistoczył się w trąbę; tym sposobem objaśnia się wyrzucenie statku na taką wysokość. Dla takiego wichru okręt waży nie więcej od kamienia w procy.
Duranda miała taką ranę, jak człowiek rozcięty na dwoje; był to otwarty tułów, ukazujący we wnętrzu mnóstwo szczątków podobnych do trzewiów. Liny zawisły i drgały poszczękując, kołysały się łańcuchy, fibry i nerwy statku były obnażone. Co nie było zgruchotanem, to było wyrwane ze stawów: kawały obicia blaszanego podobne były do zgrzebła najeżonego gwoździami; wszystko miało postać ruiny. Lewar okrętowy był tylko kawałkiem żelaza, sonda tylko kawałkiem ołowiu, podpora rudla tylko kawałkiem drzewa, lina żaglowa tylko pękiem konopi, sznur, którym obszywa się żagiel nitką w obrąbku; wszędzie opłakana bezużyteczność zniszczenia; wszystko poodrywane, zdarte, pokrzywione, zniweczone. Wszędzie rozdarcie, zwichnięcie, złamanie; coś niepewnego i rozpłynionego — jak to jest cechą każdego nieładu, poczynając od tłumnych zajść między ludźmi, które nazywają się bitwami, do zajść między żywiołami zwanych chaosem. Wszystko się gruchotało, rozłaziło; a ten grad desek, ścian, żelastwa, lin i belek zatrzymał się w wielkiej szczelinie dna okrętowego, skąd przy najmniejszem potrąceniu mógł polecieć w morze. To co pozostało z tak potężnego i świetnego niegdyś statku, cały tył jego, zawieszony między dwiema skałami i mogący runąć w każdej chwili, był tu i owdzie popękany; przez szerokie szpary widzieć można było ponure statku wnętrze. Fale plwały z dołu pianą na te nędzne resztki.
Niespodziewał się Gilliatt, że znajdzie tylko połowę statku. W tak szczegółowych objaśnieniach zawiadowcy brygu Shealtiel nie było nic, coby pozwalało wnosić o przecięciu okrętu na dwoje. Zapewne w owej to chwili, gdy się to rozłamanie dokonywało pod grubą warstwą wody, rozległ się ten „trzask szatański“, słyszany przez zawiadowcę Shealtiela. Oddalić się on musiał w chwili ostatniego uderzenia wiatru! to, co mu się zdawało olbrzymim bałwanem było trąbą. Później zbliżywszy się dla obejrzenia rozbicia, mógł widzieć tylko przednią część Durandy; reszta, to jest szeroki przełam utworzony z oddzielenia się przodu od tyłu, zasłonięty był skałą.
Wyjąwszy to, wszystko zresztą co powiedział zawiadowca zgadzało się z prawdą. Pudło okrętu było zniszczone, maszyna została nieuszkodzoną.
Wypadki tego rodzaju zdarzają się często przy rozbiciach i pożarach. Logika klęsk jest dla nas niepojętą.
Połamane maszty popadały — komin maszyny nie był nawet zgięty; wielka żelazna płyta, na której stała maszyna utrzymała ją w całości. Wiązanie z desek, którem obite były koła porozsuwało się jak deszczułki żaluzji, ale przez przedziały, które się między niemi potworzyły widać było oba koła w dobrym stanie. Kilku tylko zasuwek brakowało.
Oprócz maszyny ocalała i wielka winda z należnemi do niej łańcuchami, dzięki potężnej osadzie w ram ach z balów mogła jeszcze być użytą, byle tylko obroty wału nie rozsadziły podłogi. Przykrycie pokładu wzruszone było prawie wszędzie; całe się chwiało.
Zato część pudła osadzona między skałami trzymała się mocno.
Oszczędzenie maszyny przez burzę miało w sobie coś szyderskiego i do klęski dodawało ironję. Ponura złośliwość nieznanych sił wybucha niekiedy takiemi gorzkiemi drwinami. Maszyna była ocalona, niemniej jednak przepadła. Ocean zatrzymał ją sobie, by niszczyć ją dowolnie. Kocia igraszka!
Miała ona tam konać powoli, rozkładając się sztuka po sztuce, służyć na zabawę dzikim falom — zmniejszać się dzień po dniu, topnieć, że tak powiemy. Co począć, ażeby ten ciężki mechanizm z wałów i kół zazębionych złożony, zarazem potężny i delikatny, ciężarem swym skazany na nieruchomość, oddany w tej pustyni na pastwę burzącym siłom, osadzony na skale, na łasce fal i wichrów — mógł z takiego nieubłaganego osaczenia uratowanym być od powolnej zagłady? Nawet myśl o tem zdawało się szaleństwem.
Duranda była więźniem skał.
Jak ją wydobyć stamtąd? jak wyswobodzić?
Trudno zbiedz człowiekowi z więzienia; ale zęby maszyna zbiegła — to dopiero zadanie!
Wszystko do czegoby się chciał wziąść Gilliatt nie cierpiało zwłoki. Najpilniejszem jednak było wynalezienie dogodnej przystani dla krypy, a potem schronienia dla siebie samego.
Duranda była pochylona nieco lewym swym bokiem, więc bęben kołowy prawy wyżej niż lewy był wzniesiony.
Gilliatt wszedł na ten bok wzniesiony; mógł stąd widzieć pewną część skalistego podwodnego archipelagu. I chociaż łańcuchy raf przełamywały się ponad obu skałami Douvres w liczne kąty, Gilliatt mógł zbadać miejscowość geometrycznie.
Od tego też zaczął.
Skały Douvres, jak już powiedzieliśmy, podobne były do dwóch słupów, wskazujących wejście do wąskiej uliczki utworzonej z małych granitowych odłamów o prostopadłych bokach. Często można znaleźć w pierwotnych podmorskich formacjach, takie szczególnego rodzaju korytarze, jakby siekierą wyrąbane.
Kręte to przejście nigdy nie było suche, nawet podczas odpływu morza. Ciągle przebiegał po niem bardzo bystry nurt z końca w koniec. Nagłość zwrotów jego była stosownie do kierunku wiatru, łagodna lub gwałtowna; to osłabiała rozkołysaną przez burzę falę, to ją podżegała. Ten ostatni wypadek najczęściej się zdarzał; opór rozdrażnia fale i pobudza je do gwałtu; piana jest znakiem wysiłku fali.
Wicher burzy dławiony między dwiema skałami tak samo kurczy się i rozdyma złośliwie. Tutaj burza się dławi. Potężny podmuch nie traci potęgi a staje się ostrym. Jest zarazem maczugą i włócznią; jednocześnie przebija i gruchocze. Wystawmy sobie huragan, gdy się przez wązki otwór tłoczy!
Dwa łańcuchy skał, między któremi utworzyła się jakby morska ulica, wypiętrzone mniej niż dwa kolosy Douvres, zstępowały coraz niżej i zapadały w pewnej odległości razem pod wodę. Była tu jeszcze druga szyja, mniej wzniesiona aniżeli cieśnina między skałami Douvres, ale jeszcze węższa; stanowiła ona wejście do cieśniny od strony wschodniej. Łatwo było zgadnąć, że dwa przedłużenia skaliste tworzyły i dalej ulicę podwodną, aż do skały Człowieka, sterczącej jak czworokątna warownia na drugim końcu skalistej posady.
Zresztą przy odpływie morza to jest właśnie w chwili, gdy Gilliatt robił swoje spostrzeżenia, dwa te szeregi podwodnych głazów wynurzały swe wierzchołki z których kilka zupełnie było suchych. Wszystkie były widzialna i szły w jednym i tym samym kierunku bez przerwy.
Cała ta masa skał oparta z zachodniej strony o dwa filary Douvres, kończyła się obłąkowato od wschodu skałą Człowieka.
Cały ten archipelag jednem spojrzeniem objęty, przedstawiał się jak wijący się różaniec głazów, mający na jednym końcu skały Douvres, a na drugim Człowieka.
Skały te razem wzięte, były właściwie olbrzymiemi bryłami granitu; występując one z dna oceanu prostopadle, następnie dotykały się prawie do siebie, tworząc jeden grzbiet. Takie potężne skaliste wydęcia, zdarzają się przy otchłaniach. Wiatry i fale wyzębiły ów grzbiet jak piłę, której tylko końce zębów były nad wodą widoczne. To co nakrywała topiel musiało być ogromne. Uliczka, w którą burza rzuciła Durandę, tworzyła przedział między dwiema olbrzymiemi krawędziami.
Uliczka ta zygzakowata jak błyskawica, we wszystkich prawie punktach miała jednakową szerokość; tak ją wykuł ocean. Wieczny ruch wytwarza czasami podobne dziwnie regularne kształty — z fal wynurza się geometrja.
Od jednego do drugiego końca cieśniny, dwie skaliste ściany stały naprzeciw siebie równolegle, w odległości, dorównywującej szerokości pudła Durandy.
Między dwiema skałami, w wyżłobieniu mniejszej z nich w tył nieco pochylonej, umieściły się bębny kołowe Durandy; w każdem innem miejscu byłyby zgruchotane.
Szkaradny był widok wewnętrznej strony skał tych obojga. Gdy przy badaniu wielkiej wodnej pustyni, nazwanej oceanem, odkryjemy przedmioty nieznane jeszcze, wszystko w nich jest szczególne i potworne. Ta część cieśniny, którą Gilliatt mógł dojrzeć z pudła Durandy, istotnie wstrętnie wyglądała. Często w granitowych wąwozach oceanu widzieć się dają dziwaczne, nigdy się nie zacierające obrazy, jakoby rozbicia. Cieśnina Douvres miała swoje — i przerażające. Zwietrzałe skały przybierały tu i owdzie na ścianach czerwoność, na podobieństwo plam krwi zsiadłej; przypominało to nieco wyziewy, krwią ociekające po ścianach jatki rzeźniczej. Skała wyglądała jak szlachtuz. Grube głazy rozmaicie ubarwione: tu przez rozkład mieszanin kruszcowych, tam przez pleśń — świeciły miejscami okropną purpurą, podejrzaną zielonością, czerwonemi bryzgami — przywodząc na myśl mord i wytępienie. Sądziłbyś, iż masz przed sobą nieoczyszczone po morderstwie ściany komnaty zbrodniczej. Rzekłbyś, że pozostały tu ślady po rozmiażdżonych ludziach; w niektórych miejscach rzeź zdawała się jeszcze świeża. Ściany dotąd jeszcze były mokre i zdawało się, że nie można dotknąć ich palcem, żeby go krwią nie zbroczyć. Wszędzie się okazywała rdza rzezi. U stóp dwóch urwisk równoległych, ponad wodą i w wodzie, albo w suchych zagłębieniach, szkaradne okrągłe kamienie, jedne szkarłatne, drugie czarne lub fioletowe, leżały podobne do trzewiów; zdawało się że widzisz świeże płuca, lub żółć gnijącą. Rzekłbyś, że tułowy olbrzymów wypróżniono tu z wnętrzności. Długie, czerwone kresy, które możnaby wziąć za posokę spływającą, biegły po granicie z góry do dołu.
W morskich pieczarach często się zdarzają takie obrazy.
Dla tych, którzy, podróżując mogą być przypadkowo skazani na czasowe zamieszkiwanie na jakiejkolwiek skale oceanu, kształt jej wcale nie jest rzeczą obojętną. Są skały piramidalne, jeden tylko szczyt, wznoszące nad powierzchnią wody; są okrągłe, jakby koło z wielkich kamieni; są podobne do korytarzów; te ostatnie są najniebezpieczniejsze — bo tam, nie tylko że boleje fala, niepokojona kamienistemi strzępami i wre bezustannym szumem w ciasnocie, ale i z powodu tajemniczych, meteorologicznych zjawisk, wywiązujących się niejako z równoległości dwóch skał na otwartem morzu. Dwie takie proste ściany są prawdziwym stosem Wolty.
Skały w kształcie korytarzy mają pewny kierunek, co jest rzeczą ważną. Z niego wynika pierwsze oddziaływanie na powietrze i wodę. Skała — korytarz wywiera naprzód na falę i wiatr wpływ mechaniczny przez swe ukształtowanie; potem wpływ galwaniczny przez rozmaity stopień magnesowania swych powierzchni prostopadłych, mas, leżących koło siebie i zawadzających sobie nawzajem.
Takie skały przyciągają ku sobie wszystkie gwałtowne siły rozproszone w huraganie i mają szczególną moc ześrodkowywania burzy.
Stąd w tych miejscach burza przybiera wydatniejszy charakter.
Trzeba wiedzieć, iż wiatr jest to siła złożona; nietylko dynamiczna, ale i chemiczna — i nietylko chemiczna, ale magnetyczna. W wietrze jest coś nierozjaśnionego, jest on zjawiskiem elektrycznem o tyle, ile powietrznem. Niektóre wiatry zdarzają się jednocześnie z zorzą północną. Wiatr, zrywający się z ławic Aiguilles, wytwarza fale na sto stóp wysokie. Dumont-d’Urville zdumiewał się niemi. „Korwetta, mówił ten żeglarz, nie wiedziała, komu być posłuszną“. Na połudmowo-australskich wodach, podczas wiatru, wiejącego z lądu, wydymają ocean istne chorobliwe nabrzmienia. Staje się on tak okropny, że i dzicy uciekają, by nań nie patrzeć. Wiatry północne są innej znowu natury. Powietrze przepełnia się mnóstwem lodowych igieł, a siła wichru oddech tłumiącego jest tak wielka, iż wstrzymuje i cofa sanie Eskimosów. Inne wiatry niosą spiekę. Tak afrykański Samum, chiński Tyfon i Samiel indyjski. Samum, Tyfon, Samiel — to jak nazwy szatanów. Wichry te roztapiają góry; jedna burza zeszkliła wulkan Tolucca. O tym to gorącym wichrze, o tym wichrze barwy granatowej, uderzającym w szkarłatne chmury, powiedziano w Wedach: „Oto czarny bóg, przychodzący kraść czerwone chmury”. We wszystkich tych zjawiskach czuć tajemniczy nacisk elektryczności.
Wiatr pełen jest tej tajemnicy, tak samo, jak morze, które również jest siłą złożoną; pod jego falami wodnemi, które są widoczne, znajdują się niewidzialne sił fale. Morze złożone jest z rozmaitych rzeczy; ze wszystkich mieszanin ocean najtrudniej jest rozebrać na części składowe — on jest najgłębszym.
Spróbujcie zdać sobie sprawę z tego chaosu, tak ogromnego, iż dochodzi do samej powierzchni. Jest to powszchny zbiornik, rezerwuar, w którym się zapładnianie odbywa, tygiel, w którym się wszystko przetwarza. Zgromadza on i rozprasza; zbiera i rozsiewa; pochłania i odtwarza. Przyjmuje w siebie wszystkie brudne ścieki ziemskie i zamienia je w skarby, jest on stały na piaszczystej ławie, ruchomy na fali, płynny w zalewie. Jako materja, jest to masa — jako lila, abstrakcja. Wyrównywa i zespala zjawiska. Proste są jego kombinacje a niewyczerpane; mięszaniem i zamętem dochodzi do przejrzystości; rozpuszczalna rozmaitość roztapia się w jego jedności. Ma on w sobie tyle części składowych, iż jest aż jednolitym. W jednej jego kropli jest całość jego. Burzy się nieustannie i jest przeto równowagą. Plato widział pląsające sfery; dziwna to rzecz ale prawdziwa, że w olbrzymich pląsach ziemi około słońca przypływ i odpływ oceanu spełnia rolę balansiera.
W każdem z morskich zjawisk mieszczą się wszystkie zjawiska. Wicher, jakby syfon, wdycha w siebie morze, burza pełni czynność pompy; piorun wypada tak samo z wody, jak z powietrza; na okrętach czuć się dają niekiedy głuche wstrząśnienia, potem zapach siarki rozchodzi się od łańcuchów. Ocean Wre. „Szatan warzy ocean w swoim kotle“ zwykł był mawiać Rujter. Podczas burz panujących przy zmianie pór roku i zrównoważeniu się sił twórczych, okręty miotane falami zdają się wydawać pewne światło; fosforyczne płomyki przelatują po linach tak gęsto i blisko, iż majtkowie wyciągają ręce dla pochwycenia tych ognistych ptaków. Po trzęsieniu ziemi w Lizbonie, gorący jak z pieca podmuch rzucił na miasto falę na sześćdziesiąt stóp wysoką. Drżenie oceanu kojarzy się z drżeniem ziemi.
Te niezmierzone potęgi umożebniają wszelkiego rodzaju potopy. W końcu 1864 roku, o sto mil od malabarskich wybrzeży zatonęła jedna z wysp Maldywskich; poszła na dno jak okręt. Rybacy, którzy odpłynęli z niej rano, nic już nie znaleźli wieczorem, i zaledwie mogli coś wnosić o miejscu, w którem ich wioski pod wodą się znajdowały. Na ten raz łodzie były świadkami zatopienia się domów.
W Europie, gdzie natura, jakgdyby czuła się zniewoloną do szanowania cywilizacji, rzadkie są podobne zjawiska — aż niemożliwe, jakby wnosić można. A jednak wyspy: Jersey, Guernesey, stanowiły niegdyś część Gallji; a w chwili, gdy to piszemy burza na pograniczu między Anglją i Szkocją wywróciła skałę, „pierwszą z czterech”, First of the Fourth.
Nigdzie te przerażające siły nie ukazują się w postaci straszliwego zamętu, jak w dziwnej północnej cieśninie, zwanej Łyse Fiord. Jest to najniebezpieczniejszy ze wszystkich skalistych grzbietów oceanu. Tu rzecz się przedstawia w całym komplecie. Fiord ton znajduje się na wodach norwegskich w pobliżu ponurej zatoki Stevanger, pod pięćdziesiątym dziewiątym stopniem szerokości. Woda tem ciężka i czarna, opanowana gorączką burz perjodycznych. Na tych wodach w tej samotności znajduje się długa czarna ulica, udica nikogo; nikt po niej nie chodzi, żaden się tam statek wpłynąć nie waży. — Jest to korytarz długi na dziesięć mil, pomiędzy ścianami, wysokiemi na trzy tysiące stóp; takie jest tam wejście. Cieśnina ta ma załamania i kąty, jak każda ulica morska, skrętami fal wytworzona. Woda tam zawsze prawie jest spokojna, niebo pogodne. Miejsce okropne! Gdzie wiatr? — nie w górze. Gdzie gromy? — nie w obłokach. Wiatr jest pod wodą, piorun w skale. Od czasu do czasu woda drży; w pewnych chwilach, gdy na niebie niema najmniejszej chmurki, prostopadła skała w środku swej wysokości, o tysiąc lub tysiąc pięćset stóp ponad wodą, od strony więcej południowej, aniżeli północnej nagle zagrzmi! Wylatuje z niej błyskawica rzuca się naprzód, potem cofa — jak owe zabawki, wydłużające się i kurczące w ręku dziecięcia; uderza w skałę przeciwległą, wraca, znowu wypada pomnaża swe głowy i języki, jeży się, uderza gdzie może, potem gaśnie. Stada ptactwa uciekają. Nic więcej zajmującego nad tę artylerję, występującą z niewiadomego punktu. Jedna skała atakuje drugą, piorun na piorun uderza. Ludziom nic do tej wojny: jest to nienawiść dwóch ścian w pośród otchłani.
W Lyse-Fiord wiatr przemienia się w płyn, skała pełni czynność chmury, a piorun działa jak wulkan. Szczególny ten przesmyk jest stosem, mającym skały za elementa.
Gilliatt znał się zbyt dobrze na skałach, by sobie Douvres lekceważyć. Przedewszystkiem, jak już powiedzieliśmy, chodziło o umieszczenie krypy w bezpiecznem miejscu.
Podwójny szereg podwodnych głazów, ciągnący się linją łamaną po za skałami Douvres, grupował się tu i owdzie z innemi skałami tak, że łatwo tam było domyśleć się ulic bez wyjścia, pieczar z otworami na nowe ulice, przyczepionych do głównego przejścia, jak gałęzie do pnia.
Dolna część skał była porosła morskiem zielem, a górna mchem. Jednostajny poziom morskiego ziela wskazywał wysokość, do której podnosił się przypływ, i do której morze opadało. Punkta, których nie dosięgała woda, miały połysk srebrzysty i złotawy, jaki nadaje skałom mech morski biały pomieszany z żółtym.
W niektórych miejscach skała pokryta była muszlami, jak trądem; to sucha śniedź granitu.
W innych znowu miejscach, w zagłębieniach kątów, gdzie nagromadził się delikatny piasek, gnany raczej wiatrem niż falę, znajdowały się kępy niebieskiego ostu.
Na wzniesieniach mało niepokojonych przez wodę, widać było nory, wywiercone przez niedźwiadki morskie. Te jeżo-muszle, chodzące jak żywe kule, toczące się na swych kolcach, a których pancerz składa się z przeszło dziesięciu tysięcy sztuk artystycznie spojonych i połączonych ze sobą — niedźwiadki morskie, których paszcza niewiadomo dlaczego nazywa się latarnią Arystotelesa, przewiercają granit swemi pięcioma zębami, kruszącemi kamień i zamieszkują w wywierconych otworach. W takich to komórkach znajdują je poszukujący wytworów morskich; krają je na czworo i jedzą na surowo jak ostrygi. Ni którzy smarują chleb tem miękkiem mięsem. Nazywają też to stworzenie: jajkiem morskiem.
Odleglejsze szczyty skał, wystające z wody przy odpływie morza, dochodziły koło opoki Człowieka do pewnego rodzaju niewielkiej zatoki, prawie zewsząd skałami otoczonej. Widocznie można tam było umieścić statek. Gilliatt zauważył tę zatokę. Miała ona kształt podkowy i była otwarta z jednej tylko strony wschodniej; wiatry zaś od wschodu wiejące najmniej są niebezpieczne w tych miejscowościach. Woda była tu zamknięta i prawie uśpiona. Zatokę tę znalazł Gilliatt dogodną; zresztą, niebardzo miał w czem przebierać.
Jeżeli chciał korzystać z odpływu morza, to powinien był się spieszyć.
Zresztą pogoda była ciągle piękna. Zuchwała morze w najlepszym teraz było humorze.
Gilliatt powrócił na krypę, obuł się, odwiązał linę i opłynął skałę przy pomocy wiosła.
Stanąwszy koło opoki Człowieka rozpatrzył wejście do zatoki.
Na ruchomej wodzie nieruchomy deseń, tylko wprawnemu oku marynarza widzialny, oznacza! przesmyk.
Gilliatt przez chwilę spoglądał na te, zaledwie widzialne krzywe rysy na fali, potem odpłynął na morze, by dogodniej zawrócić i przesunąć się przez kanał — i żywo, jednem uderzeniem wiosła wpędził krypę w zatokę.
Spróbował głębokości wody.
Miejsce było rzeczywiście wyborne.
Krypa była w niem bezpieczna od wszystkich niemal zmian pogody.
Najniebezpieczniejsze miejsca skaliste miewają takie spokojne zakątki. Porty pośód skał, podobne są nieco do beduińskiej gościnności; bezpieczne są i uczciwe.
Gilliatt podsunął krypę o ile mógł najbliżej do opoki Człowieka, tak jednakże, by się o nią nie uderzała — i zarzucił dwie kotwice.
Zrobiwszy to, założył ręce i sam z sobą odbył naradę.
Krypa była w miejscu bezpiecznem; jedno zadanie zostało rozwiązane; ale występowało drugie, gdzie sam się podzieje?
Dwa mu się przedstawiły schronienia: sama krypa z małą kajutą, w której prawie można było mieszkać, i płaszczyzna opoki Człowieka dość dostępna.
Tak z jednego jak z drugiego miejsca, podczas odpływu morza, skacząc ze skały na skałę, można było prawie suchą nogą dostać się pomiędzy dwie skały Douvres, gdzie znajdowała się Duranda.
Ale odpływ trwa tylko chwilę; przez resztę czasu Gilliatt byłby oddzielony albo od swego schronienia, albo od rozbitego statku przestrzenią, wynoszącą przeszło dwieście sążni. Pływać między skałami trudno, a przy trochę tylko wzburzonem morzu, niepodobna.
Wypadało więc wyrzec się schronienia na Krypie i na opoce Człowieka.
Na sąsiednich skałach także nie było żadnego przytułku.
Niższe wierzchołki dwa razy na dzień znikały pod wodą; na wyższe bezustannie zalatywała piana z fal. W takim plusku mieszkać nie można.
Pozostawało pudło samej Durandy.
Czy można było w niem zamieszkać?
Gilliatt tak mniemał.
W pół godziny potem Gilliatt, powróciwszy na rozbity statek, zaczął chodzić z pokładu górnego na niższy, a z niego na spód, sprawdzając szczegółowo wrażenia z pierwszego ogólnego oglądania wzięte.
Za pomocą okrętowej windy wciągnął na pokład Durandy pakę zrobioną z rzeczy, które miał na krypie. Winda działała dobrze — drągów do jej obracania nie brakło. W kupie rozmaitych szczątków wybór był łatwy.
Znalazł także między temi szczątkami dłuto, wypadłe zapewne ze skrzynki cieśli; powiększyło ono zbiór jego narzędzi.
Oprócz tego — w takich bowiem ratach wszystko się bierze w rachunek — miał swój nóż kieszonkowy.
Cały dzień pracował na rozbitym statku, uprzątając, umacniając, upraszczając.
Z nadejściem wieczora przekonał się, że całe pudło trzęsło się podczas wiatru; że drżało nawet za każdem jego stąpnięciem. Tylko ta część statku, która wciśniętą była między skały i gdzie właśnie mieściła się masz ma, była mocna i nieruchoma. Boki jej silnie przywarte były do granitu.
Osiąść na tym kawałku Durandy, byłoby nieroztropnością; toby go obciążyło jeszcze, a tu właśnie szło o ulżenie ciężaru. Ruina ta powinna była być oszczędzana jaknajwięcej. Był to chory konający — dość już, że wiatr znęcał się nad nim.
Już to było niedogodne, że właśnie tam wypadało pracować. Robota, którą z konieczności trzeba było dokonywać na statku, męczyć go będzie — być noże nad siły jego.
A gdyby zaszedł jaki wypadek w nocy, podczas snu Cibiatta? w takim razie pozostawać na Durandzie znaczyło to zginąć z nią razem. Żadnej z nikąd pomocy; wszystko wtedy byłoby zgubione. By dopomódz rozbitemu statkowi, wypadało znajdować się nie na nim, ale zewnątrz niego.
Znajdować się zewnątrz, ale blisko — takie było zadanie.
Trudności mnożyły się.
Gdzie znaleźć schronienie przy takich okolicznościach?
Gilliatt zamyślił się.
Pozostawały tylko dwie skały Douvres. Te nie zdawały się być bardzo przydatnemi na mieszkanie.
Z dołu widać było na górnej płaszczyźnie większej skały jakąś wypukłość.
Skały prosto sterczące i płasko zakończone, jak wielka skała Douvres i Człowiek są to szczyty z odciętemi głowami. Pełno takich w górach i na oceanie. Niektóre skały, zwłaszcza napotykane na otwartem morzu, mają wcięcia jak uszkodzone drzewo, wydają się jakby wycięte toporem. Rzeczywiście wystawiona sq one na zamaszyste uderzenia huraganu, tego morskiego drwala.
Istnieją i inne przyczyny tej klęski, głębsze jeszcze. Stąd tyle ran na wszystkich starych granitach. Niektóre z tych olbrzymów stoją z uciętą głową.
Czasami głowa taka — trudno to sobie wytłomaczyć — ale czasem głowa taka nie spada; tylko pokaleczona pozostaje na rozbitym szczycie. Osobliwość ta wcale nie rzadka. Djabelska Opoka w Guernesey i Stół w dolinie Anweiler przedstawiają tę dziwną zagadkę geologiczną w sposób szczególnie zadziwiający.
Zapewne i większej skale Douvres zdarzyło się coś podobnego.
Jeżeli wypukłość widzialna na górnej płaszczyźnie nie była naturalnym garbem skały, więc koniecznie musiał to być jakiś ułamek pozostały po zgruchotanym szczycie.
A może w tym kierunku skały jest jakie zagłębienie. otwór, w któryby można było wleźć? Gilliatt nie żądałby więcej od skały ścisłej, wygładzonej jak krzemień, na pół okrytej mokrą roślinnością i mającej pozór powierzchni śliskiej jakby mydłem wysmarowanej.
Z pokładu na tę płaszczyznę było najmniej trzydzieści stóp.
Gilliatt wydobył ze skrzynki z narzędziami węzłowaty sznur, uczepił go sobie do paso hakiem i począł gramolić się na mniejszą skałę Douvres. Im wyżej się podnosił, tem trudniej mu było, Zapomniał zdjąć trzewików, które mu ruchy utrudniały. Niełatwo dostał się do wierzchołka. Wlazłszy tam, stanął prosto; miejsca było zalewie dwie stopy. Trudno było urządzać sobie na tej przestrzeni pomieszkanie. Dawny jaki pustelnik możeby na tem poprzestał; Gilliatt był bardziej wymagającym, żądał czegoś lepszego.
Mniejsza skała Douvres była pochylona ku większej; zdaleka wydawało się to, jakgdyby się jej kłaniała. Przestrzeń między obu skałami, wynosząca w dole do dwustu stóp, dochodziła u góry ledwie ośm stóp, do dziesięciu.
Z punktu, na który Gilliatt się wgramolił, widział dokładniej skaliste wydęcie zalegające część płaszczyzny większej skały.
Płaszczyzna ta wznosiła się prawie na trzy sążnie ponad jego głową.
Oddzielała go od niej przepaść.
Cała prostopadła strona mniejszej skały znikała pod nim.
Gilliatt odczepił od pasa węzłowy sznur, wzrokiem szybko wymierzył odległość i zarzucił hak na płaszczyznę.
Hak drapnął skałę; a potem odpadł, węzłowaty sznur zwisnął pod nogami Gilliatta wzdłuż mniejszej skały.
Zarzucił go powtórnie, już dalej i zmierzając do granitowej wypukłości, gdzie widział szczeliny i szpary.
Rzut był tak zręczny i trafny, iż hak uczepił się, Gilliatt pociągnął.
Skała odłamała się i znowu lina zawisła na dawnej ścianie poniżej Gilliatta.
Zarzucił hak po raz trzeci.
Hak nie odpadł.
Gilliatt pociągnął za sznur. Sznur się nie zerwał — hak był zaczepiony.
Zaczepił się w jakiemś zagięciu płaszczyzny, którego Gilliatt nie mógł dojrzeć.
Teraz szło o to, czy powierzyć swe życie temu nieznanemu punktowi oparcia.
Gilliatt nie zawahał się bynajmniej.
Wszystko nagliło. Trzeba było iść najkrótszą drogą.
Zresztą niepodobieństwem było schodzić na pokład Durandy i wyszukiwać innych sposobów. Poślizgnięcie się było prawdopodobnem, a upadek prawie niechybny. Wieźć łatwiej, ale zleźć trudno.
Jak każdy dobry majtek, Gilliatt był zwinny. Nigdy nie tracił siły napróżno. Wytężenie stosował do potrzeby. Tym sposobem dokazywał cudów siły przy zwyczajnych środkach. Piersi miał jak wszyscy, ale serce niepospolite. Z siłą, która jest przymiotem fizycznym, łączył on energję, będącą zaletą moralną.
Straszne to było, co wypadało zrobić.
Przeskoczyć, zawiesiwszy się na tej nitce, przestrzeń między dwiema skałami! takie było zadanie.
W dziejach poświęcenia i spełnionej powinności, często zdarzają się takie znaki zapytania, jakby przez śmierć stawiane.
Czy zrobisz to? pyta głos nieznany.
Gilliatt poraź drugi pociągnął za sznur, by wypróbować dokładnie; hak trzymał się mocno.
Gilliatt obwinął lewą rękę chustką, ujął węzłowaty sznur w prawą, którą przykrył lewą potem jedną nogę wystawiwszy naprzód, a drugi mocno odepchnąwszy się od skały, by siła rzutu nie dozwoliła skręcić się sznurowi, rzucił się ze szczytu mniejszej skały na stromą ścianę większej.
Uderzenie było potężne.
Pomimo ostrożności zachowanych przez Gilliatta, sznur zakręcił się i Gilliatt ramieniem uderzyło skałę.
Odbił się od niej.
Teraz pięście uderzyły o nią. Chustka się odwinęła starł sobie ręce; dobrze, że się nie pogruchotały.
vPrzez chwilę Gilliatt wisiał odurzony.
Ale dość być panem siebie, by nie puścić sznura.
Jakiś czas przeszedł na kołysaniu się i podrywach liny, zanim mógł pochwycić ją nogami; to mu się udało.
Przyszedłszy do siebie, trzymając się sznura rękami i nogami, spojrzał na dół.
Nie kłopotała go długość sznura — i na większą starczyła nieraz wysokość. To też i teraz koniec sznura wlókł się po pokładzie Durandy.
Pewny, że będzie mógł zleźć, Gilliatt począł włazić do góry.
W kilka chwil dostał się na płaszczyznę.
Oprócz istot skrzydlatych nikt inny nie stanął tu jeszcze nogą. Płaszczyzna pokryta była ptasim pomiotem. Był to nieregularny trapez, ułamek olbrzymiego graniastosłupa, zwanego wielką skałą Douvres.
Trapez ten wydrążony był w środku, jak misa; wyżłobiły ją deszcze.
Zresztą przypuszczenia Gilliatta były słuszne. W południowej stronie płaszczyzny znajdowały się skały położone jedna na drugiej, zapewne szczątki zburzonego szczytu. Skały te, rodzaj ogromnych kamieni brukowych, mogłyby ukryć jakie zwierzę, gdyby się tam dostało. Równoważyły się tu i owdzie. Były także miejsca zapełnione żwirem. Nie było tu ani groty, ani pieczary, a tylko dziury, jak w gąbce. Jedna z takich nor mogła pomieścić Gilliatta
Dno tej nory usłane było mchem i zielskiem. Gilliatt mieściłby się w niej jak w pokrowcu.
U wejścia grota miała dwie stopy wysokości, dalej zwężała się. Zdarzają się takie kamienne groty. Kupa kamieni, przytykająca do strony południowo — wschodniej, zasłaniała grotę od deszczów, ale nic jej nie osłaniało od wiairów północnych.
Jedno i drugie podobało się Gilliattowi.
Rozwiązane więc zostały dwa zadania: krypa miała przystań, a on pomieszkanie — tem dogodniejsze, że było tuż przy rozbitym statku.
Hak od liny z węzłami zapadł między dwa skaliste odłamy i dobrze się tam zaczepił. Gilliatt przymocował go jeszcze lepiej, przywaliwszy go wielkim kamieniem.
Potem wszedł w bezpośrednie połączenie z Duranda.
Odtąd był już u siebie.
Wielka skała Douvres była jego domem « Duranda warsztatem.
Chodzić i wracać, wstępować i zstępować — nic prostszego.
Żywo spuścił się po sznurze na pokład.
Dzień był dobry, wiodło mu się nieźle, był zadowolony; poczuł, że jest głodny.
Rozwiązał koszyk z żywnością; odkroił nożykiem kawałek wędzonej wołowiny, dodał do tego kawał g:ubego chleba, popił wodę z kubła — i podjadł doskonale.
Dobrze robić i dobrze jeść, to dwie przyjemności. Pełny żołądek podobny jest do spokojnego sumienia.
Jeszcze nie ze wszystkiem ściemniało, gdy skończył wieczerzę. Skorzystał z tego, by rozpocząć coś bardzo pilnego: ulżenie statkowi.
Część dnia przepędzi! na wydobywaniu rozmaitych szczątków. Co mu mogło być przydatnem, to wszystko złożył w mocno trzymającej się części statku, gdzie stała maszyna; drzewo, żelazo, sznury, płótno. Co było niepotrzebne wrzucił w morze.
Ładunek krypy, wciągnięty windą na pokład Durandy, pomimo swej szczupłości zawadzał cokolwiek. Gilliatt wypatrzył rodzaj niszy w ścianie mniejszej skały Douvres, na wysokości, do której mógł dosięgnąć ręką. Podobne naturalne szafy znajduję się nieraz w skalach — prawda, że niezamknięte. Gilliatt mniemał, że może zapasy swoje powierzyć tej niszy; wsunął więc w nią naprzód dwie skrzynie: jednę z narzędziami a drugą z odzieżą, — worek z żytnią mąką i drugi z sucharami — a z przodu, może trochę za blisko brzegu, ale nie było innego miejsca, umieścił koszyk z resztą żywności.
Ze skrzynki, zawierającej odzież, wydobył swą owczą skórę, opończę z kapturem i napuszczone smołę nogawki.
By wiatr nie kołysał węzłowatego sznura, przywiązał go w dolnej części do bała na Durandzie.
Duranda była mocno zaciśnięta, bal więc był bardzo wygięty i trzymał sznur, jak rękę.
Teraz należało pomyśleć o górnej części sznura. Przymocować dolny jego koniec było łatwo, ale na wierzchołku stromej skały, w miejscu, gdzie węzłowaty sznur dotykał krawędzi płaszczyzny, należało obawiać się, by go ostrze skały nie podpiłowało powoli.
Gilliatt przetrząsł rozmaite szczątki rozbitego statku, wybrał kilka kawałków płótna żaglowego, a pomiędzy kawałkami starych lin kilka długich włókien — i napełnił tem wszystkiem kieszenie.
Marynarz odgadłby odrazu, że temi kawałkami i kłakami Gilliatt okręci sznur węzłowaty w miejscu, gdzie się on dotyka krawędzi skały, by tym sposobem ochronić go od uszkodzenia. Czynność taka nazywa się: podszywanie futrem.
Zaopatrzywszy się w szmaty, naciągnął nogawki, na swój spencer wdział opończę, nasunął kaptur na czapkę, związał sobie pod szyją owczą skórę; tak przyodziany ujął za sznur, tęgo już teraz przymocowany do boku wielkiej skały Douvres i przypuścił szturm do tej ponurej wieży morskiej.
Pomimo, że miał poocierane ręce, szybko dostał się na płaszczyznę.
Ostatnie światła zachodu gasły. Na morzu była noc; na szczycie skały można było jeszcze coś dojrzeć.
Gilliatt skorzystał z tej ostatniej jasności, by okręcić sznur węzłowaty. Przy zgięciu jego na skale, obwinął go kilkakrotnie płótnem, każde obwinięcie przymocowując jeszcze sznurkami. Było to coś w rodzaju materacyków, jakiemi sobie obwiązują kolana aktorki, gdy mają klękać albo umierać w piątym akcie.
Po ukończeniu tej roboty, Gilliatt dotąd przygarbiony wyprostował się.
Jeszcze obwiązując sznur, uczuwał jakieś niewyraźne drganie powietrza.
Wśród wieczornej ciszy wydawało się to, jakby skutek poruszania skrzydeł olbrzymiego nietoperza.
Gilliatt spojrzał do góry.
Wielki czarny krąg zataczał się dokoła jego głowy na tle nieba i białawym zmroku.
Na starych obrazach można widzieć takie kręgi nad głowami świętych. Tylko, że kręgi na obrazach są złote na tle ciemnem; tu zaś krąg był ciemny na tle jasnem. Rzecz szczególna; rzekłbyś, że jest to nocna aureola wielkiej skały.
Krąg, to przybliżał się, to oddalał zwężał się i rozszerzał.
Były to mewy, fregaty, kormorany — całe stada zdumionych morskich ptaków.
Prawdopodobnie wielka skała była ich zajazdem — tu przylatywały na noc, Gilliatt zajął tam jeden pokój. Ten niespodziewany lokator niepokoił zwykłych mieszkańców.
Człowiek w tem miejscu! nigdy tego dotąd nie widzieli.
Niespokojne latanie trwało chwil kilka.
Zdawało się, że ptaki czekają, aż się Gilliatt oddali.
A on, zamyślony, śledził za niemi wzrokiem.
Ten wir latający musiał coś postanowić. Krąg przeistoczył się w linję spiralną i chmura skrzydlata zapadła na drugi skał koniec — na opokę Człowieka.
Tu zdawało się, że ptaki się naradzają. Gilliatt, wyciągając się w swej granitowej pochwie i podkładając sobie kamień pod głowę, długo słyszał, jak kormorany przemawiały kolejno, kracząc jeden po drugim.
Potem umilkli i wszystko usnęło: ptaki na swojej skale, Gilliatt na swojej.
Giliiatt spał dobrze. Było mu jednak zimno, przebudzał się więc od czasu do czasu. Rozumie się, że nogi umieścił w głębi, a głowę u wejścia do groty. Nie zadał też sobie trudu z uprzątnięciem ze swego łoża mnóstwa kamyków wcale ostrych, które bynajmniej nie przyczyniały wygody.
Czasami roztwierał oczy.
Niekiedy słyszał mocny odgłos. Sprawiała go woda, wpadająca z przypływem morza w zagłębienia skał, z hukiem jak strzał działowy.
Całe otoczenie, w którem znajdował się, było nadzwyczajnością. Chimerę miał dokoła siebie. Półzdziwienie, jakiemu ulegamy zwykle w nocy, popierało to usposobienie umysłu Gilliatta; czuł się niejako pogrążonym w niemożebność. Mówił sobie: śni mi się.
Potem znowu zasypiał i wtedy we śnie widział się we własnym domu, w Brevées, w Saint-Sampson, słyszał śpiewającą Deruchettę — był w rzeczywistym świecie. Dopóki spał, zdało mu się, że czuwa i żyje, gdy się przebudzał myślał, że śpi.
Istotnie, byt jego teraźniejszy był snem.
O północy znów donośne jakieś głosy rozległy się w przestrzeni. Gilliatt w swej senności słyszał je napół. Prawdopodobnie wiatr się zrywał.
Raz, gdy dreszcz od zimna go przebudził, Gilliatt rozwarł powieki więcej niż dotąd. Po niebie przeciągały szerokie chmury; księżyc uciekał, a jedna wielka gwiazda pędziła za nim.
W umyśle Gilliatta wiele było rozprzężenia i złudzeń, a te spotęgowane marzenia podnosił jeszcze ponury obraz nocy.
Przededniem zdrętwiał od zimna i spał głęboko.
Nagły świt wyrwał go ze snu, być może, iż niebezpiecznego. Jego alkowa zwrócona była prosto na wschód słońca.
Gilliatt ziewnął, wyciągnął się i wyskoczył ze swej nory.
Spał tak dobrze, iż nie mógł zrazu zebrać myśli.
Powoli uczucie rzeczywistości powróciło, i to do takiego stopnia, iż zawołał: zjedzmy śniadanie.
Czas był spokojny, niebo zimne i pogodne, chmury znikły, wiatr nocny wymiótł widnokrąg, słońce wschodziło jak należy. Zaczynał się drugi piękny dzień. Rozradowało się serce Gilliatta.
Zrzuci! opończę i nogawki, zawinął je w owczą skórę wełną wewnątrz, okręcił tę paczkę kawałkiem sznura i wepchnął do nory, by ją ochronić na przypadek deszczu.
Potem posłał łóżko, to jest pousuwał kamyki.
Posławszy łóżko spuścił się po sznurze na Durandę i pobiegł do niszy, w której złożył koszyk z żywnością.
Koszyka nie było. Stał za blisko brzegu — wiatr nocny uniósł go i wrzucił w morze.
Zapowiadało to, że bez walki się nie obejdzie.
Wiatr musiał mieć chyba jakieś wyraźne zamiary, musiał być złośliwy, kiedy wynalazł ten koszyk.
Był to początek kroków nieprzyjacielskich. Gilliatt je zrozumiał.
Trudno żyć w pewnej kapryśnej zażyłości z morzem, a nie poczytywać wiatru za kogoś, i skał za osoby.
Prócz sucharów i żytniej mąki, mógł mieć Gilliatt tylko muszle, któremi żywił się rozbitek zmarły z głodu na opoce Człowieka.
O rybach nie było co i myśleć; ryby, nieprzyjaciółmi wszelkich uderzeń, unikają skał podwodnych. Podrywki i więcierze nie zdały się na nic w takich miejscach — tam rwą się tylko sieci.
Gilliatt zjadł na śniadanie kilka muszli, które nie bardzo jakoś łatwo dały się oderwać od skały: mało nie złamał przytem swego noża.
Podczas tej skąpej przekąski usłyszał szczególny gwar na morzu. Spojrzał.
Stada mew spadły na jednę z niższych skał, uderzając skrzydłami, wywracając się, krzycząc, nawołując. Wszystko roiło się hałaśliwie dokoła jednego punktu. Ta horda z pazurami i dziobami coś rabowała.
Owo coś, był to koszyk Gilliatta.
Rzucony na jeden ostry szczyt, koszyk ten rozbił się. Nadleciało ptactwo i rozniosło w dziobach wszelakie porozrywane kawałki. Zdaleka poznał Gilliatt swoją wędzoną wołowinę i stokfisz.
Ptaki także występowały do walki. Im także należał się odwet. Gilliatt zabrał im pomieszkanie, a one zabierały mu wieczerzę.
Upłynął tydzień.
Chociaż była to pora deszczów, deszcz jednak nie padał, co bardzo cieszyło Gilliatta.
Zresztą to co przedsiębrał, przechodziło przynajmniej pozornie, siły ludzkie. Pomyślny skutek był tak nieprawdopodobny, iż sama próba wydawała się szaleństwem.
Przeszkody i niebezpieczeństwa w jakiejś czynności dają się spostrzec po bliższem rozpatrzeniu się w niej. Rozpocząć tylko, a zaraz się zmiarkuje jak trudno będzie ukończyć. Ten stan rzeczy przedstawia się bez żadnego na pracownika względu. Trudność, której dotykamy kole jak cierń.
Gilliatt zaraz musiał obliczyć się z przeszkodami.
Maszyna Durandy choć cała, owładnięta została niejako rozbiciem statku; zdawało się, że na samą próbę ratowania jej z niejaką nadzieją powodzenia z takiego miejsca i w takiej porze roku, trzebaby mieć cały zastęp ludzi — Gilliatt był sam; potrzebaby było najrozmaitszych narzędzi ciesielskich i mechanicznych przyrządów — Gilliatt miał tylko piłę, siekierę, dłuto i młot; trzeba mieć dobry warsztat i dogodną izbę roboczą — Gilliatt nie miał dachu; potrzeba żywności — Gilliati nie miał chleba.
Ktoby w pierwszym tym tygodniu widział Gilliatta pracującego na skale, ten nie umiałby sobie zdać sprawy z jego zamiarów. Zdawało się, że nie myślał już o Durandzie, ani o skałach Douvres. Zajęty był tylko zbieraniem szczątków rozbitego statku. Korzystał z odpływu morza, by zrabować podwodne skały ze wszystkiego, co im po rozbiciu przypadło w podziale. Chodził od jednej do drugiej, zbierając co morze wyrzuciło: szmaty żaglów, kawałki lin i żelaza, ułamki ścian, powyrywane bale, połamane reje — tam belkę, tu łańcuch, tam blok.
Jednocześnie rozpatrywał wszelkie zagłębienia skał. Żadna nie była przydatną na mieszkanie, ku wielkiemu niezadowoleniu Gilliatta, zimno mu było w nocy pomiędzy kamieniami na szczycie większej skały Douvres, i życzył sobie lepszego lokalu.
Dwa z zagłębień były dość przestronne; chociaż podłoga z kamieni pokrzywiona była i nierówna, można jednak było w nich stać i chodzić. Deszcz i wiatr miały tam wolny przystęp, ale i najwyższy przypływ morza tam nie dosięgał. Zagłębienia te leżały tuż koło mniejszej skały Douvres i były w każdej chwili dostępne. Gilliatt zamierzał zrobić z jednego skład, z drugiego kuźnię.
Wszystkich sznurków jakie tylko mógł zebrać, użył do powiązania pomniejszych szczątków drewnianych w pęki, a kawałków płótna w paki. Wszystko starannie pookręcał. W miarę jak przypływ morza podnosił te pęki, Gilliatt ściągał je do swego składu.
W wydrążeniu jednej skały znalazł przyrząd do windowania masztów i za jego pomocą mógł holować nawet wielkie sztuki drzewa, Tym sposobem wydobył z morza mnóstwo kawałków łańcuchów rozrzuconych między skałami.
Zdumiewający a uporczywy był Gilliatt przy tej robocie. Robił wszystko co chciał. Zawziętości mrówki nic oprzeć się nie zdoła.
Z końcem tygodnia miał Gilliatt w tym granitowym śpichrzu uporządkowane i rozgatunkowane wszystko, co burza rozproszyła i pomięszała, wszystko co nie było zupełnie sponiewierane w rozbiciu. Drewniane sztuki składał na stronie każdy raz, jak tylko nadarzała się sposobność; deski, któremi był obity statek przybywały tu jedna po drugiej. Słowem wszystkie szczątki rozbicia znalazłby się tu uporządkowane i ponumerowane. Było to coś, jak chaos złożone w magazynie.
Kawał żagla, bardzo wprawdzie podziurawiony, przyłożony kamieniami przykrywał to, co mogło być przez deszcz uszkodzone.
Chociaż przód Durandy był potrzaskany, udało się jednak Gilliattowi uratować dwie drewniane podstawy, do spuszczania kotwic wraz z trzema należącymi do nich blokami.
Odszukał przedni maszt i z trudnością rozkręcił jego obwiązanie; trzymało się ono bardzo ściśle, bo maszt okręca się sznurami za pomocą wielkiej windy i podczas suchej pogody. Gilliatt jednak poodkręcał te grube sznury, bo mogły mu być bardzo przydatne.
Wydostał także małą kotwicę zaczepioną w skalistem wydrążeniu; wypatrzył ją tam przy odpływie morza.
W tem, co było niegdyś kajutą Tangrouille’a znalazł kawałek kredy i starannie go przechował. Być może, iż wypadnie co poznaczyć.
Skórzane wiadro pożarne i kilkanaście cebrów w dość dobrym stanie uzupełniło jego użytkowe przyrządy.
Cały pozostały zapas węgla znaleziony na Durandzie przeniesiony został do składu. Wszelka ta robota zajęła Gilliattowi tydzień czasu; skała była też oczyszczona, a Durandzie ulżono. Tylko maszyna pozostała na niej.
Kawałek przedniej ściany, który połączony był z tyłem, nie obciążał wcale okrętowego kadłuba. Wisiał on nie kołysząc się, oparty o wypukłość skały.
Był zresztą szeroki i ciężki, trudny do przeniesienia i zawalałby tylko skład. Ten kawał ściany podobny był do tratwy; Gilliatt pozostawił go na miejscu.
Podczas tej pracy Gilliatt głęboko tonął w myślach, napróżno szukał lalki Durandy; była ona jednym z przedmiotów na zawsze wichrem porwanych. Gilliatt oddałby za nią obie swe ręce, gdyby nie były mu tak potrzebne jak teraz.
Zewnątrz składu, u wejścia, wznosiły się dwie kupy; jedna kawałków żelaza, które można było przekuć, druga drzewa, którem można było palić.
Równo ze dniem imał się Gilliatt pracy; prócz snu ani chwilki nie wypoczywał.
Przelatujące tam i sam kormorany przyglądały się jego robocie.
Urządziwszy skład, Gilliatt urządził kuźnię.
Drugie zagłębienie, które sobie wynalazł, przedstawiało zakątek, rodzaj dość długiego korytarza. Z razu sam on chciał się tam umieścić; ale ponieważ wiatr ciągle wznawiający się dął tam bezustannie i uporczywie, musiał się wyrzec tego zamiaru. Ale wiatr podszepnął mu myśl urządzenia tam kuźni. Kiedyć jaskinia nie mogła być jego pokojem, to niech służy za pracownię. Umieć posługiwać się przeszkodą to wielki krok do zwycięstwa. Wiatr był nieprzyjacielem Gilliatta i Gilliatt zamierzył uczynić zeń swego sługę.
Mówią o ludziach, — że są do wszystkiego, a na nic się nie zdali; można było toż samo powiedzieć o wydrążeniach skalnych. Nie dają one tego co obiecują. Ta oto, naprzykład, skała jest jak wanna, ale woda ucieka z niej szparami; inna jak pokój, ale bez sufitu; w innej jest łoże mchem usłane, ale mokre, inna jest jak krzesło, ale kamienne.
Kuźnia, którą Gilliatt chciał urządzić, była już z gruba wyrobiona przez naturę; ale owładnąć tem, co było wyrobione, by miejsce zrobić dogodnem, przemienić tę pieczarę w pracownię — przykra to była i mozolna robota. Z trzech czy czterech szerokich kamieni, tworzących rodzaj lejka i dotykających do ciasnej rozpadliny, wypadek utworzył rodzaj ogromnej dmuchawki, niezgrabnej, nierównie potężniejszej aniżeli owe staroświeckie miechy kowalskie, długie na czternaście stóp, wyrzucające za każdem poruszeniem dziewięćdziesiąt ośm tysięcy calów kubicznych powietrza. Tu było inaczej. Wymiary huraganu nie dają się obliczyć.
Ten nadmiar siły stanowił przeszkodę i trudno było zawładnąć tym miechem.
Jaskinia miała dwie niedogodności; wiatr przewiewał ją z końca w koniec, i zaciekała do niej woda.
Nie była to fala, ale bezustanne drobne ściekanie, podobniejsze do sączenia niż do płynięcia.
Piana ciągle rzucana przez odbijające się od skały fale, niekiedy na sto stóp i więcej w górę, napełniła w końcu wodą naturalną kadź znajdującą się w skałach panujących nad pieczarą. Nadmiar wody w tym zbiorniku, tworzył nieco dalej na stromej pochyłości drobny wodospad, grubości około cala, spadający z wysokości czterech do pięciu sążni. Łączyła się z tem woda deszczowa. Od czasu do czasu przechodnia jaka chmura wylewała się w ten zbiornik niewyczerpany i zawsze przepełniany. Woda była cuchnąca, na napój nieprzydatna, ale przejrzysta, chociaż słona. Wodospad ten dźwięcznie spadał kroplami po krawędziach kadzi, niby włosy rozpuszczone.
Gilliattowi przyszło do głowy użyć tej wody dla ujęcia w karby owego wiatru w jaskini. Za pomocą lejka, dwóch czy trzech wyrobionych z desek i dopasowanych naprędce rur, z których jedna opatrzona została kranem i wielkiego cebra ustawionego pod niemi jako rezerwoar — bez użycia podpór i siły przeciw-ważącej, a tylko z pomocą czopa u góry i otworów w dole. Gilliatt, będący, jak powiedziano dawniej, cokolwiek kowalem i mechanikiem, potrafił utworzyć zamiast brakującego mu kowalskiego miecha, przyrząd nie tyle odpowiadający swemu przeznaczeniu co dziś używane maszyny dmące, ale poprawniejszy od owych, któremi niegdyś posługiwano się w Pireneach.
Miał mąkę żytnią i zrobił z niej klajster; miał liny nie maczane w smole, narobił z nich pakuł. Pakułami i klajstrem tudzież kilkoma drewnianemi klinami, pozatykał szczeliny w skałach, jeden tylko pozostawiając otwór; w nim osadził kawał rurki metalowej, znaleziony na Durandzie, który niegdyś służył do przechowywania lontu od sygnałowego działka. Rurka ta skierowana była poziomo na szeroki kamień, na którym Gilliatt urządził kowalskie ognisko; w razie potrzeby otwór mógł być zamkniętym.
Na to ognisko nałożył Gilliatt węgla i drzewa, wykrzesał ogień z samejże skały, iskrę pochwycił na pakuły, a zapaliwszy je, zapalił następnie drzewo węgiel. Puści na to swą dmuchawkę — działała doskonale.
Poczuł w sobie dumę cyklopa; był panem powietrza, wody i ognia.
Panem powietrza — gdyż dał wiatrowi rodzaj płuc, utworzył w grocie narząd oddechowy, zmienił go w miech kowalski.
Panem wody — z małego bowiem wodospadu zrobił przyrząd do poruszania swego miecha. Panem ognia — bo z mokrej skały wydobył płomień.
Całe prawie owo zagłębienie znajdowało się pod odkrytem niebem; dym swobodnie odchodził, czerniąc prostopadłe ściany. Te skały, które zdawały się na wieczne czasy stworzone dla piany, poznają teraz co to są sadze.
Za kowadło użył Gilliatt wielkiego gładkiego kawała granitu bardzo twardego i mającego mniej więcej kształt odpowiedni. Było to kowadło bardzo niebezpiecznej mogło bowiem się rozprysnąć od silnego uderzenia. Jeden brzeg tego kowadła, ostro zakończony mógł po części służyć do przecinania żelaza, tylko zginać je nie było na czem. Starożytni troglodyci takiego musieli używać kamiennego kowadła. Powierzchnia jego falą wygładzona, była prawie tak równa jak stalowa.
Gilliatt żałował, że nie wziął ze sobą swojego kowadła. Ponieważ nie wiedział, iż Duranda była przez burzę przełamana na dwoje, spodziewał się więc, iż znajdzie się na niej wszystkie przyrządy okrętowego cieśli, mieszczące się zwykle na spodzie statku od przodu. A właśnie ten spód burza porwała.
Dwa zagłębienia, zdobyte w skale przez Gilliatta, leżały blisko siebie. Skład i kuźnia łączyły się ze sobą.
Co wieczór, po ukończonej robocie, Gilliatt zajadał kawałek suchara, rozmoczonego w wodzie, parę muszli lub morskich orzechów — co jedynie można było znaleźć w tych miejscach — i drżąc od zimna, powracał spać do swej nory na większej skale.
Rodzaj duchowego oderwania, w jakiem żył Gilliatt, zwiększał się jeszcze materjalizmem jego zajęć. Ciągły realizm do szału doprowadza. Niezliczone szczegóły pracy fizycznej niczem były w porównaniu z osłupieniem Gilliatta, będącego w owem właśnie miejscu i oddającego się owym zajęciom.
Zazwyczaj znużenie cielesne jest nicią, przyciągającą człowieka ku ziemi; ale sama nadzwyczajność dzieła, przedsięwziętego przez Gilliatta utrzymywała go niejako w uroczym obrazie marzeń. Chwilami zdawało mu się, że młotem uderza w chmury, to znowu, że jego narzędzia są orężem. Miewał szczególne przeczucia jawnego napadu, który odpierał, albo uprzedzał. Skręcać liny, wyparskiwać płótno żaglowe, robić wiązanie z balów, to to samo co budować wojenne przybory. Tysiące drobnych kłopotów przy tem ratowaniu statku zamieniało się nakoniec w coś podobnego do zabezpieczenia się przeciw obmyślanej napaści, nieukrywanej prawie i bardzo widocznej. Niekiedy Gilliatt nie wiedział, jak wypowiedzieć myśli, ale je pojmował, stopniowo coraz mniej czuł się rzemieślnikiem, bojownikiem coraz więcej.
Był jako pogromca. Sam to prawie rozumiał. Dziwnie się jego umysł rozszerzył.
Oprócz tego, dookoła, jak okiem zajrzeć, miał przed sobą olbrzymi sen straconej pracy. Nic więcej nie mąci myśli, jak widok sił rozprzężonych, poruszających się w przestworzu niezgłębionem i bezbrzeżnem. Nam celu potrzeba. Przestrzeń wiecznie ruchoma, niezmordowana woda, chmury, rzekłbyś: bardzo czemś zajęte, ogromne jakieś a bezwiedne wysilenia, wszystkie te konwulsje — to zagadka. Co robi to wieczne drżenie? co budują te wichry? co wznoszą te wstrząśnienia? Te uderzenia, te łkania, ten ryk, co one tworzą? nad czem pracuje ten gwar. Pytania te wiecznie przybywają i uciekają, jak wieczny jest przypływ i odpływ morza. Gilliatt wiedział, co robi, ale ten niepokój przestrzeni ciągle stawał przed nim, jak ciemna zagadka. Bezwiednie, machinalnie, bezwładnie, wskutek nacisku i przenikliwości, bez żadnego innego wyniku, jak olśnienie nieświadome i prawie dzikie, marzyciel Gilliatt łączył ze swą własną robotą, niezmierną bezużyteczną pracę morza. Bo i gdzie, jeśli nie tam, trzeba było uledz wpływowi; szukać zbadania przerażających tajników pracującej wody? Jak nie zastanawiać się całą potęgą zastanawiania się własnego nad falowaniem wody, zawziętością piany, niedostrzegalnym skał rozkładem, szalonem tchnieniem czterech wiatrów. Co to za męczarnia dla myśli, owo ciagle: od początku, ten ocean, jak studnia mgły, jak Danaidy — cały ten skład dla niczego!
Dla niczego — nie! Ale dlaczego? sam tylko wiesz, o, ty Nieznany!
Ludzie zwiedzają niekiedy blisko brzegów leżący skałę; na otwartem morzu, nigdy. Co tam można znaleźć? to nie wyspa. Nikt się tam nie spodziewa czemś pożywić; ani drzew owocowych, ani pastwisk, ani zwierząt, ani źródeł wody do picia. Jest to nagość w samotności. Jest to opoka o stromych bokach nad wodą i ostrych pod wodą krawędziach.
Tam tylko rozbicie się znaleźć można. Takie skały w dawnym marynarskim języku, nazywane Samotnie, są to, jak już powiedzieliśmy, dziwne miejsca. Morze tam jest samo i robi, co mu się podoba — żadne ziemskie zjawisko mu nie przeszkadza. Morze lęka się człowieka, niedowierza mu, ukrywa przed nim to, czem jest i co robi. Bezpiecznie jest między skałami; człowiek tam nie przyjdzie. Monolog fal nie będzie przerwany. Morze pracuje nad skałą; naprawia uszkodzenia, zaostrza szczyty, najeża ją, odnawia i podtrzymuje. Przedsiębierze przebijanie skał, rozkrusza kamień miękki, obnaża twardy, zdejmuje ciało, pozostawia szkielet, kopie, rozcina, świdruje, przewraca, kanalizuje, łączy z sobą przejścia rozdzielone, napełnia skałę komórkami, naśladuje gąbkę w wielkich rozmiarach, wyżłabia wewnątrz, wyrzeźbią zewnątrz, W tej górze dla wszystkich tajemnej, jako w swej własności, morze wykuwa sobie pieczary świątynie, pałace, ma ogrody, a w nich roślinność jaka szkaradną i świetną zarazem: są tam pływające zioła, które kąsają i potwory korzeniem do miejsca przyrosłe; przerażający ten przepych wody cieniem swym pokrywają. Na samotnej skale nikt morza nie dozoruje, nie szpieguje i nie niepokoi; tam ono śmiało rozwija swą stronę tajemniczą, niedostępną człowiekowi. Tam składa swój pomiot żywy i szkaradny. Wszystko co jest morskie a nieznane, tam się mieści.
Przylądki, cyple, kończyny lądu, podwodne kamienie, skały, są to, powtarzamy, prawdziwe budowle. Geologiczne pokłady są rzeczą błahą w porównaniu z formacjami oceanu. Skały, te domy fal, te piramidy i kolumny piany, stanowią część tajemniczej sztuki, którą autor niniejszej książki nazwał w innym miejscu Sztuką natury, i mają pewien rodzaj potężnego stylu. Przypadkowość zdaje się tam być naumyślnie zawezwaną. Te budowle są różnokształtne. Istnieje w nich zwikłanie grodu polipów, szczytność katedry, dziwactwo pagody, ogrom góry, wykończenie klejnotu, odraza grobu. Mają one komórki jak gniazda os, legowiska jak menażerje, tunele jak kretowiska, lochy jak więzienia, zasieki jak obóz. Są tam drzwi, ale zatarasowane — kolumny, ale poutrącane — wieże, ale pochylone — mosty, ale pozrywane.
Przeznaczenie przedziałów nie da się zmienić; te tu są wyłącznie dla ptaków, te tam tylko dla ryb.
Niewolno z jednego w drugi przechodzić. Ich architektoniczna postać przemienia się, przerabia, zatwierdza zasady statyki i zaprzecza im; rozbija się, zatrzymuje nagle, zaczyna od sklepień, kończy na podporach; głaz układa na głazie; Encelades jest tu mularzem. Szczególnego rodzaju dynamika stawia tam zagadki — porozwiązywane. Groźne masy zawisły na niczem, a nie spadają. Na czem się trzymają te budowle o zawrót głowy przyprawiające — niewiadomo. Wszędzie wychylone nagłówki, niezabezpieczające podpory, przerwy, szalone urwiska; prawa tego babelizmu są niedościgłe. Budowniczy nieznany, lecz potężny, nic nie oblicza, a wszystko mu się udaje, skały zestawiane w nieładzie tworzą potworne pomniki; żadnego rozumowania a szeroko pojmowana równowaga. To więcej niż trwałe, to wiekuiste i bezładne zarazem. Zdaje się, jakby zgiełk fal wcielił się w granit. Skała, to skamieniała burza. Nic bardziej nie wzrusza umysłu nad te ponure budowy, walące się wiecznie a wiecznie stojące. Wszystko tam dopomaga sobie nawzajem i zawadza sobie. Budowla wynika z walki linji. Dwaj sporni z sobą współpracownicy: ocean i huragan działają a nie znać ich niezgody.
Budownictwo to ma swe arcydzieła, — straszliwe. Jednem z takich arcydzieł były skarby Douvres.
Z przerażającem zamiłowaniem wzniosło je i wykończyło morze. Swarliwa wymuskała je woda. To też były szkaradne, zdradzieckie, ciemne, pełne przepaści.
Był to cały system podwodnych pieczar, rozgałęziających się jak żyły po bezdennych głębiach. Wiele otworów tych przejść niezbadanych wystawało ponad wodę przy odpływie morza i wejść w nie można było na własną odpowiedzialność.
Samo zajęcie Gilliatta radziło mu zbadać te groty. Każda z nich była straszliwa. Wszędzie w tych lochach powtarzał się w przesadnych rozmiarach oceanu ten sam obraz rzeźniczej jatki, jaki był wyciśnięty na patrzących ku sobie ścianach obydwu skał Douvres. Kto w takich wydrążeniach, na ścianach przedwiecznego granitu, nie widział owych straszliwych natury fresków, ten nie zdoła powziąść o nich wyobrażenia.
Podstępne były dzikie te groty; zostawać w nich zbyt długo, było to zginąć. Przypływ morza zalewał je do samego sklepienia.
Była tam obfitość muszli i morskich owoców.
Groty te były zawalone w głębi kupami zaokrąglonych kamieni, z których wiele ważyło po kilkaset funtów; rozliczone były ich kształty i barwy; większa część zdawała się zakrwawioną; niektóre pokryte morskiem zielem włochatem i lepkiem, podobne były do zielonych kretów kopiących skałę.
Wiele z tych lochów zakończało się nagle jak sklepienie pieca. Inne, jak rozgałęzienia wijące się tajemniczo, ciągnęły się w skałach w postaci krętych i ciemnych zapadlin. Były to ulice przepaści. W rozpadliny te, ciągle zwężające się, człowiek wcisnąćby się nie mógł. Przy świetle pochodni możnaby tam było dojrzeć wilgotne ciemnice.
Razu pewnego Gilliatt szperając, zaawanturował się w jednę taką szczelinę. Godzina odpływu zezwalała na to. Dzień był piękny, spokojny, słoneczny — nie było co obawiać się na morzu żadnego przypadku, mogącego zwiększyć ryzyko.
Dwie konieczności, jak nadmieniliśmy, zmuszały Gilliatta do podobnych badań: wyszukiwanie szczątków rozbitego statku, mogących zdać się na co, i połów skorupiaków i różnego rodzaju morskich raków dla wyżywienia się. Na skałach Douvres zaczynało mu już tego brakować.
Szczelina była wąska i przejście prawie niepodobnem. Na drugim jej końcu Gilliatt widział jasność. Wysilił się więc, wydłużył i ile zdołał i wsunął się jak mógł najdalej.
Ani się domyślał, że znajdował się właśnie wewnątrz skały, na szczyt której Clubin wpędził Durandę. Gilliatt był pod tym szczytem. Skała zewnątrz stroma i niedostępna miała wewnątrz próżnię. Były tam galerje, studnie i komnaty, jak w grobowcach królów Egiptu; był to zawikłany labirynt; wykuła go woda, wykopało nieznużone morze. Odnogi tej pieczary pewno więcej niż jednym otworem z wodami zewnętrznemi łączyć się musiały. Otwory te mogły wystawać nad wodę w czasie odpływu, albo iść ku głębi lejem jakim niewidzialnym pod wodą. Blisko tego to miejsca Clubin rzucił się w morze — ale Gilliatt nie wiedział o tem.
Po tych krętych chodnikach dla krokodylów — gdzie jednak krokodylów niepotrzeba było się obawiać, Gilliatt wił się, czołgał, uderzał głową, kurczył, wyciągał, tracił pod sobą grunt i znowu go odzyskiwał; z trudnością posuwał się naprzód. Zwolna przejście poczynało się rozszerzać, zabłysło pół-światło; Gilliatt do szczególnej dostał się pieczary.
To półświatło właśnie w samą porę zabłysło.
O krok dalej Gilliatt byłby wpadł w wodę, może niezgłębioną. A wody w tych pieczarach są tak oziębione i tok nagle odrętwiają członki, że najlepsi pływacy giną w nich często.
Przytem ani sposób wypłynąć, pochwycić za strome ściany wznoszące się dokoła.
Gilliatt raptem się zatrzymał. Szczelina, z której wylazł przytykała do wąskiej i śliskiej krawędzi w rodzaju wystawy przy prostopadłej ścianie. Gilliatt oparł się o ścianę i obejrzał się wokoło siebie.
Znajdował się w wielkiej jaskini. Nad nim wznosiło się coś w rodzaju czaszki olbrzymiej, jakby niedawno odpiłowanej. Wypukłe pręgi skalne naśladowały na tej kopule odgałęzienia żył i zazębione szwy międzykostne. Sufit był kamienny, podłoga z wody; fale przypływu zaciśnięte między czterema ścianami groty, wydawały się jak wielkie drżące kamienie posadzki. Grota była zewsząd zamknięta; ani okienka, ani otworu, ani szczeliny w ścianach; żadnego pęknięcia w sklepieniu. Światło dochodziło tu z dołu przez wodę. Była to jakoś jasność ciemni.
Gilliatt, którego źrenice rozszerzyły się podczas przeprawy przez ciemne przejście, widział wszystko przy tym zmroku.
Pieczary Plainmont na wyspie Jersey, Creux-Maillé na wyspie Guernesey, sklepy w Serk, tak nazwane z powodu, że przemytnicy składają tam towary Gilliatt znał dobrze to wszystko, bo bywał tam nieraz. Ale żadna z tych grot szczególnych nie mogła iść w porównanie z podwodna, do której się dostał teraz.
Przed sobą, pod wodą, widział coś, jakby zatopioną arkę. Ta arka, naturalny strop wyrobiony przez fale połyskiwała dwoma swemi głębokiemi i czarnemi bokami. Przez ten to zatopiony przysionek wpadało do jaskini światło z morza. Dziwny dzień, udzielany przez otchłań.
Jasność ta rozszerzała się pod wodą jak szeroki wachlarz i odbijała się na skale. Prostopadłe jej promienie, powycinane w długie proste pasy na tle nieprzezroczystem, rozjaśniając się i zaciemniając między jednym a drugim załamem, naśladowały pokłady szklannych tafli. Dzień był w tej pieczarze, ale dzień nieznany. W tej jasności nie było nic z naszego światła. Myślałbyś żeś, przeskoczył na inną planetę. Światło to było zagadką: rzekłbyś, że to jest modra jasność źrenicy sfinksa. Jaskinia przedstawiała się jak wnętrze trupiej głowy, ogromnej i jaśniejącej: sklepienie było czaszką, arka gębą: brakło jam ocznych. Ta gęba połykająca i wyrzucająca przypływ i odpływ morza, rozwarta podczas południa na dworzu, piła światło a wyrzucała z siebie gorycz. Niektóre istoty, obdarzone rozumem a złe, są czemś podobnem. Światło słoneczne, przechodząc przez ten przedsionek, zapełniony szklistą warstwą morskiej wody zdawało się zielonem, jak promień Aldebarana. Woda przepełniona tą wilgotną jasnością wydawała się rozpuszczonym szmaragdem. Nadzwyczaj delikatny odbłysk jakby berylu, barwił lekko całą jaskinię. Sklepienie ze swemi niby mózgowemi wypukłościami i odgałęzieniam i podobnemi do siatki nerwów, miało lekki połysk chrysoprasu. Rysunek fal, odbijając się na sklepieniu, roztaczał się tam i skupiał bez końca — jakby srebrne łuski odbywające ruchy tajemniczego tańca. Wytwarzało się z tego optyczne widmo; chciałoby się odgadnąć jaka zdobycz lub jakie oczekiwanie tak rozweselało tę świetną nitkę żywego ognia. Na wypukłościach sklepienia i chropowatościach skał zwieszały się długie i cienkie rośliny, których korzenie przeciskając się przez granit, pewno kąpały się w jakim zbiorniku wód zewnętrznych; z ich końców ściekały jedna na drugą krople wody jak perły — spadające w otchłań z lekkim, łagodnym szmerem. Wrażenie sprawione tym ogółem było niewysłowione. Nic potężniejszego, ani bardziej ponurego zarazem.
Olśniewający cień — takiem było to dziwne miejsce.
Czuć było w tej jaskini drżenie morza. Ruch zewnętrzny wydymał, a potem naciskał wodę wewnętrzną, z regularnością oddechu — jakby jaka tajemnicza dusza w tem zielonem łonie podnosiła się i opadała w milczeniu.
Woda dyla niepospolicie przejrzysta; Gilliatt rozpoznawał na rozmaitej głębokości zalane pokłady, powierzchnie skał ostrych zielonej, coraz ciemniejszej barwy. Niektóre ciemne zupełnie zagłębienia były zapewne bezdenne.
Z dwóch stron podwodnego przedsionka, ciemne zarysy pochylonych stropów wskazywały małe poboczne jaskinie, krużganki głównej jaskini, dostępne może w chwilach bardzo znacznego odpływu morza.
Sufity w tych zaułkach pochylone były pod kątem mniej więcej rozwartym. Małe płaszczyzny na kilka stop szerokie, ogładzone przez ruch morza zagłębiały się i nikły pod temi pochyłościami.
Tu i owdzie rośliny przeszło na sążeń długie, falowały pod wodą, jak włosy wiatrem powiewane. Widać było cały las morskiej trawy.
Ponad wodą i w wodzie cała ściana jaskini od dołu do góry, od sklepienia aż do swych kończyn niewidzialnych, była utkana tem dziwnem kwieciem oceanu tak rządkiem widzialnem oku ludzkiemu. Dawni marynarze hiszpańscy nazywali to praderias del mar, Gęsty mech we wszystkich oliwkowej barwy odcieniach, okrywał granitowe naroście i wypełniał wklęsłości między niemi; cienkie włókna morskiej trawy tryskały ze wszystkich punktów wystających. Z tych włókien, rybacy wyrabiają sobie barometry.
Tajemniczy oddech jaskini poruszał te połyskujące taśmy.
Pod tą roślinnością ukazywały się i jednocześnie ukrywały najrzadsze klejnoty skarbnicy oceanu — muszle różnej wielkości i barwy, których nazwy w języku ludowym brzmią malowniczo i zupełnie inaczej, niż w naukowych wykazach. Kamyki z trudnością dostawały się do wnętrza groty, więc się tam muszle pozbiegały. Unikają one, niby wielcy panowie haftami i galonami pokryci, zetknięcia z nieokrzesaną, grubijańską i nieugrzecznioną hałastrą kamieni. W niektórych miejscach pod wodą stosy nagromadzonych muszli urocze ciskały promienie, przez które przeświecały pokłady lazuru, perłowej macicy i złota we wszelkich odcieniach.
Na ścianie jaskini, nieco wyżej nad linją wodną, wspaniała i szczególnego rodzaju roślina, obwijająca się jak szlak dokoła morskiej trawy, uzupełniała ją i przedłużała. Włóknista, liściasta, niezmiernie poplątana i prawie czarna roślina ta przedstawiała się oczom szerokiemi płatami, na których tle ciemnemi różne porozciąganem natknięte było niezliczone mnóstwo małych kwiateczków barwy lapis lazuli. Kwiateczki te zdawało się, płonęły w wodzie i tworzyły żar błękitny. Zewnątrz wody były to tylko kwiaty, w wodzie szafiry. Podnoszące się morze, zalewając pochyłości groty tem kwieciem, jakby karbunkułami, okrywało skałę.
Przy każdem podniesieniu się fali wydymanej, jak płuca, kwiaty te błyszczały zatopione, przy każdem opadnięciu gasły; to smętny obraz przeznaczenia. Wdychanle to życie; po niem następuje wydychanie, — śmierć.
Jednym z cudów tej pieczary była skała, to wznosząca się jak ściana, to znowu jak strop, to jak podpora lub kolumna; miejscami była ona surowa i naga, miejscami znowu najdelikatniej wydłutowana przez naturę. Coś, mającego wszelkie pozory myśli wytwornej, łączyło się z bezmyślnością masy granitowej. Otchłań, to wielki artysta! Tu część ściany wycięta w czworokąt i okryta okrągłemi wypukłościami, przedstawiała niby niejasną płaskorzeźbę; patrząc na tę snycerszczyznę, jakby mgłą owiana, przychodził na myśl Prometeusz, robiący szkice dla Michała-Anioła. Zdawało się, iż kilkoma uderzeniami młota, genjusz potrafiłby wykończyć to, co rozpoczął olbrzym. W innych miejscach skala była dziwerowana, jak puklerz saraceński, albo emaljowana jak wazon florencki. Niektóre boki wyrobione się zdawały z korynckiego bronzu, inne w arabeski, jak drzwi meczetu, inne, jak kamienie runiczne — jakichś pazurów niejasne i nieprawdopodobne ślady. Rośliny, o gałązkach powyginanych i pokręconych w kształcie świdra, krzyżowały się filigranowemi kształtami na mchu złoconym. Było tam dziwne zespolenie się pieczary z Alhambrą.
Nieokrzesane formy i wytworna jubilerska praca spotykały się tu we wspaniałem a zarazem niezgrabnem dziele wypadku.
Świetna pleśń morska aksamitem okładała granitowe węgły. Strome boki obwieszone były wielko-kwiatowemi roślinami, pnącemi się tak zręcznie, że nie spadały, a tak pojętnie, że zdobiły. Pomurniki, o dziwnem kwieciu, ukazywały swe pęki udatnie i wdzięcznie. We wszystkiem znać było zalotną wykwintność, posuniętą jak można najdalej. Osobliwa jasność Edenu, lśniąca z pod wody, mieniąca się cieniem i rajskiego promieniowaniem Światła, nadawała wszystkiem zarysom nikłość, rozpływającą się marzycielsko. Każda tam fala była pryzmatem. Zarysy, tonące w tęczowem barw falowaniu, przybierały własności zbyt wypukłych soczewek optycznych; widma słoneczne bujały pod wodą Topiel, zalana przejrzystem jutrzenki światłem, zdawała się chłonąć w sobie sploty z odłamów tęczy. W innem miejscu, w innych zakątkach, błyszczała w wodzie jakaś księżycowa jasność. Zbiegły się tu wszystkie świetności, by utworzyć to, co nie widzi i jest nocą. Nic bardziej zdumiewającego i zagadkowego bardziej nad ten właśnie przepych, w tej właśnie pieczarze: Zachwyt górował nad wszystkiem. Fantastyczność roślinna i niesforność rozkładu łączyły się tu harmonijnie. Szczęśliwe było to małżeństwo rzeczy dziwacznych. Rozgałęzienia pięły się, jakgdyby chciały czego dotknąć. Namiętny był uścisk dzikiej skały i dzikiego kwiatu. Wątłe wieńce, całe przeniknięte drżeniem, służyły za kapitele i spójnie potężnym filarom; przywodziły one na myśl paluszki wieszczki, łechcącej stopy aromatycznego behenu.. Skała przyjęła na swe łono roślinę, a roślina z potwornym wdziękiem pieściła skałę.
Z tej tajemniczej bezkształtności wykwitała niepojęta jakaś wszechwładna piękność. Dzieła natury, niemniej szczytne od dzieł genjuszu, do niczego się przymierzyć nie dają i same się narzucają. Niespodziewane ich zjawienie bezwarunkowo zmusza umysł do posłuszeństwa; czuć w nich umysł istniejący poza obrębem człowieka, a nigdy nie są ponętniejsze, jak gdy nagle tryska wdzięk z tego, co przeraża.
Nieznana ta grota była, że tak powiemy, ugwiażdżona. Doświadczało się w niej tego co zdumienie zawiera w sobie najbardziej nieprzewidzianego. To co napełniało tę kryptę, było światłem apokaliptycznem. Nie było pewności, czy te rzeczy naprawdę istnieją. Przed oczami była niemożebna rzeczywistość. Patrzałeś na to, dotykałeś, byłeś tem — a uwierzyć mogłeś zaledwie.
Jestże to dzień co wpada przez to podmorskie oko? Jestże to woda co drży w tej ciemnej kadzi? Te stropy i krużganki, czy nie są to chmury niebieskie, naśladujące jaskinię. Co to za kamienie pod nogami? Ta podpora czy nie wyjdzie ze swego wiązania i nie stanie się dymem? Co to jest właściwie ta jubilerszczyzna muszli, którą można dojrzeć? Jak stąd daleko do życia, ziemi, ludzi? Co znaczy ten urok pomięszany z ciemnością? — Wzruszenie niesłychane, prawie święte, połączone ze słodkim niepokojem rośliny w głębi wód umieszczonej!
Na końcu tej groty podłużnej, pod archiwoltą olbrzymich wymiarów i szczególnie poprawnych kształtów, w zagłębieniu prawie nieoznaczonem, rodzaju pieczary w pieczarze, przybytku w świątyni, po za kobiercem zielonej jasności zawieszonej jak zasłona, widać było ponad wodą kamień o czworokątnych przedziałach, podobny do ołtarza. Kamień ten zewsząd otaczała woda. Zdawało się, iż tylko co zstąpiła z niego bogini. Niepodobna było nie wystawić sobie w tej krypcie i na tym ołtarzu jakiej niebiańskiej postaci, wiecznie zadumanej, a którą wejście człowieka zniewoliło do zniknięcia. Trudno było pojąć ten wspaniały przybytek, bez bóstwa. Zjawisko wywołane marzeniem samo się przez się układało. Potok dziewiczego światła spływający na barki zaledwie widzialne, czoło w zaranku skąpane, owal olimpijskiego oblicza, zaokrąglenie tajemniczego łona, wstydliwe ramiona, włosy na wolę zorzy rozpuszczone, biodra niewysłowione, rysujące się blado na tle odświętnego zmroku, postać nimfy, spojrzenie dziewicy, Wenus z morza występująca, Ewa wyłaniająca się z chaosu takim był obraz, którego niepodobna było nie roić sobie. Niepodobieństwem było, by nie znajdowało się tu jakie widmo. Niewiasta obnażona, gwiazdy owładnięta, stała prawdopodobnie przed chwilą na tym ołtarzu Na tym piedestale, z którego nieopisany zionął urok, wyobrażałeś sobie stojącą żywą białość. Wpośród niemego hołdu, którym grota ta oddychała, myśl wyobrażała sobie Amfitrytę, Tetydę, jokąś Dyanę do miłości zdolną, posąg ideału utworzony z promieni i łagodnie wpatrujący się w cienie. Ona to odchodząc, pozostawiła po sobie w jaskini tę jasność, rodzaj woni świetlanej wydzielonej z gwiaździstego ciała. Olśniewajace to zjawisko już znikło, nie było widać jego postaci, stworzonej na to tylko, być widzialną w niewidzialnym przestworzu; ale czuć było owo drżenie, które jest roskoszą. Bogini była nieobecną, ale boskość pozostała.
Piękność jaskini zdawała się być naumyślnie na pobyt bóstwa wynalezioną. Dla niego to, dla tej to wieszczki prezydującej urodzinom perłowej muszli, dla tej królowej tchnienia, dla tego wdzięku zrodzonego z piany — dlatego to wszystkiego — tak sobie przynajmniej wystawiałeś, podziemie to było starannie otoczone ścianami, by nic nie mogło zamącić ciemni w koło niebiańskiego zjawiska. Bo ciemnia jest wyrazem uwielbienia, a cisza oznaką majestatu.
Gilliatt który ze swej natury był poniekąd jasnowidzącym, marzył dziwnie wzruszony.
Wtem nagle o kilka stóp pod nim w uroczej przejrzystości tej wody jasny, jak klejnot rozpuszczony, ujrzał coś niepojętego. Rodzaj długiej szmaty, poruszającej się w drżącej głębi.
Szmata ta nie bujała się w wodzie, lecz płynęła, miała cel, dążyła do jakiegoś miejsca, dążyła szybko. Łachman ten kształtu błazeńskiego berła, z miękkiemi kolcami, które kołysały się w falach, zdawał się być okryty pyłem nieprzemakalnym. Było to więcej, niż szkaradne — było to brudne. Przedmiot ten okazywał się jak chimera, było to coś, jeżeli nie pozór jego. Zdawało się dążyć ku ciemnej stronie jaskini i tam się pogrążyło. Woda pociemniała nad niem. Zarys ten prześliznął się i znikł — złowróżbny.
Jaskinia ta niełatwo wypuszczała gości. Wejście do niej było niebardzo wygodne, ale wyjście z niej jeszcze trudniejsze. Wszakże Gilliatt dał sobie radę, ale już drugi raz tu nie powrócił. Nie znalazł tam nic z tego czego szukał, a czasu dla zadowalniania swej ciekawości nie miał.
Zaraz zajął się robotą w kuźni. Brakło mu narzędzi — zrobił je sobie.
Za paliwo służyły mu szczątki statku, za siłę poruszającą woda, wiatr do rozdmuchiwania, za kowadło kamień, instynkt za umiejętność, wola za siłę.
Z zapałem wziął się Gilliatt do ciężkiej pracy.
Pogoda zdawała się być mu życzliwą. Było ciągle sucho i znośnie, o ile można wymagać od pory roku, w której przypada porównanie dnia z nocą. Nadszedł marzec, ale spokojny. Dnie stawały się dłuższe. Błękit nieba, łagodność ruchów w przestrzeni, pogoda południa, zdawały się zaręczać — ża niema złych zamiarów. Morze było na słońcu. Przedwstępna pieszczota, to przyprawa zdrady. Takich pieszczot morze bynajmniej nie skąpi. Gdy się ma do czynienia z tą niewiastą, nie należy ufać jej uśmiechowi.
Wiatru było niewiele — tem lepiej działała hydrauliczna dmuchawka. Nadmiar wiatru przeszkadzałby raczę}, niż pomagał.
Gilliatt przywiózł z sobą piłę — a ukuł pilnik; piłą radził sobie z drzewem, pilnikiem z piłą. Potem urobił sobie dwie kowalskie ręce: kleszcze i cęgi.
Kleszcze ściskają, cęgi służą do obracania; jedno działa jak pięść, drugie jak palce. Narzędzie jest to organizm. Powoli Gilliatt przybrał sobie pomocników i utworzył zbrojownię. Z kawałka blachy zrobił daszek nad ogniskiem.
Jednem z głównych jego zajęć było rozgatunkowywanie i naprawa bloków. Ponaprawiał koła i podczepki wind. Poodcinał uszkodzone części wszystkich balów i wyrównał ich końce. Do swych robót ciesielskich miał on, jak rzekliśmy, mnóstwo rozmaitego drzewa, złożonego na składzie i uporządkowanego według rozmiarów, kształtu i gatunku. Z jednej strony dębina, sośnina z drugiej; osobno sztuki zakrzywione, jak belki, do których przybija się obszycie dna okrętowego, a osobno proste, jak bale pomostowe. Był tam cały zapas podpór i lewarów, których z czasem mógł bardzo potrzebować.
Kto zamierza podnieść jaki ciężar, ten powinien zaopatrzeć się w belki i drągi; ale niedość tego — potrzeba sznurów. Gilliatt ponaprawiał liny cieńsze i grubsze; rosnuł nitki podartych żaglów i udało mu się wyrobić z nich doskonałe pasma, z tych sznury, któremi posztukował liny. Tylko, że takie wiązania, jako nienasycone smołą, wystawione były na gnicie; należało więc pospieszać z zastosowaniem ich do użyca. Gilliatt mógł wyrabiać tylko takie sznury, do których niepotrzeba było smoły.
Ponaprawiawszy sznury, ponaprawiał potem łańcuchy.
Mając na swem kamiennem kowadle róg jeden okrągło zaostrzony, mógł wyszukać na niem grube, ale mocne ogniwa, któremi łączył porozrywane kawałki łańcuchów i tym sposobem je przedłużał.
Kuć samemu, bez pomocnika, jest więcej, niż niedogodne. Jednak Gilliatt radził sobie. Prawda, że miał do wyrobienia tylko kilka sztuk niewielkiej objętości, które mógł jedną ręką obracać w cęgach, podczas gdy drugą uderzał młotem.
Pociął na kawałki żelazne poręcze od wystawy, z której wydają się rozkazy na statku; odkuł na jednym końcu takiego kawałka ostrze, na drugim szeroki płaski łepek, i tym sposobem narobił sobie dużych gwoździ, na stopę prawie długich. Tego rodzaju gwoździe, bardzo często używane przy stawianiu mostów, są przydatne, gdy trzeba co przymocować w szczelinach skał.
Dlaczego Gilliatt zadawał sobie całą tę pracę? Zobaczymy.
Nieraz musiał przekuwać ostrze swej siekiery i zęby piły. Do ostrzenia piły zrobił sobie trójgraniasty pilnik.
W razie potrzeby posługiwał się wielką windą Durandy. Hak od jej łańcucha złamał się. Gilliatt ukuł drugi.
Za pomocą cęgów i kleszczy, posługując się dłutem jak śrubsztakiem, zamierzył rozebrać oba koła statku — i dopiął swego. Takie rozebranie kół było możebnem: już one zbudowane były w ten sposób. Bębny z desek dotąd okrywające koła, zostały teraz zamienione przez Gilliatta w skrzynie, w których złożył wszystkie sztuki koła stanowiące, starannie je ponumerowawszy.
Ów kawałek kredy znaleziony na statku bardzo mu się przydał.
Obie skrzynie umieścił na pokładzie Durandy w miejscu trzymającem się zupełnie dobrze.
Po ukończeniu tych przedwstępnych robót, Gilliatt miał do zwalczenia trudność największą. Teraz już szło o to, co począć z maszynę.
Rozebrać koła było możliwem, ale nie rozebrać maszynę.
Najprzód nie znał się dobrze na tym mechanizmie maszyny. Robiąc naoślep, mógł mu zadać rany nieuleczone. Wreszcie, nawet gdyby był tyle nieroztropnym i próbował rozłożyć maszynę na części, potrzebaby do tego innych narzędzi, niż te, jakie można zrobić w pieczarze zastępującej miejsce kuźni, przy wietrze wiejącym szparą, a zastępującym miech kowalski, i na kamieniu wyobrażającym kowadło. Próbując rozebrać maszynę, można było zepsuć ją zupełnie.
W tym więc wypadku można było uważać rzecz za niepodobną do wykonania.
Zdaje się, iż Gilliatt znajdował się wobec przeszkody, która się nazywa niepodobieństwem.
Co począć?
Gilliatt miał swoje pomysły.
Od czasów tego mularza-c:eśli z Salbris, który w szesnastym wieku, w niemowlęctwie nauki, o wiele przed Amontonsem, który odkrył pierwsze prawo tarcia się ciał, (Lahire drugie, a Coulomb trzecie); bez rady, bez wskazówek, bez innego pomocnika oprócz swego synka, posiłkując się niezgrabnemi narzędziami, przy spuszczaniu „wielkiego zegara“ kościoła w Charité sur Loire, — rozwiązał w zasadzie pięć czy sześć zadań statyki i dynamiki, tak z sobą połączonych, jak koła u wozów, które się zawadziły i jedno drugiemu przeszkadza; od czasu tego robotnika dziwaka i pysznego, który umiał, nie zepsuwszy oni jednego mosiężnego drutu, nie wyrwawszy ani jednego koła z zazębienia, zsunąć całkowicie, cudownie a poprostu, z drugiego piętra dzwonnicy na pierwsze, tę potężną klatkę na godziny, całą z żelaza i miedzi „wielką jak buda nocnego stróża” z całym jej mechanizmem, cylindrami, walcami, bębnami, haczykami, lewarami, werkiem bijącym i werkiem wskazującym, z jej poziomem wahadłem, wychwytnemi kotwicami, plątaniną łańcuchów i łańcuszków, wagami kamiennemi ważącemi każda pięćset funtów, dzwonkami i kurantami; od czasu jak tego cudu dokonał ten człowiek, którego nie znamy już i nazwiska — nigdy nie przedsiębrano nic podobnego do tego, co zamyślał Gilliatt.
Dzieło, które miał przedsięwziąść Gilliatt było może jeszcze gorsze, to jest jeszcze piękniejsze.
Ciężar, delikatność i nawał trudności nie był mniejszy przy maszynie Durandy od trudności przy zegarze w Charité-Sur-Loire.
Gotycki cieśla miał pomocnika, swego syna, — Cilliatt był sam.
Tam była cała ludność przybyła z Meung-sur Loire, Nevres a nawet z Orleanu; mogąca w razie potrzeby dopomóc mularzowi z Salbris i dodająca mu otuchy żyżczliwemi okrzykami. Gilliatt dokoła nie słyszał innego głosu oprócz szumu wiatru i nie widział innego tłumu oprócz fal.
Nic nie dorównywa bojaźliwości nieuctwa, chyba jego zuchwalstwo. Gdy nieświadom ość poczyna się ośmielać, znaczy to, że ma w sobie busolę. Ta busolą jest poczucie prawdy, często jaśniejsze w prostym umyśle niż w wymyślniejszym.
Nieświadomość zachęca do spróbowania; jest to marzenie a zaciekawione marzenie jest siłą. Świadomość czasem odbiera odwagę a często odstręcza.
Gama, gdyby był uczonym, nie byłby się odważył na okrążenie Przylądka Burz. Gdyby Krzysztof Kolumb był dobrym kosmografem, nie byłby odkrył Ameryki.
Z tych, którzy dostali się na szczyt góry Mont-Blanc, drugim dopiero był uczony Saussure, pierwszym był pasterz Balmat.
Przypadki takie, powiedzmy to mimochodem, są wyjątkowe i nie ujmują nauce, która nazawsze pozostanie ogólnem prawidłem. Znaleźć może i nieświadomy, ale tylko uczony szuka.
Krypa ciągle stała na kotwicy w zatoce Człowieka, gdzie morze pozostawiało ją w spokoju. Gilliatt wszystko tak urządził, by mu było łatwiej dostawać się do niej. Poszedł też tam i wymierzył w wielu miejscach jej poprzeczne belki, a zwłaszcza środkową. Potem powrócił na Durandę i rozmierzył największą szerokość płyty, na której stała maszyna. Szerokość ta, rozumie się nie licząc kół, wynosiła o dwie stopy mniej, aniżeli środkowa belka krypy. A zatem maszyna mogła pomieścić się na krypie.
Ale jakim sposobem ją tam przenieść?
Gdyby jaki rybak był dosyć szalonym, żeby w owej porze roku wałęsać się po tamtych wodach, byłby za swą odwagę wynagrodzony widokiem czegoś bardzo szczególnego pomiędzy dwiema skałami Douvres.
Byłby ujrzał cztery potężne belki, w równych odstępach między jedną a drugą skałą Douvres jakby wciśnięte, co było najlepszym sposobem umocowania ich. Od strony mniejszej skały końce belek opierały się o wypukłość; od strony zaś skały większej widocznie były bardzo silnie wbite zapomocą młota, przez jakiegoś potężnego robotnika, stojącego przytem na tej samej belce którą wbijał. Długość tych belek była nieco większa od szerokości odstępów między niemi; tym sposobem osadzenie ich było mocne — a szło pochyło. Dotykały one większej skały pod kątem ostrym, a mniejszej pod rozwartym. Pochyłość ich była niewielka, ale niejednakowa, co było wadą. Gdyby nie to, rzekłbyś, że ułożono je tu dlatego, by następnie przykryć deskami jak most. Do tych czterech belek przywiązywano liny przewodnie, każdą z właściwym wałem i kołem zazębiającem się i miały one w sobie to szczególnego i śmiałego, iż ich blok podwójny umieszczony był na jednem końcu belki, a blok pojedyńczy aż na drugim. Zapewne oddalenia takiego zbyt wielkiego i co zatem idzie niebezpiecznego, musiała wymagać czynność, którą zamierzono dokonać. Pojedyńcze i podwójne koła były mocne i mocno osadzone. Do tych lin uwiązane były inne zdaleka wydające się jak nitki. A pod tym powietrznym przyrządem z belek i sznurów złożonym, potężny kadłub Durandy, zdawał się jakby na nitkach zawieszony.
Ale zawieszony jeszcze nie był. Prostopadle pod belkami wycięto osiem otworów w pokładzie statku, cztery z prawej, a cztery z lewej strony maszyny; innych osiem otworów zrobiono w samym dnie. Spadające prostopadle liny u czterech bloków, dosięgały pokładu, potem wychodziły przez dno, otworami z prawej strony, Opasywały spód pod maszynę, powracały na statek przez otwory po lewej stronie; i znowu wychodząc ponad pokład, dosięgały bloków, osadzonych na belkach. Następnie, przesuwając się przez pewien rodzaj wyżłobienia, tworzyły pęk, łączący się z wielką liną pojedyńczą, którą mogła powodować jedna ręka. Przyrząd ten uzupełniał wał, na który nawijała się lina główna, opatrzona zazębionem kołem z hakiem, i którym w razie potrzeby można było ruch powstrzymać. Tym sposobem wszystkie cztery liny przewodnie musiały działać jednocześnie i przy działaniu utrzymywały równowagę; były prawdziwym hamulcem dla sił prostopadle działających, dynamicznym sterem w ręku kierującego całą czynnością. Bardzo zręczne osadzenie wyżłobienia, skupiającego pojedyńcze sznury, posiadało niektóre przymioty dzisiejszego bloku Westona i starożytnego polyspestonu Witruwiusza. Gilliatt urządził to wszystko, chociaż nie znał Witruwiusza, którego już nie było na świecie, ani Westona. który jeszcze na świat nie przyszedł. Długość lin była różna, stosownie do nierównej pochyłości belek, co nierówność tę nieco łagodziło. Sznury były niebezpieczne; włókna ich jako nienasmołowane, mogły się zerwać; łańcuchy były lepsze, ale łańcuchy żleby się nawijały na wały.
Wszystko pełne błędów, ale dokonane przez jednego człowieka, było zdumiewającem. Zresztą, skrócimy objaśnienia. Łatwo zrozumieć, Że opuszczamy wiele szczegółów, które rozjaśniłyby rzecz dla specjalistów, ale zaciemniłyby ją dla nieświadomych.
Wierzchołek komina maszyny przechodził między dwiema belkami środkowemi.
Gilliatt, bezwiedny naśladowca kogoś nieznanego, odtworzył po trzech wiekach mechanizm cieśli z Salbris — mechanizm bardzo prostaczy i niepoprawny, niebezpieczny dla tego, kto ośmielił się nim posługiwać.
Dodajmy tu, że błędy nawet bardzo znaczne, nie przeszkadzają mechanizmowi działać jakkolwiek. Kuleje to, ale idzie. Obelisk na placu Św. Piotra w Rzymie ustawiony był wbrew wszystkim prawom statyki. Kareta cesarza Piotra była tak zbudowana, iż powinnaby się co krok wywracać, a jednak toczyła się. Wieleż niezgrabncści było w maszynie w Marly! wszystko tam było na podpórkach. Niemniej jednak dawała ona pić Ludwikowi XIV.
Bądź co bądź, Gilliatt był pełen ufności. Taką nawet miał pewność powodzenia, iż udawszy się do swojej krypy osadził w jej bokach dwie pary żelaznych kółek, jednę naprzeciw drugiej, w takiej samej odległości, jak cztery kółka Durandy, do których przymocowane były cztery łańcuchy komina.
Widocznie miał Gilliatt plan bardzo szczegółowy i stanowczy. Ponieważ wszystko było przeciw niemu, więc też przedsiębrał ze swej strony wszelkie możebne ostrożności.
Robił rzeczy pozornie bezużyteczne, a to było znakiem głębokiego namysłu.
Tryb jego postępowania, jęk już nadmieniliśmy zbiłby z tropu każdego dostrzegacza, nawet znawcę.
świadek jego prac, widząc go na przykład z niesłychanem wysileniem i narażeniem się na złamanie karku wbijającego młotem ośm czy dziesięć wielkich gwoździ przezeń wykutych, na pochyłości dwóch skał Douvres u wejścia w cieśninę; z trudnościąby zrozumiał na co te gwoździe i pewnoby zapytał sam siebie: do czego ciężki ten mozół?
Gdyby widział następnie Gilliatta wymierzającego część drewnianej ściany od przodu Durandy, wiszącej, jak czytelnik pamięta, przy tułowiu statku; potem przywiązującego do górnej krawędzi tej ściany gruby sznur; gdyby go widział odcinającego siekierą kawałki nadłamanego drzewa, na których trzymała się ściana i wyciągającego ją poza cieśninę, przy pomocy przypływu morza, które pchało od dołu gdy tymczasem Gilliatt ciągnął górą; nakoniec przywiązującego z wielkim trudem liną ten ciężki blat z balów i desek złożony, a przestronniejszy niżeli nawet wejście do cieśniny, do gwoździ wbitych w podstawę mniejszej skały Douvres, — dostrzegacz mniejby to jeszcze zrozumiał i powiedziałby sobie: że jeżeli Gilliatt chciał dla ułatwienia sobie poruszeń, usunąć z uliczki między dwiema skałami tę zawadę, dość było spuścić ją na wodę; taby ja uniosła daleko.
Zapewne Gilltatt miał do tego swoje powody.
Przy wbijaniu gwoździ w pochyłe ściany skały, Gilliatt korzystał ze wszystkich szczelin granitu, rozszerzał je w razie potrzeby i naprzód zapuszczał w nie drewniane klinv, a w te dopiero wbijał gwoździe żelazne. Toż samo zrobił w innych dwóch skałach, wznoszących się na drugim końcu cieśniny, od strony zachodniej; we wszystkie szpary ponabijał drewnianych kołów, jakgdyby chciał, by te szpary także były w pogotowiu do przyjęcia klamer. Ale zdawało się, iż zrobił to tylko na wszelki wypadek, gdyż nie wbijał w nie gwoździ. Łatwo zrozumieć, że przy swym niedostatku, przez sam ąprzezorność nie mógł szafować materjałam i jak tylko w miarę potrzeby i gdy konieczność tego była widoczną. Przy tylu trudnościach było to jednym kłopotem więcej.
Po dokonaniu jednej roboty występowała druga. Gilliatt bez wahania przechodził do niej, śmiało robiąc skok olbrzymi.
Człowiek, dokonywający tych wszystkich rzeczy stał się straszliwym.
Pośród tylolicznych znojów, Gilliatt wydatkował naraz całą swoją siłę, która z trudnością się odnawiała.
Z jednej stony brak wszystkiego, z drugiej znużenie wychudziły go. Zarosła mu broda i włosy: nie miał ani jednej całej koszuli. Był bosy, gdyż wiatr uniósł mu jeden trzewik a morze drugi. Kawałki odskakujące od kamiennego kowadła, którem się posługiwał, a które było bardzo niebezpieczne, porobiły mu na rękach i ramionach rany. To bryzgi pracy. Te rany, zadraśnięcia raczej niż skaleczenia; były powierzchowne ale zaogniało je chłodne powietrze i słona woda.
Doświadczał głodu, pragnienia, zimna.
Kubeł słodkiej wody wypróżnił się; zjadł żytnią mąkę lub przerobił na klajster. Pozostało mu tylko nieco sucharów.
Chrupał je zębami, nie mając wody do rozmoczenia.
Powoli, dzień po dniu, siły jego wątlały.
Straszliwa skala kradła mu życie.
Pytanie, co pić — pytanie, co jeść — pytanie, jak spać.
Gilliatt jadł, gdy mu się udało złowić morską stonogę albo raka; pił, gdy widział ptaka morskiego spuszczającego się na szyczyt jakiej skały. Właził tam za nim i w wydrążeniu znajdował cokolwiek słodkiej wody. Pił po ptaku, czasem z nim razem, gdyż mewy i mewki przyzwyczaiły się już do niego. Nawet przy największym głodzie, nic im złego nie robił. Przesądny był, jak mówiliśmy to dawniej, pod względem ptaków. One znów ze swej strony nie obawiały go się także; miał szkaradne najeżone włosy i długą brodę uspakajała je ta zmiana postaci; to nie człowiek — myślały sobie, to zwierzę.
Ptaki i Gilliatt byli z sobą teraz w przyjaźni. Biedacy ci dopomagali sobie nawzajem. Dopóki Gilliat miał żytnią mąkę rzucał im czasami małe gałki; teraz znowu przyszła na nie kolej wskazywać mu miejsca, gdzie znajdowała się woda.
Muszle jadał surowe; do pewnego stopnia gaszą one pragnienie. Co do krabów, te na surowo jeść się nie dadzą; nie mając kociołka żeby je ugotować, piekł je palonemi kamieniami, jak to robią napół dzicy mieszkańcy wysp Ferroë.
Porównanie dnia z nocą poczęło objawiać się cokolwiek. Nastały deszcze, ale dokuczliwe; nie ulewne, nie kropliste, ale igiełkowate, lodowe, przenikające, ostre, które przeszywały odzież Gilliatta do skóry, a skórę do kości. Mało co było pić po deszczu, ale się przemakało na nim do nitki.
Pomagający skąpo, rozrzutny w dokuczaniu, takim. Z ten deszcz niegodny nieba, jak zły uczynek. Gilliatt znosił go dzień i noc przez tydzień przeszło.
Nocą, jeśli zasnął w swej skalistej norze, to tylko ze znużenia pracą. Kąsały go wielkie morskie komary i przebudzał się okryty bąblami.
Miał gorączkę — i to go trzymywało; gorączka to pomoc — która zabija. Instynktowo żuł mech lub ssał liście dzikiej warzęchy wątło rosnącej gdzieniegdzie w suchych szczelinach skał. Zresztą niewiele się zajmował swemi dolegliwościami. Nie miał czasu myśleć o sobie. Maszyna Durandy miała się dobrze — to mu wystarczało.
Robota jego była taka, że coraz musiał rzucać się wpław i wyłazić z wody. Było to dla niego jak przejść z jednej izby do drugiej.
Odzież jego nigdy nie wysychała. Mokła ciągle na nieustannym deszczu i w wodzie morskiej, która nigdy nie wysycha zupełnie; Gilliatt żył mokry.
Można przyzwyczaić się do tego. Biedne irlandzkie rodziny, starcy, matki, dziewczęta, dzieci prawie nagie, przepędzający zimę na otwertem powietrzu podczas ulewy i śniegu, przytulający się jedno do drugiego w zakątach domów Londynu, żyją i umierają w wilgoci.
Gilliatt dziwną znosił torturę: tył mokry a pić mu się chciało. Były chwile, w których gryzł rękaw swej opończy.
Nie ogrzewał go ogień, który rozniecał; na otwartem powietrzu połowiczna to pomoc. Z jednej strony człowiek się piecze, a marznie z drugiej.
Gilliatt spotniały — dzwonił zębami.
Wszystko naokoło niego stawiało mu opór w okropnem milczeniu. Czuł, że jest wrogiem.
Rzeczy mają właściwe sobie, ponure: Non possumus.
Ich bezwładność do grobu prowadzi.
Niezmierna zła wola otaczała Gilliatta. Parzył się i dreszcze go przenikały; ogień go kąsał, woda go w odrętwienie wprawiała; pragnienie nabawiało go gorączki; wiatr darł na nim odzież, głód kurczył mu żołądek. Tracił siły pod naciekiem połączonych dokuczliwości. Przeszkody spokojne, niezmierne, pozornie nieodpowiedzialne za czyn złowrogi, ale przepełnione jakąś dzika jednomyślnością, ze wszech stron skupiały się nad Gilliattem; czuł on ich ciężar nieubłagany nad sobą, nie mając sposobu wyzwolenia się z pod niego. Przeszkody te, były to jakieś istności niemal; Gilliatt miał przeświadczenie o jakiejś ponurej wzgardzie i nienawiści usiłujących go poniżyć. Mógł uciec — ale ponieważ pozostawał, miał więc do czynienia z niepojętą nieprzyjaźnią. Gniotło go to, co go odpędzić nie mogło. Kto? Coś nieznanego. Dusiło go to, ściskało, zabierało mu miejsce, tamowało mu oddech. Mordowała go moc niewidzialna. Codzień tajemnicza śruba wkręcała się w niego o jeden obrót więcej.
Położenie Gilliatta w tem niepokojącem otoczeniu podobne było do niegodziwego pojedynku, w którym jeden z walczących jest zdrajcą.
Otaczały go sprzymierzone z sobą ciemne siły. Czuł, że postanowiły pozbyć się go. Takim samym sposobem lodowisko spycha głaz niezgrabny.
Niedotykając go prawie, tajemni ci sprzymierzeńcy rozrywali go na sztuki, krwawili go, szczwali i że tak powiemy: czynili go niezdolnym do walki, nim stanął do niej. Pomimo to pracował on — i bez wytchnienia, ale w miarę jak robota postępowała, psuł się sam robotnik. Rzekłbyś, że owa dzika natura, obawiając się duszy, postanowiła wycieńczyć człowieka. Gilliatt stawił czoło i czekał. Otchłań poczynała się zużywać. Co ona pocznie dalej?
Podwójna skała Douvres, ten smok granitowy zaczajony na otwartem morzu godził na Gilliatta. Pozwolił mu przystąpić i działać. Przyjęcie to było podobne do gościnności rozwartej paszczy.
Pustynia, przestworza, przestrzeń, które co chwila odmawiają czegoś człowiekowi, niema nieżyczliwość zjawisk dążących swoją drogą; wielkie powszechne prawo nieubłagane i bierne; przypływ i odpływ; skała czarna, plejada, której każdy szczyt jest burzy przewodnikiem, do którego, jak do środkowego punktu promieniują nurty; jakaś zmowa obojętności rzeczowej przeciw zuchwalstwu istoty; zima, chmury, morze oblegające; — oto, co okrążało Gilliatta, obsaczało go powoli, zwierało się niejako nad nim i oddzielało go od żywych, jak loch więzienny, wyrastający dokoła człowieka. Wszystko przeciw niemu, nic za nim. Był osamotniony, opuszczony, osłabiony, podkopany, zapomniany. W śpiżarni jego były pustki; narzędzia jego były poszczerbione lub popsute; dokuczały mu głód i pragnienie we dnie, zimno w nocy; rany i szmaty, łachmany na wrzodach, dziury w odzieży i na ciele, ręce podrapane, nogi pokrwawione, członki wychudłe, twarz trupio-blada — ogień w oczach!
Ogień wspaniały, wola widoczna! Oko człowieka tak jest urządzone, że w niem ukazują się jego przymioty. Nasza źrenica pokazuje ile w nas jest człowieka. Ujawniamy siebie w świetle z pod naszych brwi wychodzącem. Drobna dusza mruga okiem, wielka, miota błyskawice. Jeżeli nic nie błyszczy pod powieką, znaczy to, że nic nie myśli w głowie i nic nie kocha w sercu. Kto kocha ten chce, a kto chce ten błyska i wybucha. Postanowienie zapala ogień we wzroku. Cudny ten ogień — to pogorzel trwożliwych myśli.
Szczytni są uporczywi. Kto jest tylko odważnym tym poryw rządzi; kto tylko dzielny, ulega temperamentowi; kto tylko śmiały, jeden tylko ma przymiot; upieranie się przy prawdzie, daje wielkość. Cała prawie tajemnica wielkich charakterów zawiera się w tym jednym wyrazie: Perseverando. Wytrwałość dla odwagi jest tem czem kołowrot dla dźwigni: jest to wieczne odnawianie punktu oparcia. Czy cel jest na ziemi czy w niebie, iść do celu — oto wszystko; człowiek staje się Kolumbem, lub naśladowcą Chrystusa. Nie trzeba dozwalać sumieniu zaciekania się w rozbiór; woli rozbrajać się, a dojdzie do cierpienia i tryumfu. W kolei moralnych faktów upadek nie wyłącza polotu. Z upadku wynika powstanie. Mierny umysł słucha doradzać przeszkody szczególnej — ale nie umysł silny.
Zginie! być może — zwycięży! niezawodnie. Daremnie byłoby wyrozumować świętemu Szczepanowi, że nie powinien się dać ukamienować. Pogarda rozumnych zarzutów wytwarza właśnie to szczytne zwycięstwo — zwyciężone — które zowią męczeństwem.
Wszystkie usiłowania Gilliatta zdawały się czepiać niemożebności. Powodzenie było drobne albo powolne, i wiele trzeba było zachodu, by zdobyć odrobinę To właśnie czyniło go wzniosłym, to właśnie czyniło go patetycznym.
Ż ustawienie czterech belek ponad rozbitym statkiem, wycięcie i odosobnienie na tym statku części mogącej być uratowaną, urządzenie na tym ułamku nad ułamkiem czterech wind z linami, wymagało tyle przygotowań, mozołu, to było nędzą samotnej pracy. Fatalność w przyczynie, niezbędność w skutku. Zgodził się Gilliatt na tę nędzę — więcej nawet; sam jej zapragnął. Nie szukał pomocnika, bo pomocnik, mógłby być współzawodnikiem, a współzawodnik rywalem. Zdumiewające ogromem przedsięwzięcie, narażenie się na niebezpieczeństwo, robota sama z siebie się mnożąca, możebne pochonienie ratującego przez ratowane, głód, gorączka, niedostatek, utrapienie — wszystko to sam wziął na siebie.
Samolub!
Był jakby pod jakimś straszliwym dzwonem pneumatycznym. Żywotność powoli zeń ustępowała, a on zaledwie to spostrzegał.
Wyczerpanie sił nie wyczerpuje woli. Wiara jest drugą dopiero potęgą, pierwszą jest wola. Przysłowie mówi, że wiara góry przenosi; niczem to w porównaniu z tem, czego dokonywała wola. Wszystko co Gilliatt tracił na sile, odzyskiwał na uporczywości. Opól dzikiej jego natury zmieniał ubywanie fizycznego człowieka w wypotężnianie się człowieka duchowego.
Gilliatt wcale nie czuł znużenia, czyli raczej mówiąc dokładniej, nie przystawał na nie. ogromna powstaje siła w człowieku, gdy dusza odmawia przyzwolenia na upadek jego ciała.
Gilliatt widział jak postępuje jego robota — i to jedno tylko widział. Był nędzarzem, sam o tem niewiedząc. Cel, którego prawie dotykał, wprawiał go w obłęd. Cierpiał wielkiem cierpieniem, a nic nie przychodziło na myśl oprócz: „Naprzód!” Dzieło jego zawracało mu głowę. Wola upaja. Można upić się własną duszą. Pijaństwo takie nazywa się bohaterstwem.
Gilliatt był rodzajem Hioba oceanu.
Ale był to Hiob walczący, Hiob, idący w zapasy i stawiający czoło klęskom, Hiob zdobywca — i jeśli to nie będzie za wiele w zastosowaniu do biednego majtka łowiącego mięczaki i kraby: Hiob-Prometeusz.
Czasami w nocy Gilliatt roztwierał oczy i spoglądał w ciemność.
Czuł się dziwnie wzruszonym.
Oko wpatrujące się w ciemność — żałobna to sprawa; trwoga.
Cień wywiera nacisk.
Niewysłowione sklepienie cieniów; wysoka, niepodobna do zgłębienia ciemność, światło przymięszane do tej ciemności — ale światło nie wiedzieć jakie, zwyciężone i ponure. Jasność na proch roztarta — jest li to nasienie? może popiół? Miljony pochodni a żadnego oświetlenia, rozległe rozpromienienie niewyjaśniające swej tajemnicy; rozkład ognia na proch, który wydaje się być zatrzymanem stadem lecących iskier, nieład wiru i bezwładność grobu, zadanie przedstawiające otwór przepaści; zagadka ukazująca i ukrywająca swe oblicze, nieskończoność pod pokrywą ciemności. — Oto jest noc. Tyle smutnych rzeczy — to gniecie człowieka.
To zbiorowisko tylu naraz tajemnic kosmicznych i fatalnych — cięży ludzkiej głowie.
Nacisk cienia oddziaływa w odwrotnym kierunku na rozmaite dusz rodzaje. Wobec nocy człowiek uznaje się niezupełnym. Widzi ciemność i czuje swą ułomność. Czarne niebo, to jak człowiek ślepy. Człowiek oko w oko z nocą, uchyla się, pada na twarz, bije czołem, czołga się ku norze, lub szuka skrzydeł. Prawie zawsze chce uciec od tej bezkształtnej obecności, nieznanej potęgi. Pyta sam siebie, co to jest? i drży, korzy się — bezwiedny. Czasem znowu chce iść ku ciemnicy.
Iść — dokąd?
Tam.
Tam? Co to jest? i co jest tam?
Jest to widocznie ciekawość rzeczy wzbronionych; z tej bowiem strony wszystkie mosty dokoła człowieka są zerwane. Niema arki w potopie nieskończoności. Ale to co wzbronione — przyciąga, bo jest przepaścią. Gdzie noga dostać się nie może, tam wzrok dostać się może; gdzie wzrok się czuje powstrzymany — tam myśl dosięga. Niema człowieka, jakkolwiek byłby słaby i niedołężny, któryby nie doświadczył swej natury. Człowiek wobec nocy jest albo badaczem, albo zdumionym. Dla jednych jest to granica, przestrzeń dla drugich. Widowisko nie jest radosne, a mięsza się doń nieokreśloność.
Jestli noc pogodna? To głębia cieniów. Jestli burzliwa? To głębia dymu. Bezgraniczność jednocześnie poddaje się doświadczeniem i odmawia na nie zezwolenia; zamknięta dla badań, otwiera się dla przypuszczeń. Niezliczone świetlane punkta czynię jeszcze czarniejszą ciemność bezdenną. Karbunkuły, iskrzenie się, gwiazdy. Uznana obecność w nieznanem; straszliwie wyzywający nakaz nie dotykania tych jasności. Są to drogowskazy twórczości w przestworzu; znaki odległości, tam, gdzie odległość już nie istnieje; jest to jakieś ponumerowanie — niemożebne, a jednak rzeczywiste, zapadłych głębin. Błyszczy jeden punkt mikroskopijny, potem drugi, potem inny, potem znów inny; to nieujętość, to ogrom. To światło jest ognistą gwiazdę, ta gwiazda słońcem, to słońce światem, ten świat — niczem. Każda liczba jest zerem wobec nieskończoności.
Te światy — będące niczem, istnieją. Uznając to, czuje się różnicę, jaka istnieje między: być niczem a nie być wcale.
Niedostępność, połączona z tem, co się nie daje objaśnić — oto czem jest niebo.
Z takiego rozpamiętywania wywiązuje się szczytny fenomen: spotęgowanie duszy przez zdumienie; Święta trwoga właściwą jest człowiekowi tylko; zwierzę nie zna tego uczucia. W tem wysokiem przerażeniu rozum znajduje swe zaćmienie i dowód swego istnienia.
Cień jest jednolity — stąd ta okropność. Jednocześnie jest on złożony — stąd przestrach. Jednolitość jego ciąży nad naszym rozumem i odejmuje chęć oporu. Złożoność jego sprawia, że oglądamy się dokoła; zdaje się, iż należałoby obawiać się nagłego zjawiska. Poddajemy się i czuwamy. Jesteśmy wobec wszystkiego, stąd poddanie się — i wobec mnóstwa, stąd nieufność. Jedność cienia zawiera mnogość — mnogość tajemniczą, widzialną w materji, uczuwaną w myśli. To milczy. Jeden powód więcej, by mieć się na baczności.
Noc — piszący te wyrazy, powiedział Już w innem miejscu — noc jest to stan właściwy i normalny specjalnego tworzenia, którego częścią jesteśmy. Dzień, krótki w swem trwaniu jak i w przestrzeni, jest tylko bliskością gwiazdy.
Powszechny cud nocy nie dokonywa się bez tarcia, a wszelkie tarcie takie, maszyny, jest kontuzją życia. Tarcie maszyny wytwarza to, co nazywamy Złem. Czujemy w tej ciemności złe, tajny zarzut boskiemu porządkowi, domniemane bluźnierstwo faktu zbuntowanego przeciw ideałowi. Złe wytwarza jakąś tysiącogłową terotologję, która zamąca rozległą jednozgodność kosmiczną. Złe wszędzie jest obecne, jako protestacja. Jest huraganem — i przeszkadza poruszeniom okrętu; jest chaosem — zawadza wykluciu się świata. Dobre posiada jedność, Złe wszędobecność. Złe zamąca życie, które jest logiką. Ono to każe ptakowi pożerać muchę, a komecie planetę. Złe w stworzeniu, to jak podskrobanie pisma.
Ciemność nocna pełna jest zawrotu. Zalewa tego, kto ją zgłębia, a on się w niej szamocze. Niema znoju, któryby mógł iść w porównanie z tem badaniem ciemności. Jest to studjum unicestwiania.
Nigdzie stanowczego miejsca dla oparcia rozumu. Punkty wyjścia, bez punktu przybycia. Skrzyżowanie sprzecznych rozwiązań, wszystkie wątpliwości przedstawiające się jednocześnie w zetknięciu; rozgałęzienie zjawisk, bezustannie zrzucających liście przy nieustającem rośnięciu; wszystkie prawa, przelewające się jedno w drugie; niezgruntowana mieszanina, sprawiająca, że minerały rozrastają się, że roślinność żyje, że myśl ma wagę, że miłość promieniuje, a siła ciężkości jest miłością; niezmierny szereg wszystkich zadań uformowany do ataku rozwijającym się frontem w ciemności bez granic; przywidzenia, szkicujące nieznane rysy; kosmiczna jednoczesność w pełni się ukazująca, nie dla oka, ale dla rozumu, w wielkiej nieujętej przestrzeni uwidomiona niewidzialność. Oto jest cień. — Pod tem wszystkiem jest człowiek.
Nie zna on szczegółów, ale w ilości zastosowanej do sity swego umysłu nosi potworny ciężar ogółu. Takie pęta pędziły chaldejskich pasterzy ku astronomji. Objawienia takie mimowolnie występują z porów stworzenia; wyziewy nauki wywiązują się pod pewnym względem same sobą i opanowują nieśwadomego. Każdy samotnik pod wpływem tego tajemniczego nasiąkania staje się często, sam o tem nie mając przeświadczenia, naturalnym filozofem.
Ciemność jest niepodzielna. Jest zamieszkała. Zamieszkała bez usunięcia jej z kategorii bezwzględności — zamieszkała też i względnie. Niepokojąca to rzecz poruszać się w tem wszystkiem. Święta twórczość wytwarza tam przemiany. Rozmysł, potęga, przeznaczenie, wyrabiają tam swe dzieła bezmierne. Okropne i wstrętne życie tam się mieści. Istnieją wielkie ruchy ciał niebieskich, rodziny gwiazd, rodziny planet, pyłek zodjakalny, Quid divinum nurtów, wypływy polaryzacje i atrakcje. Jest uścisk i antagonizm, wspaniały przypływ i odpływ wszechświatowej antytezy, swoboda nieważkości pośród stałych punktów, sok w globie, światło poza globem, atom zbłąkany, zarodek rozproszony, krzywizna zapłodnienia, spotkanie się dla zespolenia i dla walki; hojność niesłychana, odległości podobne do marzeń, krążenia o szał przyprawiające, pogrążanie się światów w nieobliczoności, cuda uganiające się za sobą w ciemnościach, mechanizm jeden do wszystkiego, oddech sfer uciekających, koła, których czuć obrót. Uczony wnioskuje, prostak zgadza się i drży, — jest coś i znika, — niezdobyte, niedostępne. Czujesz się przekonanym aż do uczuwania przemożności, czujesz na sobie jakąś czarną oczywistość. Nic nie można pochwycić. Niedotykalność dławi.
Wszędzie niezrozumiałość i nigdzie bezrozum.
Do tego wszystkiego dodajcie straszliwe zapytanie: ten byt czy jest Istotą?
Jesteś pod cieniem. Patrzysz. Słuchasz. Tymczasem ciemna ziemia idzie i toczy się. Kwiaty mają poczucie tego ogromnego ruchu: silena (lepnica) roztwiera się o jedenastej wieczorem, emerocala (szarłat) o piątej rano. Uderzająca ścisłość.
W innych głębiach kropla wody staje się światem, wymoczek rozmnaża się, olbrzymia płodność wyrusza się z żyjątka; niedostrzegalne, roztacza swą wielkość; odwrotna strona niezmierzoności ujawnia się, wodorost w godzinę płodzi tysiąc trzysta miljonów odrośli.
Co za ogromny zastęp zagadek razem wziętych! Jest tu obecne to nawet, co się już zmniejszyć nie da.
Jesteś zniewolony do wiary. Musić wierzyć — taki jest wynik. Ale wiara nie wystarcza do spokoju. Wiara ma jakąś dziwną potrzebę formy. Stąd religje.
Nic niemasz bardziej ciążącego, nad wiarę bezkształtów.
Cokolwiekby przez myśl i przez zachcenie przeszło, jakikolwiek miałoby się w sobie opór, zawsze wpatrywanie się w cień nie będzie wpatrywaniem się, ale rozpamiętywaniem.
Co począć z temi zjawiskami! jak się poruszać pod ich skupieniem? Niepodobna rozłożyć cały ten nacisk. Jakie znaczenie przymierzać do tych tajemniczych zadzierzgnięć? Co za wyjaśnianie niedociekłe, nagłe, niedorzeczne, zaciemniające się samem swem mnóstwem! rodzaj jąkania się słowa! Cień jest milczeniem, ale milczenie to mówi wszystko. Z tego wypływa wspaniały wynik. Bóg! Bóg! to nieujęta świadomość. Tkwi ona w człowieku. Syllogizmy, spory, przeczenia, systemata, religje, przechodzą nie zmniejszając jej. Świadomości tej potakuje cała ciemność. Ale zamęt panuje nad resztą. Straszliwa nierozdzielność! Niewysłowiona zgodność sił ujawnia się w utrzymaniu całej tej ciemności w równowadze. Świat wisi, nic nie pada. Bezustanna i niezmierzona zmiana miejsca bez wypadków i uszkodzeń. Człowiek przyjmuje udział w tym ruchu, a ilość doznanych wstrząśnień nazywa przeznaczeniem. Gdzie się zaczyna przeznaczenie? Gdzie kończy natura? Jaka jest różnica między wydarzeniem a porą, między smutkiem a deszczem? między cnotę a gwiazdę? Godzina czyż nie jest falę? Koła w ruch wprawione, nie odpowiadając człowiekowi odbywają swe beznamiętne obroty. Gwiaździste niebo jest wymarzonym bytem kół, wahadeł i przeciwwagi. Jest to najwyższe zastanowienie, zdwojone najwyższem rozpamiętywaniem. Jest to cała rzeczywistość powiększona o całą abstrakcję. Pozatem nic niema. Czujesz się ujętym. Niema sposobu ucieczki. Widzisz siebie w zazębieniu koła, jesteś niezbędną częścią całości nieznanej; czujesz nieświadomą siłę, w tobie samym tajemniczo bratającą się z takąż nieznaną potęgą poza obrębem ciebie. Jest to wzniosła zapowiedź śmierci. Co za konanie i zarazem co za zachwyt wcielać się w nieskończoność! być przez to zespolenie doprowadzonym do przypisywania sobie samemu koniecznej nieśmiertelności, wieczności może! ktoż to wie? Czuć w cudownym napływie tego potopu niedającą się zatopić uporczywość własnego ja! patrzeć na gwiazdę i mówić: otchłanią jak i ty!
Te niezmierności — to noc.
Wszystko to, zwiększone przez samotność, ciążyło na Gilliacie.
Czy rozumiał to? nie.
Czy czuł? tak.
Gilliatt był to wielki umysł — zmącony i wielkie serce — zdziczałe.
To ratowanie maszyny zamierzone przez Gilliatta było, jak już powiedzieliśmy, prawdziwem wydobyciem jej z więzienia a znaną jest cierpliwość uciekających więźni. Znaną również ich pomysłowość dochodząca do cudowności, tak jak cierpliwość do konania. Taki naprzykład Thomas uwięziony na górze św. Michała, znalazł sobie sposób ażeby schować połowę ściany w swój siennik i inny znowu w Tulle, w roku 1820 na więziennym placu służącym do przechadzek, wykrawa ołów, — jakim nożem? niepodobna odgadnąć; roztapia ten ołów na jakim ogniu? niewiadomo; wylewa ten roztopiony ołów — w jaką formę? to wiemy: w formę ulepioną z chleba. Za pomocą tego ołowiu i tej formy robi klucz, a za pomocą tego klucza otwiera zamek, którego dziurkę tylko widział. Taką niesłychaną zręczność posiadał i Gilliatt. Wlazłby on i zeszedł z urwiska Boisrosé. Był Trenckiem rozbitego statku i Latudem maszyny.
Morze dozorowało go jak stróż więzienny.
Zresztą dodoć tu należy, że chociaż deszcz dokuczał mu złośliwie, Gilliatt korzystał z niego; zrobił sobie niejaki zapas wody słodkiej. Ale pragnienie miał nieugaszone i prawie tak prędko wypróżniał swój kubeł jak go napełniał.
Pewnego dnia, był to ostatni kwietnia albo pierwszy maja, wszystko już było przygotowane.
Blat maszyny był jakby osadzony między ośmioma sznurami, idącemi od bloków, czterema z jednej strony a czterema z drugiej. Szesnaście otworów, przez które przechodziły owe sznury, zostały połączone z sobą tak na pokładzie, jak i pod dnem z pomocą różnych narzędzi. Drzewo było przerąbane siekierą, żelazo przepiłowane pilnikiem, obszycie blaszane nożycami przekrojone. Część pudła, na którem stała maszyna, była odcięta prostopadle i mogła sunąć się razem z maszyną, podtrzymując ją. Cała ta ogromna masa trzymała się tylko na łańcuchu, który sam zależał od kilku pociągnień pilnikiem. W tym punkcie roboty, tak już bliskiej końca, roztropność kazała się spieszyć.
Morze odpływało, chwila była pomyślna.
Udało się Gilliatowi wyjąć z osady wał od kół, mogący zawadzać swemi końcami i zatrzymać spuszczanie. Ciężką tę sztukę żelaza potrafił on umieścić prostopadle w obrębie samej maszyny.
Czas już było kończyć. Gilliatt, jak już powiedzieliśmy, nie był wcale znużony, bo nie chciał nim być, ale znużyły mu się narzędzia. Kucie żelaza stało się już prawie niepodobieństwem; kamienne kowadło pękło, maszyna dmuchająca działała coraz gorzej, w małym spadku hydraulicznym potworzyły się od wody morskiej pokłady solne i zawadzały ruchowi przyrządu.
Gilliatt udał się do zatoki Człowieka, przejrzał krypę, zapewnił się, że wszystko jest w dobrym stanie, a zwłaszcza cztery kółka osadzone po dwa w każdym boku; potem podniósł kotwicę i wiosłując podpłynął do skał Douvres.
Przestrzeń między temi skałami mogła pomieścić krypę. Było tam dość głębi i dość szerokości. Pierwszych zaraz dni przekonał się Gilliatt, że krypą można podpłynąć pod samą Durandę.
Rzecz to jednak była nader trudna, wymagała nadzwyczajnej uwagi. Wsunięcie to łodzi pomiędzy skały było tem mozolniejsze, iż dla dokonania tego co Gilliatt zamierzał, wypadało, by krypa wpłynęła sterem naprzód. Trzeba było koniecznie, by maszt i reje krypy znajdowały się poza obrębem rozbitego statku, od strony wejścia do cieśniny.
To utrudnienie czyniło manewr kłopotliwym dla samego nawet Gilliatta. Nie można tu było jak w zatoce Człowieka, skończyć jednem uderzeniem wiosła; wypadało jednocześnie popychać, ciągnąć, wiosłować i sondować. Gilliattowi przeszedł na tem najmniej kwadrans. Wszakże zrobił co chciał.
W piętnaście czy dwanaście minut krypa była ustawiona, prawie osadzona pod Durandą. Za pomocą dwóch swoich kotwic Gilliatt zatrzymał ją w miejscu. Większa z nich zapuszczona została od strony, z której należało obawiać się najsilniejszego wiatru, to jest od zachodu. Potem za pomocą lewara i windy, Gilliatt spuścił do krypy dwie skrzynie zawierające rozebrane koła. Skrzynie te stanowiły balast.
Uwolniwszy się od nich, Gilliatt przywiązał do haka znajdującego się na końcu łańcucha windy, sznury od bloków.
Przy czynności, którą przedsiębrał Gilliatt, wady krypy stawały się jej zaletami. Nie miała ona pokładu, zatem ciężar mógł mieścić się głębiej, na samem dnie. Maszt jej osadzony był na przodzie, może nawet zanadto na przodzie; więc dla ciężaru pozostawało więcej miejsca; tym sposobem maszt, znajdując się zewnątrz szczątków Durandy nie zawadzał przy wyjściu. Krypa była podłużna, co jest najlepszą formą statku morskiego.
W tem Gilliatt spostrzegł, iż zaczyna się przypływ morza; spojrzał skąd wiatr.
Wiatr był niewielki, ale wiał od zachodu. Niedobry to zwyczaj wiatru wiejącego podczas porównania dnia z nocą.
Przypływ morza, stosownie do wiejącego wiatru rozmaicie się zachowuje przy skałach Douvres. Według jego kierunku fale wchodzą w cieśninę od wschodniej lub zachodniej strony. Jeżeli morze wchodzi od wschodu, jest dobre i łagodne; jeżeli od zachodu, jest gwałtowne. Pochodzi to stąd, że wiatr wschodni, przybywający od lądu mniej ma siły — podczas, gdy wiatr zachodni, który przeleciał Atlantyk przynosi ze sobą całą potęgę, jakiej nabrał na ogromnem przestworzu. Nawet bardzo słaby pozornie, jeżeli dmie z zachodu, jest niepokojący. Toczy bowiem ze sobą wielkie bałwany z niezmierzonej przestrzeni i więcej ich naraz wpędza w cieśninę.
Woda, wpadająca między skały, jest zawsze przerażająca. Dzieje się z nią to samo co z tłumem. Tłum jest jak płyn, gdy ilość, mogąca wejść jest mniejszą od ilości chcącej wejść, powstaje w tłumie tłoczenie się, a w wodzie miotanie. Dopóki panuje wiatr zachodni, choćby najsłabszy, skały Douvres dwa razy na dzień wytrzymują taki szturm. Morze się podnosi, przypływ naciska, skała opiera się a wejście skąpo się udziela; fala siłą wciskana podskakuje i ryczy i rozhukane bałwany uderzają na obie wewnętrzne ściany uliczki. Tym sposobem skały Douvres przy najmniejszym wietrze zachodnim, przedstawiają szczególny widok: zewnątrz na morzu między skałami burza. Ten ruch miejscowy nieograniczony niema cech wichru, jest to tylko wrzenie fal, ale okropne. Co do wiatrów północnych i południowych, te uderzają o skały wpoprzek i tylko małe wzruszenie sprawiają w wąskiej uliczce. Wejście od wschodu (ten szczegół trzeba sobie przypomnieć) leży tuż koło opoki Człowieka; straszliwy otwór zachodni leży na przeciwnej stronie przy dwóch skałach.
W tym to zachodnim otworze znajdował się Gilliatt z rozbitą Durandą i osadzoną na kotwicy krypą.
Klęska zdawała się być nieuchronną. Nieuchronność zaś klęski pochodziła właśnie z wiatru; nie był on silny, ale dosyć mocny, żeby nabroić.
Za kilka godzin, wydęte przypływem, morze miało rozpocząć wielką walkę w cieśninie między skałami Duvres. Pierwsze fale już szemrały. Wzdymanie się to miało za sobą cały Atlantyk. Żadnego wichru, żadnej oznaki gniewu, — tylko prosta potężna fala, zawierająca w sobie siłę rozpędu, która poczęta w Ameryce, dosięgała Europy rzutem na dwa tysiące mil długim. Ta fala, olbrzymi wał oceanu, napotka roztwór w rafach, a powstrzymywany przy dwóch skałach Douvres, tych wieżach wchodowych, tych słupach cieśniny, wydęty przypływem, oburzony zawadą, odtrącony przez skałę, zawrócony siłą wiatru, zrobi gwałt skale; naciskiem dręczony, rzuci się z całym szałem krępowanej fali pomiędzy dwie skały, znajdzie tam krypę i Durandę — i rozbije je!
Przeciw takiej przygodzie potrzebny był puklerz; Gilliatt go miał.
Trzeba było powstrzymać nagłe wpadanie przypływu; przepuszczając go, należało nie dozwolić się potrącać; opierać się i ustępować zarazem; zapobiedz naciskowi fal do wąskiej szyi — co właśnie stanowiło niebezpieczeństwo; wprowadzeniem dobrowolnem zastąpi gwałt wtargnięcia; odjąć fali jej zapalczywość i niesforność, zmusić tę furję do łagodności. Należało zastąpić przeszkodę drażniącą, uspokajającą przeszkodą.
Gilliatt ze swoją zręcznością, silniejszą od siły, dokonywającą zwrotów takich jak wielbłąd w górach i małpy w lesie, umiejąc przechodzić niebezpiecznemi skokami z najmniejszej wypukłości kamienia na drugą to rzucając się w wodę, to wynurzając się z niej, przepływając wir, gramoląc się na skałę z liną w zębach, młotkiem w ręku, odwiązał sznur, którym u stóp mniejszej skały Douvres przymocowany był kawał ściany od przodu Durandy. Z kawałków liny zrobił rodzaj zawiasów i zawiesił kawał ten ściany na wielkich gwoździach wbitych w granit; podniósł na zawiasach całą tę płytę z desek, podobną do zasuwy szluzy; postawił krawędzią — jak się to robi ze sterem, naprzeciw fali, która drugi jej koniec popchnęła i przycisnęła do brzegu większej skały Douvres, podczas, gdy sznurowe zawiasy przytrzymywały drugą jej stronę przy skale mniejszej. Potem za pomocą gwoździ dawniej już przygotowanych, przywiązał drugi brzeg płyty do większej skały. Przymocował ją zatem do dwóch przodowych filarów wejścia i skrzyżował na tej zaporze łańcuch, jak przepaskę na pancerzu. W mniej niż w godzinę wystawił taką przegrodę przypływowi; zamknął uliczkę między skałami jakby bramą.
Ta potężna zasuwa, ciężka masa z belek i desek utworzona, która na płask leżąc byłaby tratwą, a stojąc wyglądała jak ściana, przy pomocy fal obracana była przez Gilliatta ze zręcznością skoczka na linie. Nożna było prawie powiedzieć, że wypłatano tego figla przypływowi pierwej aniżeli się zdołał spostrzec.
Był to jeden z tych wypadków, w których Jan Bart powiedziałby to, czem odzywał się zwykle do morskich fal, gdy rozbicia uniknął: złapałeś się, Angliku! Wiadomo, że gdy Jan Bart chciał zelżyć ocean, nazywał go Anglikiem.
Zatarasowawszy cieśninę Gilliatt zajął się krypą. Popuścił dostatecznie liny obu kotwic, by krypa mogła podnosić się wraz z przypływem morza. Gilliatt nie dał się wziąść niespodzianie; wszystko było przewidziane. Człowiek, znający się na rzeczy, poznałby to po dwóch blokach osadzonych ukośnie z tyłu krypy, a przez które przechodziły dwie liny, końcami połączone z kółkami dwóch kotwic.
Tymczasem przypływ wzrastał; doszedł już do połowy; w takiej chwili nawet łagodne uderzenia fal jego są silne. Spełniło się to, co Gilliatt przygotował. Fale gwałtownie toczyły się ku zaporze. Zewnątrz było parcie, wewnątrz wsączanie się. Gilliatt wynalazł coś w rodzaju kaudyńskiego jarzma na morze. Przypływ był zwyciężony.
Groźna chwila nadeszła.
Szło teraz o spuszczenie maszyny do łodzi.
Przez niejaki czas Gilliatt stał zamyślony, oparłszy czoło na lewej ręce, a łokieć jej na dłoni prawej.
Potem wszedł na pudło Durandy, którego jedna część, maszyna, miała się oddzielić, a reszta pozostać.
Przeciął cztery pętle, któremi do prawego i lewego boku Durandy przymocowane były cztery łańcuchy od komina. Pętle te były z powrozów, łatwo więc sobie z niemi nożem swym poradził.
Cztery łańcuchy odcięte w jednym końcu, zwisły wzdłuż komina.
Z Durandy przeszedł do przyrządu ponad nią ustawionego; nogą spróbował jak się trzymają belki, obejrzał podkłady, rozpatrzył bloki, dotknął lin, zbadał sznury idące od nich, zapewnił się, że części niesmołowane nie były zbytecznie zamoczone, przekonał się, że nic nie brakło i nic się nie usuwało. Potem, zeskoczywszy z górnego pomostu, stanął koło głównej windy na tej części Durandy, która miała pozostać przyczepioną do dwóch skał. Tu był jego roboczy posterunek.
Poważny, wzruszony tylko ile potrzeba, rzucił raz ostatni wzrokiem na liny przewodnie, potem wziął pilnik i począł piłować łańcuch, na którym wszystko było zawieszone.
Zgrzytanie pilnika zlewało się z hukiem morza.
Łańcuch windy przymocowany do wału, ruch regulującego, znajdował się niedaleko, tuż pod ręką Gilliatta.
Wtem rozległ się trzask. Ogniwo łańcucha kąsane przez pilnik, więcej jak do połowy podcięte, zerwało się; cały przyrząd zakołysał się. Gilliatt ledwie zdołał rzucić się ku windzie.
Zerwany łańcuch uderzał o skałę, ośm lin wyprężyło się, cała część odcięta i odpiłowana wyrwała się z pudła, brzuch Durandy rozwarł się i żelazny blat maszyny, zawieszony na linach, okazał się pod dnem.
Gdyby Gilliatt nie pochwycił na czas windy, ciężar byłby zleciał. Ale potężna jego ręka była w pogotowiu — ciężar został spuszczony.
Gdy brat Jana Barta, Piotr Bart, ten pijak potężny i pyszny, ten biedny rybak z Dunkierki, który mówił ty do francuskiego wielkiego admirała, uratował galerę Langeron, ginącą w zatoce Ambleteuse; gdy dla wydobycia tej ciężkiej pływającej masy z pomiędzy podwodnych skał w rozszalałej zatoce, skręcił wielki żagiel w wałek i powiązał go mokrą trzciną; gdy postanowił, że ta trzcina łamiąc się sama z siebie, sprawi, że wiatr nadmie żagiel — spuścił się wtedy na przełamanie tej trzciny, jak Gilliatt na zerwanie łańcucha. Było to toż samo dziwaczne zuchwalstwo uwieńczone takim samym zdumiewającym skutkiem.
Winda pochwycona przez Gilliatta trzymała się dobrze i działała doskonale. Czynność jej, jak czytelnik pamięta, polegała na tem by łagodzić siły zbiorowe, wspólnie działające. Było to podobne do bocznych sznurów, regulujących żagiel; tylko że tu zamiast żagla, trzymał w równowadze mechanizm.
Gilliatt, stojąc z ręką na windzie, dotykał, że tak powiemy, pulsu całego mechanizmu.
Tu wynalzczy duch jego zabłysnął.
Utworzyła się szczególna zgodność sił.
Podczas gdy maszyna Durandy oddzielona w jednej sztuce, spuszczała się ku krypie, krypa podnosiła się ku maszynie. Szczątki rozbicia i łódź zbawcza dopomagały sobie nawzajem, dążyły jedno ku drugiemu. Szukały się i oszczędzały tem połowę roboty.
Woda wzrastała bez hałasu pomiędzy dwiema skałami, podnosiła statek i przybliżała go do Durandy. Przypływ był więcej jak zwyciężony. Był ułaskawiony. Ocean stanowił część mechanizmu.
Podnosząca się woda podnosiła zarazem krypę bez wstrząśnień, łagodnie prawie z ostrożnością, jakgdyby statek był z porcelany.
Gilliatt zespolił i ustosunkował dwie siły: wody i swego przyrządu. Stojąc przy windzie jak groźny posąg, któremu wszystkie naraz ruchy są posłuszne, stosował powolność spuszczania się maszyny do powolności podnoszącego się morza.
Żadnego wstrząśnienia na wodzie, żadnego drżenia w linach. Dziwne to było współdziałanie wszystkich sił przyrody shołdowanych. Z jednej strony ciążenie, spuszczające maszynę; z drugiej przypływ morza, podnoszący krypę. Przyciągająca siła gwiazd sprawiająca przypływ, a przyciągająca siła ziemi to jest ciążenie, zdawały się porozumiewać z sobą, by służyć Gilliattowi. W powolności ich nie było ani wahania się ani oporu wola ducha jednego zrobiła z tych dwóch sił biernych, czynnych sprzymierzeńców. Dzieło postępowało co chwila; przestrzeń między krypą a maszyną malała nieznacznie. Zbliżanie odbywało się w milczeniu i z pewnem rodzajem trwogi ze strony obecnego przy tem człowieka. Rozkazano żywiołom — i były posłuszne.
W tej samej prawie chwili, gdy przypływ przestał podnosić powierzchnię wody, liny przestały się odkręcać. Bloki zatrzymały się nagle, lecz bez wstrząśnienia. Maszyna, jakby ręką postawiona osiadła w krypie. Stała ona tam, prosto, nieruchomo mocno. Blat opierał się czterema swemi bokami prostopadle na samem dnie krypy.
Rzecz była dokonana.
Gilliatt powiódł błędnemi oczami.
Radość nie popsuła tej biednej istoty. Niezmierne szczęście ugięło go. Czuł on, jak mu słabną wszystkie członki i on, który dotąd ani razu się nie zmieszał, drżeć począł wobec swego tryumfu.
Spoglądał na krypę pod maszyną i na maszynę w krypie. Zdawało się, jakby tem u nie wierzył. Rzekłbyś, że nie spodziewał się tego co zrobił. Z rąk jego wyszedł cud, a on nań patrzał ze zdumieniem.
Niedługo trwał ten zawrót.
Gilliatt, jakby się przebudził, pochwycił piłę, odciął ośm lin, potem, oddzielony już od krypy, dzięki podniesionemu morzu, na dziesięć stóp zaledwie, skoczył w nią; wziął pęk włókna, zrobił cztery pętle, przesunął je przez kółka zawczasu przygotowane i przywiązał po obu bokach krypy cztery łańcuchy od komina maszyny, przed godziną jeszcze przymocowane do boków Durandy.
Po przymocowaniu komina, Gilliatt wyswobodził górną cześć maszyny. Część pokładu Durandy przyczepiła się do niej. Gilliatt powyjmował gwoździe i tym sposobem krypa pozbyła się desek i balów, ciążących na niej, które zrzucił na skałę. Pożyteczne to było ulżenie.
Zresztą krypa, jak należało przewidywać, mocno się trzymała pod swym ciężarem. Zagłębiła się tylko w miarę. Maszyna Durandy, chociaż ciężka, nietyle jednak ważyła co kupa kamieni i działo przywiezione niegdyś przez tę krypę z Herm.
Wszystko więc było ukończone. Nie pozostawało, jak odpłynąć.
Nie wszystko jeszcze było skończone.
Nic teraz nie było prostszego, jak otworzyć cieśninę, zamkniętą przez kawał ściany Durandy i natychmiast wyprowadzić krypę poza skały. Na morzu każda chwila jest ważną. Wiatr niewielki, zaledwie marszczący wód powierzchnię, piękny bardzo wieczór, zapowiadały piękną noc. Morze było wygładzone, ale odpływ poczynał dawać się czuć; chwila była doskonała do drogi, przy opadającem morzu można było wypłynąć z pomiędzy skał Douvres, a przy wznoszącem się powrócić do Guernesey. Równo z dniem można było stanąć w Saint-Sampson.
Ale wystąpiła niespodziewana przeszkoda. Gilliatt nie wszystko przewidział.
Maszyna była wyswobodzona, ale nie jej komin.
Przypływ morza, podnosząc krypę ku szczątkom statku zawieszonego w powietrzu, zmniejszył niebezpieczeństwo przy spuszczaniu maszyny i ułatwił jej uratowanie; ale to zmniejszenie odległości sprawiło, że wierzch komina znalazł się jakby ujęty w ramy, jakie tworzyło otwarte pudło Durandy. Komin uwięziony tam był, jak między czterema ścianami.
Fala wyświadczyła przysługę Gilliatowi, ale w tej przysłudze była zdrada.
Zdawało się, że morze zmuszone do posłuszeństwa, udawało je tylko, żywiąc inne myśli.
Prawdą było, że co przypływ zrobił, odpływ miał popsuć.
Komin wyższy, niż trzy sążnie, siedział jeszcze w Durandzie na osiem stóp; poziom wód miał się zniżyć o stóp dwanaście; więc komin, opadając razem z krypą na zniżającej się wód powierzchni, miałby cztery stopy więcej, niż potrzeba było, by go wyswobodzić.
Ale ile czasu wymagało to wyswobodzenie? Sześć godzin.
Za sześć godzin będzie prawie północ. Jak próbować odpłynąć o takiej godzinie, jakiej trzymać się drogi pomiędzy temi rafami, z pomiędzy których trudno się wydostać i po dniu i jak odważyć się wpłynąć pośród nocy między czyhające mielizny?
Trzeba było koniecznie czekać do jutra. Potrzeba ta sześciu godzin pociągała za sobą stratę godzin dwunastu przynajmniej.
Nie było co myśleć o otwarciu wyjścia z cieśniny zapartej kawałem Durandy. Zapora ta będzie potrzebna przy następnym przypływie morza.
Gilliatt musiał zostać bezczynny.
Siedzieć z założonemi rękoma! to mu się jeszcze nie zdarzyło od czasu, jak znajdował się na skałach Douvres.
Gniewał go ten przymusowy wypoczynek, prawie oburzał, jakgdyby z jego winy pochodził. Myślał sobie: coby też mówiła Deruchetta, widząc, że nic nie robię!
A jednak być może, iż to odzyskanie sił nie było niepotrzebne.
Mógł teraz krypą rozporządzać, postanowił więc na niej noc przepędzić.
Zabrał swoją owczą skórę z wielkiej skały Douvres, zjadł kilka muszli i dwa czy trzy morskie kasztany, wypił — ponieważ miał wielkie pragnienie, resztę wody słodkiej z kubła, obwinął się skórą, której włos miękko mu przylegał do ciała, układł się jak pies strażniczy koło maszyny; nasunął na oczy czapkę — i zasnął.
Spał głęboko. Po ukończonej robocie zdarza się głęboko zasnąć.
Wśród nocy przebudził się nagle, jakby za poruszeniem sprężyny.
Otworzył oczy.
Ponad jego głową skały Douvres były oświetlone, jakby odbiciem wielkiego białego płomienia. Na całym czarnym froncie opoki był jakby odbłysk ognia.
Skąd pochodził ten ogień?
Z wody.
Morze było dziwne.
Zdawało się, że woda się zapaliła. Jak daleko można było sięgnąć wzrokiem, na skale i poza skałą całe morze gorzało. Ogień ten, nie był czerwony, nie miał żadnego podobieństwa do wielkiego żywego płomienia krateru lub pieca. Ani się iskrzyło, ani grzało, ani się czerwieniło, ani syczało. Niebieskawe płaty światła na falach naśladowały fałdy całunu. Szerokie trupie światło drżało na wodzie. Nie był to pożar, ale widmo pożaru.
Było to coś, jakby marzone we śnie palenie się wnętrza grobu.
Wystawmy sobie zapaloną ciemność.
Noc, noc szeroka, mętna i nieokreślona zdawała się stanowić paliwo tego lodowatego ognia. Była to jakaś jasność pochodząca z olśnienia. Cień należał do tego światła-upiora, jako składowa część jego.
Żeglujący po kanale la Manche marynarze znają ten fosforyczny blask morza; wiele w nim dla nich przestróg. Nigdzie ten blask nie jest tak szczególny jak na wielkim V, koło Isigny.
Przy jego świetle przedmioty tracą swą rzeczywistość. Przejęte nawskroś widmem stają się przejrzystemi. Skały wydają się jak zarysy, liny kotwiczne iak sztaby żelazne do białości rozpalone, aieci rybaków wydają się pod wodą jak ognista tkanina. Połowa wiosła jest z hebanu, druga w wodzie zanużona ze srebra. Krople, spadające z wiosła sieją, gwiazdy po morzu. Każda łódź ciągnie za sobą kometę. Majtkowie zmokli i jaśniejący, wydają się gorejącemi ludźmi. Zanurzasz rękę w wodzie i wyjmujesz ją objętą płomieniem jak rękawiczką, a płomień ten martwy — nie czuć go wcale. Ramie twe jest jak zapalona głownia; widzisz jak przedmioty znajdujące się w głębi toczą się pod falami ognistemi. Piana iskrzy się. Ryby wydają się jak płomyki, a ułamki błyskawic wiją się w bladej głębinie.
Jasność przedarła się przez powieki Gilliatta. Dzięki jej przebudził się.
Przebudził się w samą porę.
Odpływ morza ustał i zaczął się nowy przypływ. Komin maszyny wyswobodzony podczas snu Gilliatta znowu miał być pochwycony przez rozwarte nad nim pudło Durandy; zbliżał się zwolna ku niemu. Jeszcze jedna stopa, a uwięźnie.
Na podniesienie się przypływu o jednę stopę dość pół godziny. Więc jeśli Gilliatt chciał próbować wątpliwego już teraz wyswobodzenia, miał przed sobą tylko pół godziny.
Zerwał się.
Pomimo naglących okoliczności przypatrywał się przez chwilę owemu fosforycznemu światłu, rozmyślając przytem.
Gilliatt znał morze do głębi. Oddawna było ono jego towarzyszem, choć nieraz źle się z nim obeszło. Ta istota tajemnicza, którą nazywają oceanem, nie mogła o niczem takiem pomyśleć, czegoby Gilliatt nie odgadł. Wskutek spostrzeżeń, rozmyślań i samotności Gilliatt stal się jasnowidzącym pod względem pogody — co po angielsku nazywają wheater wise.
Podbiegł do wind kotwicznych i pociągnął liny; potem pochwycił za bosak i opierając się nim o skały popchnął krypę wąskim kanałem o kilka sążni od Durandy, tuż pod zaporę. W mniej niż dziesięć minut krypa była usunięta z pod rozbitego pudła. Nie było już odtąd obawy by komin wpadł powtórnie w zasadzkę. Przypływ mógł się sobie podnosić.
Jednak Gilliatt nie miał wcale miny człowieka wybierającego się w drogę.
Jeszcze raz rozpatrzył światło fosforyczne i podniósł kotwicę; ale wcale nie dlatego by odpłynąć, lecz by na nowo osadzić krypę jak można najmocniej — prawda, że przy samem wyjściu z kanału.
Dotąd posługiwał się tylko dwiema kotwicami krypy i nie użył małej kotwicy Durandy, którą, jak sobie czytelnik przypomina, znalazł między skałami.
Kotwicę tę złożył na wszelki wypadek w jednym kącie krypy z odpowiednią ilością powrozów i bloków, tudzież liną zaopatrzoną zawczasu w bardzo ostre haczyki, zapobiegające powłóczeniu się kotwicy po dnie. Gilliatt zapuścił tę trzecią kotwicę, nie zaniedbawszy przywiązać jej liny do sznura, którego jeden koniec zaczepiony był za kółko kotwiczne, a drugi obwijał się o wał do windy, znajdującej się na krypie. Tym sposobem osadził statek, jak się wyrażają marynarze, na gęsiej łapie, co trzyma go nierównie mocniej aniżeli osadzenie na dwóch kotwicach. Widocznie była w tej pracy gorliwość i podwójna ostrożność. Marynarz zarazby zrozumiał, że tu idzie o umocowanie na jaki przypadek niebezpieczny, mianowicie, gdy należy obawiać się prądu wody, mogącego pchać statek pod wiatr.
Być może, iż światło fosforyczne, w które się Gilliatt wpatrywał od czasu do czasu, zagrażało mu; ale jednocześnie wyświadczało mu przysługę. Gdyby nie ono, byłby spał w najlepsze — noc byłaby go podeszła. Zbudziło go to światło i przyświecało mu teraz w robocie.
Światło to dziwnie, jakby zezem padało na skałę. Niepokoiło ono Gilliatta, ale uwidomiło mu niebezpieczeństwo i ułatwiło obroty. Gdyby Gilliatt chciał rozwinąć żagle krypy, dźwigającej maszynę — mógłbv to teraz zrobić.
Ale zdawało się, że o odjeździe Gilliatt coraz mniej myśli. Po osadzeniu na miejscu krypy, wybrał on najmocniejszy, jaki miał w swym magazynie, łańcuch i przymocował go do gwoździ wbitych w ściany obydwu skał Douvres, łańcuchem tym umocnił wewnątrz bale, do których przybija się obszycie statku i wiązanie już zewnątrz opasane innym łańcuchem. Nie tylko, że nie otwierał wyjścia z kanału, ale owszem, starał się zatarasować je jeszcze mocniej.
Światło fosforyczne ciągle przyświecało, ale już słabło. Prawda, że już i dzień począł świtać.
Nagle Gilliatt nastawił ucha.
Zdawało mu się, że w niezmiernej odległości słyszy jakiś głos słaby i nieokreślony.
Głębia w pewnych chwilach pomrukuje sobie.
Znów zaczął słuchać. Odległy głos znowu dał się słyszeć, Gilliatt w strząsnął głową jak człowiek, rozumiejący co to znaczy.
W kilka minut potem był na drugim końcu uliczki skalistej u wejścia od strony wschodniej. Z tej strony nie było jeszcze zamknięcia, więc silnemi uderzeniami młota powbijał gwoździe w dwie przodowe skały tego kanału, sąsiadującego z opoką Człowieka, tak samo, jak już to dawniej zrobił na skałach Douvres.
Szczeliny tych skał były już do tego zupełnie przygotowane i dobrze zaopatrzone w kołki rdzennego dębu. Skały z tej strony były bardzo nadwyrężone, pełno na nich znajdowało się rysów; Gilliatt mógł tam wbić więcej jeszcze gwoździ aniżeli w dolnej części obu Douvres.
W jednej chwili światło fosforyczne znikło, jakgdyby kto dmuchnął; zastąpiła je zorza rozjaśniająca się stopniowo.
Po wbiciu gwoździ Gilliatt pościągał belki, potem sznury, potem łańcuchy i nieodwracając oczu od pracy, nie wypoczywając ani chwili, począł budować wpoprzek kanału przy opoce Człowieka z balów układanych poziomo i przywiązywanych linami, jednę z tych przegród z przedziałami, które dzisiejsza nauka znała za właściwe do stawiania oporu falom i nazywa: brise-lames.
Ci naprzykład, którzy widzieli w Rocquaine na wyspie Guernesey albo w Bourg d’eau we Francji jaki skutek sprawia kilka palów osadzonych w skale, zrozumieją potęgę tego tak prostego przyrządu. Brise-lames jest to połączenie tego, co we Francji nazywają kłosem, zdziebłem (epi), z tem, co w Anglji nazywają się dick (zdrobniale Rychard). Takie łamifale są to, jakby fryzy fortyfikacyjne przeciw burzom. Nie można walczyć z morzem inaczej jak tylko rozdzielając jego siłę.
Tymczasem słońce weszło, zupełnie jasne. Niebo było pogodne, morze spokojne.
Gilliatt pospieszał z robotą, I on był spokojny, ale w jego pośpiechu była niecierpliwość.
Wielkiemi skokami przenosił się z skały na skałę, od zapory do magazynu i od magazynu do zapory. Powracał, ciągnąc za sobą co prędzej to podporę, to podstawę. Pożytek tych ciesielskich zabiegów i przyrządów był widoczny. Gilliatt przewidywał wypadki.
Wielka żelazna sztaba służyła mu za drąg przy podnoszeniu belek.
Robota rosła, jak na drożdżach, jak się to mówi. Kto nie widział przy robocie żołnierzy pontonierów, nie zdoła sobie wystawić tej szybkości.
Wejście wschodnie było jeszcze węższe niż zachodnie; miało zaledwie pięć do sześciu stóp szerokości. Na rękę to było Giliiattowi. Przestszeń, którą należało zamknąć była szczupła, tem silniejszem i prostszem było jej zatarasowanie. Dostateczne tam były bale poprzeczne, niepotrzeba było prostopadłych.
Po umocowaniu pierwszej belki poprzecznej, Gilliatt wszedł na nią i zaczął słuchać.
Huk stał się wyraźniejszym.
Gilliatt kończył budowę. Podparł ją dwoma kotwicznemi drągami Durandy, wpuszczonemi w wyżłobienie belek i przymocowanemi tam sznurami od żaglów, wraz z trzema ich walcami i blokami Wszystko powiązał łańcuchami.
Cała ta budowa była olbrzymią plecionką, utworzoną z poprzecznych belek i podłużnych łańcuchów.
Była to tkanina i budowa zarazem.
Gilliatt wzmacniał wiązanie i dodawał gwoździ gdzie potrzeba. Miał wiele okrągłego żelaza ze szczątków Durandy; mógł więc przysposobić znaczny ich zapas.
Pracując gryzł suchar. Chciało mu się pić, a nie miał co. Kubeł swój wypróżnił jeszcze wczorajszego dnia przy wieczerzy.
Ułożył jeszcze cztery czy pięć belek jedna nad drugą, potem znowu wszedł na nie. Słuchał.
Oddalony gwar ustał. Wszystko milczało.
Morze było spokojne i wspaniałe; warte było wszystkich madrygałów, jakie doń palą mieszczanie, gdy są z niego zadowoleni, — „zwierciadło”, — „jezioro”, — „oliwa”, — „uśmiech”, — „baranek”. — Głęboki błękit nieba, zgadzał się z głęboką zielonością oceanu. Szafir i szmaragd mogły się uwielbiać nawzajem. Ani jednej chmurki w górze, ani odrobiny piany na dole. Pośród tego przepychu wspaniale toczyło się kwietniowe słońce. Trudno o ładniejszą pogodę.
Na krańcu widnokręgu długi czarny szereg morskich ptaków wił się po niebie. Leciały szybko, zmierzały ku ziemi. Zdawało się, że przed czemś uciekają.
Gilliatt znowu się wziął do wznoszenia zapory.
Podniósł ją ile mógł, o ile na to pozwalało wygięcie skał.
Koło południa zdawało mu się, że słońce przypieka więcej niż powinno. Południe, to krytyczna chwila dnia. Gilliatt, stojąc na potężnej zagrodzie, którą kończył budować, począł rozglądać przestworze.
Morze było więcej niż spokojne, było obumarłe. Niebo dokoła było przejrzyste; tylko z niebieskiego stało się białem. Szczególna to była białość. Na zachodzie nad horyzontem znajdowała się mała plamka niemiłego pozoru. Plamka ta stała nieruchomo na jednem miejscu, ale rosła. Wkoło podwodnych skał woda drżała bardzo łagodnie.
Dobrze źrebił Gilliatt, że wybudował zaporę.
Nadchodziła burza.
Otchłań postanowiła stoczyć bitwę.
Niezmiernie jest groźne opóźnienie się wichrów wiejących zwykle podczas porównania dnia z nocą.
Na morzu w takim razie ukazuje się dziwne zjawisko, które możnaby nazwać przybywaniem wichrów z przestworza.
W każdej porze roku, zwłaszcza podczas pełni i nowiu, w chwili, gdy się tego najmniej spodziewać należy, nagle morzem owłada szczególna jakaś spokojność. Ustaje owo cudowne bezustanne kołysanie się jego wód, usypia, w niemoc zapada, jakby wypoczywać chciało po jakiem znużeniu. Wszystkie żeglarskie szmaty, od chorągiewki rybackiej do wojennego sztandaru, zwisają wzdłuż masztów. Śpią bandery admiralskie, królewskie, cesarskie.
Wtem łachmany poczynają leciuchno się poruszać.
Chwila ta dogodna jest do przyglądania się, jeśli niebo jest pochmurne, jak się tworzą plątaniny obłoczne, albo zaczerwienionemu widnokręgowi przy zachodzie słońca.
W nocy, gdy jasny jest księżyc, widać wokoło niego świetlne koło.
Kapitan okrętowy, lub dowódca eskadry, posiadający szklanny burzowskaz nieznanego wynalazcy, przypatruje się przez drobnowidz znajdującemu się w nim płynowi; jeśli podobny do rozpuszczonego cukru, natenczas zabezpieczyć się trzeba przeciw południowemu wiatrowi; a jeżeli płyn osiada w kryształki podobne do gęstej paproci lub sosninki, to przeciw północnemu. W owej to także chwili biedny bretoński lub irlandzki rybak idzie po radę do jednego z tych zagadkowych kamieni zwanych w Bretanji menhir, w Irlandji cruah, na których Rzymianie starożytni, a może złe duchy wyryły tajemniczy kompas, i cofa swą łódź z morza.
A jednak pogoda na niebie i na oceanie trwa ciągle. Poranek wstaje rozpromieniony, a jutrzenka się uśmiecha. Przejęci religijnem uczuciem na ten widok dawni poeci i wieszczkowie, dziwili się, że niektórzy ludzie mogli słońce o obłudę pomawiać: Solem quis dicere falsum audeat?
Co może się zdarzyć, a co zasłonięte jest przed okiem człowieka fatalną nieprzejrzystością rzeczy widomych, dręczy umysł jak groźne widziadło. Najstraszliwszym i najbrudniejszym z widoków, jest widok zamaskowanej otchłani.
Wyrażenie: węgorz pod skałą, znaczące niebezpieczeństwo ukryte, należałoby zmienić na „burza pod ciszą.”
Tak przechodzi kilka godzin, niekiedy dni kilka. Sternicy zwracają swe perspektywy to w jedną to w drugą stronę. Twarze starych marynarzy przybierają poważny wyraz, oczekiwanie tajemnym gniewem ich napełnia.
Nagle daje się słyszeć szmer mętny. W powietrzu toczy się jakaś tajemnicza rozmowa.
A nic nie widać.
Przestworze cięgle jest spokojne.
Jednak gwar rośnie, rozszerza się, ożywia, rozmowa staje się wybitniejszą.
Ktoś jest poza widnokręgiem.
Ktoś! straszliwy wicher.
Wicher — to zgraja tytanów, które nazywamy zawieją.
Nezmierna hałastra ciemnicy!
Indje nazywały ją Marout, Judea Kerubim, Grecja Akwilon. Są to niewidzialne drapieżne ptaki przestworza — Boreasze. Już nadbiegają!
Skąd przybywają? Z niezmiernej przestrzeni. Na rozwinięcie ich żagli potrzeba rozmiarów otchłani. By olbrzymie skrzydła wichrów się rozpostarły, wichry muszą się cofnąć w bezgraniczną pustynię. Atlantyk, ocean Spokojny, te rozległe błękitne przestrzenie, stojące otworem — oto gdzie wichrom dogodnie. Zaciemniają one tamte przestworza i latają w nich stadami. Komandor Pages widział raz na otwartem morzu siedm trąb odrazu. Tam wrą dziko, obmyślają klęski. Burzyć fal spokój, jest przemijającą, a wieczną ich czynnością. Niewiadomo co mogą i co chcą te sfinksy otchłani? Gama był ich Edypem, umiał je zgadywać. W ciemni przestworza wiecznie się poruszającego, ukazują się ich chmurne oblicza. Kto dojrzy ich trupie zarysy na przestrzeni stanowiącej widnokrąg morski, ten czuje się w obecności siły niepohamowanej. Rzekłbyś, że rozum ludzki niepokoi ich i jeżą się przeciw niemu. Rozum jest niezwyciężony, ale żywioł jest niezdobyty. Jak sobie dać radę z niedającą się ująć wszę obecnością? Podmuch przeistacza się w maczugę, potem znowu staje się podmuchem. Druzgotanie jest ich orężem, puklerzem omdlenie. Ich najazd pełen jest wybiegów. Nacierając rozpraszają się, odskakują, zbijają z tropu. Umieją napaść i umknąć, uporczywe są i niedotykalne. Co począć z niemi? Przód okrętu Argonautów wyrzeźbiony z dodońskiego dębu, będący zarazem przodem i sternikiem, przemawiał do nich. Grubijańsko się obeszły z bóstwem-sternikiem. Krzysztof Kolumb, widząc jak zmierzały ku jego statkowi, wstąpił na pokład i czytał im pierwsze wiersze ewangelji świętego Jana. Surcouf je lżył. To halaslra, mawiał. Najpierw strzelał do nich z dział. — W ich ręku dyktatura chaosu.
Chaos do nich należy — i cóż z nim robią? Coś nieubłagalnego. Jama wichrów jest okropniejsza od lwiej jamy. Ileż to trupów pod temi bezdennemi zmarszczkami! Wiatry nielitościwe gnają wielką, ciemną i gorzką masę. Słychać je ciągle, a one same nic nie słuchają; czyny ich podobne do zbrodni. Niewiadomo na kogo rzucają białe pociski piany. Ileż to bezbożnego okrucieństwa w rozbiciu! ile zniewagi dla Opatrzności! zdaje się niekiedy jakby plwały w niebo. Tyrani miejsc nieznanych — Luoghi spaventosi — szeptali weneccy marynarze.
Drżące przestrzenie poddają się ich bezprawiom. Co się dzieje w takiej ich powolności opisać niepodobna. Jakby jaki jeździec szala! śród cieniów; powietrze szumi jak las. Nie widać nic, a słychać tętent konnicy. Jest południe — i nagle nastaje noc; przelatuje tornado; północ — i nagle nastaje dzień; zapala się płyn podbiegunowy. Wichry dmę w odkrotnych ku sobie kierunkach; jest to rodzaj ohydnego tańca: klęska sunie na żywiole. Przeciążona chmura rozłamuje się w środku i spada płatami w morze.
Tam znów rozczerwienione chmury grzmią i połyskują, potem się obłóczą w ponurą zasłonę ciemnicy bo chm ura wypróżniona z piorunu czernieje; jest to węgiel zagasły. Jakby wory deszczu, mgłę siejącego, pękały. Tam ognisty piec — deszcz w nim leje; tu woda — płomień z niej bucha. Białość morza w czasie ulewy świeci nad podziw daleko; widać jak przekształca się gęstwina, w której błądzą jakieś zarysy. Potworne skręty targają chmury. Wyziewy kołują, fale wywijają się; toczą się jak pijane Najady; jak okiem sięgnąć, cała masa wody lita a rozmiękczona jest uruchomiona, a pilnuje miejsca; wszystko zsiniałe, a z tej bladości wyskakują krzyki rozpaczne.
W głębi niedostępnych ciemności drgają wielkie związki cieniów. Czasem napada je paroksyzm. Gwar staje się hałasem, fala bałwanem. Widnokrąg, pokłady faliste jedne na drugich, drżenie bez końca, bezustanne grube pomruki; wytryski łoskotu dziwnie pękające, niby kichające hydry. Nadlatują mroźne podmuchy, a po nich inne ziejące ukropem. Przestrach wszystkiego się spodziewa po hasającem morzu. Niepokój. Udręczenie. Głęboka wód trwoga. Nagle huragan jak zwierzę zaczyna pić ocean; potworne chłeptanie! Woda podnosi się ku niewidzialnej paszczy, bania się tworzy, nabrzmiałość się wydyma to trąba wodna, zwana Prester u starożytnych, stalaktyt u góry, stalagmit u dołu; dwa ostrokręgi w odwrotnem położeniu zetknięte z sobą i kręcąc się na punktach zetknięcia; pocałunek dwóch gór: jednej wznoszącej się z piany i drugiej z chmury zniżającej się ku tamtej; straszne zespolenie się wody z marą. Trąba jest jak słup biblijny, zamroczona we dnie i jaśniejąca w nocy. Piorun milknie przed trąbą, jakby go strach ogarniał.
Rozległy zamęt samotności ma swoją gamę, swe straszliwe crescendo: skraplanie się, wiatr górny, wicher, nawałnica, zamęt, burza, trąba; siedm stron liry wiatrów, siedm nut otchłani. Niebo nabrało szerokości, okrągłości morze — przeleciał wiatr i nic nie pozostało, wszystko przetworzyło się we wściekłą mieszaninę.
Tu niema żartów.
Wiatry biegnę, lecę, opadają, ustają i znowu rozpoczynają, unoszę się, świszczę, ryczą, uśmiechają; szalone, lubieżne, wyuzdane, rozsiadają się wygodnie na popędliwych falach. Ryk ten ma swą harmonię, dźwięk ten całe niebo odbija. Wichry dmą w chmurę, jak mosiężne narzędzia muzyczne, obejmują jak wargami przestrzeń i wygrywają w nieskończoności prometeuszowską fanfarę, pospołu z pomieszanemi odgłosami trąb, piszczeli, ofikleid i trombonów muszlowych. Kto słyszy tę orkiestrę — ten jakby słyszał mitologicznego Pana. Muzyka! — to właśnie przeraża. Siły szatańską rozkiełznane swawolą, nudzę się w swej samotni i robię obławę na okręty. Bez wypoczynku, dzień i noc, w każdej porze roku, pod równikiem i pod biegunami, dźwięczą w swe szalone trąby: pośród rozpadlin między chmurami i falami upędzaję się za rozbiciem. Szczwacze! Bawię się. Psy ich ujadają między skałami i bałwanami. Porządkują chmury i wyrywają je z karbów. Jakby miljonem rąk mieszą niezmierne i gibkie wodne przestworze, niby ciasto.
Wielki zjazd wiatrów na ziemi miewa miejsce około porównania dnia z nocą. W tym czasie waga pomiędzy zwrotnikiem a biegunem kołysze się i olbrzymi ruch powietrzny wylewa swój przypływ na jedno półsferze — a odpływ na drugie. Są zodyakalne znaki uwidomiające to zjawisko: Wagi i Wodnik.
Jest to pora burz.
Morze czeka i milczy.
Czasami niebo nieosobliwie wygląda; bywa sine, wielka ciemna płachta je zalega. Marynarze z niespokojnością spoglądają na to zgniewane oblicze cienia.
Ale czego najwięcej się obawiają, to jego zadowolonego oblicza. Uśmiechnięte niebo podczas porównania dnia z nocą, to łaszcząca się burza. Podczas takiego stanu nieba, amsterdamska Wieża Płaczek zapełniała się kobietami rozpatrującemi widnokrąg.
Gdy spóźnia się wiosenna lub jesienna burza, znaczy to, iż bardziej się skupia. Robi oszczędności, by pustoszyć. Nie należy ufać jej zaległościom. Ango mawiał: Morze, to dobry płatnik.
Gdy oczekiwanie jest zbyt długie, morze zdradza swą niecierpliwość tem większą ciszą. Magnetyczne tylko wytężenie uwidomia się w tem, co możnaby nazwać zapaleniem wody. Z fal występuje jasność. Powietrze elektryczne, woda fosforyczna. Majtkowie czują znużenie. Chwila ta jest szczególnie niebezpieczna dla iron clads (statków żelaznych); ich metalowe pudło może być przyczyną mylnego wskazywania kompasu i przyprawić o zgubę. Zaatlantycki parowiec Yawa zginął takim sposobem.
Dla oswojonych z morzem dziwny jest widok jego w takich chwilach; rzekłbyś, iż pożąda i zarazem obawia się burzy. Natura tak urządziła. Kojarzenia się niektóre, bardzo zresztą pożądane, bywają zrazu w ten sposób przyjmowane. Lwica rozogniona ucieka przed lwem. Tak samo i morze; i ono bywa roznamiętnione. Stąd jego drżenie.
Wielkie małżeńskie gody odbędą się niebawem.
Te gody, jak wesela starożytnych cezarów, obchodzone bywają wytępieniem. Jest to uczta zniszczeniem przyprawiona.
Tymczasem zdaleka z morskiego przestworza, z niedostępnych szerokości, z sinego widnokręgu samotni, z głębi bezgranicznej swobody — przybywają wichry.
Baczność! oto idzie dzieło porównania dnia z nocą.
Burza spiskuje. Stara mitologja przeczuwała nieokreślone osobistości, łączące się z rozprzężoną naturą. Eol umawia się z Boreaszem. Porozumienie żywiołu z żywiołem jest niezbędne. Rozdzielają one między siebie robotę. Trzeba nadać popęd fali, chmurze, napływowi; noc jest sprzymierzeńcem; trzeba ją zużytkować. Są busole, które trzeba zmylić, ognie, które mają być pogaszone, wieże strażnicze, które ciemnicą otoczyć należy, gwiazdy, które ukryć wypada. Niechże się morze do tego przyczyni. Wszelką burzę poprzedza szmer. Poza widnokręgiem słychać szeptanie przed huraganem.
Jest to właśnie to, co słychać w ciemności, w oddaleniu, pośród przerażającej ciszy morskiej.
Gilliatt słyszał straszliwe te szepty. Fosforyczne światło było pierwszą zapowiedzią, owo mruczenie drugą.
Jeżeli istnieje szatan Legion, to niezawodnie jest on wiatrem.
Wiatr jest wieloraki, ale powietrze jedno.
Stąd wynika, że wszelka burza jest mieszaniną; wymaga tego jednolitość powietrza.
Burza obejmuje wszelką otchłań. Ocean cały współdziała wichrom. Ogół sił występuje na linię. Fala, to otchłań na dole — wicher, to otchłań w górze.
Mieć do czynienia z burzą, znaczy to mieć do czynienia z całem morzem i całem niebem.
Messier, marynarz, zamyślony astronom z izdebki w Cluny mawiał: Wiatr przestrzeni jest wszędzie. Nie wierzył on w wiatry uwięzione, nawet na morzach mających granice. Nie istniały dla niego wiatry śródziemne. Mówił, że poznaje je po przechodzie. Twierdził, że tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie Föhn z jeziora konstancyeńskiego, dawny Favoni Lukrecjusza, przelatywał nad paryskim horyzontem; innego dnia Bora z Adrjatyku, innego wirujący Notus, jak utrzymują, zamknięty w Cykladach. Rozróżniał on ich ruchy. Nie przypuszczał, by wiatr południowy, kręcący się między Maltą i Tunisem i takiż wiatr między Korsyką i wyspami Balearskiemi, znajdowały się w niemożności ucieczki. Nie przypuszczał, by wiatry siedziały w klatkach jak niedźwiedzie. Mówił, że „każdy deszcz przybywa od zwrotnika, a każda błyskawica od bieguna”. Rzeczywiście wiatr nasyca się elektrycznością w miejscu, gdzie koło równika przecina się z kołem zodjakalnem. Z pod równika przynosi płynne, z pod bieguna ciekłe.
Wszędobecność — to jest wiatr.
Nie znaczy to wszakże, by nie istniały strefy wietrzne. Niemasz nic gruntowniej udowodnionego, jak powiewy w stałym kierunku: i przyjdzie czas, w którym powszechna żegluga, posługując się powietrznemi statkami, które przez słabość dla greczyzny nazywamy aeroskafami, zużytkuje te główne prądy. Kanalizacja powietrza przez wichry nie ulega zaprzeczeniu; są rzeki wichrów wikęsze i mniejsze, są strumienie wiatrów; tylko odgałęzienia wiatrów tworzą się w odwrotnym kierunku niż rozgałęzienia wody. Tu strumienie wypływają z rzek, a nie wpadają w nie; stąd zamiast skupienia, powstaje rozproszenie.
To właśnie rozproszenie tworzy solidarność wichrów i jedność atmosfery. Jeden atom ruszony z miejsca porusza drugi. Wszystek wiatr porusza się razem. — Do tych głębokich przyczyn nieładu dodać należy nierówności kuli ziemskiej, dziurawiące powietrze wszystkiemi górami, tworzące węzły i skręty w przebiegu wiatru i wszystkich kierunkach, wytwarzając prądy sobie przeciwne. Nieograniczone promieniowanie!
Zjawisko wiatru, to potrącanie się dwóch oceanów o siebie — mknącego oceanu powietrza, zawieszonego nad oceanem drżącej wody.
Niepodzielność nie układa się w przegrody. Niema krat między jedną a drugą falą. Wyspy kanału La Manche czują popchnięcie poczęte na przylądku Dobrej Nadziei. Wszechświatowa marynarka stawia czoło jednemu potworowi. Całe morze jedną jest hydrą; okrywają ją fale jak rybia skóra. Ocean jest to Lewiatan.
Na tę jedność spada niezliczoność.
Na kompasie wichrów znajduje się ich trzydzieści dwa w różnych kierunkach wiejących, ale kierunki te mogą dzielić się nieskończenie. Wiatr uporządkowany według kierunku — to ilość niedająca się obliczyć; uporządkowany według siły — to nieskończoność.
Sam Homer nie podjąłby się wyliczać wszystkich wiatrów.
Prąd biegunowy potrąca prąd równikowy. Jest to połączenie zimna z ciepłem; równowaga zaczyna się przy uderzeniu. Wynika z niego fala wiatru, wydęta, rozproszona i pozazębiana we wszystkich kierunkach w ponure zygzaki, Rozproszony pęd sprawia w czterech głównych stronach horyzontu dziwną rozterkę powietrza.
Są tam wszystkie wycinki busoli: wiatr zwany Golf stream, wyrzucający mnóstwo mgły na Nową Ziemię; wiatr od wybrzeży Peru, z okolic milczącego nieba, pod którem nigdy człowiek nie słyszał grzmotu; wiatr od Nowej Szkocji, zwany Wielki Auk, w którym unosi się Allca inpennis o żłobkowatym dziobie; wicher Żelazny z wód chińskich; wiatr z Mozambiku, rozpraszający indyjskie łodzie i chińskie dżonki; wiatr elektryczny japoński, ryczący jak gong; wiatr afrykański, którego siedziba jest między Stołową a Djablą górą, a który stamtąd się zrywa, wiatr podrównikowy, przelatujący ponad wichrami perjodycznemi i zakreślający linię krzywą, której koniec jest zawsze ku zachodowi zwrócony; wiatr plutoniczny, występujący z kraterów, straszliwy podmuch płomienny; dziwny wiatr właściwy wulkanowi Awy, który zawsze podnosi na północy oliwkową chmurę; jawański mousson, przeciw któremu zbudowane są kazamaty nazwane domami huraganu; wiatr północny z odgałęzieniami zwany przez Anglików bush, to jest z krzakiem; wiatr łukowaty z ciesniny Malacca, nad którym robił spostrzeżenia Horsburgh; potężny wiatr południowo zachodni, zwany w Chili pampera, a w Buenos Ayres robojo, unoszący kondory w przestrzeń daleko od zasadzki, w której ukryty pod świeżo zdartą z wołu skórą, czatuje na nie dziki Indjanin, leżąc nawznak i nogą łuk naciągając; wiatr chemiczny, który jak utrzymuje Lemeny, wytwarza w chmurze piorunowe kamienie; harmattan kafrów, śnieżne zawieje podbiegunowe, które zaprzęgają się do ławic i ciągną wieczne lody; wiatr zatoki bengalskiej dochodzący do Niższego Nowogrodu, żeby wywrócić trójkąt drewnianych baraków, w których mieści się rynek handlowy Azji; wiatr z Kordyllierów, wichrzyciel wielkich fal i wielkich lasów; wiatr z archipelagów australskich, gdzie poszukiwacze miodu wydzierają dzikie roje ukryte pod łodygami liści olbrzymiego drzewa eucalyptus; sirocco, mistral, hurricane, wiatry posuchy, wiatry powodzi, potopowe, gorące, rozrzucające na ulicach Genui pył z równin brazylskich, posłuszne dziennemu obrotowi ziemi i sprzeczne z nim, o których powiedział Herrera: Malo venyo torna contra et sol; idące parami, zgodne w burzeniu, z których jeden psuje to, co zrobił drugi, i stare wiatry, które napadły Kolumba na brzegach Veraguas i te, które przez czterdzieści dni od 21 października do 28 listopada 1520 roku torturowały Magellana płynącego po oceanie Spokojnym; i te, które pozbawiły masztów Armadę i dmuchały na Filipa II. I inne jeszcze. Ale gdzież ich koniec? Wiatry przynoszące ropuchy i szarańczę, pędzące chmury stworzeń przez ocean, dokonywające to, co się nazywa „skokiem wiatru“, a których obowiązkiem jest uzupełnianie rozbicia; te, które jednym podmuchem wywracają całe masztowanie okrętu i zmuszają go do płynięcia dalej w pochyłem położeniu; wiatry budujące obłoki zwane cireum-cumuli i wiatry budujące circum-strati; ciężkie ślepe wiatry deszczem brzemienne, wiatry gradowe, wiatry febry, te, za których zbliżeniem się wrą saliny i pokłady siatki w Kalabrji, te, od których iskrzy się sierść afrykańskich panter, włóczących się po krzakach przylądka żelaznego; te, które występując, potrząsają chmury jak język trigonocefala, straszliwe widłowate błyskawice; te, które przynoszą czarny śnieg. Taką jest armja.
Skały Douvres w chwili, gdy Gilliatt budwał swą łamifalę słyszały ich odległy tętent.
Jak powiedzieliśmy, jeden wiatr to wszystkie wiatry.
Cała horda przybywała.
Z jednej strony ten legjon. —
Z drugiej Gilliatt.
Tajemnicze siły dobrze wybrały chwilę.
Jeżeli traf istnieje, to jest zręczny.
Dopóki krypa była umieszczona w zatoce Człowieka, dopóki maszyna była osadzona wśród szczątków statku, Gilliatt był niezdobyty. Krypa znajdowała się w miejscu bezpiecznem, maszyna była osłonięta; skały Douvres, trzymające maszynę, skazały ją na powolne zniszczenie, ale ochraniały przeciw nagłym wypadkom. W każdym razie coś jeszcze pozostawało Gilliattowi. Maszyna mogła zniszczeć, ale nie on; miał też i krypę do ratunku.
Ale czekać, aż krypa będzie usunięta z miejsca, w którem była niedostępną, pozwolić jej wejść w przesmyk między skałami Douvres, wytrzymać dopóki nie będzie obsaczona; pozwolić Gilliattowi dokonać, co zamierzał; spuścić maszynę i przenieść ją na inny pokład, nie przeszkadzać bynajmniej w tej cudownej pracy, zgadzać się na jej powodzenie — w tem właśnie była zasadzka. Samo to ukazywało zamiar złowrogi, złoczynny podstęp otchłani.
Teraz maszyna, krypa, Gilliatt, razem wszyscy byli w uliczce między skałami — tworzyli jedność. Rozstrzaskać krypę o skały, maszynę puścić na dno, Gilliatta utopić — wszystko to zależało od jednego wysilenia na jeden punkt skierowanego. Wszystko mogło być odrazu skończone w jednym i tym samym czasie, nie rozdzielając, wszystko można było zgruchotać jednym ciosem.
Trudne, bardzo trudne było położenie Gilliatta.
Sfinks, mający wedle marzycieli istnieć w głębi cieniów, zdawał się dawać mu do wyboru:
Zostań, lub: oddal się.
Oddalić się, to szaleństwo — pozostać, to okropność.
Gilliatt wszedł na większą skałę Douvrs.
Stamtąd dokoła widział morze.
Zachód był dziwny — występowała z niego ściana chmur przegradzająca z końca w koniec przestrzeń i podnosząca się od dołu ku zenitowi. Ta ściana prostolinijna, prostopadła, bez żadnej szczeliny na całej swej wysokości, bez żadnego rozdarcia, zdawała się być wybudowaną przy pomocy cyrkla i sznura. Była to chmura podobna do granitu. Brzeg jej zupełnie prostopadły od strony południowej, pochylał się nieco ku północy jak zgięta blacha i przedstawiał falom powierzchnię równi pochyłej. Ta ściana z mgły rozszerzała się i przestawała być równoległą do linji horyzontu, prawie niewidzialnej przy nadchodzącej ciemności. Ta ściana z powietrza wznosiła się całą swoją masą w milczeniu. Ani jednego zakołysania się wody, ani jednej zmarszczki, ani jednej wydatności, przekształcającej się lub zmieniającej miejsce. Ponurą była ta bezwładność wśród ruchu. Słońce blade z poza jakiejś chorobliwej przejrzystości oświetlało te apokaliptyczne zarysy. Chmura zajęła już prawie połowę przestworza. Rzekłbyś, że to jest straszliwa spadzistość otchłani. Było to, jakby wznoszenie się góry cieniów między ziemią a niebem.
Było to rozpościeranie się nocy wśród dnia białego.
Z powietrza tchnęło gorąco jak z pieca; z tej tajemniczej masy buchało jak z łaźni. Niebo, które z błękitnego stało się białe, teraz z białego przeistoczyło się w szare. Wyglądało jak wielki płat łupku. Pod niem morze zaćmione i ołowiane przedstawiało inny płat ogromny. Ani podmuchu, ani fali, ani szmeru. Jak okiem sięgnąć, morze było pustynią. Nigdzie żagla! Ptactwo się skryło.
Zdradą dyszała przestrzeń.
Cień ten zwiększał się nieznacznie.
Ruchoma góra wyziewów, idąca na skały Douvres mogła była zwać się chmurą walki. Podejrzana to chmura! Jakiś zez strzelał na człowieka przez te nawarstwione ciemności.
Przybliżenie się to, przejmowało przerażeniem.
Gilliatt utkwił w chmurę oczy i mruknął przez zęby: chce mi się pić, ty mię napoisz.
Kilka chwil stat nieruchomy, z okiem wlepionem w obłoki jakby mierzył burzę.
Czapkę miał w kieszeni swej opończy; wyjął ją stamtąd i włożył na głowę. Potem wydobył z nory, gdzie tyle czasu sypiał resztę swej odzieży; naciągnął nogawki i kaftan, jak rycerz przywdziewający zbroję przed bitwę. Wiemy, że nie miał już trzewików, ale bose jego nogi zahartowały się na skałach.
Po uzupełnieniu tego wojennego przyboru, spojrzał na swoją łamifalę, żywo pochwycił węzłowaty sznur, spuścił się po nim z płaszczyzny Douvres, stanął na skałach dolnych i pobiegł do swego magazynu. W kilka chwil potem był już u dzieła. Szeroka, niema chmura mogła słyszeć uderzenia jego młota. Co robił Gilliatt? Z pozostałych gwoździ, sznurów i belek budował od wschodniej strony przesmyku drugą przegrodę w odległości do dwunastu stóp poza pierwszą.
Cisza była ciągle głęboka. Źdźbła trawy w szczelinach skał ani drgnęły.
Wtem słońce nagle znikło. Gilliatt podniósł głowę.
Wznosząca się chmura dosięgła słońca. Było to jakby zagaszenie dnia, na którego miejscu został odbłysk mętny i blady.
Ściana chmurna zmieniła pozór. Już nie miała tej poprzedniej jednolitości. Namarszczyła się poziomo, dosięgnąwszy zenitu i zwisła na resztę nieba. Miała teraz piętra. Pokłady burzy narysowały się w niej jak w przecięciu przekopu. Można było rozróżnić pokłady deszczu i gradu. Nie było wcale błyskawicy, ale okropna rozproszona jasność; okropna, gdyż pojęcie okropności ma coś wspólnego z pojęciem światła. Słychać było nieokreślony oddech burzy. Milczenie to drżało tajemnie. Gilliatt, także milczący, patrzał, jak nad głową jego tłoczyły się te masy mgły i jak się przetwarzały szkaradne chmury. Nad widnokręgiem ciążyła i rozpościerała się wstęga barwy popielatej, a na zenicie wstęga ołowianego koloru; sine łachmany zwieszały się z chmur górnych na mgłę na dole. Cały środek, stanowiący ścianę chmur, był blady, mleczny, mętny, ponury, nieokreślony. Wązka biaława poprzeczna chmura, nie wiedzieć skąd przybyła, przecinała ukośnie od północy ku południowi wysoką ciemną ścianę. Jeden z końców tej chmury wlókł się po morzu. W miejscu gdzie dotykał mącąc fale, widać było w ciemności stłumiony czerwony wyziew. Pod długą, bladą chmurą małe chmurki, bardzo niskie, zupełnie czarne, przelatywały w odwrotnych do siebie kierunkach, jakby nie wiedziały co począć. Potężna chmuro w głębi rosła ze wszystkich stron odrazu, powiększała ciemność, roztaczając swą żałobną przewagę. Tylko jeszcze na wschodzie poza Gilliattem widać było mały przedsionek jasnego nieba, a i ten się zamykał. Choć nie było czuć żadnego tchnienia wiatru, jednak przeleciał przez powietrze jakiś szczególny szarawy puch, rozproszony, rozdrobiony, jakby z jakiego olbrzymiego ptaka oskubanego poza tą ciemną ścianą. Utworzył się czarny, gęsty sufit dotykający morza na krańcu widnokręgu i zapadający w nie wśród nocnej ciemności. Coś się zbliżało. Czuć było, że to coś wielkiego, ciężkiego, dzikiego. Ciemność gęstniała. — Wtem zahuczał grzmot potężny.
Gilliatt uczuł wstrząśnienie. Jest coś sennego w gromie. Grubijańska ta rzeczywistość w krainach marzeń ma w sobie coś wprawiającego w osłupienie. Zdaje się, że słyszysz upadający jakiś sprzęt w komnacie olbrzymów.
Był huk, ale nie było elektrycznego błysku — jakby ten piorun był czarny. Znowu nastała cisza; pewien rodzaj przerwy, jak gdy się zajmuje stanowisko. Potem ukazały się zwolna jedna po drugiej wielkie bezkształtne błyskawice. Błyskawice te były nieme. Żadnego huku. Za każdym połyskiem wszystko się rozświetlało. Ściana chmur była teraz jaskinią — miała sklepienia i arkady. Widać tam było zarysy olbrzymich głów, wyciągnięte szyje, słonie z wieżami na grzbietach ukazywały się i nikły. Słup mgły prosty, okrągły i czarny z białą parą u szczytu, naśladował komin olbrzymiego i zatopionego parowego statku, który pod wodą rozpalał ogień i dymił. Płachty chmur falowały. Zdało się, że widzisz fałdy chorągwi. Pośrodku, pod czerwonym pokładem zagnieżdżał się nieruchomy związek gęstej mgły, bezwładny, nieprzenikliwy dla iskier elektrycznych — rodzaj szkaradnego płodu w łonie burzy.
Wtem Gilliatt poczuł podmuch, dotykający jego włosów. Trzy czy cztery wielkie krople deszczu rozbiły się tuż obok niego o skałę. Potem nastąpiło drugie uderzenie piorunu. Wiatr się zerwał.
Ciemnicy przebrało się cierpliwośći! pierwsze uderzenie piorunu wzruszyło morze, drugie rozszczepiło ścianę od góry do dołu; zrobił się w niej otwór i lunął przezeń wszystek deszcz zawieszony w powietrzu. Szpara stała się rozwartą paszczą, pełną deszczu; burza nią się chlusnęła.
Chwila była straszliwa.
Ulewa, huragan, pioruny, błyskawice, fale do obłoków skaczące, piana, huk, szalone kurcze, krzyki, ryk, świst — wszystko razem. Potwory spuszczone z łańcucha.
Wiatr dął jak grom. Deszcz nie padał, ale zapadał się.
Nie mogło być groźniejszego niebezpieczeństwa dla biednego człeka, osadzonego jak Gilliatt z przeciążoną łodzią między skałami na otwartem morzu. Niebezpieczeństwo przypływu morza, nad którem Gilliatt odniósł zwycięstwo było niczem wobec niebezpieczeństwa, którem groziła burza. Oto jakie było jego położenie!
Gilliatt, dokoła którego były same przepaście, w ostatniej chwili i wobec najwyższego niebezpieczeństwa rozwinął głęboką strategję. Obrał on sobie punkt oparcia pośród samego nieprzyjaciela przybrał na wspólnika opokę. Skała Douvres, przedtem jego przeciwniczka, była teraz jego sekundantem w tym niezmiernym pojedynku. Gilliatt wziął ją pod swoje rozkazy. Z tego grobu zrobił sobie twierdzę. Oszańcował się w tej straszliwej skalistej ruderze. Był tam obsaczony, ale i obmurowany. Był, że tak powiemy przyparty plecami do skały z twarzą zwróconą do huraganu. Zatarasował cieśninę, tę ulicę fal. Była to zresztą jedyna rzecz do zrobienia. Może despota opamięta się, gdy go zatarasują. Krypę można było uważać za zabezpieczoną prawie z trzech stron. Szczelnie między dwiema wewnętrznemi ścianami skał zaciśnięta, osadzona na dwóch kotwicach, osłonięta była od północy mniejszą skałą Douvres, od południa większą; tem i dziko sterczącemi stropami, nawykłemi więcej do rozbijania, aniżeli do bronienia statków. Od wschodu znajdowała się pod opieką belek powiązanych i przybitych do skał — zapory wypróbowanej, która zdołała się ostać przeciw silnemu przypływowi na otwartem morzu — prawdziwej bramy cytadeli, której za drzwi służyły same skały Douvres. Z tej strony nie było czego się obawiać. Niebezpieczeństwo zagrażało od zachodu.
Od zachodu znajdowała się tylko łamifala. — Narząd ten do rozkruszania fal wymaga najmniej dwóch przedziałów; Gilliatt miał czas na zrobienie jednego tylko. Drugi budował już wobec burzy.
Na szczęście wiatr przybywał od północo-zachodu. Morze bywa niekiedy niezręczne. Wiatr ten nie wiele działał na skały Douvres. Uderzał o nie ukośnie i ani z jednej ani z drugiej strony nie wpędzał fal do cieśniny; zamiast wpadać na ulicę uderzał o ścianę Burza źle zaatakowała.
Ale napady burzy idą po krzywej linji — trzeba było spodziewać się nagłego obrotu. Jeśliby zwrot ten nastąpił od wschodu pierwej, aniżeli zbudowany zostanie drugi przedział tamy, natenczas niebezpieczeństwo byłoby wielkie. Burza w takim razie opanowałaby ulicę między skałami i wszysiko byłoby stracone.
Szaleństwo burzy wzrastało. Wszelka burza jest to uderzenie po uderzeniu. W tem leży jej siła — i w tem również błąd. Ponieważ jest wściekła, daje więc przewagę rozumowi, i człowiek broni się; ale pod jakim naciskiem! Nic potworniejszego. Ni wypoczynku, ni przerwy, rozejmu, chwili dla zaczerpnięcia oddechu. Jest jakaś nikczemność w tem marnotrawstwie sił niewyczerpanych. Czuć, że to nieskończoności dmą płuca.
Cały ogrom bezmierny hałaśliwie rzucił się na skałę Douvres. Słychać było niezliczone głosy. Któż tak krzyczy? Starożytny przestrach paniczny panuje.
Chwilami zdawało się, że to przemawia, jak gdyby ktoś wydawał rozkazy. Potem hałas, głosy trąb, dziwne tupanie i ten wielki majestatyczny ryk, który marynarze nazywają pobudką oceanu. Nieokreślony i niknący wir wiatru świstał, wykręcając wodę; fale, przybierające przy tych obrotach postać kręgów, uderzały o podwodne skały, jak olbrzymie płaskie kamienie, ciskane przez niewidzialnych atletów. Ogromna piana strzępiła wszystkie skały. U góry potoki, u dołu ślina. Obok tego ryk groźny. Żaden odgłos ludzki, ni zwierzęcy nie zdoła dać wyobrażenia o tym trzasku, towarzyszącym wzburzonemu morzu. Chmura biła ogniem działowym, grad sypał kartaczami, fala szła do szturmu. Jedne punkta zdawały się być nieruchome, na innych wicher przechodził dwadzieścia sążni w sekundzie. Morze, jak okiem sięgnąć, było białe; dziesięć mil spienionej wody napełniało widnokrąg. Ogniste wrota roztwierały się. Chmury niektóre jakby się paliły; z leżących, jak się zdawało, na stosie czerwonych obłoków, niby głowni rozżarzonych, wznosił się jakby tuman dymu. Pływające kształty potrącały się i mieszały, jedne drugie przetwarzając. Woda ściekała w nieobliczonej ilości. Słychać było plutonowy ogień na firmamencie. Pośrodku sklepienia cieniów znajdował się jakby wielki wywrócony kosz; z niego wypadały w nieładzie trąby, grad, chmury, purpura, fosfór, noc, światło, gromy, huk. Straszliwe są te wywnętrzania się otchłani.
Gilliatt zdawał się nie zwracać na nie uwagi, głowę miał pochyloną nad robotą. Druga przegroda poczynała się wznosić. Na każde uderzenie pioruna odpowiadał uderzeniem młota. Słychać to było, jak dawanie taktu pośród wrzenia chaosu. Głowę miał obnażoną — wicher zerwał mu czapkę.
Paliło go pragnienie — pewnie miał gorączkę. Kałuże deszczu potworzyły się dokoła niego w otworach skał. Od czasu do czasu zaczerpywał dłonią wody i pił. Potem, nawet nie patrząc, co się dzieje z burzą, brał się znów do roboty.
Wszystko mogło zależeć od jednej chwili. Wiedział, co go czekało, jeśli tamy na czas nie skończy. Pocóż tracić czas na przyglądaniu się coraz bliższej postaci śmierci?
Wszystko wrzało z trzaskiem i hałasem dokoła niego, piorun zdawał się niekiedy zstępywać po schodkach. Elektryczne wstrzęśnienia wznawiały się bezustannie w jednych i tych samych punktach na skałach, zapewne tam, gdzie były żyły diorytu.
Grad padał kawałami nieraz jak pięść wielkiemi.
Gilliatt musiał coraz strząsać swą opończę, wyrzucać z kieszeni kawały lodu.
Teraz burza wrzała od zachodu, uderzając o zaporę między dwiema skałami; ale Gilliatt ufał tej zaporze i miał słuszność. Urządzona z wielkiego kawała przodu Durandy z łatwością wytrzymywała ona uderzenia fal; bo elastyczność jest oporem. Z wyrachowań Stephensona płynie zasada, że przeciw falom, które same są elastyczne, sztuki drzewa odpowiednich rozmiarów, połączone ze sobą i dopasowane w pewien sposób, lepszą są tarczą, niż breackswater murowane. Zapora między skałami Douvres odpowiadała tym warunkom; tak zresztą była dowcipnie przymocowaną, że fala, uderzając na nią z góry, działała jak młot, wbijający gwóźdź, przypierając ją jeszcze silniej do skały. By zburzyć tę zaporę, trzeba było wywrócić skały Douvres. I rzeczywiście wiatr nie był w stanie nic tu zrobić, wyjąwszy, że po nad zaporą ciskał niekiedy pianę na krypę. Z tej strony, dzięki zaporze, burza musiała poprzestać na plwaniu. Gilliatt odwrócił się tyłem do tych wysileń. Czuł on, że tam daremnie zawziętość się szamocze.
Kłęby piany, latające we wszystkich kierunkach, były podobne do pęków wełny. Rozległa i roznamiętniona woda, zatapiała skały, wskakiwała na nie, wychodziła z mas granitowych przez wązkie rozpadliny, rodzaj paszcz niewysychających, zmienionych podczas tego potopu w spokojne źródliska; srebrzyste nitki spuszczały się wdzięcznie z tych otworów do morza.
Zapora posiłkowa od strony wschodniej była na ukończeniu. Jeszcze kilka węzłów ze sznurów z łańcucha a i ta przegroda także będzie mogła wystąpić do walki.
Wtem powstała wielka jasność, deszcz ustał, chmury się rozproszyły, wiatr zmienił kierunek, niby wielkie okno zamierzchłe roztworzyło się w górze i błyskawice zgasły, jakby już był koniec. Był to początek.
Wiatr skręcił od południo-zachodu ku północo-wschodowi.
Burza zamierzała rozpocząć z nowym zastępem huraganów. Wiatr północny wystąpił do gwałtownego ataku. Niebezpieczne to wznowienie napadu zwie się u marynarzy koziołkiem. Wiatr południowy ma w sobie więcej wilgoci, wiatr północny więcej piorunów.
Napad szedł teraz od wschodu i uderzyć miał w stronę słabą.
Na ten raz Gilliatt oderwał się od roboty i spojrzał.
Stanął na wydatnej części skały prostopadłej, po za drugą zaporą, prawie ukończoną. Gdyby pierwsze przęsło zostało porwane, rozbiłoby sobą drugie jeszcze nieumocowane należycie i zgniotłoby Gilliatta. W miejscu gdzie był, zostałby rozmiażdżony pierwej, nimby mógł dostrzedz jak krypa, maszyna i cała jego robota przepada w otchłani. Takie było położenie. Gilliatt je przyjął i nieustraszony! rad mu był.
Całą jego nadzieją w tem rozbiciu się była śmierć — śmierć natychmiastowa była mu potrzebną. Niechby zginął pierwszy — maszyna bowiem była dlań osobą. Lewą ręką odgarnął włosy deszczem nasunięte mu na oczy, całą pięścią zacisnął młot swój kochany, ciało w tył poddał i jakby sam grożąc — czekał.
Niedługo czekał.
Piorun dał znak — zwarł się blady otwór w zenicie, lunął kłąb deszczu; wszystko znów zciemniało, tylko błyskawice świeciły. Sunął napad straszliwy.
Potężny bałwan widzialny raz po raz przy błyskawicach, podniósł się na wschodzie poza opoką Człowieka. Podobny on był do grubego zwoju szkła. Modry był, bez piany, i przegradzał całe morze. Postępował ku zaporze; przybliżając się wydymał; był to jakiś szeroki walec ciemności, toczący się po oceanie. Grom głucho huczał.
Wał dotarł do opoki Człowieka, przełamał się na niej na dwoje i posunął dalej. Dwa odłamy, połączywszy się tworzyły tylko jednę górę wody, która zmieniwszy swój dotychczasowy równoległy kierunek względem zapory, stanęła prostopadle — przybrała kształt belki.
Ten taran rzucił się na zaporę. Zaryczało uderzenie, piana objęła wszystko.
Kto nie widział, ten sobie nie zdoła wystawić tej lawiny śnieżnej, w którą się morze obłóczy, która chłonie skały na sto przeszło stóp wysokie, jak wielki Anderlo na wyspie Guernesey i Pinacle Jerseyski. Przy Najświętszej Pannie madagaskarskiej przeskakuje ono szczyt Tintinque.
Chmura wody zatopiła wszystko na chwil kilka. Widać było tylko wściekły tłok piany — tuman niezmierny, biały całun, wijący się dokoła grobu; wytępienie pracowało pod tą mięszaniną trzasku i burzy.
Rozwiała się piana. Gilliatt stał.
Wytrzymała zapora. Nie pękł ani jeden łańcuch, ani jeden gwóźdź nie wypadł. Ta próba wykazała dwie zalety tamy: giętkość plecionki i moc muru. Wał wody rozprysnął się o nią deszczem.
Spływająca piana, ślizgając się wzdłuż zygzaków cieśniny nikła przy krypie.
Człowiek, który nałożył ten kaganiec oceanowi, nie spoczął.
Szczęście jego, że burza błądziła czas niejaki. Zawzięte fale zniżyły się do podnóża skały. Była to chwila ich wypoczynku. Gilliatt skorzystał z niej dla uzupełnienia tylnej zapory.
Na takim znoju dzień przeszedł. Burza ciągle powtarzała swe napady na skałę z gronową uroczystością. Urna wody i druga ognia, ukryte w chmurach zionęły, ale się nie wypróżniły. Górne i dolne falowanie wiatru podobne było do poruszeń smoka.
Noc nadeszła, a nie było znać tego, była już i przedtem.
Zresztą nie była to ciemność zupełna. Burze oświetlane i oślepiane błyskawicami, mają kondygnacje widzialne i niewidzialne. Wszystko jest białe, potem wszystko czarne. Jesteś świadkiem zjawiania się widziadeł i powrotu ciemności.
Warstwa fosforu czerwona czerwienią zorzy północnej, kołysała się jak szmata płomienia poza chmur gęstwiną. Stąd rozległa bladość. Połyskiwała deszczowa opona.
Jasność ta dopomagała Gilliattowi i kierowała nim. Raz zwrócił się on ku błyskawicy i powiedział: poświeć mi trochę!
Przy tem świetle zdołał podnieść zaporę tylną wyżej od przedniej. Tym sposobem tama była prawie zupełnie wykończona. Gdy Gilliatt umocowywał główną belkę dodatkowemi linami, wiatr dmuchnął mu prosto w twarz; podniósł głowę — wiatr nagle zmienił się w północno-wschodni. Szturm do cieśniny od strony wschodniej rozpoczął się na nowo, Gilliatt rzucił wzrokiem na morze.
Zapora jeszcze raz miała wytrzymać natarcie. Morze ponownie miało uderzyć.
Pierwsza fala powaliła się u stóp zapory, za nią druga, potem inna i znowu inna — pięć ich czy sześć, tłumnie idących prawie razem. Za niemi szła ostatnia — okropna.
Ta ostatnia, jakby zbiorowy wszystkich potęg wyraz, miała niejako żywej istoty postać. Nietrudno było wystawić sobie w tych wydęciach i tej przejrzystości jakieś niby słuchy i płetwy. I ta postać spłaszczyła się i rozgniotła o zaporę. Jej kształt, prawie zwierzęcy poszarpał się na tryski. Było to jakby rozmiażdżenie hydry o te odłamy drzewa i kamienie. Umierający wał pustoszył — fala zdawała się wspinać i kąsać. Głębokie wstrząśnienie poruszyło skałę. Łączył się do tego ryk zwierzęcy. Piana podobna była do śliny Lewiatana.
Gdy opadła, okazało się spustoszenie. Ostatni ten szturm napędził roboty. Tym razem zapora ucierpiała. Długa ciężka belka wyrwana z przedniej przegrody, rzucona została przez przegrodę tylną na prostopadłą skałę wybraną tymczasowo przez Gilliatta na wojenny posterunek. Na szczęście nie znajdował się on tam. Odrazu byłby zabity.
Słup upadł w szczególny sposób — nie odbił się co uratowało Gilliatta od odskoków i uderzeń słupa. Był mu nawet użyteczny w inny sposób, jak zobaczymy później.
Między wystającą skałą, a wewnętrzną ścianą cieśniny znajdował się wielki roztwór, wielka rozpadlina, podobna do nacięcia siekierą albo rowu w klinie. Jeden koniec bała wyrzuconego falą w powietrze, upadając wsunął się w to nacięcie i rozszerzył je nieco.
Gilliattowi przyszło do głowy, żeby obciążyć drugi koniec.
Bal ujęty za jeden koniec rozpadliną skały, którą powiększył, sterczał z niej prosto, jak wyciągnięta ręka. Ręka ta wyciągała się równoległe do wewnętrznej ściany cieśniny, a drugi wolny koniec bala oddalał się od tego punktu oparcia na ośmnaście do dwudziestu celów. Dobra odległość dla zrobienia wysiłku.
Gilliatt przyparł się do skały nogami, kolanami i pięściami, a barkami wsparł potężny lewar. Bal był długi, co zwiększało siłę prężenia. Skała była już wstrząśnięta, a jednak Gilliatt musiał wysilać się po czterykroć. Pot strumieniem lał się z niego. Czwarte wysilenie było szalone. W skale dał się słyszeć trzask, rozpadlina przedłużyła się i rozwarła jak szczęka; ciężka oderwana skała wpadła w wązki przesmyk cieśniny ze straszliwym hukiem, jakby odpowiedzią na uderzenia piorunów.
Upadła jak należy, jeżeli można użyć tego wyrażenia, to jest nie rozbiła się.
Wystawmy sobie olbrzymi kamień druidyczny rzucony całą bryłą.
Bal-dźwignia poleciał za skałą i Gilliiatt, idąc za tym pędem tylko co sam nie upadł.
W tem miejscu dno było zawalone drobnemi kamieniami i mało znajdowało się wody. Bryła, plusnąwszy pianą, która obryzgała Gilliatta, uwięzła między dwiema wielkiemi równoległemi ścianami cieśniny i utworzyła ścianę poprzeczną, rodzaj łącznika między dwoma urwiskami. Dotykała ich swemi dwoma końcami. Była za długą — stąd szczyt jej z miękkiej skały utworzony, rozkruszył się od uderzenia. W skutek tego upadku utworzyła się szczególna ślepa ulica, którą dziś jeszcze można oglądać. Poza tą kamienną zaporą woda jest prawie zawsze spokojna.
Był to wał jeszcze bardziej niezdobyty, aniżeli przednia część Durandy osadzona między dwiema skałami Douvres.
Wał ten zjawił się w samą porę.
Natarczywość morza nie ustawała. Fala wstrzymywana zawadą nabierała uporu. Pierwsza przegroda uszkodzona poczęła się rozsuwać. Jedna sztuka oderwana od takiej tamy jest wielkiem jej uszkodzeniem. Rozszerzenie otworu staje się nieuniknionem i niema środka, by temu natychmiast zapobiedz. Fala porwałaby robotnika.
Elektryczny wybuch oświetlił skałę, Gilliatt dojrzał szkody w tamie; belki były rozrzucone, końce lin i łańcuchów kołysały się od wiatru, rozdarcie było w samym środku budowy. Druga zapora nie była jeszcze naruszona.
Kamienna bryła tak potężnie rzucona przez Gilliatta w przestrzeń poza przegrodami, stanowiła najsilniejszą zaporę, ale miała jedną wadę: była za niska. Uderzenia fal nie zdołałyby jej przełamać, ale fale mogły ją przeskoczyć.
Nie było co myśleć o jej podwyższeniu. Zdałoby się nawalić na nią odłamów skał; ale jak je oderwać, jak przyciągnąć, jak podnieść, jak ustawić jeden na drugim, jak umocować? Buduje się z drzewa, ale nie ze skał.
Gilliatt nie był Enceladem.
Niepokoiło go małe wzniesienie tego granitowego międzymorza.
Wada ta wkrótce dała się uczuć. Wiatry nie odstąpiły już od zasieku; zdawały się więcej niż zawzięte, bo gorliwe. Słychać było jakby tupanie po tej zwalonej budowie.
Wtem kloc drzewa oderwany od wiązania, przeleciał poza drugą przegrodę i spadł w cieśninę, gdzie go pochwyciła woda i uniosła w załamy uliczki. Gilliatt stracił go z oczu. Być może, iż ten kawał belki uderzy o krypę. Na szczęście, pomiędzy skatami woda zewsząd zamknięta, zaledwie uczuwała zewnętrzne wzburzenie. Nurt był słaby i uderzenie nie mogło być silne. Zresztą Gilliatt nie miał czasu zajmować się tem uszkodzeniem, choćby się i zdarzyło. Wszystkie niebezpieczeństwa waliły się odrazu, burza ześrodkowywała się na słabym punkcie, groźba stała przed nim.
Przez chwilę panowała głęboka ciemność — błyskawice ustały. Złowrogie wspólnictwo! Chmury i fale tworzyły jedność. Głucho zahuczało.
Po tym huku nastąpił trzask.
Gilliatt wyciągnął głowę. Krata, stanowiąca czoło zapory była wyrwana; widać było końce belek wyskakujące z wody. Morze posługiwało się pierwszą zaporą, by zrobić wyłom w drugiej.
Gilliatt uczuł to, coby uczuł dowódca na widok odwrotu swych przednich straży.
Drugi szereg belek oparł się uderzeniom. Tylne wiązanie było mocne i podparte. Ale przełamane przęsło było ciężkie i na łasce fal, które je gnały i cofały; pozostałe wiązania nie dozwalały mu rozpaść się i utrzymywały je w całej masie; przymioty, jakie mu Gilliatt nadał jako przyrządowi obronnemu, zmieniły się teraz na doskonałe siły burzące — z puklerza stały się maszyną. Co więcej, przełamy jeżyły się na niem, końce belek sterczały ze wszystkich stron, okrywając je jakby zębami, ostrogami. Burza nie mogła znaleźć sobie straszliwszego, lepiej tłukącego tarana.
Był to pocisk, a morze było kuszą.
Uderzenia następowały po sobie z rozpaczną regularnością. Gilliatt zamyślony przed temi drzwiami, które sam zatarasował, słyszał to stukanie śmierci, pragnącej się wedrzeć.
Z goryczą pomyślał sobie, że gdyby nie ten komin maszyny, tak nieszczęśliwie zatrzymany pośród szczątków Durandy, byłby już o tym czasie, a nawet od rana w Guernesey; krypa z maszyną uratowaną stałaby w bezpiecznym porcie.
Stało się, czego się obawiał. Zapora pękła z trzaskiem do chrapnięcia podobnym. Cała przegroda odrazu zgruchotana i splatana, wpadłszy w nurt uderzyła o kamienną zaporę, jak chaos o górę i zatrzymała się na niej. Było to już nie więcej jak bezkształtna kupa belek dostępna falom, ale rozbijająca jeszcze. Zwyciężona konała bohatersko. Morze ja zgruchotało, ona rozbijała morze. Choć wywrócona, była jeszcze w pewnej mierze skuteczną. Przytrzymywała ją jakby za nogi skała tworząca przegrodę, — przeszkodę niepodobną do usunięcia. Cieśnina, jak już powiedzieliśmy, była bardzo wąską w tem miejscu; zwycięski wiatr wpakował całą zaporę rozbitą i pomieszaną w to wąskie przejście Sama siła popchnięcia, naciskając masę i wbijając jej rozłamy jeden za drugim, zbudowała z tych szczątków mocną przegrodę. Było to zburzone i niewzruszone. Wyrwało się kilka tylko kawałków drzewa. Fale je rozproszyły. Jeden przeleciał tuż koło Gilliatta, aż poczuł wiatr od jego pędu na swem czole.
Ale kilka wałów, tych wałów, które podczas burzy powracają z niewzruszoną niczem perjodycznością, przeskakiwało ponad zwaliskami przegrody. Spadały one w cieśninę i pomimo załamań uliczki podrzucały w niej wodę. Fale w cieśninie poczęły poruszać się gniewnie. Znać było zdradliwy pocałunek wody na skałę składany!
Jakiego teraz użyć sposobu, by wiatr nie dosigęnął krypy?
Wiatr wkrótceby mógł wzburzyć całą wodę wewnątrz cieśniny; po kilku uderzeniach rozbiłaby się krypa, maszyna poszłaby na dno.
Gilliatt myślał o tem ze drżeniem.
Ale wcale się nie zmieszał. Niepodobieństwem było pokonać jego duszę.
Huragan miał teraz przejście i wściekle się wciskał pomiędzy dwie ściany cieśniny.
Wtem niedaleko od Gilliatta z tyłu za nim dał się słyszeć przedłużony trzask w cieśninie, straszniejszy nad wszystko, co Gilliatt słyszał dotąd.
Było to w stronie krypy.
Coś złowróżbnego tam zaszło.
Gilliatt pobiegł w tę stronę.
Od wschodniej strony cieśniny, gdzie się znajdował, nie mógł widzieć krypy z powodu zakrętów uliczki. Na ostatnim zwrocie zatrzymał się i czekał na błyskawicę.
Błyskawica przyszła oświecić mu położenie.
Na uderzenie morza we wschodnią część cieśniny odpowiedziało uderzenie wiatru na część jej zachodnią. Można było dostrzec co się stało.
Krypa nie doznała uszkodzenia widocznego, dobrze osadzona na kotwicach, niełatwo mogła szwankować; ale tułów Durandy był w niebezpieczeństwie.
Ruina ta wystawiona była całą swą powierzchnią na działanie burzy. Cała była ponad wodą, na powietrzu. Utwór wyrąbany w niej przez Gilliatta dla wydobycia maszyny, jeszcze więcej osłabił pudło. Belka w dnie była rozrąbana. Złamana była kolumna pacierzowa w szkielecie.
Huragan zadął w niego.
Nie trzeba było więcej. Podłoga pokładu wygięta się jak rozłożona książka. Rozczłonkowanie zostało dokonane. Jego to właśnie odgłos przecisnął się przez burzę do uszu Gilliatta.
Gdy się posunął bliżej, poznał, że niepodobieństwem prawie było zaradzić złemu.
Zrobione przezeń czworokątne wycięcie stało się raną, wiatr zrobił z niego wyłom; poprzeczna ta szpara rozdzielała pudło na dwoje. Część tylna, znajdująca się obok krypy, trzymała się mocno ujęta skałami. Część przednia, ku której zwrócony był Gilliatt, zwisła. Przełamanie dopóki się trzyma, jest jak zawiasa. Cała maszyna kołysała się na tym przełamie; wiatr potrząsał nią ze straszliwym skrzypem.
Na szczęście krypa nie znajdowała się pod spodem.
Ale kołysanie to wstrząsało drugą połowę tułowia jeszcze otoczoną i nieruchomą między dwiema skałami Douvres. Od wstrząsania do wyrwania niedaleko. Pod naciskiem wiatru część nadwyrężona mogła nagle pociągnąć drugą, dotykającą prawie do krypy, a w takim razie wszystko, krypa i maszyna zatonąćby musiało.
Gilliatt widział to jasno.
Byłaby to klęska.
Jak ją odwrócić?
Poszedł do swego arsenału i wziął siekierę.
Młot zrobił swoje, teraz na topór przyszła kolej.
Gilliatt wszedł na tułów. Stanął na tej części podłogi, która się nie ugięła jeszcze i pochylony nad przepaścią między dwiema skałami, począł odcinak do reszty belki przełamane i części wiszące złączone jeszcze z tułowiem.
Dokonać rozdzielenia dwóch ułamków tułowia wyswobodzić połowę mocno się trzymującą, wrzucie w morze to co wiatr podchwytywał, dopomóc burzy — takie było zadanie. Zadanie niebezpieczne raczej niż trudne. Wisząca część tułowia odrywana wiatrem i własnym ciężarem, trzymała się w kilku tylko miejscach. Cały tułów podobny był do dyptyku, którego jedno skrzydło napół oderwane, uderzało o drugie. Pięć czy sześć tylko sztuk drzewa spójnego, zgiętych i potrzaskanych lecz nie odłamanych, trzymało się jeszcze. Zgięcia te skupiały i rozszerzały się przy każdym ruchu wiatru, i topór miał tylko tyle do zrobienia, by, że tak powiemy, dopomóc wiatrowi. Ta niewielka ilość wiazań ułatwiających robotę, czyniła ją zarazem niebezpieczną. Wszystko mogło runąć pod Gilliattem.
Burza była w najsilniejszym paroksyzmie. Dotąd była straszną, teraz stała się przerażającą. Konwulsja morza opanowały niebo. Dotąd chmura była samowładną, zdawało się, iż wykonywała co chciała; nadawała popęd, udzielała szału falom, zachowując przytem sama jakaś złowróżbną pogodę. Na dole była rozpacz, na górze gniew. Niebo jest podmuchem, ocean tylko pianą. Stąd przewaga wichru. Huragan to genjusz. Stał się on tylko wichrem. Było to zaślepienie wytwarzające noc. W burzach są chwile bezrozumne; jest to dla nich czemś w rodzaju uderzenia na mózg. Otchłań sama nie wie co robi. Miota pioruny po omacku. Nic straszliwszego. Ohydna to godzina. — Drżenie skały doszło do najwyższego stopnia. Wszelka burza ma pewne tajemnicze zastanowienie, ale go traci w tej chwili. Jest to zła strona burzy. W owej chwili, wiatr, mawiał Tomasz Fuller, jest wściekłym warjatem. W takich to chwilach odbywa się w burzy owa ciągła wydajność elektryczności, którą Piddington nazywa kaskadą błyskawic. W takich to chwilach na najczarniejsze} z chmur ukazuje się niewiedzieć na co, dla szpiegowania wszechświatowego szału, ten krąg niebieskiego światła, który starzy hiszpańscy marynarze nazywali okiem burzy; el ojo de temptstad. To ponure oko właśnie było nad Gilliattem.
I Gilliatt patrzył na chmury i on teraz podniósł głowę. Po każdem uderzeniu toporem prostował się dumnie. Był już, lub zdawał się być blisko zguby, bo go duma nie opanowała. Czy rozpaczał? Nie. Wobec najwyższego rozwścieczenia się oceanu trzymał się równie bacznie jak śmiało. Tam tylko nogą stanął na szczątkach statku, gdzie bezpiecznie. Narażał się i oszczędzał, bo i on także był w przystępie paroksyzmu. Zdwoiła się jego siła, opanowała go nieustraszoność. Uderzenia jego topora dźwięczały jak wyzwanie. Zdawało się, iż zyskiwał na przytomności, ile jej burza traciła. Wzniosłe było to starcie. Z jednej strony bezustanność, z drugiej niewyczerpana siła. Szło o to, kto pierwej ustąpi. Straszliwe chmury wytwarzały w przestworzu twarze gorgon, straszyły czem tylko mogły; fale sypały deszczem, obłoki pianę ciskały, kurczyły się widma chmur, oblicza meteorów to rumieniły się, to nikły, ciemność potworna biegła je zastąpić. Jeden to był już tylko wylew naraz ze wszystkich stron przybywający; wszystko kipiało; ciemność roztaczała się masami; obłoki obciążone gradem, poszczerbione, popielate, jakby opanowane szałem wirowały, w powietrzu słychać było grzechotanie, jakby suchych ziarn grochu po sicie; sprzeczne elektryczności, nad któremi Volta robił spostrzeżenie, igrały, z chmury na chmurę rzucając sobie piorunowe pociski; grom przerażającej nabierał ciągłości, błyskawice migotały tuż około Gilliatta. Otchłań zdawała się go podziwiać. Chodził on tam i sam po rozkołysanej Durandzie, po drżącym pod jego stopami pomoście — uderzał, odcinał, rąbał; z siekierą w ręku, blady przy świetle błyskawic, rozczochrany, bosy, w łachmanach, z twarzą okrytą plwocinami morza — wzniosły wśród tego zbiornika gromów.
Jedna tylko zręczność z rozwścieczonemi siłami walczyć może. Zręczność była tryumfem Gilliatta. Chciał, on by wszystkie rozprzężone szczątki statku odrazu upadły. Więc osłabiał złamania zawias, nie odcinając ich zupełnie, pozostawiając po kilka włókien, podtrzymujących resztę. Nagle zatrzymał się z podniesionym do góry toporem... robota była ukończona. Cały kawał runął.
Połowa pozostałego pudła Durandy padła między dwie skały, pod stojącym na drugiej połowie, pochylonym i przypatrującym się Gilliattem. Zanurzyła się prostopadle w wodę, obryzgała skały i zatrzymała się w węższem miejscu, dna nie dotknąwszy. Dość jej jeszcze pozostało nad wodą, by górować nad falami więcej, jak o dwanaście stóp; prostopadła podłoga stanęła jak ściana między dwiema skałami, jak skała rzucona wpoprzek nieco wyżej w cieśninie; zaledwie nieco piany przeciskało się przez nią po bokach. Była to piąta barykada, zaimprowizowana w tej morskiej ulicy przez Gilliatta przeciw burzy.
Huragan zaślepiony sam pracował nad wznoszeniem tej ostatniej barykady.
Szczęśliwie się zdarzyło, że zwężenie ścian nie dozwoliło tej przegrodzie zsunąć się na dno. Tym sposobem miała więcej wysokości; a przytem woda mogła przechodzić pod tą przeszkodą, co odejmowało siłę falom. To, co przechodzi dołem, nie przeskakuje górą. W tem poczęści leży tajemnica siły łamifal pływających.
Odtąd nie było czego obawiać się o krypę i maszynę. Woda nie mogła się ruszyć koło nich.
Między zaporą, osłaniającą je od zachodu i nową przegrodą, ochraniającą od wschodu, nie mogło jej dosięgnąć żadne uderzenie morza ni wichru.
Z klęski Gilliatt wydobył ratunek. Właściwie mówiąc, sam huragan mu pomagał.
Dokonawszy tego dzieła, zaczerpnął dłonią wody deszczowej, wypił i rzekł do chmury: jeszcze kufelek!
Ironiczną się upaja radością rozum, walczący zwycięsko z głupotą rozszalałych sił, doprowadzonych do oddawania posług. — I Gilliatt czuł odwieczną potrzebę naigrywania się ze swego nieprzyjaciela, którą mieli bohaterowie Homera.
Zstąpił do krypy i korzystając z błyskawic, rozpatrzył jej stan. Wielki też był czas przyjść na pomoc biednej łodzi, niedawno jeszcze mocno wstrząsanej i poczynającej się garbić. Przy tym ogólnym przeglądzie, Gilliatt nie odkrył żadnego uszkodzenia. A jednak pewny był, iż wytrzymała uderzenia gwałtowne. Gdy się fala uspokoiła, łódź wyprostowała się sama przez się; kotwice dobrze spełniły swój obowiązek; co do maszyny, tę doskonale utrzymały cztery łańcuchy.
Ledwie ukończył przegląd, coś białego przeleciało mu przed oczami i znikło w cieniu. Była to mewa.
Najpożądańsze zjawisko wśród burzy! Gdy ptactwo przybywa, znak, że burza ucieka.
Grzmoty się zdwoiły — to drugi znak wyborny.
Niezmierna gwałtowność burzy sama ją rozprzęga. Wszyscy marynarze wiedzą o tem, że ostatnia próba jest ciężka, ale krótka. Nadmiar gromów zapowiada ich koniec.
Deszcz nagle ustał. Potem słychać już było tylko gniewny huk w chmurach. Burza upadła na ziemię jak długa — złamała się niejako. Rozprzęgła się groźna chmur maszynerja. Zygzag jasnego nieba rozpruł ciemności. Zdumiał się Gilliatt — to był wielki dzień!
Burza trwała około dwudziestu godzin.
Przyleciała z wichrem i odleciała z drugim. Szczątki cieniów napełniły widnokrąg. Mgła, przełamana i uciekająca, skupiła się w nieładzie; ze wszech stron chmury rozpoczęły odwrót; słychać było huk słabnący, ostatnie krople deszczu spadły, i cały ten cień pełen gromów oddalił się, jak kupa straszliwych wozów.
Nagle niebo pobłękitniało.
Gilliatt poczuł się zmęczony. Sen padł na znużenie jak ptak drapieżny. Gilliatt zgiął się, padł w łodzi, nie wybierając miejsca i usnął. Tak pozostał przez kilka godzin bezwładny, wyciągnięty, ledwie w czem różny od kłód i belek, między któremi zaległ.
Gdy się obudził, uczuł, że mu się chce jeść.
Morze było już spokojniejsze. Ale jeszcze zanadto rozkołysane, by można było natychmiast odpłynąć; a zresztą było już nieco zapóźno. Trzebaby wypłynąć rano, by z ciężarem, jaki dźwigała krypa, przybyć do Guernesey przed północą.
Głód mu dokuczał, ale się przedewszystkiem rozebrał, bo to był jedyny sposób ogrzania się.
Odzież jego była mokra, ale od wody deszczowej, która zmyła morską; odzież więc mogła teraz wyschnąć.
Spodni nie zdjął, tylko je po kolana zakasał.
Porozkładał na skale dokoła siebie koszulę, opończę, kaftan, nogawki, owczą skórę i poprzykładał kamieniami.
Potem pomyślał, coby zjeść.
Wziął się do swego noża, który zawsze był starannie wyostrzony i w dobrym stanie. Odciął nim od skały kilka muszli, z rodzaju tych, jakie znajdują się na Śródziemnem morzu. Wiadomo, że to się je na surowo. Ale po tylu znojach, tak rozmaitych i ciężkich, zamało mu było tego pożywienia. Sucharów już nie miał. Co do wody, tej mu nie brakło; nie tylko uśmierzył pragnienie, ale zalany był nawet.
Korzystając z opadania morza, począł szukać na skałach raków morskich. Skały dość już wynurzyły się z wody, by można spodziewać się dobrego połowu.
Ale zapomniał, że nie będzie miał jak je upiec. Gdyby poszedł do swego magazynu byłby zobaczył, że go deszcz zalał zupełnie. Drzewo i węgle zmiękły, a kłaki, których używał zamiast hubki, były mokrzuteńkie; ani sposób rozniecić ognia.
I miech także był popsuty; zawalił się przód ogniska w kuźni, burza zniszczyła pracownię. Narzędzi pozostało mu jeszcze tyle, że w razie potrzeby mógł pracować, jako cieśla, tylko nie jako kowal. Ale w obecnej chwili Gilliatt nie myślał o swym warsztacie.
Zołądek wołał gdzieindziej.
To też, nie namyślając się długo, zaczął szukać więcej pożywienia. Już nie do cieśniny się udał, ale zewnątrz jej, na drugą stronę podwodnych kamieni.
Z tej to właśnie strony przed dziesięciu tygodniami Duranda uderzyła o rafy.
Dla połowu jakiego pragnął Gilliatt, zewnętrzna strona cieśniny była lepszą niżeli wewnętrzna. Kraby lubią się przewietrzać podczas odpływu morza; wygrzewają się na słońcu; takie kraby, a lubią południe! Dziwnie wygląda to ich wyłażenie z wody na światło. Mrowi się to, że aż człowiek prawie się oburza. Patrzcą na nie, na ich chód niezgrabny i koślawy, na ciężkie gramolenie się z załamu na załam po niższych częściach skały, jak po stopniach schodów, trzeba koniecznie przyznać, że i ocean ma swoje robactwo.
Od dwóch miesięcy Gilliatt żył tem plugastwem.
Ale dziś nie było ich widać. Burza zagnała do kryjówek tych samotników i jeszcze nie mniemali, że mogą wyjść bezpiecznie. Gilliatt miał nóż otwarty i od czasu do czasu odrywał muszlę pod morskiem zielem. Jadł i szedł dalej.
Musiał być blisko tego miejsca, gdzie zginą Clubin.
Gilliatt zdecydował się poprzestać już na m orskich niedźwiadkach i kasztanach — aż mu naraz coś plusnęło przy nogach. To wielki krab przestraszony zbliżeniem się Gilliatta, wskoczył w wodę — ale nie głęboko poszedł; Gilliatt nie stracił go z oczu. Począł go gonić po dolnej części skały — krab uciekał.
Nagle znikł.
Wsunął się zapewne w jaką szczelinę w skale.
Gilliatt uczepił się ręką o wypukłość skały i wychylił głowę, by zajrzeć na dół.
Było tam rzeczywiście zagłębienie. Krab tam musiał się schronić.
Była to więcej jak rozpadlina, był to rodzaj przedsionka.
Morza dochodziło pod ten przedsionek, ale nie było tam głębokie. Widać było na dnie drobne kamienie modrego koloru i pokryte wodoroślą, co znaczyło, iż nigdy nie obsychały. Podobne one były do ciemienia dziecięcego porosłego zielonawym włosem.
Gilliatt wziął swój nóż w zęby, zlazł z urwiska trzymając się rękami i nogami i wskoczył w wodę. Miał jej prawie do ramion.
Wszedł pod ten przedsionek. Był to niby uszkodzony korytarz z zarysem ostrołukowego sklepienia. Ściany były gładkie i śliskie Nie było widać kraba. Gilliatt czuł dno pod nogami, więc szedł dalej choć coraz mniej było światła; prawie nic już nie widział.
Po piętnastu mniej więcej krokach, sklepienie się skończyło nad nim. Tam gdzie był teraz, nie był to już korytarz, było jakieś obszerniejsze miejsce, a więc i ciemniej było. Zresztą powieki jego rozszerzyły się; widział dość jasno. — Zdziwił się.
Był w tej samej dziwnej pieczarze, którą zwiedził był przed miesiącem.
Ale dziś wszedł do niej od strony morza.
Owa arka, którą widział zatopioną, był to właśnie korytarz, którym tylko co przechodził. Przy znacznym odpływie morza był on dostępny.
Oswoił oczy z ciemnością, widział coraz lepiej. Osłupiał. Był znów w tym nadzwyczajnym pałacu cieniów; poznał to sklepienie, te słupy, tę krew i tę roślinność o drogich kamieniach — a w głębi tę kryptę, prawie przybytek — i ten kamień, prawne ołtarz.
Nie bardzo sobie zdawał sprawę z tych szczegółów, ale miał w pamięci ogół i znowu go rozglądał.
Widział znowu przed sobą, na pewnej wysokości, szczelinę, którą wszedł tu po raz pierwszy, a która z miejsca gdzie się obecnie znajdował, zdawała się niedostępną.
Widział około arki ostrołukowej te groty niskie i ciemne, rodzaj lochów, które już przedtem spostrzegał zdaleka. Teraz były blisko. Najbliższy był suchy i łatwo dostępny.
Jeszcze bliżej niż to zagłębienie zauważył ponad wodą poziomy otwór w granicie, mógł go ręką dosięgnąć. Tam pewnie krab się schował. Wsunął rękę jak mógł najdalej i począł macać w tej ciemnej norze.
W tem uczuł, że go coś schwytało za ramię.
Nieopisany był wstręt, którego doznał w tej chwili.
Coś cienkiego, chropawego, płaskiego, zimnego, lepkiego i żywego obwinęło mu się w cieniu na obnażonej ręce. Podsuwało mu się ku piersiom, ściskało jak pas rzemienny, wkręcało się jak świderek. W mniej niż sekundę, jakaś śruba objęła mu pięść i łokieć i dochodziła mu do ramienia. Koniec wił się mu pod pachę.
Gilliatt rzucił się w tył, ale zaledwie mógł się poruszyć. Był jak przygwożdżony. Lewę rękę, która mu pozostała wolną, ujął nóż, który trzymał w zębach, i tę rękę trzymając nóż, oparł się o skałę z rozpacznem wysileniem, chcąc wyrwać rękę. Przewiązka zacisnęła się jeszcze mocniej. Giętka była jak skóra, mocna jak stal, zimna jak noc.
Drugi taki pas, wązki i ostry wysunął się ze skalistej rozpadliny, Był to jakby język wywieszony z paszczy. Obrzydliwie lizał obnażony grzbiet Gilliatta, i wydłużywszy się nagle, nieskończony i cieńki, przylgnął do skóry i otoczył całe ciało. Jednocześnie ból niesłychany, z niczem niedający się porównać przeniknął skurczone mięśnie Gilliata. Czuł jak mu się jakieś okropne zaokrąglenia zaciskały w skórę. Zdawało mu się, że niezliczone wargi przypsnęły mu do ciała i chcę krew z niego wysysać.
Trzeci pas zakołysał się wysunięty ze skały, pomacał Gilliatta uderzał mu jak sznur po bokach i uczepił się do nich.
Z niezmiernego przerażenia człowiek staje się niemy. Gilliatt, nie wydał ani jednego krzyku. Dość było widno, by mógł rozpatrzeć wstrętne obwijające go kształty. Czwarty pas jak szybka strzała poskoczyła mu do brzucha i opasała go.
Niepodobna było ani przecięć, ani zerwać tych lepkich więzów, które przypsnęły do ciała mnóstwem punktów. Pod każdem punktem powstawał ból niezmierny i dziwny, Gilliatowi się zdawało, jakby go naraz mnóstwo drobnych paszcz połknąć chciało.
Piąte wydłużenie trysnęło ze szczeliny, przeszłe po innych i obwiesiło się dokoła piersi Gilliatta. Pod tym przerażającym uściskiem Gilliatt zaledwie mógł oddychać.
Te pasy ostre rozpłaszczały się ku końcowi długości jak klinga szpady ku rękojeści. Wyraźnie należały wszystkie do jednego środkowego punktu. Łaziły i czołgały się po Gilliacie. Czuł, że te uciski zmieniają miejsce.
W tem jakieś szerokie i przypłaszczone ciało wylazło z pod szczeliny. Był to punkt środkowy; pięć pasów łączyło się z nim jak promienie. Po drugiej stronie tego ohydnego kręgu widać było koniec trzech innych maćków, pozostałych w zagłębieniu skały. Z pośród tej lepkości dwoje ócz wyglądało.
Oczy te patrzyły na Gilliatta.
Gilliatt poznał głowonoga.
By uwierzyć w istnienie takiego stworzenia, trzeba je widzieć.
W porównaniu z niem dawne hydry śmiech tylko wzbudzają.
Skłonni jesteśmy do uwierzenia, że niepochwytne marzydła snów naszych mogą spotkać w rzeczywistości pewne magnesy przyciągające do siebie owe niewykształcone zarysy, i że marzenia nieokreślone przyodzieją się w ciało, staną się istotami. Niezbadana potęga ma w swej mocy cuda i robi je, żeby potwór stworzyć.
Orfeusz, Homer i Hezyod mogli utworzyć tylko chimerę. Bóg stworzył głowonoga.
Bóg, gdy chce, niezrównany jest w tworzeniu szkaradzieństw.
Badanie przyczyn tej jego woli przeraża myśl pobożną.
Przypuszczając wszelkie ideały — jeżeli postrach może być ideałem, to głowonóg jest arcydziełem.
Wieloryb ma ogrom, głowonóg jest mały; hippopotam ma pancerz, głowonóg jest nagi; jararaca ma świst, głowonóg jest niemy; nosorożec ma róg, głowonóg niema rogów; niedźwiadek ma żądło, głowonóg niema żądła; buthus ma szpony, głowonóg niema szponów; małpa ma chwytny ogon, głowonóg niema ogona; rekin ma ostre skrzele, głowonóg niema skrzeli; nietoperzo-wampir ma skrzydła z pazurami, głowonóg niema skrzydeł; jeż ma kolce, głowonóg niema kolców; ryba szpadnik ma miecz, głowonóg niema miecha; drętwik piorunuje elektrycznością, głowonóg niema takiego płynu; ropucha ma jad, głowonóg niema jadu; gadzina ma truciznę, głowonóg niema trucizny; lew ma pazury, głowonóg niema pazurów; sęp ma dziób, głowonóg niema dziobu; krokodyl ma paszczę, głowonóg niema zębów.
Głowonóg niema mięśni, ani groźnego krzyku, ani pancerza, ani rogów, ani żądła, ani szponów, ani chwytnego lub tłukącego ogona, ani ostrych skrzelów, ani skrzydeł z pazurami, ani kolców, ani miecza, ani elektrycznych prądów, ani jadu, ani trucizny, ani pazurów, ani dzioba, ani zębów. Ze wszystkich zwierząt głowonóg jest najstraszliwiej uzbrojony.
Cóż to jest głowonóg? — To bańka.
Na skałach, na otwartem morzu, tam gdzie woda roztacza i ukrywa cały swój przepych, w zazębieniach nigdy niezwiedzanych, w nieznanych lochach gdzie mnóstwo roślinności, skorupiaków i muszli, w głębokiem podziemiu oceanu, pływak, któryby tam odważał się dosięgnąć zachwycony pięknością miejsca, narazi się na spotkanie. Gdy ci się ono zdarzy, nie bądź ciekawy i zmykaj! Wchodzisz olśniony, przerażony wyjdziesz.
Oto czem jest to spotkanie, zawsze możebne na skałach otwartego morza.
Szarawy kształt drży w wodzie; wielkie to jak ręka, a długie może na pół łokcia. To szmata. Kształt ten podobny jest do zamkniętego parasola niemającego rączki. Łachman ten zwolna przybliża się ku tobie. W tem roztwiera się; ośm promieni tryska nagle dokoła twarzy o dwu oczach; promienie te żyją, w ich falowaniu jest połysk, jest to rodzaj szprych u koła, rozwinięte, ma ono cztery do pięciu stóp średnicy. Straszliwy rozkwit! Oto co rzuca się na ciebie.
Pokraka zahacza człowieka.
Stworzenie to lgnie do swej zdobyczy, okrywa ją i wiąże swemi długiemi taśmami. Pod spodem jest żółtawe, z wierzchu ma barwę ziemi. Trudno określić ten odcień prochu; rzekłbyś, że zwierzę to utworzone jest z popiołów zawieszonych w wodzie. Jest ono z rodzaju pająków pod względem kształtu, kameleonem co do ubarwienia. Rozgniewane zdaje się fioletowem. Przerażający ten przedmiot jest miękki!
Jego węzły krępują, dotknięcie paraliżuje.
Ma pozór szkorbutu i gangreny. To choroba ułożona w potworność.
Oderwać tego niepodobna. Głowonóg szczelnie przylega do swej zdobyczy. Jak? Próżnią. Ośm maćków, szerokich przy osadzie, stopniowo się zaostrza i kończy jak igły. Pod każdym z nich idą dwoma równoległemi rzędami wypukłości coraz drobniejsze; największe przy głowie, najmniejsze na końcach. W każdym szeregu jest ich dwadzieścia pięć; pięćdziesiąt narośli na każdym maćku, a całe zwierzę posiada ich czterysta; te naroście, są to bańki.
Te bańki są to okrągławe chrząstki rogowe, sine. Bańki najbliższe głowy są wielkości sztuk pięciofrankowych, dalej coraz mniejsze, aż do wielkości ziarn soczewicy. Te krótkie rurki zwierzę wysuwa i cofa wedle woli. Noże je zagłębić w zdobycz na cal przeszło.
Ten przyrząd ssący ruchomy jest jak klawisze. Podnosi się i opada. Powolny jest najmniejszemu zachceniu zwierzęcia. Najdoskonalszy zmysł dotykania nie dorównywa czułości tych pęcherzyków, zawsze zgodnych z wewnętrznemi poruszeniami stworzenia i zewnętrznemi zjawiskami. Ten smok jest czułką.
Marynarze zwą tego potwora mięczakiem, nauka głowonogiem, a legenda kraken. Angielscy majtkowie zowią go devil-fich, djablą rybą; albo blood-sucher, wysysaczem krwi. Na wyspach kanałowych nazywa się on pleuvre.
Rzadki on jest bardzo w Guernesey, a bardzo mały w Jersey, za to bardzo wielki i częsty w Serk.
W dziełach Buffona wydania Sonniniego, jest rycina przedstawiająca głowonoga, jak obejmuje fregatę. Dyonizy Monfort mniema także, iż w pasie międzyzwrotnikowym mięczak ten ma siłę do zatopienia statku. Bory Saint Vincent zaprzecza temu, ale zgadza się, że w naszej strefie napada na człowieka. Idźcie do Serk, a pokażą wam niedaleko Brecq-Hou zagłębienie w skale, gdzie przed kilkoma laty pokraka porwał, przytrzymał i utopił jednego rybaka łowiącego morskie raki. Poron i Lamarck mylą się, gdy wątpią by mięczak niemający płetw mógł pływać. Piszący niniejsze wyrazy widział na własne oczy w Serk, w pieczarze zwanej Sklepem, jak głowonóg uganiał się wpław za jednym kąpiącym się. Po zabiciu, przemierzono go: miał cztery angielskie stopy obwodu i można było policzyć jego czterysta smoczków. Zdychające zwierzę konwulsyjnie je wysuwało.
Według Dyonizego Monfort, jednego z tych uczonych, których wielki dostrzegawczy umysł podnosi się i zniża zarazem aż do magji, mięczak ma prawie ludzkie namiętności; może nienawidzieć. I w samej rzeczy, biorąc bezwzględnie — być ohydnym, znaczy nienawidzieć.
Potworność walczy z uczuwaną potrzebą usunięcia się; to właśnie czyni ją wrogiem.
Głowonóg pływający pozostaje, że tak powiemy, w pochwie. Pływa on skurczony. Wystawcie sobie rękaw z pięścią w nim zaszytą Ta pięść to głowa; popycha płyn i posuwa się po nim ruchem falującym. Dwoje oczu acz wielkich, trudno dopatrzeć, bo są koloru wody.
Głowonóg na łowach, czyhający, pragnie się ukryć; zmniejsza się, zgęszcza, przybiera kształt jaknajprostszy. Zlewa się z tem co go otacza. Wygląda jak zmarszczka fali. Podobny jest do wszystkiego, wyjąwszy do czegoś żyjącego.
Głowonóg jest obłudny. Nie zwraca się nań uwagi, a on otwiera się znienacka.
Cóż nad tę klejowatość wolą obdarzoną straszliwszego? Lep utworzony z nienawiści!
I to w najpiękniejszym lazurze przejrzystej wody ukazuje się wstrętna ta, żarłoczna gwiazda morza. Nie przybliża się, co właśnie jest strasznem. Prawie zawsze, gdy się ją ujrzy — jest się złowionym.
W nocy wszakże, zwłaszcza w porze parania się, połyskuje ona fosforycznym blaskiem. To straszydło ma także miłosne poczucie, oczekuje hymenu. Upiększa się, zapala, oświetla i z wysokości jakiejkolwiek skały możem widzieć pod sobą w ciemnej głębi roztaczające się blade promieniowanie, słońce-upiór.
Głowonóg pływa i chodzi także. Jest cokolwiek rybą, a mimo to cokolwiek płazem. Czołga się po dnie morskim. Chodzi, korzysta ze swoich ośmiu łap, suwa się jak gąsienica.
Niema kości, niema krwi, niema mięsa. Jest próżny; wewnątrz niego niema nic. To skóra. Jego ośm łap można wywrócić na nicę, jak palce rękawiczki.
Jeden tylko ma otwór pośrodku swoich promieni. Jedyny ten otwór jestli kanałem odchodowym czy też paszczą? Jednem i drugiem razem.
Tenże sam otwór spełnia dwie czynności. Jest to wejście i wyjście.
Cały potwór jest zimny.
Carnass Śródziemnego morza jest odrażający. Wstrętnem jest dotknięcie tej ożywionej galarety otaczającej pływaka; ręce w niej grzęzną, palce toną, rozdziera się ją a nie zabija, wyrywa nieodejmując; rodzaj istoty płynnej i upartej, prześlizgającej się między palcami. Ale gorzej jest spotkać głowonoga. To głowa Meduzy z ośmioma wężami.
Niema uścisku podobnego do jego ujęcia.
Rzekłbyś, że to jest napastująca cię maszyna pneumatyczna. Masz do czynienia z próżnią uzbrojoną w łapy. Nie drapie pazurami ani kąsa zębami, tylko ci krew wysysa. To gorsze niż ukąszenie. Szpony są niczem w porównaniu z bańką. Szpony, to bestja wciskająca się w twe ciało; ty sam wciskasz się w bestję. Mięśnie twe wydymają się, fibry kurczą, skóra pęka pod szkaradnem wytężeniem, krew tryska i okropnie się miesza z płynem mięczaka. Zwierz opahowywa cię tysiącem warg bezecnych, hydra wciela się w człowieka; człowiek zespala się z hydrą.
Dwoje ich — to jedność. Zmora jest na tobie. Tygrys może cię tylko pożreć, mięczak cię wysysa. Ciągnie cię ku sobie i w siebie — i skrępowany, pośliniony, bezwładny, czujesz jak powolnie wypróżniasz się w ten straszliwy otwór będący potworem.
Być żywcem zjedzonym, to okropne! ale być żywcem wypitym — to się nie da wypowiedzieć.
Nauka do zbytku ostrożna odrzuca zrazu te dziwne zwierzęta nawet wobec faktów; potem decyduje się badać je, odbywa z niemi sekcje, klasyfikuje je, wciąga do katalogu, nakłada napis; sprowadza sobie okazy, wystawia pod szkłem w muzeach, wprowadza w nomenklaturę, nazywa mięczakami, bezkostnemi, promieniakami. Nadaje im powinowactwa: cokolwiek poza Meduzą, cokolwiek przed Sepią. Tym hydrem wody słonej znajduje odpowiednie w wodzie słodkiej: Argyronekty. Dzieli je na wielkie, średnie i małe; łatwiej przypuszcza małe niż wielkie, co zresztą we wszystkich sferach jest dążnością nauki, która woli zapatrywać się przez mikroskop, niż przez teleskop, rozpatruje ich budowę i nazywa głowonogami. Dokonawszy tego pozostawia w spokoju. Gdzie je opuszcza nauka, tam bierz i się do nich filozofja.
Filozofja w swoją kolej bada te istoty, dochodząc i dalej i bliżej niż nauka. Nie rozkrawa ich ona, ale rozważa. Tam, gdzie pracował skalpel, zagłębia hypotezę. Szuka przyczyny ostatecznej. Głęboka praca myślącego! Twory te wprawiają go prawne w niepokój o Stwórcę. Są to ohydne niespodzianki męczące umysł badacza. Zatwierdza on ich istnienie, sam straciwszy głowę. Takich kształtów chyba tylko Złe pożąda. Co począć wobec tego bluźnierstwa twórczej siły, bluźniącej samej sobie? Jak tu sobie poradzić?
Możebność straszliwą jest matrycą. Tajemnica skupia się w potwór. Kawały cienia wynurzają się tej masy nic nie płodzącej; roztwierają się, oddzielają, toczą, gęstnieją, zapożyczają się u czarnego obwodu, podlegają nieznanej polaryzacji, nabierają życia, tworzą sobie niewiedzieć jaką formę z ciemności i jakąś duszę z wyziewów i idą jak poczwary przez życie. Jest to coś jak ciemności przeistoczone w zwierzęta. Na co? do czego to? Znowu zwrot do wiecznego pytania! Te zwierzęta — to widma i zarazem potwory. Są niezawodnie — a nieprawdopodobne. Byt ich jest faktem, niebyt prawem. Są to amfibie śmierci. Ich nieprawdopodobieństwo plącze ich istnienie. Dotykają one granicy wiedzy ludzkiej, a zaludniają krańce urojenia. Zaprzeczasz istnieniu wampira, a tu ukazuje się głowonóg! Ich mrowienie się jest pewnością, zbijającą z tropu przekonania nasze. Optymizm, będący jednak prawdą, miesza się wobec nich. Oznaczają one przejście z naszej rzeczywistości do innej. Zdają się należeć do tego początku istot straszliwych, które marzyciel widzi mętnie przez oko nocy.
To przedłużenie potworności w niewidzialność zrazu, w możebność potem, było podejmowane, a może i wypatrzone poważnym zachwytem, głębokiem widzeniem magów i filozofów. Stąd wnioski o piekle. Szatan jest tygrysem niewidzialności. Drapieżne zwierzęta dusz ukazane zostały rodzajowi ludzkiemu przez dwóch jasnowidzących; jeden z nich nazywał się Jan, a drugi Dante.
Jeśli rzeczywiście kręgi cienia idą w nieskończoność, jeżeli po jednym następuje drugi, jeżeli to rozszerzenie istnieje w postępie nieograniczonym, jeżeli ten łańcuch, o którym co do nas gotowiśmy wątpić, istnieje — to, pewna, że głowonóg na jednym jego końcu, dowodzi bytu szatana na drugim.
Nie ulega wątpliwości, że złe na jednym końcu dowodzi złośliwości na drugim.
Każde złe zwierzę, tak jak każdy rozum przewrotny jest sfinksem.
Sfinksem straszliwym, zadającym straszliwą zagadkę. Zagadkę Złego.
To właśnie udoskonalenie złego, wiodło niekiedy wyższe nawet umysły do wiary w istnienie dwoistego boga, do straszliwego bi-frons (dwulicowego) manichejczyków.
Jedna z chińskich makat, skradziona w pałacu cesarza chińskiego podczas ostatniej wojny, przedstawia rekina, jedzącego krokodyla, który je węża, który pożera orła, który zjada jaskółkę, jedzącą gąsienicę.
Cała natura, jaką mamy przed sobą, jest jedzącą i jedzona. Zdobycze pożerają się nawzajem.
A jednak uczeni, będący zarazem filozofami a zatem życzliwemi dla tworów, znajdują lub mniemają, iż znajdują objaśnienie.
Bonet z Genewy, ten tajemniczy umysł ścisły który między innemi przeciwstawiają Buffonowi, jak później Geoffroy de Saint Hilaire był przeciwstawiony Cuvier’owi, dochodzi do takiego ostatniego wyniku; śmierć, będąca wszędzie, wymaga grzebania wszędzie. Żarłoczni są grabarzami.
Wszystkie istoty wchodzą jedne w drugie. Gnicie to karma. Straszliwe oczyszczenie kuli ziemskiej! Człowiek, jako mięsożerny, jest także grabarzem. Nasze życie zrobione jest ze śmierci. Takiem jest przerażające prawo. Jesteśmy grobami.
Ta fatalność porządku wytwarza w naszym zmienionym świecie potwory. Pytacie na co?
Ot na to.
Czy to objaśnienie? czy to odpowiedź na pytanie? Jeżeli tak, to dlaczegóż niema innego porządku? Znów pytanie!
Żyjmy — niech się dzieje!
Ale starajmy się, by śmierć była dla nas postępem. Dążmy do światów mniej ciemnych.
Słuchajmy sumienia, wiodącego nas ku nim.
Albowiem, — a nie zapominajmy o tem, — dobre, tylko przez lepsze da się osiągnąć.
Taką była istota, w mocy której Gilliatt znajdował się od kilku chwil.
Potwór był mieszkańcem tej groty. Był straszliwym genjuszem miejscowym. Rodzaj ponurego ducha wód.
Cudowny przepych tego miejsca streszczał się w okropności.
Miesiąc temu, w dniu, w którym Gilliatt po raz pierwszy dostał się do tej groty, zarysowujący się cieniem w fałdach tajemniczej wody przedmiot — to właśnie był głowonóg.
Był tam u siebie.
Gdy Gilliatt wszedł po raz pierwszy do tego lochu, upędzając się za krabem i spostrzegł szczelinę, w której, jak mniemał, krab się ukrył, głowonóg był tam właśnie w zasadzce.
Na co czyhał?
Gdyby wiedziano o złowrogiej cierpliwości czyhającej w otchłani, któryż ptak odważyłby się wysiadywać jajka, które jajko odważyłoby się wyląc, który kwiat się rozwinąć, które łono karmić, serce kochać — który umysł wzbić się do polotu?
Gilliatt wsunął rękę w rozpadlinę i głowonóg ją schwycił.
Trzymał go jak pająk muchę.
Gilliatt był w wodzie do pasa, skurczonemi stopami trzymał się na śliskich i okrągłych kamieniach; jego prawa ręka ściśnięta i obezwładniona była płaskiemi pasami głowonoga, a tułów pokryty pokrzyżowanemi zwojami okropnej opaski.
Na ośm ramion głowonoga, trzy przylgnęły do skały, pięć do Gilliatta. Potwór zaczepiony z jednej strony o granit, z drugiej o człowieka, przykuwał go do skały. Dwieście pięćdziesiąt smoczków gniotło Gilliatta. Cierpienie to i wstręt, być ściśniętym ogromną pięścią, której elastyczne palce długie na jeden metr przeszło, są wewnątrz napełnione żywemi bąblami ryjącemi ci ciało!
Już powiedziano wyżej, że niepodobna wyrwać się głowonogowi, każde wysilenie ku temu dążące tem mocniej krępuje, tem bardziej potwór ściska. Wysilenie jego wzrasta razem z twojem. Im więcej szarpnięć, tem więcej zaciśnień.
Jeden tylko miał Gilliatt ratunek — nóż.
Lewą swą rękę miał wolną, ale wiemy już, iż umiał nią dobrze władać. — Jakby miał dwie prawe.
Otwarty nóż jego był w tej ręce.
Nie można przecinać maćków głowonoga, bo nic tej skóry nie przetnie — ślizga się pod ostrzem; zresztą macki tak szczelnie przylegają, iż przecinając je pokaleczyłbyś własne ciało.
Okropny jest ten mięczak! Jednak jest i na niego sposób. Znają go rybacy z Serk, wie o tem, kto ich widział na morzu, robiących pewne nagłe ruchy. Delfiny także umieją tę sztukę — odrazu odcinają głowę mięczakowi. Stąd to pochodzą wszystkie te bezgłowe mięczaki, meduzy i polipy, spotykane na morzu.
Mięczak, rzeczywiście może być ranionym tylko w głowę.
Wiedział o tem Gilliatt.
Nigdy nie zdarzało mu się widzieć głowonoga takich rozmiarów. Odrazu został pochwycony przez wielki gatunek. Kto inny byłby zmartwiał.
Z głowonogiem trzeba działać jak z bykiem — umieć właściwą chwilę pochwycić, tę właśnie, kiedy byk schyla głowę, albo kiedy głowonóg wysuwa ją naprzód — a chwila to szybko przemijająca. Kto chybi — ten zgubiony.
Wszystko, cośmy opowiedzieli, trwało zaledwie kilka minut. Gilliatt tymczasem czul ssanie dwóchset pięćdziesięciu baniek.
Głowonóg jest zdradziecki. Usiłuje najprzód zdobycz swą wprawić w osłupienie. Chwyta — potem czeka jak może najdłużej.
Gilliatt trzymał nóż. Ssanie wzmagało się.
Patrzał na potwora a potwór na niego.
Wtem głowonóg odczepił od skały szóstą swą mackę i zmierzył nią ku Gilliattowi, usiłując pochwycić lewą jego rękę.
W tej samej chwili żywo wysunął głowę. I w tej samej sekundzie jego paszcza dotknęła piersi Gilliatta. Gilliatt, ssany po bokach, z obiema rękami skrępowanemu byłby zgubiony.
Ale Gilliatt czuwał; tamten czatował — on czatował także.
Uniknął macki i w chwili, gdy miał być w pierś ukąszonym, pięść jego uzbrojona nożem spadła na potwór.
Dwa odbyły się wstrząśnienia w odwrotnym kierunku: jedno potwora, Gilliatta drugie.
Było to niby walka dwóch błyskawic.
Gilliatt zagłębił ostrze swego noża w płaską lepkość i krętym ruchem, jakby miał z bicza trzasnąć, zakreślił koło przy oczach — wyrwał głowę, jak się wyrywa ząb.
Skończyło się.
Cały potwór odpadł.
Jakby się bielizna zsunęła. Pompa ssąca została zniszczona — próżnia znikła. Czterysta baniek odrazu puściło i skałę i człowieka. Szmata zapadła w wodę.
Gilliatt znużony walką, mógł widzieć u swych stóp na kamieniach dwie galaretowate kupy bezkształtne, z jednej strony głowę, z drugiej resztę. Mówimy: resztę, gdyż ciałem nazwać tego niepodobna.
Przez ostrożność jednak cofnął się Gilliatt; obawiał się jeszcze jakiego konwulsyjnego przedśmiertnego napadu.
Ale potwór był martwy na dobre.
Gilliatt mógł swój nóż złożyć.
Dobrze się uwinął z głowonogiem; tchu mu już niemal zabrakło; prawe jego ramię i tułów były fioletowe; przeszło dwieście pęcherzy wystąpiło na nich — z niektórych krew tryskała. Na takie ranki słona woda jest lekarstwem. Gilliatt zanurzył się w niej, a jednocześnie tarł sobie ciało dłonią. Puchlina nikła od tego nacierania.
Cofając się i zagłębiając dalej w wodę, przybliżył się, sam tego niespostrzegając, do jakiegoś lochu, który już przedtem widział — niedaleko szczeliny, z której się głowonóg wysunął.
Loch ten był suchy i ciągnął się krzywo pod wielkiemi ścianami pieczary. Kamienie tam nagromadzone podniosły się dużo ponad linję zwykłego przypływu. Zagłębienie to było w rodzaju szerokiego, sklepionego ostrołuku; schyliwszy się mógł tam wejść człowiek. Zielona jasność podmorskiej groty słabo oświetlała wnętrze lochu.
Nacierając pilnie swe ciało nabrzękłe, Gilliatt zwrócił tam mimowolnie oczy i zagłębił je w loch.
Zadrżał.
Zdało mu się, że w głębi tej jamy widzi w ciemni, coś podobnego do uśmiechającej się twarzy.
Gilliatt nie znał wyrazu: omamienie — ale znał rzecz samą. Tajemnicze spotkanie nieprawdopodobieństwa, które, by się wybawić z kłopotu nazywamy przywidzeniem, przytrafia się w naturze. Ułudne czy rzeczywiste, zjawiska te przemijają. Widzi je ten, kto się przy ich przejściu znajduje. Gilliatt, jak powiedzieliśmy, był to umysł myślący. Miał on w sobie szczytność jasnowidzącego jak prorok. Nikt nie może być bezkarnie marzycielem w miejscach samotnych.
Wierzył w te ułudne obrazy, które nieraz wprawiały go w osłupienie, choć dobrze się znał z nocą.
Zagłębienie owo dość dokładnie przedstawiało piec do wypalania wapna. Była to niska nisza w kształcie ucha do kosza; stropowe jej głazy szły zwężając się aż do końca lochu, gdzie kamienie dna i skały sklepienia łączyły się, zamykając przejście.
Gilliatt wszedł, pochylając głowę i skierował się ku temu, co znajdowało się w głębi.
Rzeczywiście coś się śmiało.
Była to trupia głowa.
Nietylko głowa, ale cały szkielet.
W tym lochu leżał ludzki kościotrup.
Kto odważny, to patrzy tak, żeby odrazu wiedział przy podobnem spotkaniu, co ono ma znaczyć.
Gilliatt powiódł wzrokiem dokoła.
Otoczony był mnóstwem krabów.
To mnóstwo było nieruchome. Był to widok jakby wymarłego mrowiska. Wszystkie te kraby były bezwładne. Były próżne.
Kupami tu i owdzie rozrzucone na kamienistem podłożu, tworzyły niezgrabne rysunki.
Gilliatt, mając oczy w inną stronę zwrócone, przeszedł po nich, a nie uważał na nie.
Większa jeszcze kupa była w głębi lochu.
Leżało tam nieruchomo mnóstwo maćków, łap i szczęk. Rozwarte kleszcze trzymały się sztywno i już się nie zamykały. Kościste ciała nie poruszały się pod kolczastą skorupą; niektóre, wywrócone, pokazywały sine wnętrze. Kupa ta podobna do tłumu oblegającego, była rozproszona jak krzaki.
Pod tą to kupą znajdował się szkielet.
Widać było pod tą mieszaniną maćków i łuski, czaszkę z jej szwami, kość pacierzową, golenie, piszczele, długie węzłowate palce z paznogciami. W piersiowej jamie pełno było krabów. Było tam kiedyś, jakieś serce. Pleśń morska zaległa otwory oczu. Muszle pozostawiły swą ślinę w kanale nosowym. Zresztą w tym zakątku lochu nie było ani morskiej trawy, ani podmuchu powietrza. Żadnego ruchu. Zęby się naigrawały.
Niemiła to rzecz, gdy trupia czaszka śmiech naśladuje.
Ten cudowny pałac otchłani, wyhaftowany i wysadzany wszystkiemi klejnotami morza, zdradził się, wyjawił swoją tajemnicę. To była jaskinia — głowonóg w niej mieszkał; był to grób — człowiek w nim leżał.
Nieruchomy był upiór-kościotrup i nieruchome szkielety zwierząt, a wszystko drżało nieznacznie w świetle, odbijającem na sobie drżenie. Wpośród skamieniałości podziemnej wody, przerażające krabów szczątki zdawały się kończyć ucztę. Skorupiaki zdawały się pożerać szkielet. Nic dziwniejszego nad to martwe plugastwo nad tą martwą zdobyczą.
Gilliatt miał przed oczami śpiżarnię głowonoga.
Widok niezabawny; okropność rzeczy była schwytaną na uczynku. Kraby zjadły człowieka, głowonóg pożarł kraby.
Wokoło trupa nie było żadnych szczątków ubrania. Musiał być nagi pochwycony.
Gilliatt, baczny i śledzący, począł zrzucać kraby z kościotrupa człowieka. Co to za człowiek? Szkielet doskonale był obrobiony — jakby miał służyć za okaz anatomiczny; wszystko z niego ciało zostało zdjęte, żadne mięśnie nie pozostały. Mógłby to zauważyć Gilliatt, gdyby się znał na tem. Obnażone kości były białe, gładkie, jakby wyczyszczone. Gdyby nie ukazująca się tu i owdzie zieloność mszysta, wyglądałyby jak kość słoniowa. Wiązania chrząstkowe były delikatnie wygładzone i zaoszczędzone. Grób dobrym jest majstrem na taką szkaradną jubilerszczyznę.
Trup był jakby pogrzebany pod nieżywemi krabami. Gilliatt go odkopywał.
Wtem żywo się pochylił.
Dokoła kolumny pacierzowej ujrzał coś, jakby przepaskę.
Był to pas skórzany, widocznie spięty na biodrach za życia człowieka.
Gilliatt chciał odjąć ten pas, ale kość pacierzowa oparła się temu — musiał ją przełamać. Pas był nieuszkodzony. Zaczynał porastać skorupą z muszli.
Gilliatt ująwszy pas, poczuł w nim pod ręką jakiś przedmiot twardy, czworokątny. Nie było co myśleć o rozpięciu klamry, rozciął więc skórę nożem.
W pasie znajdowała się mała blaszana skrzynka i kilka sztuk złota. Gilliatt naliczył dwadzieścia gwinei.
To blaszane pudełko była to stara tabakierka marynarska, otwierająca się zapomocą sprężyny, bardzo zardzewiała i mocno zamknieta. Sprężyna już nie działała.
Znowu Gilliatt poradził sobie nożem. Przykrywka podważona końcem ostrza, odskoczyła.
Wewnątrz znajdował się tylko papier.
Mała wiązka bardzo cienkich kartek we czworo złożonych, leżała na dnie. Papier był wilgotny, lecz wcale nie nadwyrężony. Ochroniło go pudełko hermetycznie zamknięte. Gilliatt rozłożył kartki.
Były to trzy banknoty po tysiąc funtów sterlingów każdy, co razem czyniło siemdziesiąt pięć tysięcy franków.
Gilliatt złożył te papiery, włożył napowrót do pudełka, skorzystał z pozostałego miejsca, by umieścić tamże dwadzieścia gwinei i zamknął pudełko jak mógł najszczelniej.
Począł rozglądać pas.
Skóra niegdyś lakierowana zewnątrz, była wewnątrz pozostawiona w stanie naturalnym. Na tej drugiej stronie wypisane były tłustym czarnym atramentem jakieś litery. Gilliatt wyczytał z nich wyrazy! Sieur Clubin.
Gilliatt włożył skrzynkę do pasa, a pas włożył w kieszeń swych spodni.
Kościotrupa pozostawił krabom wraz z zabitym głowonogiem.
Podczas, gdy Gilliatt zajmował się potworem i kościotrupem, przypływ morza zatopił wejście do pieczary. Gilliatt nie mógł wyjść, jak dając nurka pod arkadą. Dokonał tego bez trudności. Znał wyjście i był mistrzem w morskiej gimnastyce.
Można domyśleć się dramatu, który tu się odbył przed dziewięcioma tygodniami. Jeden potwór pochwycił drugiego. Głowonóg złapał Clubin’a.
W pośród nieubłaganych cieniów spotkały się, że tak powiemy, dwie obłudy. W głębi otchłani zetknęły się dwie istności utworzone z oczekiwania i ciemni i jedna z nich będąca zwierzęciem, spełniła wyrok na drugiej, będącej duszą. Straszna sprawiedliwość!
Krab żywi się ścierwem, głowonóg żywi się krabami.
Głowonóg chwyta jakiekolwiek zwierzę pływające: wydrę, psa, człowieka jeżeli się uda — pije krew, a ciało pozostawia w wodzie. Kraby są to oskorupiali karawaniarze morza. Gnijące mięso przywabia ich; przybywają, jedzą trupa, a głowonóg je zjada. Nieżywe szczątki znikają w krabach, a kraby znikają w głowonogu. Jużeśmy wspomnieli o takiem prawie natury.
Clubin stał się pastwą głowonoga.
Pochwycił go i utopił, kraby pożarły — fala zugnała do pieczary w zagłębienie, gdzie go znalazł Gilliatt.
Powróciwszy, Gilliatt począł szperać po skałach, wyszukując niedźwiadki i muszle, wyrzekając się już krabów. Zdawałoby mu się, że je ludzkie mięso.
Zresztą myślał tylko o tem, jakby należycie podjeść przed odpłynięciem. Nic go już nie zatrzymywało. Po wielkich burzach zawsze następuje cisza, nieraz długie dnie trwająca. Ze strony morza nie było teraz żadnego niebezpieczeństwa. Gilliatt postanowił odpłynąć nazajutrz. Z powodu przypływu morza należało zachować przez noc przegrodę urządzoną między skalami Douvres, ale wraz ze świtem Gilliatt zamierzał ją zniszczyć, wyprowadzić krypę poza skały i rozpuścić żagle w drogę ku Saint-Sampson. Łagodny wiatr południowo-wschodni był mu właśnie na rękę.
Zaczynała się pierwsza kwadra majowa; dnie były długie.
Gdy Gilliatt po zakończeniu swych poszukiwań i nasyceniu żołądka, powrócił do cieśniny między dwiema skałami Douvres, gdzie stała krypa, słońce już zaszło, zmrok mieszał się z półświatłem nowiu; przypływ, doszedłszy do swego szczytu, począł opadać. Komin maszyny, sterczący na krypie, od piany burzą miotanej pokrył się warstwą soli, która bieliła się przy księżycu.
To przypomniało Gilliattowi, że taż sama burza wrzuciła w krypę wiele wody deszczowej i morskiej, i że jeżeli chce jutro odpłynąć, należy wodę tę wylać.
Przekonał się, gdy opuszczał krypę, udając się na połów krabów, że było około sześciu cali wody na dnie łodzi. Więc zwykłą szuflą swoją mógł wodę tę wyrzucić.
Przybywszy do łodzi, zadrżał z przerażenia. W krypie było wody przeszło dwie stopy.
Straszna rzecz! krypa zaciekała.
Podczas jego nieobecności napełniała się powoli. Przy obecnem przeciążeniu krypy, dwadzieścia cali wody było dodatkiem niebezpiecznym. Jeszcze trochę, a zatonęłaby. Gdyby powrócił o godzinę później, prawdopodobnie ujrzałby nad wodą tylko komin i maszt.
Nie było do stracenia ani chwili. Należało wyszukać szparę, przez którą wciskała się woda, zatkać ją, potem łódź wypróżnić, albo przynajmniej ulżyć jej. Pompy Durandy zginęły podczas rozbicia. Gilliatowi pozostawało tylko szufla.
Przedewszystkiem trzeba było wynaleźć szparę. To było najnaglejsze.
Gilliatt wziął się natychmiast do roboty, nie ubierając się nawet i drżący. Nie czuł już ani zimna, ani głodu.
Krypa napełniała się ciągle. Na szczęście nie było wcale wiatru. Najmniejsze wstrząśnienie zatopiłoby ją.
Księżyc zaszedł.
Gilliatt po omacku, schylony, więcej jak do połowy zamoczony w wodzie, szukał długo. Nakoniec odkrył uszkodzenie.
Podczas burzy, właśnie w owej krytycznej chwili, gdy krypa się wygięła, potrąciła dość silnie o skałę. Jedna z wypukłości mniejszej skały Douvres zrobiła w prawym boku łodzi otwór.
Na szczęście, szpara ta, jakby na zdradę, zrobiła się przy połączeniu dwóch balów; dlatego, gdy podczas największej burzy Gilliatt oglądał krypę pośpiesznie i pociemku, nie mógł dostrzec uszkodzenia.
Tem niebezpieczniejszy był otwór, że szeroki — ale przynajmniej w miejscu niezagłębiającem się w wodę przy dobrym stanie statku. Teraz jednak kiedy się wody nabrało, zeszło ono pod poziom powierzchni morza.
W chwili, gdy się ta szpara zrobiła, woda była mocno rozkołysana w cieśninie i poziom właściwie nie istniał; woda zatem wciskała się w krypę, która pod tym. ciężarem zagłębiła się o kilka cali, a po uspokojeniu się fal, sam już ciężar znajdującej się w statku wody, zagłębiając łódź, trzymał szparę pod wodą. W tem też było niebezpieczeństwo. Woda wzrosła w krypie z sześciu cali do dwudziestu. Ale gdyby udało się zatkać szparę, możnaby było wylać wodę z krypy; raz wypróżniona wróciłaby do stanu normalnego zagłębienia, szpara wyszłaby z wody, a wtedy na sucho naprawa była łatwa, a przynajmniej możebna. Gilliatt, jak powiedzieliśmy, miał jeszcze swoje ciesielskie narzędzia, i w dobrym stanie.
Ale iież to niepewności nim się dojdzie do tego! ile niebezpieczeństw! ile zawad! Gilliatt słyszał jak niemiłosierna woda sączyła się. Lada wstrząśnienie, a wszystko pójdzie na dno. Okropność! być może, że już zapóźno ratować.
Gilliatt gorzkie robił sobie wyrzuty. Powinien był natychmiast domyśleć się, że statek jest uszkodzony. Sześć cali wody na dnie, dowodziło tego jasno.
Głupim był przypisując je deszczowi i pianie. Wyrzucał sobie że spał, że jadł, że był znużony, — prawie że była burza i noc. Wszystkiemu był winien.
Że jednak robienie sobie wyrzutów do niczego nie doprowadzi, więc Gilliatt łając się, krzątał się zarazem przy robocie.
Wynalazł szparę, więc najpierwsze było zrobione — teraz należało ją zatkać. Na razie nic więcej nie można było zrobić. Pod wodą ciesielstwo nie idzie.
Dobrze jeszcze, że dziura była w miejscu między dwoma łańcuchami przytrzymującemi komin maszyny do prawego boku krypy. Łańcuchy mogłyby może nacisnąć szpontowanie.
Woda jednak przybywała. Było jej teraz przeszło na dwie stopy.
Gilliatt miał je do kolan.
Gilliatt posiadał pomiędzy innemi porządkami na krypie, dość dużą płachtę wysmołowaną, opatrzoną długiemi pętlami na czterech końcach.
Wziął tę płachtę, zaczepił ją dwiema pętlicami za dwa kółka od łańcuszków komina od strony szpary, i przerzucił za burtę krypy. Płachta rozszerzyła się jak obrus między małą skałą Douvres a łodzią — i zatonęła. Nacisk wody wpadającej do wnętrza krypy przyparł do ścian jej płachtę i osłonił otwór. Im więcej woda naciskała, tem więcej przylegała płachta. Wodu przyklejała ją do łodzi. Rana została owiązana.
Nasmołowane płótno odgradzało wnętrze statku od zewnętrznej wody; nie wciskała się już jej ani kropla.
To dobrze, — ale jeszcze szpara nie zatkana.
Zawsze jednak było to już coś.
Gilliatt ujął szuflę i począł wypróżniać krypę. Trzeba było się spieszyć z ulżeniem łodzi. To go rozgrzało nieco, zmęczył się niezmiernie. Sam przed sobą musiał wyznać, że nie da rady i nie zdoła odlać wszystkiej wody. Tak mało jadał, a wstydził się swego wycieńczenia.
Zniżanie się wody w statku miarkował po swoich nogach zanurzonych w wodę.
Strasznie to szło powoli, a przecież i wciskanie się wody było tylko przerwane. Złe było załagodzone, ale nie usunięte. Płachta wciskana w szparę przez wodę pod statkiem, poczęła wydymać się wewnątrz łodzi. Podobne to było do pięści umieszczonej pod płótnem i usiłującej je rozedrzeć. Płótno było mocne i nasmołowane, opierało się zatem; ale wydęcie i natężenie wzrastało, nie było więc pewności czy płótno wytrzyma, — wydęcie mogło pęknąć każdej chwili. Wtedy woda by wpadać zaczęła.
W takich razach, jak dobrze o tem wiedzą żeglarze znajdująy się w podobnem niebezpieczeństwie, nie masz innej rady jak zatkanie otworu. Zbiera się w tym celu wszelakie szmaty, jakie tylko są pod ręka, wszystko to, co w specialnym języku nazywa się futrem; i o ile można wszystko wpycha się w otwór.
Gilliatt nie miał nic na takie „futro”. Wszystkie szmaty i kłaki jakie zgromadził był do magazynu, zostały zużyte podczas robót lub rozniesione wiatrem.
W ostatnim razie mógł zebrać nieco tych szczątków, szukając po skałach. Dość już ulżył łodzi, by mógł oddalić się na jaki kwadrans; ale jak robić, jak stukać czegoś po ciemku? A ciemność była zupełna. Księżyc nie świecił — tylko gwiazdy błyszczały na niebie. Gilliatt nie miał suchego włókna, by zrobić z niego lont, nie miał łoju, by zrobić świecę, nie miał ognia by zapalić, nie miał latarni, by światło osłonić. Wszystko było ciemne i pomieszane na łodzi i na skałach. Słychać było szmer wody sączącej się w uszkodzone pudło, szpara nawet była niewidzialna; ręką przekonywał się Gilliatt o wzrastającem wytężaniu się płachty. Niepodobna było w takiej ciemności szukać szmat płótna i kawałków włókien, rozrzuconych pomiędzy skałami; jak znaleźć te łachmany, kiedy ich nie widać? Gilliatt ze smutkiem myślał o nocy. Tyle gwiazd, a ani jednej świecy!
O ile woda zmniejszyła się w łodzi, o tyle parcie zewnętrzne wzrosło. Wydęcie płachty powiększało się coraz więcej. Było jakby wrzód mający pęknąć. Położenie, na chwilę polepszone, znowu stawało się groźnem.
Zatknięcie otworu było gwałtownie potrzebne.
Gilliatt miał tylko swoją odzież.
Rozłożył ją, jak pamiętamy, na mniejszej skale Douvres, by wyschła.
Teraz poszedł, zabrał ją i położył na krawędzi krypy.
Wziął swoją nasmołowaną kurtkę i ukląkłszy w wodzie włożył ją w szparę, wypychając na zewnątrz wydęcie płachty, a zatem wypróżniając je. Do kurtki dodał skórę owczą, do owczej skóry wełnianą koszulę, do wełnianej koszuli opończę. Wszystko tam poszło.
Jedną tylko miał na sobie część ubrania i tę zdjął nakoniec, by wzmocnić zatkanie. Zdawało się, że ono wystarczy.
Wyłaziło na drugą stronę szpary, a objawiła je płachta. Woda usiłująca wejść, naciskała tę przeszkodę, rozszerzała ją pożytecznie poza szparą i umacniała. Był to rodzaj zewnętrznego kompresu.
Wewnątrz, ponieważ tylko sam środek wydęcia został wypchnięty, więc dokoła szpary i zatknięcia pozostawała listwa, tem szczelniej przylegająca, że same nierówności szpary przytrzymywały ją. Droga, którędy wchodziła woda, była zamknięta.
Ale to wszystko było niepewne. Te same krawędzie szpary które, utrzymywały płachtę, mogły ją przebić, a przez taki otwór woda znowuby wpadła, Gilliatt w ciemności aniby dojrzał tego. Trudno było przypuszczać, by zatkanie dotrzymało do dnia. Kłopot inną postać przybrał, ale Gilliatt czuł, że jest się czego kłopotać — tu i siły go opuszczają.
Wziął się znowu do odlewania wody, lecz znużone ręce zaledwie zdołały podnieść szuflę z wodą. Był nagi i drżał.
Czuł zbliżanie się złowrogiej ostateczności.
Jeszcze jeden środek ratunku zabłysł mu w myśli. Może też jest jaki statek na otwartem morzu. Jaki rybak przypadkowo zabłąkany w tych miejscach mógł mu dać pomoc. Nadeszła chwila, w której pomocnik był niezbędny. Jeden jeszcze człowiek i jedna latarnia — a wszystko mogło być uratowane. We dwóch łatwo było odlać wodę. Gdyby łódź została wypróżniona, natenczas podniosłaby się szpara, wynurzyłaby się z wody i możnaby ją załatać. Możnaby otwór deską zabić i szpont tymczasowy zastąpić czemś jak należy. W przeciwnym razie nie pozostawało, jak tylko czekać dnia, czekać noc całą. Nieszczęsne to opóźnienie mogło być zgubnem. Gilliatt dręczył się naciskającą go nagłością. Gdyby przypadkiem jaka latarnia okrętowa ukazała się na widnokręgu, Gilliatt mógłby dać znać o sobie ze szczytu większej skały Douvres. Czas był spokojny, nie było wiatru, nie było fal — więc człowiek, poruszający się na gwiaździstem tle nieba, mógł być dostrzeżony. Kapitan okrętu, a nawet zawiadowca lodzi nie przebywa nocą wód Douvres, bez nastawienia perspektywy na skały. Tak każę ostrożność.
Gilliatt miał nadzieję, że go zobaczą.
Wszedł na szczątki Durandy, pochwycił za sznur węzłowy i wygramolił się na większą skałę Douvres.
Ani jednego żagla na widnokręgu! Ani jednego światła! Jak okiem sięgnąć nic a nic na wodzie!
Znikąd pomocy; a samemu sobie radzić niepodobna.
Gilliatt uczuł to, czego dotąd nie doświadczał; czuł się rozbrojonym.
Ciemna fatalność owładła go teraz wraz z jego łodzią, z maszyną Durandy, z całym jego trudem, — z całem jego powodzeniem, z całą jego odwagą był na łasce otchłani. Nie miał już środków do walki, stał się biernym. Jak przeszkodzić przypływowi, by nie naddszedł, wodzie, by się nie podniosła, nocy, by nie trwała? Ów szpont jedynym był jego zabezpieczeniem. Żeby go zrobić i uzupełnić, wycieńczył się i obnażył, nie mógł go już ani wzmocnić, ani ulepszyć. Jakim już był ten szpont, takim musiał pozostać — daremne dalsze usiłowania. To co wymyślił naprędce zależało od woli morza. Czy mu wystarczy ta bezwładna przeszkoda? Toć to ona teraz walczyła, a nie on, Gilliattt. To szmata, a nie myśl. Wzdęcie jednej tylko fali zdoła otworzyć otwór. Mniej lub więcej ciśnienia — oto na czem rzecz cała polegała.
Wszystko miała rozwiązać bezwiedna walka dwóch sił mechanicznych. Gilliatt odtąd nie mógł ani dopomódz swojemu sprzymierzeńcowi, ani pohamować nieprzyjaciela. Był tylko widzem swego życia lub śmierci. On, opatrzność w najważniejszej chwili, Gilliatt, zastąpiony został przez bezwiedną siłę oporu.
Nie było z nim jeszcze tak źle jak teraz, mimo tylu już prób i trosk przetrwanych.
Gdy przybył na skałę Douvres, poznał, że go otacza i jakby pochwytuje samotność — niejako bierze go w posiadanie. Samotność nietylko go otaczała — spowiła go nawet. Tysiąc przeszkód naraz zaczęło mu wygrażać. Był tam wiatr, gotowy zadąć: morze, gotowa zaryczeć. Niepodobieństwo zakneblować tej gęby, wiatru — niepodobieństwo wybić zęby tej paszczęce, morzu. A jednak walczył; człowiek szedł w zapasy z oceanem, za łby się wodził z burzą.
I innym jeszcze kłopotom, innym potrzebom stawił czoło. Wszystkie klęski spadały na niego. Musiał pracować bez narzędzi, dźwigać ciężary bez pomocy, rozwiązywać zadania bez nauki, jeść i pić bez zapasów, spać bez łoża i dachu.
Na tej skale, jakby na jakim teatrze tragicznym, brały go kolejno na męki wszelkie torturujące fatalności przyrody; matką ona jest, gdy się jej spodoba, katem, gdy zechce.
Zwyciężył odosobnienie, zwyciężył głód, zwyciężył pragnienie, zwyciężył zimno, zwyciężył gorączkę, zwyciężył trud, zwyciężył sen. Spotkał sprzymierzone z sobą zawady zastępujące mu drogę. Obrany ze wszystkiego — spotkał żywioły; zwalczył przypływ morza — przyszły wichry; ocalał w burzy — głowonóg go pochwycił; zwalczył potwora — upiór go napada.
Nieszczęsna ironja na końcu. Tryumfująco miał odpłynąć z tej skały — a spotkał na niej śmiejącego się szyderczo Clubin’a!
Szyderstwo upiora miało się stać prawdą. Gilliatt widział się zgubionym.
Zginie, jak Clubin zginął.
Zima, głód, znużenie, tułów statku do rozrąbania, maszyna do przeniesienia, burza przy porównaniu dnia z nocą, wiatr, pioruny, potwór — wszystko to było niczem w porównaniu ze szparą w krypie. Można mieć ogień na zimno, na głód muszle, deszcz na pragnienie, na trudności przy ratowaniu statku pomysłowość i energję, na przypływ morza i burzę, zapory, nóż na głowonoga. Na szparę — nic.
Oto nieszczęsny dar huraganu na pożegnanie. Ostatnie wysilenie, zdradzieckie pchnięcie, podstępna napaść zwyciężonego na zwycięzcę. Uciekająca burza puściła strzałę w odwrocie. Porażka odwróciła się i uderzyła. To podstępny cios otchłani!
Z burzą można walczyć, ale jak walczyć z sączącą się wodą?
Jeżeli szpont będzie wypchnięty, woda znowu się rzuci — nic nie zdoła uchronić krypy od zatonięcia. To tak samo, jakgdyby rozwiązało się przewiązanie arterji. A gdy krypa osiądzie na dnie z całym swojem ciężarem, to jest maszyną, to nie będzie już sposobu ją wydobyć. Koniec końców, szczytne wysilenie dwóch tajemniczych miesięcy na nic się nie zda; niepodobna rozpoczynać na nowo. Już nie było ani kuźni, ani materjałów. Być może, iż z brzaskiem dnia ujrzy jak całe jego dzieło będzie pogrążać się w morze, zwolna i bezpowrotnie.
Czuć pod nogami czarną potęgę — to przerażające!
Otchłań ciągnęła go ku sobie.
Gdy łódź zatonie, nie pozostanie mu chyba nic, jak umrzeć z głodu i zimna, jak ów rozbitek z opoki Człowieka.
Sumienie i opatrzność niewidzialna przez dwa długie miesiące patrzyła na przestworze, otchłań wodną, wichry, błyskawice, meteory z jednej — i człowieka z drugiej strony; tu morze — tam dusza; nieskończoność — i pyłek.
I była walka między niemi.
A oto, może ów cud zostanie poroniony.
Tak więc niesłychane bohaterstwo skończyło bezwładnością, rozpaczą się kończyła ta niezmierna walka, ta bitwa Niczego ze Wszystkiem, Illiada w jednej osobie.
Gilliatt strapiony spoglądał w przestrzeń.
Nie miał nawet odzienia. Nagi wobec niezmierzoności!
Wówczas przytłoczony tym nieznanym ogromem, nie wiedząc już czego chciano od niego, porównywując siebie z cieniem, wobec niepokonanej ciemności, pośród wrzawy wód, fal, toni, piany, nurtów; pod chmurami, wiatrem, rozległą rozproszoną siłą; pod tym tajemniczym firmamentem skrzydeł, gwiazd i grobów; pod możebnością połączoną z temi niezmierzonemi przedmiotami; mając dokoła siebie i pod sobą ocean, a nad sobą konstelacje — pochylił się przed Niezbadanem — wyrzekł się walki. Legł na wznak na skale, twarzą ku gwiazdom, zwyciężony — i składając ręce przed straszliwą głębią, zawołał w nieskończoność; Łaski!
Zgnieciony bezmiarem, modlił się do niego.
Samotny, w nocy, na skale, wpośród morza, padł ze znużenia jakby piorunem rażony, nagi jak gladjator w cyrku — tylko że nie cyrkiem, ale otchłanią otoczony — zamiast dzikich bestji, miał przed sobą ciemności; zamiast oczu ludu, nieznanej siły spojrzenia; zamiast Westalek gwiazdy nie cezara, lecz Boga.
Zdawało się mu, że się rozkłada w zimnie, znużeniu, niemocy, modlitwie, cieniu — i oczy się mu zawarły.
Upłynęło kilka godzin.
Słońce podniosło się jaśniejące.
Pierwszy jego promień oświecił na płaszczyźnie wielkiej skały Douvres postać nieruchomą. Był to Gilliatt.
Dotąd jeszcze wyciągnięty był na skale.
Ta nagość zlodowaciała i stężała, nie doświadczała już dreszczów.
Zawarte powieki były blade — trudno było utrzymywać, że to nie trup.
Słońce zdawało się nań patrzeć.
Jeśli ten obnażony człowiek nie byt jeszcze trupem, to tak był do niego podobny, że dość było najmniejszego zimnego wiatru, by go nim zrobić rzeczywiście.
Wiatr począł dmuchać ciepły i ożywczy; wiosenny oddech maja.
A słońce podnosiło się na niebieskiej głębi, zarumieniły się promienie jego mniej poziome. Światło stało się ciepłem. Obwinęło Gilliatt’a.
Gilliatt ani drgnął. Jeżeli oddychał jeszcze, to tym gasnącym oddechem, który zaledwie zostawia ślad na zwierciadle.
Słońce ciągle się wznosiło, coraz mniej ukośnie nad Gilliattem. Wiatr, zrazu ciepły, stał się gorący.
Ciało nagie i stężałe pozostawało ciągle bez ruchu; skóra jednak zdawała się być mniej bladą.
Słońce, przybliżając się do szczytu padło pionowo na płaszczyznę skały. Rozrzucone płomienie, wzmocnione odbiciem od spokojnego morza, polały się z nieba; skała poczęła ocieplać się i grzała człowieka.
Westchnienie wzdęło pierś Gilliatt’a.
Żył.
Słońce nie ustawało w pieszczotach prawie gorących. Wiatr teraz już południowy i letni, przybliżył się do Gilliatt’a, jak usta lekko chuchające.
Gilliatt poruszył się.
Niewypowiedziany był spokój morza. Szemrało ono, jak piastunka przy dziecięciu. Fale zdawały się kołysać skałę.
Znające Gilliatta morskie ptaki latały dookoła niespokojne. Nie był to dawny ich dziki niepokój; coś czułego i braterskiego w nim było. Ucinane wydawały krzyki, zdawały się wołać na niego. Jedna mewka, która go zapewne kochała, podleciała poufale ku niemu. Poczęła doń mówić. On, zdawał się nie słyszeć. Wskoczyła mu na ramie i lekko musnęła go po ustach.
Gilliatt otworzył oczy.
Zadowolone a płochliwe ptaszę odleciało.
Gilliat wstał, otrząsł się jak przebudzony lew, pobiegł nad brzeg płaszczyzny i spojrzał na dół, na cieśninę między skałami.
Stała w niej krypa nienaruszona. Utrzymało się zatkanie; morze musiało być łaskawe.
Wszystko było uratowane.
Gilliatt nie czuł już znużenia, odzyskał siły. To omdlenie było snem.
Odlał wodę z krypy, dno jej osuszył — uszkodzone miejsce podniosło się ponad linję wodną; potem ubrał się, podjadł, popił — uczuł się rozradowany.
Szpara po dniu obejrzana wymagała większej naprawy, niż Gilliatt zrazu przypuszczał. Uszkodzenie było dość znaczne. Cały dzień ledwie starczył na jego naprawienie.
Na drugi dzień o świcie, rozsunąwszy zapory i otworzywszy przejście w cieśninie, ubrany w też same łachmany, które pokonały wciskającą się dostatku wodę, mając na sobie pas Clubina, a w nim siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, stanął na naprawionej krypie obok uratowanej maszyny i przy pomyślnym wietrze, po cudnym morzu, wypłynął Gilliatt z pom ędzy skał Douvres.
Skierował się ku wyspie Guernesey.
Dzisiejszy St. Sampson jest prawie miastem; St. Sampson przed czterdziestu laty był prawie wioską.
Wiosna nadeszła, skończyły się długie zimowe wieczory, i mieszkańcy kładli się spać, jak tylko zmrok zapadł. St. Sampson był starą parafją, gdzie przechował się zwyczaj gaszenia ognisk i świateł o oznaczonej godzinie. Szło się na spoczynek z zachodem słońca, a budziło się ze świtem. Stare wioski normandzkie lubią kłaść się spać i wstawać z kurami.
Powiedzmy prócz tego, że z wyjątkiem kilku zamożnych rodzin mieszczańskich, ludność St. Sampson składa się z cieśli i robotników w kopalniach węgla. W porcie tym nieustannie naprawiają okręty. Po całych dniach dobywają głazy, lub ciosają tarcice; tu drąg do łamania kamieni, ówdzie młot. Ustawiczne obrabianie dębiny i granitu. Wieczorem człek pada ze znużenia i śpi jak zabity. Po ciężkiej pracy śpi się twardo.
Pewnego wieczoru, w początkach maja, mess Letthierry, popatrzywszy chwilę w księżyc na nowiu i posłuchawszy stąpań Deruchetty, która przechadzaja się samotna po ogrodzie Bravées, — wrócił do swego pokoju od strony portu i udał się na spoczynek. Dulcynea i Gracja były już w łóżkach. Prócz Deruchetty wszystko spało w domu. Wszystko także spało w St. Sampson. Wszędy pozamykane drzwi i okiennice. Na ulicach ani żywego ducha. Tylko rzadkie światełka, podobne do mrugań gasnących oczu, gdzieniegdzie migotały w okienkach poddaszy, wskazując, że i służba nawet zabiera się do snu. Dawno już wybiła dziewiąta na starej romańskiej dzwonnicy pokrytej bluszczem i noszącej, podobnie jak kościół St. Brelada w Jersey, dziwną datę 1111, co znaczy tysiąc sto jedenaście.
Popularność mess Lethierry’ego w St. Sampson była w stosunku do jego powodzenia. Powodzenie go opuściło i zaraz pustynia zrobiła się dokoła niego. Trzeba przypuszczać, że niedola jest zaraźliwą i że ludzie nieszczęśliwi muszą być zapowietrzeni, skoro tak prędko podlegają kwarantannie. Ładni panicze stronili od Deruchetty. Odosobnienie mieszkańców Bravées było teraz tak zupełne, że nawet nie wiedzieli o drobnym, a ważnym miejscowym wypadku, który tego dnia napełnił wrzawą całe St. Sampson. Rektor parafji, wielebny Joe Ebenezer Caudray został bogatym. Jego stryj, dostojny dziekan z St. Asaph, właśnie umarł w Londynie i wiadomość o tem przywiózł tego ranka statek pocztowy Cashmere, którego maszt widziano w przystani St. Pierre-Port. Cashmere miał nazajutrz w południe odpłynąć do Southampton i jak mówiono, zabrać wielebnego rektora, którego bezzwłocznie powołano do Anglji, aby był obecnym przy urzędowem otwarciu testamentu, nie mówiąc już o innych pilnych zajęciach, połączonych z odbiorem wielkiego spadku. Przez cały dzień o tem tylko mówiono w St. Sampson. Cashmere, wielebny Ebenezer, jego stryj nieboszczyk, Jego bogactwo, odjazd, przypuszczalne awanse w przyszłości — takie były przedmioty gwarzeń. Jeden tylko dom, Bravées, wcale nie zawiadomiony, został milczącym.
Mess Lethierry rzucił się w ubraniu na marynarskie łoże.
Od katastrofy z Durandą zwykle radził sobie, rzucając się na to łoże. Każdy więzień szuka ulgi, wyciągając się na swym tapczanie, a Lethierry był więźniem umartwienia. Kładł się tedy; była to ulga, wytchnienie, przerwa w myślach. Czy spał? nie. Czy czuwał? nie. Właściwie mówiąc, od półtrzecia miesiąca upłynęło już bowiem półtrzecia miesiąca od owego wypadku — mess Lethierry był jakby lunatykiem. Nie odzyskał jeszcze świadomości siebie. Stan jego był ową mieszaniną śnienia i jawu, którą dobrze znają ci, co ulegli ciężkiemu znękaniu niedoli. Dumania jego nie były trzeźwem myśleniem, sen nie był wypoczynkiem. We dnie miał minę człowieka zaspanego, w nocy zdawał się czuwać. Tylko, że raz stał, drugi raz leżał — to była jedyna różnica. Gdy padł na marynarskie łoże, zdawał się nieco zapominać, — nazywał to spaniem; dziwne mary snuły się w nim i dokoła niego, cienie nocne o mglistych zarysach przesuwały się przed jego duszą. To cesarz Napoleon dyktował mu swoje pamiętniki, to widział kilka Deruchett, to dziwaczne ptactwo trzepotało się na drzewach, to ulice St. Sampson przemieniało się w węże. Ciężkie te mary senne były przestankiem, ulgą w rozpaczy. Po nocach marzył, śnił we dnie.
Niekiedy całe południe przestał nieruchomy przy wychodzącem na port oknie swego pokoju: głowę zwiesiwszy na piersi, łokciami wsparty o framugę, obrócony plecami do wszystkich, zakrywszy uszy rękami, utkwił oczy w żelazne kółko, przybite do ściany domu o kilka stóp od jego okna, gdzie niegdyś przywiązywano Durandę. I wpatrywał się w rdzę, która pokryła to kółko.
Mess Lethierry, żył teraz bezmyślnie, machinalnie.
Najdzielniejsi ludzie pozbawieni idei, którą mogliby urzeczywistnić, dochodzą do takiego stanu. Skutek to próżni, jako powstaje w ich duszy. Życie jest podróżą — idea drogowskazem. Gdy drogowskazu zabraknie — zatrzymujesz się. Gdy cel zostanie stracony, siły zamierają. Los dzierży nieznaną i dowolną władzę: jeśli zechce, dotyka swą rózgą nawet naszą moralną istotę. Rozpacz — to upadek, to prawie śmierć duszy. Tylko silne duchy stawiają jej opór. I to nie zawsze.
Mess Lethierry wciąż rozmyślał — jeśli można nazwać rozmyślaniem pogrążenie się w mętnej przepaści. Czasami wyrywały mu się z ust takie rozdzierające słowa: nie pozostało mi jak prosić Niebios o paszport na tamten świat.
Zaznaczmy sprzeczność w tej naturze zawiłej, jak morze, którego Lethierry był niejako utworem: mess Lethierry wcale się nie modlił.
Niemoc daje siłę. Wobec dwóch wielkich naszych ślepot przeznaczenia i natury, człowiek właśnie w niemocy swojej znalazł punkt oparcia — modlitwę.
Człowiek wzywa przestrach na pomoc; bojaźń mu dopomaga — trwoga radzi uklęknąć.
Modlitwa — to niezmierna siła właściwa duszy i równie niezbadana jak tajemnica. Modlitwa odwołuje się do wspaniałomyślności mroków; modlitwa patrzy na tajemnicę także oczyma ciemności — ale patrzy spojrzeniem tak potężnie błagalnem, iż czujesz, że można rozbroić Nieznanego.
To poczucie możliwości już jest pociechą.
Ale Lethierry nie modlił się.
Kiedy jeszcze był szczęśliwym, Bóg istniał dlań uosobiony, rzec można, ciałem i kośćmi. Lethierry rozmawiał z nim, dawał mu swoje słowo i czasami po przyjacielsku ściskał się z nim za ręce. Gdy atoli nieszczęście spadło na Lethierry’ego, Bóg zniknął — zjawisko dość zresztą częste. Zdarza się to, gdy sobie wyobrażamy Pana Boga, jako dobrodusznego poczciwca.
Teraz, w stanie duszy, w jakim pozostawał Lethierry, jedno tylko było dlań jasne widzenie — uśmiech Deruchetty. Okrom tego uśmiechu wszystko zresztą było czarne.
U Deruchetty od pewnego czasu, zapewne z powodu straty Durandy, którą także uczuła, czarowny uśmiech stał się rzadszym. Zdawała się być czemś zajęta, bywała roztargniona. Ustały dziecięce jej psoty, ucichły jej szczebiotania ptasie. Teraz już, gdy wystrzał armatni zwiastował brzask dzienny, Deruchetta nie mówiła do wschodzącego słońca, dygając; „Dzień dobry, prosimy bliżej, — nie rób pan ceremonji”. Chwilami miewała minę bardzo poważną i zamyśloną — rzecz smutna w tak miłej istocie. Wszelako przymuszała się do śmiechu, żeby rozerwać mess Lethierry’ego, ale jej wesołość zaćmiewała się z dniem każdym i zakrywała pyłkiem, niby skrzydło przekłutego szpilką motyla. Dodajmy, że, czy to, iż się smuciła smutkiem stryja, — smutek bowiem bywa zaraźliwym — czy też z innych powodów, Deruchetta stawała się nabożniejszą niż dawniej. Za poprzedniego rektora, p. Jaquemin Herode, jak wiadomo, bywała w kościele zaledwie cztery razy do roku. Teraz stała się bardzo gorliwą i nie opuściła nabożeństwa ani w niedzielę, ani we czwartki. Pobożne dusze w parafji z zadowoleniem patrzyły na tę poprawę. Albowiem dla młodej panienki, której tyle niebezpieczeństw zagraża ze strony mężczyzn, wielkie to szczęście, gdy się zwróci ku Bogu.
Przynajmniej biedni rodzice mają spokojną głowę i nie obawiają się niewczesnych romansów.
Wieczorem w dni pogodne, przechadzano się godzinę lub dwie w ogrodzie Bravées. Deruchetta, niemniej prawie zadumana jak mess Lethierry, szukała samotności. Zwykle ostatnia szła na spoczynek. Niemniej jednak Gracja i Dulcynea miały zwrócone na nią oczy i trochę ją szpiegowały. Instynkt to wrodzony sługom; szpiegowanie rozrywa w nudach słuzebnictwa.
Co do mess Lethierry’ego, zamglony jego umysł nie spostrzegł tych drobnych przemian w zwyczajach Deruchetty. Zresztą nie urodził się na dozorcę. Nie zauważył nawet, iż Deruchetta tak regularnie bywa na nabożeństwach parafialnych. Uparty w uprzedzeniach do duchowieństwa i jego zajęć, z przykrością widziałby to częste chodzenie do kościoła.
Nie znaczy to, by w jego stanie moralnym nie zanosiło się na zmianę. Smutek jest chmurą i zmienia swe kształty.
Dzielne dusze, jakeśmy wyżej powiedzieli, bywają niekiedy zdruzgotane brzemieniem nieszczęścia, prawie zabite. Charaktery męskie, takie jak Lethierry, po pewnym przeciągu czasu oddziaływują przeciw rozpaczy. Rozpacz ma swoje szczeble, po których wstępuje ku nadziei. Ze zgnębienia przechodzi ku znękaniu, ze znękania ku strapieniu, ze strapienia ku melancholji. Melancholja jest jakby przedświtem. W niej — cierpienie przemienia się w posępną radość.
Melancholja — to lubowanie się w smutku.
Letthierry nie doznał owych łagodzeń rozpaczy; ani przyroda jego temperamentu, ani rodzą! jego nieszczęścia nie przystawały do tych cieniowań cierpienia. Wszelako od tygodnia zaczynały się rozwiewać ciemne mary jego pierwszej rozpaczy: nie był mniej smutnym, ale przestał być odrętwiałym; pozostał posępnym, ale już nie był ponurym; pojmował już trochę wypadki; nieco doświadczał owego zjawiska, które można nazwać powrotem do rzeczywistości.
Tak naprzykład, we dnie w sali na dole, nie słuchał wprawdzie co mówili ludzie, ale słyszał i rozumiał. Jednego poranku Gracja promieniejąca radością zawiadomiła Deruchettę, że mess Lethierry zerwał opaskę gazety.
To połowiczne przyjmowanie rzeczywistości już jest dobrym symptomatem. Znak to przychodzenia do zdrowia. Wielkie nieszczęścia ogłuszają. Powoli otrząsasz się z odrętwienia, ale to polepszenie zrazu zakrawa na pogorszenie choroby. Poprzedni stan mrocznego marzenia drętwił boleść; patrzyłeś jak przez mgłę, prawie nic nie czułeś. Teraz wzrok masz jasny, wszystko widzisz i krwawisz się cały. Rana zaognia się, boleść dojmuje, kolą cię wszystkie szczegóły jakie spostrzegasz. Cokolwiek przeżyłeś staje przytomne w pamięci. Przypominasz sobie wszystko i wszystkiego żałujesz. Niezmierna jest gorycz w tym powrocie do rzeczywistości. Zdajesz się mieć lepiej, a jest ci gorzej.
Tego właśnie doświadczał Lethierry. Teraz cierpiał wyraźniej, dotkliwiej.
To co mu wróciło poczucie rzeczywistości, było wstrząśnieniem.
Powiedzmy, jakie to było wstrząśnienie.
Jednego popołudnia, około 15 lub 20 kwietnia zastukano dwa razy do dolnej sali Bravées. Dulcynea otworzyła. Przyniesiono list.
List ten pochodził z morza. Adresowany był do mess Lethierry’ego i miał znak pocztowy Lisboa.
Dulcynea zaniosła list do mess Lethierry’ego, który siedział zamknięty w swoim pokoju. Lethierry wziął list, machinalnie położył go na stole i nawet nie spojrzał.
Upłynął dzień, a list wciąż leżał na stole nierozpieczętowany.
Jednego poranku Dulcynea rzekła do mess Lethierry’ego:
— Proszę pana, czy mam zetrzeć kurz z tego listu?
Lethierry odpowiedział jakby zbudzony ze snu:
— A prawda! Podaj mi go.
I otworzył list i przeczytał co następuje:
„Na morzu dnia 10 marca r. b.
Do Mess Lethierry’ego w St. Sampson.
Pewnie z przyjemnością odbierzesz pan o mnie wiadomość. Jestem na pokładzie Tamaulipas, płynę do kraju, z którego nie myślę wracać. Pomiędzy osadą okrętową jest majtek Ahier-Tostevin z Guernesey, który powróci do Francji i opowie różne rzeczy. Korzystając ze spotkania okrętu Hernon Cortez, udającego się do Lizbony, przesyłam do pana ten list.
Zdziw się pan. Jestem uczciwym człowiekiem.
Równie uczciwym jak imci pan Clubin.
Myślę, że pan już wie co zaszło; z tem wszystkiem nie od rzeczy będzie, gdy sam opowiem.
Posłuchaj pan:
Oddałem panu zabrane kapitały.
Pożyczyłem od pana (wprawdzie trochę bez ceremonji) pięćdziesiąt tysięcy franków. Przed odjazdem z St. Malo, wręczyłem pańskiemu powiernikowi, imci panu Clubin, trzy banknoty, każdy po tysiąc funtów szterlingów, co stanowi siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Zapewne osądzisz pan, że suma zwrócona jest dostateczną.
Iinci pan Clubin wziął do serca pański interes i energicznie zabrał pieniądze. Zdawał mi się być nazbyt gorliwym i dlatego ostrzegam pana.
Post scriptum. Imci pan Clubin miał rewolwer; z tego powodu nie otrzymałem pokwitowania”.
Dotknij drętwika lub butelki leydeyskiej, a uczujesz to, czego doświadczył mess Leihierry, czytajac ten list.
Pod tą kopertą, w kawałku złożonego papieru, na który zrazu nie zwracał uwagi, było wstrząśnienie.
Lethierry poznał charakter pisma, poznał podpis, ale nie zaraz zrozumiał treść listu.
Wstrząśnienie było tak silne, że umysł jego, iż tak powiemy, zerwał się na równe nogi.
Zagadka o siedem dziesięciu pięciu tysiącach franków, powierzonych Clubinowi przez Rantaina, była użyteczną stroną wstrząśnienia, bo zmusiła do pracy mózg Lethierry’ego. Tworzenie domysłów jest zdrowem zajęciem dla myśli. Budzi się władza myślenia, logika przychodzi w pomoc.
Od pewnego czasu opinja publiczna w Guernesey zaczęta zmieniać sąd o Clubinie, tym uczciwym człowieku, przez tyle lat jednomyślnie szanowanym.
Rozpytywano się, powątpiewano, robiono zakłady za i przeciw. Dziwne światła padły na tę postać. Clubin zaczął się rozjaśniać, to jest stawał się czarnym.
Zarządzono sądowe śledztwo w St. Malo, w celu dowiedzenia się, co się stało ze strażnikiem nadbrzeżnym Nr. 619. Przenikliwość prawna zbłąkała się, co jej się często zdarza. Wyszła ona z przypuszczenia, że strażnika zwerbował Zuela i zabrał do Chili na pokładzie okrętu Tamaulipas. Dowcipny ten domysł doprowadził do mnóstwa błędów. Krótki wzrok sprawiedliwości nie spostrzegł nawet Rantaina. Zwolna jednak sędziowie inkwirenci wpadli na inne tropy. Ciemna sprawa rozwikłała się. Clubin ukazał się w tej zagadce. Zapewne był jaki związek między odjazdem Tamaulipasa i rozbiciem Durandy. W szynkowni przy rogatce Dinan, gdzie zdawało się Clubinowi, że go nikt nie zna, poznano go. Szynkarz wygadał się: Clubin kupił flaszkę wódki — dla kogo? puszkarz z ulicy St. Vincent także wygadał się: Clubin kupił rewolwer — na kogo? Właściciel oberży Jana wygadał się: Clubin z niewytłumaczonych powodów bywał nieobecnym po nocach. Wygadał się kapitan Gertrais Gaboureau: Clubin uparł się odpłynąć, choć go ostrzegano, że będzie mgła. Wygadała się także i osada Durandy. Wistocie naładowanie statku odbyło się niedbale i nic dziwnego, jeśli kapitan chciał zgubić okręt. Wygadał się i pasażer Guerneseyski: Clubin sądził, że się rozbije o skały Hanois. Mieszkańcy Torteval wygadali się: Clubin był tam na kilka dni przed stratą Durandy i przechadzał się w Plainmont przy skałach Hanois. Na przechadzkę tę zabrał ze sobą worek podróżny, a wrócił bez niego. Wygadali się i wydzieracze gniazd ptasich: ich historja zdawała się być w związku ze zniknieniem Clubina, jeśli zamiast strachów postawiło się kontrabandzistów. Nakoniec wygadał się i sam dom nawiedzony: ludzie, zdecydowani otrzymać objaśnienia za jakąbądź cenę, wdarli się do tego domu i znaleźli wewnątrz, co? właśnie worek podróżny Clubina. Zaniesiono worek do sądu i otworzono: były w nim zapasy żywności, luneta, chronometr, odzież męska i bielizna oznaczona początkowemi literami Clubina. Wszystko to zestawione w rozmowach w St. Malo i Guernesey doprowadziło do wniosku, że Clubin był przeniewiercą. Zaznaczono różne mgliste wskazówki: dziwne lekceważenie przestróg, zdecydowanie się na oczywiste niebezpieczeństwo podczas mgły, podejrzane niedbalstwo w ładowaniu parowca, butelka wódki, sternik pijany, zastąpienie go przez kapitana i t. d. Heroiczne pozostanie na rozbitym okręcie wydało się teraz łotrowsMm przebiegiem. Zresztą Clubin omylił się co do skały. Przypuszczając, że miał zamiar sprzeniewierzyć się swemu pryncypałowi, nietrudno było zrozumieć, że wybrałby skały Hanois, skąd można wpław dostać się do brzegów i czekać w domu nawiedzonym na sposobność do ucieczki. Worek podróżny, zapasy żywności i odzież dostatecznie to wykazywały. Trudno było dopatrzeć związku między tą przygodą, a zniknieniem Rantaina. Domyślano się tylko, że jest jakiś związek. Upatrywano jakąś tragiczną przygodę z tym strażnikiem Nr 619. Może Clubin nie odegrał w niej głównej roli, ale go dostrzegano za kulisami.
Wszelako przeniewierstwo nie wszystko tłumaczyło. Pozostał rewolwer bez użytku. Ten rewolwer zapewne był w związku z inną sprawą.
Lud ma delikatny i trafny zmysł odgadywania. Instynkt publiczny doskonale odgaduje prawdę z suchych protokółów i luźnych dokumentów. Wszelako w faktach, które uwidoczniały przeniewierstwo Clubina, tkwiły jeszcze wielkie wątpliwości.
Wszystko niby trzymało się kupy, wszystko się zgadzało, ale brakło podstawy.
Nie gubi się okrętu dla samej przyjemności gubienia. Nie naraża się bez ważnego interesu na niebezpieczeństwa mgły, rozbicia o szkopuły, pływanie po burzliwem morzu i ryzykowną ucieczkę. Jakiż więc mógł mieć w tem interes Clubin?
Widziano czyn, nie widziano pobudki.
Stąd wątpliwość w wielu umysłach. Gdzie niema pobudki, zdaje się, że niema i czynu.
Próżnia była wielka.
Tę próżnię zapełnił list Rantaina.
Rantaine był istnym Deus ex machina. Zstępował z obłoków, trzymając świeczkę w ręku.
Jego list wszystko rozjaśnił.
Tłumacząc wszystko, w dodatku zapowiadał świadectwo Ahier-Tostewina.
Co najważniejsza, objaśniał użycie rewolweru. Rantaine był niewątpliwie dobrze zawiadomionym. Jego list wykazywał wszystko dokładnie, jak na dłoni.
Niepodobna już było powątpiewać o zbrodniczości Clubina. Przemyśliwał on o rozbiciu parowca, a najlepszym dowodem był worek podróżny z zapasami, który zostawił w domu nawiedzonym. Gdyby przypuścić, że był niewinnym, że rozbicie było przypadkowe, azaliż w ostatniej chwili, skoro zdecydował się pozostać na rozbitym okręcie — nie powinien był oddać siedemdziesięciu pięciu tysięcy franków Lethierry’ego, ludziom, którzy szukali ocalenia na szalupie. Prawda była oczywistą, biła w oczy. A teraz co się stało z Clubinem? Prawdopodobnie padł ofiarą swej pomyłki. Niewątpliwie zginął pośród skał Douvres.
To tworzenie domysłów, jak widzimy bardzo zgodnych z rzeczywistością, przez kilka dni zajmowało umysł mess Lethierry’ego. List Rantaine’a wyświadczył mu tę przysługę, że go zmusił do myślenia. Pierwszem wstrząśnieniem było zdziwienie, później usiłował zastanowić się nad treścią listu. Zrobił jeszcze inne, trudniejsze wysilenie, gdyż zaczął zasięgać wiadomości. Rozmawiał więc z innemi, a nawet ich poszukiwał. Po upływie tygodnia stał się znów do pewnego stopnia człowiekiem praktycznym. Umysł jego zaczął myśleć logicznie i prawie się uleczył. Mess Lethierry wynurzył się z odmętu.
Przypuszczając, że mess Lethierry liczył kiedykolwiek, że odbierze pieniądze skradzione mu przez Rantaine’a, to list jego odjął mu i tę ostatnią nadzieję.
Do rozbicia Durandy list ten dołączał nową stratę siedemdziesięciu pięciu tysięcy franków. Wprowadzał go wprawdzie w posiadanie tych pieniędzy, ale dla tego tylko, by mu tem dotkliwiej dać odczuć ich stratę. List ów wykazywał całą grozę jego ubóstwa.
Stąd nowe cierpienia i bardzo dotkliwe, jakeśmy to wyżej wskazali. Mess Lethierry, pierwszy raz od dwóch miesięcy zaczął się troszczyć o swój dom, oto czem się stanie w przyszłości, co trzeba zmienić, na czem zaoszczędzić. Drobne przykrości, kłujące tysiącami szpilek, gorsze niemal od rozpaczy. Znosić wszystkie drobiazgi niedoli, na każdym kroku walczyć z nieszczęściem — rzecz obmierzła. Taran nieszczęścia, gdy padnie na cię, przyjmujesz; ale cię oburzają jego prochy. Ogół niedoli gnębi — ale szczegóły katują. Przed chwilą nieszczęście raziło cię piorunem, teraz szczypie i drażni.
Srogie to upokorzenie być w zgnębieniu. Jest to druga śmierć moralna, a brzydka. Jednym stopniem niżej, spadasz w nicość. Po całunie — łachmany.
Nic smutniejszego nad to poniżenie.
Być przywiedzionym do nędzy, rzecz prosta. Cios gwałtowny, brutalstwo losu, katastrofa, która raz spotyka. Dobrze. Przyjmuje się ją. Wszystko się skończyło. Jestem przywiedziony do nędzy. Bardzo dobrze, umrę. — Bynajmniej! Musisz żyć i zaraz nazajutrz przekonasz się o tem. Z czego? Z kłucia szpilkami. Ten lub ów przechodzień nie kłania się, udaje, że cię nie zna; inny patrzy na cię ze wzgardę, kupcy nasyłają na cię rachunki, nieprzyjaciele śmieją ci się w oczy. Może się śmieją z ostatniego posłyszanego kalamburu; być może, ale ten kalambur wydaje się im przedziwnym dlatego, że jesteś przywiedzionym do nędzy. Upokorzenie twoje czytasz nawet w spojrzeniach ludzi obojętnych; ci co bywali u ciebie na obiadach, powiadają teraz, żeś się wysilał nad stan, dając trzy potrawy; twoje wady rażą wszystkich; niewdzięczność, nie spodziewając się już niczego od ciebie, otwarcie się okazuje; wszystkie niedołęgi przewidziały to, co cię teraz spotyka; złośliwi szarpią twoją sławę, gorsi od nich obłudnicy ubolewają nad tobą.
A potem tysiące nędznych drobnostek! Po krwawych łzach męczą cię mdłości. Pijałeś dobre wina, będziesz pił teraz mętne piwko. Dwie służące! I jednej zanadto. Trzeba jedną odprawić, a drugą przeciążyć robotą. Zawiele kwiatów w ogrodzie; zasadzimy kartofle. Owoce posyłałeś w darze przyjacielem, teraz trzeba je sprzedawać na targu. Co do ubogich, nie trzeba o nich myśleć; alboż nie jesteś sam ubogim? Stroje — rzecz bolesna. Żałować żonie wstążki, co za męczarnie! Tej, co ci ofiarowała swą piękność, odmawiać błahej ozdoby! Mieć minę skąpca! Być może powie do ciebie: jakto, zabrałeś kwiaty z mego ogrodu i jeszcze zabierasz mi je z kapelusza! Przy stole rodzina jest milczącą. Zdaje ci się, że wszyscy mają do ciebie urazę Ożywione niegdyś lica teraz są stroskane i posępne. Smutna rzecz — upadać. Zginąć, głupstwo — to jakby wpaść w piec ognisty. Ale upadać — to smażyć się na wolnym ogniu.
Runąć, to przegrać batalję pod Waterloo; ale maleć, upadać i doznawać ciągłych upokorzeń, to więzienie na wyspie Św. Heleny. Los wcielony w Wellingtona ma jeszcze trochę godności, ale gdy się stanie Hudsonem Lowe — pfe, co za szkarada! Przeznaczenie staje się tchórzliwym katem. Mąż z pod Campo-Formio musi się sprzeczać o nędzną parę pończoch. Poniżenie Napoleona — które poniża Anglję.
Przez dwa te zwroty: Waterloo i St. Helenę, sprowadzone do rozmiarów mieszczańskich, przechodzi każdy człowiek przywiedziony do ubóstwa.
Wspomnianego wyżej wieczora, który był jednym z pierwszych wieczorów maja, Letthierry, zostawiwszy Deruchettę w ogrodzie błądzącą przy świetle księżyca, położył się spać smutniejszy niż kiedykolwiek.
Wszystkie owe szczegóły nędzne i wstrętne, kłopoty zubożałych ludzi; wszystkie owe troski podrzędne, zrazu niesmaczne tylko, później opłakane, złowrogie — snuły się w jego umyśle. Ponury natłok nędzy. Mess Lethierry czuł, że nie zaradzi swemu upadkowi. Co począć? Co przedsięwziąć? Na jakie ofiary skazać Deruchettę? Którą odprawić, Dulcyneję, czy Grację? Może sprzedać Bravées? Może nawet opuścić wyspę? Stać się niczem tam, gdzie się było wszystkiem — zaiste, nieznośny upadek.
I powiedzieć sobie, że wszystko się już skończyło! Przypominać owe przeprawy, co łączyły Francję z Archipelagiem; owe wtorki odjazdu, owe piątki powrotu; tłum, co patrzył z wybrzeża; owe wielkie ładunki, ów przemysł, ową żeglugę bezpośrednią, prostą a wspaniałą; ową maszynę, w którą człowiek składa swoją wolę, ów kocioł wszechpotężny, ów dym — rzeczywistość ową! Parowiec — to udoskonalona busola; busola wskazuje prostą drogę; a parowiec pruje nią fale morza. Busola proponuje — parowiec wykonywa.
Gdzie podziałaś się Durando, wspaniała, wszechwładna Durando, pani morza, królowo coś go czyniła królem? Być w swym kraju człowiekiem postępu, człowiekiem zbawiennych przemian! i zrzec się tego wszystkiego! abdykować! Nie być już niczem, albo raczej być pośmiewiskiem! Stać się przeszłością, kiedy się było przyszłością! Stać się przedmiotem wyniosłego politowania bezmyślnej gawiedzi! patrzeć na tryumf rutyny, ograniczenia, zastałości, upartego sobkostwa i ciemnoty! patrzeć znów na niedołężne wędrówki gotyckich kuttrów, tłukących się po morzu! patrzeć na odmłodzoną starzyznę! stracić całe życie! być niegdyś światłością i uledz zaćmieniu! Ach! jak ślicznie sunął po falach pyszny komin, ów walec cudowny, ów słup o dymnych kapitelach, owa kolumna większa od kolumny Vendôme — bo na tej stoi człowiek tylko, a na tamtej stał postęp! Ocean słał się pod jej stopami. Była to pewność na środku morza. I widziano to na tej wysepce, w tym małym porcie, w tym małym St. Sampson? Tak, widziano! Jakżeż widziano i już nie zobaczą?
Cały ten nawał natrętnej żałości dręczył Letthierry’ego. Bywają łkania myśli. Nigdy więcej jeszcze nie czul tak gorzko swej straty. Pewne odrętwienie nastało po srogim przystępie boleści. Ociężałość nadmiernego smutku zmorzyła go.
Tak przeleżał ze dwie godziny z zamkniętemi powiekami, śpiąc trochę i wiele marząc gorączkowo. Takie odrętwienia pokrywają ciemną robotę mózgu, nader nużącą. Około północy, może trochę wcześniej, może trochę później, otrząsł się z uśpienia, rozbudził, otworzył oczy i ujrzał rzecz nadzwyczajną w oknie, które było naprzeciw jego łóżka.
Za oknem sterczał jakiś przedmiot dziwnego, niesłychanego kształtu: komin parowca.
Mess Letthierry zerwał się na posłaniu tak gwałtownie, że łoże marynarskie zakołysało się, jakby je burza wstrząsnęła. Letthierry spojrzał. Dziwne widzenie w oknie. Promienie księżyca oświetlały port, a od tej światłości, tuż przy domu, odbijał się wizerunek prosty, okrągły, czarny — przepyszny.
Był to komin maszyny.
Letthierry skoczył z posłania, pobiegł do okna, podniósł szybę, wychylił się za okno i poznał...
Poznał komin Durandy.
Stała na dawnem miejscu.
Jej cztery łańcuchy trzymały ja przyczepioną do pomostu łodzi o dziwnych, powikłanych zarysach.
Letthierry cofnął się, obrócił plecami do okna siadł na lożu.
Po chwili obrócił się do okna i znów ujrzał widzenie.
W mgnieniu oka był już na nadbrzeżu z zapaloną latarnią w ręku.
Do starego kółka, na którem dawniej przywiązywano Durandę, teraz przywiązana była łódź mająca nieco na tyle gruby kloc, z którego sterczał komin proto przed oknami Bravées. Przód statku równo z nadbrzeżem, przedłużał się za róg domu.
Nikogo nie było w łodzi.
Łódź ta miała swoje właściwe kształty, które znał cały Guernessey. Była to krypa.
Letthierry wskoczył do niej, pobiegł do ciemnej bryły, którą widział za masztem. Była to maszyna.
Maszyna cała, zupełnie nietknięta, moc o osadzona na żelaznej płycie; kocioł miał wszystkie klapy, osada kół stała przywiązana przy kotle, winda była na swojem miejscu; nic nie brakło.
Letthierry przypatrywał się maszynie.
Pomagały mu światła latarki i księżyca.
I przejrzał cały mechanizm.
I widział dwie skrzynie, które stały na boku.
Przypatrzył się osadzie kół.
Zajrzał do kajuty. Była pustą.
Wrócił do maszyny i dotykał jej. Wsunął głowę do kotła i ukląkł, by lepiej rozpatrzyć się w jego wnętrzu.
Włożył do pieca latarkę, której światło rozjaśniło cały mechanizm, sprawiając łudzące wrażenie zapalonej maszyny.
Potem rozśmiał się w głos, wyprostował i wciąż patrząc na maszynę, wyciągnął rękę do komina i zawołał: Ratujcie, na pomoc!
Dzwon portowy był na wybrzeżu o kilka kroków od domu; pobiegł tam, chwycił za łańcuch i zaczął gwałtownie dzwonić.
Gilliatt wistocie, po przeprawie bez przypadku, ale powolnej z powodu ciężkiego ładunku krypy, przy był do St. Sampson, gdy noc zapadła, między godziną dziewiątą i dziesiątą.
Gilliatt wyrachował godzinę. Przypływ morza się zaczął. Księżyc świecił, była woda; można więc było zawinąć do portu.
W porcie wszystko spało. Kilka okrętów stało na kotwicach, ze sznurami na rejach, bez latarni. W głębi dostrzegałeś na warsztatach kilka łodzi, przeznaczonych do naprawy. Grube tułowia bez masztów, podziurawione, ze sterczącemi listwami, dość podobne do zdechłych chrząszczów, leżących na grzbiecie z nogami do góry.
Gilliatt, wpłynąwszy do zatoczki, przypatrzył się portowi i nadbrzeżu. Nigdzie nie było światła, ani w Bravées. Żadnych przechodniów, z wyjątkiem może jednego mężczyzny, który wychodził z plebanji, lub też do niej wracał. I to nie było pewnem, bo noc zaciera swe rysunki, a światło księżyca zawsze wątpliwie oświeca. Zresztą, prócz ciemności, odległość była znaczną. Ówczesna plebanja stała po drugiej stronie portu w miejscu, gdzie dziś jest przystań dla statków kupieckich.
Gilliatt zcicha podpłynął do Bravées i przywiązał krypę do kółka Durandy pod oknem mess Lethierry.
Potem wyskoczył na ziemię.
Zostawiwszy za sobą krypę przy brzegu, Gilliatt obszedł dom, skręcił w uliczkę jedną, drugą i nie spojrzawszy nawet na ścieżkę, która wiodła do Pustkowia, po kilku minutach stanął na rogu muru ogrodowego, gdzie były dzikie malwy, różowo kwitnące w czerwcu, powoje, osty i inne zielska. Tu, ukryty za głogami, nieraz w letnie miesiące po całych godzinach siedział na kamieniu i przez niski mur, który brała ochota przeskoczyć, wpatrywał się w ogród Bravées i przez gałęzie drzew śledził dwa okna panieńskiego pokoju. Odszukał i teraz swój kamień, przy tym samym niskim murze, w tym samym ciemnym kącie wśród głogów i jak zwierzę, wracające do swojej jamy, wsunął się i przytulił. Raz usiadłszy, nie zrobił już najlżejszego poruszenia. Spojrzał. Przed jego oczyma ten sam ogród, te same aleje, gaik, klomby kwiatów, dom, dwa okna panieńskiego pokoju. Księżyc ukazał mu to senne widzenie. Okropna rzecz pomyśleć w takiej chwili, że człowiek musi oddychać.
Gilliatt usiłował powstrzymać oddech.
Zdawało mu się, że widzi widmo raju ziemskiego. I lękał się, by to wszystko nie rozwiało się, nie uciekło. Nie przepuszczał, nie mógł przypuszczaj iż wistocie patrzy na te rzeczy i jeśli rzeczywiście je widział, to zarazem lękał się, że lada chwila znikną, jak wszystkie boskie widzenia. Dość jednego podmuchu — i wszystko się rozwieje. Gilliatt drżał z obawy.
Tuż na wprost niego, w ogrodzie, na samym końcu alei, była ławka drewniana, pomalowana na zielono. Czytelnik przypomina sobie tę ławkę.
Gilliatt spojrzał na dwa okna i pomyślał o śnie pewnej istoty w tym pokoju. Za tym murem spano. Chciałby nie być w tem miejscu, w którem był, ale jednak wołałby umrzeć, niż odejść. I myślał o oddechu, który pierś podnosił. Ona, to złudne widzenie, ta białość w obłoku, ten mglisty czar, oblegający jego duszę — ona była tutaj! I myślał o niedostępnej istocie, która spała tak blisko niego, że ją obejmował swem tchnieniem namiętnem..., myślał o kobiecie niemożliwej, co uśpiona miała także swoje widzenia; o istocie upragnionej, dalekiej, nieujętej, co zamykała oczy, przykładając rękę do czoła; myślał o śnie tej istoty idealnej; myślał o marzeniach, które może śnić ten sen jego duszy. Dalej nie śmiał sięgnąć myślą, a jednak sięgał; nie śmiał dopuścić się braku uszanowania, a jednak myślał o kształtach niewieścich tego anioła; nocna godzina uzuchwalała jego trwożliwe oczy do spojrzeń ukradkowych; gniewał się na siebie, że tak daleko się posuwa, lękał się ubliżyć ideałowi, a jednak mimowolnie, jakby zmuszony, patrzył i drżał. Drżał z roskoszy i boleści, wyobrażając sobie spódniczkę na krześle, mantyllę na kanapie, rozpięty pasek, chusteczkę, stanik rozsznurowany, pończoszki, podwiązki... Dusza jego zginęła w niebie.
Niebo niemniej jest dostępne dla serca biedaka takiego, jak Gilliatt, jak dla serca miljonera. Każdy człowiek roznamiętniony podlega głębokim olśnieniom, a natury dziewicze i nieokrzesane częściej od innych.
Zdziczałość bardziej uspasabia do marzeń.
Zachwyt jest przepełnieniem, które wylewa się jak każde inne. Patrzyć na te okno było prawie zbytkiem dla Gilliatta.
Nagle ujrzał ją samą.
Z poza gałęzi gęstych zarośli, wysunęła się z niewysłowioną powolnością widma lub anioła — postać niebiańska — suknia, boskie lica, jaśniejsze prawie od blasku miesiąca.
Gilliatt omdlewał — była to Deruchetta.
Deruchetta zbliżyła się, zatrzymała, odeszła kilka kroków, znów zatrzymała się i wreszcie siadła na drewnianej ławce. Księżyc krył się za drzewa, obłoki błądziły między blademi gwiazdami, morze półgłosem szemrało do zmroku, miasto było uśpione, mgła wznosiła się z widnokręgu, — melancholja była głęboką. Deruchetta schyliła czoło; zamyślone jej oczy patrzyły z uwagą nic nie widząc; na wpół obrócona twarzą do Gilliatta, miała prawie obnażoną głowę, rozwiązany czepeczek nocny ukazywał kosmyki włosów na delikatnej szyi. Machinalnie zwijając na palcach wstążkę tego czepka, ukazywała w półcieniu marmurowe rączki; jej suknia miała kolor, który w nocy zdawał się być białym; drzewa poruszały się jakby przeniknione czarem wychodzącym z tej dziewicy; widać było koniec jej nóżki, spuszczone rzęsy kryły łzę utajoną lub jakąś myśl stłumioną; ramiona jej spuszczały się z zachwycającą niepewnością, nie znajdując punktu oparcia, cała jej postać miała coś chwiejnego i lotnego. Był to raczej błysk niż światłość, była to raczej wdzięczna nimfa niż bogini; fałdy jej sukni zaginały się wytwornie, czarowna twarz dziewiczo rozmyślała. Była tak blisko, że aż straszno się robiło. Gilliatt słyszał jej oddech.
W głębi gaju śpiewał słowik. Czasami wietrzyk zaszeleścił w gałązkach i poruszył niewysłowione milczenie nocy. Deruchetta piękna i niepokalana, ukazywała się w tej pomroce niby utwór promieni księżycowych i balsamicznych woni; czar rozlany w przyrodzie w niej tajemniczo skupiał się i uosabiał. Deruchetta była jego rozkwitem, była duszą — kwieciem tych cieniów czarownych.
Wszystkie te cienie rozkoszne zlewające się w Deruchecie, ciążyły na Gilliacie. Był oszalały, nieprzytomny: niepodobna wyrazić jego wzruszenia. Bywa zgnębienie zachwytu. Widzieć Deruchettę, widzieć ją samą, widzieć jej suknię, widzieć jej czepeczek, widzieć jej wstążkę zwijaną na palcach, — czy można wyobrazić sobie takie rzeczy? Być blisko niej — czy to podobna? Słyszeć jej oddech — ona oddycha! więc i gwiazdy oddychają? Gilliatt drżał. Był najnędzniejszym i najbardziej zachwyconym. Nie wiedział, co począć.
Szał patrzenia na nią druzgotał go. Jakto? ona tak blisko niego? Olśnione jego myśli zatrzymywały się na tej istocie jak na karbunkule. Patrzał na tę szyję i na te włosy. I nie mówił do siebie, że to wszystko należy teraz do niego, że wkrótce, może jutro, będzie miał prawo zdjąć ten czepeczek, będzie miał prawo odwinąć tę wstążkę z paluszka. Pomyśleć aż o tem — nie, nie posunął się do takiego zuchwalstwa. Dotykać myślą — to prawie dotykać ręką. Miłość dla Gilliatta była niby miód dla niedźwiedzia, wytwornem i delikatnem marzeniem. Myśli, jego snuły się bezładnie. Sam nie wiedział, co się z nim działo. Słowik śpiewał. Gilliatt czuł, że zamiera.
Wstać, przeskoczyć mur, zbliżyć się, powiedzieć: to ja — przemówić do Deruchetty — nie! myśl ta nie powstała mu w głowie. Gdyby powstała — uciekłby przed nią. I jeśli umysł jego zdolny był w tej chwili do utworzenia jakiejś wyraźnej myśli, to chyba tej — że Derushetta była przy nim, że nic więcej nie potrzebował i że zaczyna się wieczność rajskich rozkoszy.
Jakiś szelest zbudził oboje, Deruchettę z marzeń, Gilliatta z zachwytu.
Ktoś szedł po ogrodzie. Nie widziano go, bo zasłaniały drzewa. Były to stąpania mężczyzny.
Deruchetta podniosła oczy.
Stąpania zbliżyły się i ucichły. Osoba, która szła zatrzymała się. Musiała być dość blisko. Ścieżka, w końcu której była ławka, ginęła w głębi gaiku. O kilka kroków od ławki stała owa osoba zasłoniona gęstemi zaroślami.
Przypadek zrządził, że Deruchetta ją widziała, a Gilliatt nie widział.
Księżyc rzucał jej cień aż do ławki.
Gilliatt widział ten cień.
I spojrzał na Deruchettę. Jej usta nawpół otwarte chciały krzyknąć ze ździwienia. Podniosła się na poły i znów padła na ławkę. W postawie tej czytałeś chęć ucieczki i czar przykuwający do miejsca. Usta jej prawie promieniały uśmiechem, a w oczach bulgotał błysk łzawy. Zdawało się, że istota, którą widzi, nie jest z tego świata. Odblask anielski rozjaśniał spojrzenie Deruchetty.
Istota, która dla Gilliatta była tylko cieniem, przemówiła. Zgłębi gaju wyszedł głos, łagodniejszy od niewieściego głosu, a jednak głos męski. Gilliatt ustyszał te słowa:
— Pani, widzę cię co niedziele i co czwartki; mówiono mi, że dawniej nie przychodziłaś tak często. Spostrzeżenie to obcych ludzi — i przepraszam za nie. Nigdy nie przemówiłem do ciebie, pani; obowiązek mi tak nakazywał; dziś przemawiam, gdyż to jest moją powinnością. Powinienem najprzód rozmówić się z tobą, pani. Cashmere jutro odpływa. I dlatego przyszedłem tutaj. Przechadzasz się pani co wieczór w swoim ogrodzie. Źle byłoby z mej strony znać twoje zwyczaje, jeślibym nie miał uczciwej myśli. Pani, jesteś ubogą; ja od dzisiejszego poranku jestem bogatym. Czy chcesz zostać moją żoną?
Deruchetta złożyła ręce, jakby błagając, i niema, drżąca, spojrzała na tego, który do niej mówił.
Głos znów się odezwał:
— Pani, kocham cię. Bóg nie na to dał człowiekowi serce, by milczało. Skoro Bóg obiecuje wieczność, więc chce, byśmy byli we dwoje. Jeśli jest dla mnie żona na tej ziemi, — to ty, pani. Myślę o tobie jak o modlitwie. Wierzę w Boga, a w tobie, pani, pokładam nadzieję. Jeśli mam skrzydła, ty, pani je podnosisz. Jesteś mojem życiem i już mojem niebem.
— Panie, rzekła Deruchetta, niema w domu nikogo, coby dał odpowiedź.
Głos podniósł się znowu:
— Napawam się słodkiem marzeniem. Bóg nie zabrania marzeń. Ty, pani, jesteś mi milszą od chwały. Kocham cię namiętnie, bo jesteś świętą niewinnością. Wiem że to jest godzina spoczynku, ale nie miałem innej chwili do wyboru. Czy przypominasz sobie pani ustęp Biblji, który nam przeczytano? księga Rodzajów, rozdział dwudziesty piąty. Ciągle o nim myślałem, często go odczytywałem. Wielebny Herode mówił do mnie: potrzeba panu bogatej żony. Ja odpowiedziałem: Nie, potrzeba mi żony ubogiej. Pani, mówię do ciebie, nie zbliżając się, cofnę się nawet, jeśli nie chcesz, by mój cień dotykał stóp twoich. Ty tu jesteś władczynią; przyjdziesz do mnie, jeśli zechcesz. Kocham i czekam. Jesteś pani uosobieniem błogosławieństwa.
— Panie, wyjąkała Deruchetta, nie wiedziałam, że mię zauważono w niedziele i czwartki.
Głos mówił dalej:
— Nie można się opierać rzeczom anielskim. Wszelkie prawo jest miłością. Małżeństwo — to Chanaan. Jesteś pani piękną oblubienicą. O łaski pełna, pozdrawiam cię!
Deruchetta odpowiedziała:
— Nie sądziłam, że gorzej postąpię od innych, bywając często na nabożeństwach.
Głos dalej mówi:
— Bóg złożył swoje zamiary w kwiaty, w jutrzenkę, w wiosnę i chce, by kochano. Jesteś pani piękną w świętym mroku nocy. Ogród ten był uprawiany twoją ręką i w jego balsamicznych woniach jest coś z twego oddechu. Pani, spotkania dusz nie od nich zależą. Nie nasza to wina. Byłaś obecną i nic więcej; ja także byłem na schadzce dusz naszych, i nic więcej. Cóżem innego zrobił nad to, że czułem, iż cię kocham? Niekiedy oczy moje podniósłszy się na ciebie pani. Źlem czynił, ale co począć? patrząc na cię, uczułem miłość Nie można temu przeszkodzić. Bywają tajemnicze wole potężniejsze od nas. Najpierwszą ze świątyń jest serce. Mieć twoją duszę w swym domu, to raj ziemski, do którego wzdycham: czy zgodzisz się pani na to? Dopóki byłem ubogim, milczałem. Znam twoje lata, wiem, że masz lat dwadzieścia jeden, ja mam dwadzieścia sześć. Jutro wyjeżdżam, jeśli mi odmówisz, nie wrócę. Czy przyjmujesz pani moją rękę? Oczy moje mimowolnie zadawały ci już nieraz to pytanie. Kocham cię pani, odpowiedz. Pomówię ze stryjem pani, gdy będzie mógł mię przyjąć; ale wprzód zwracam się do ciebie. Rebekę proszę o jej rękę. Chyba, że pani mnie nie kochasz.
Deruchetta schyliła czoło i wyszeptała:
— O! ubóstwiam go!
Powiedziała to tak cicho, że tylko Gilliatt usłyszał.
I tak pozostała z pochylonem czołem, jakby twarzą w cieniu osłaniała także i myśli.
Nastała chwila milczenia. Liście drzew nie poruszyły się. Była to chwila poważna i spokojna, w której sen rzeczy łączy się ze snem istot, a noc zdaje się słuchać uderzeń serca przyrody. W takiem skupieniu ducha natury, niezmierny szmer morza wznosił się jak harmonja uzupełniająca milczenie.
Głos znów się odezwał:
— Pani!
Deruchetta zadrżała.
Głos mówił dalej:
— Niestety! czekam.
— Na co pan czeka?
— Na odpowiedź pani.
— Bóg ją słyszał, rzekła Deruchetta.
Natenczas głos stał się prawie silnym, choć łagodniejszym niż kiedykolwiek. I te słowa wyszły z gaju niby z gorejącego krzaku:
— Jesteś moją oblubienicą. Podnieś się i chodź do mnie. Niech błękit gwiaździsty patrzy na to przyjęcie mej duszy przez twoją duszę i niech pierwszy nasz pocałunek złączy się z harmonją niebieskiego firmamentu!
Deruchetta podniosła się i przez chwilę stała nieruchoma, patrząc przed siebie, zapewne w drugie spojrzenia. Potem, wolnym krokiem, z podniesioną głową, spuszczonemi ramionami i rozsuniętemi palcami rąk, jakby ją wspierała moc niewidzialna, weszła do gaju i zniknęła w jego cieniu.
Po chwili zamiast jednego cienia na piasku były dwa zmieszane i Gilliatt widział u stóp swoich uściski tych dwóch cieniów.
Czas płynie z nas jak piasek z klepsydry i nie mamy świadomości tej ucieczki, zwłaszcza w pewnych chwilach zachwytu. Tam para kochanków z jednej strony, nie wiedząca o świadku — a z drugiej świadek, który jej nie widział, ale wiedział, że tam jest. Ile minut tak pozostawali w tem tajemniczem zawieszeniu? Niepodobna było powiedzieć. Nagle rozlega się z daleka wrzawa i głos zawołał: Ratujcie! na pomoc! i odezwał się dzwon portowy. Wrzawy tej prawdopodobnie nie słyszało szczęście upojone i niebiańskie.
Dźwięki dzwonu wciąż się rozlegały. Ktoby szukał Gilliatta w kącie muru, pewnieby go tam nie znalazł.
Mess Lethierry dzwonił z całej siły. Nagle zatrzymał się, gdyż jakiś człowiek ukazał się z za węgła domu. Był to Gilliatt.
Mess Lethierry pobiegł ku niemu, albo raczej rzucił się nań, ujął rękę w swoje pięście i patrzył przez chwilę w oba oczy, milcząc zachwycony.
Po chwili, wstrzsnął go gwałtownie, ścisnął w swych objęciach, zaprowadził do sali na dole, piętą popchnął drzwi, które pozostały na wpół otwarte, siadł łub raczej padł na krzesło przy wielkim stole, na który padało światło księżyca, blado oświcające twarz Gilliatta i głosem, w którym łkania mieszały się z wybuchami śmiechu, zawołał.
— A mój synu! zacny chłopcze! Gilliacie! Wiedziałem, że to ty! Krypa — do króćset! opowiedz jak to było. Więc tam poszedłeś! Spalonoby cię na stosie przed stu laty. Toć to czary! Nie brak ani jednej śrubki. Obejrzałem wszystko, wypróbowałem wszystko Domyślałem się, że koła są w dwóch skrzyniach. Jesteś nareszcie! Szukałem cię w kajucie. Dzwoniłem umyślnie. Szukałem cię. Mówiłem sobie: Gdzież on się podział? Zjem go, dalibóg! Przyznać trzeba, że się dzieją rzeczy nadzwyczajne. Ta bestja wraca ze skały Douvres. Przynosi mi napowrót życie. Do pioruna! tyś anioł, nie człowiek. Tak, tak, doprawdy, to moja maszyna. Nikt temu nie uwierzy. Patrzeć będą, dotykać i powiedzą: Nieprawda! A jednak wszystko jest, do króćset! Wszysciusieńko! Nie brak ani jednej blaszki. Rura do ciągnienia wody ani drgnęła. Niesłychana rzecz; nic nie zostało uszkodzone. Dość tylko trochę posmarować oliwą. Ale jakżeś ty to zrobił? I pomyśleć, że Duranda znów będzie w ruchu! Osada kół rozebrana jakby przez jubilera. Chłopcze, daj mi słowo honoru, żem nie zwarjował.
Lethierry powstał, odetchnął i tak mówił dalej:
— Przysięgnij na to. Co za przewrót! Szczypię się i czuję, że nie marzę. Jesteś mem kochanem dzieckiem, mym poczciwym chłopcem, moim Panem Bogiem. Ach! mój synu! I tyś poszedł szukać tej łajdaczki maszyny! Na burzliwem morzu! w tej pułapce skał przeklętych! Widziałem siła dziwnych rzeczy w mem życiu. Ale nigdy nic podobnego. Widziałem Paryżan, istnych szatanów. A jednak zjedliby djabła, czyby to zrobili. To gorsze o i Bastylji. Widziałem w okolicach Buenos-Ayres rolników, orzących łany gałęzie zamiast pługa, a miasto brony, pękiem cierni związanych rzemieniem — a jednak przy takiej uprawie roli zbierają ziarna zboża duże jak orzechy. Fraszka to w porównaniu z twojemi przewagami. Dalibóg, dokazałeś cudu, niech cię djabli porwą! Rzuć mi się na szyję kochany chłopcze. Całe szczęście kraju tobie będą winni. Toż dopiero zaczną burczyć w St. Sampson! Natychmiast zajmę się zrobieniem łodzi, A to dziwna, ani jeda śrubka nie złamana! Panowie, czy słyszycie — był w Douvres. Powiadam wam, był w Douvres. I to sam. W Douvres! Śliczny krzemyk, gorszego nie znajdziesz na świecie. Wiesz już zapewne, czy ci nie mówiono? rzecz dowiedziona, umyślnie to zrobił; ten Clubin zatopił Durandę, żeby mi skraść pieniądze, które miał oddać. Spoił Tangrouille’a. Długa historja zbójecka, opowiem ci ją innym razem. I ja, stary niedołęga, ufałem Clubinowi! Ale złapał się zbrodzień, bo już się stamtąd nie wygrzebał. Dobrze ci łotrze, zapomniałeś, że jest Pan Bóg sprawiedliwy! Posłuchaj, Gilliatt, zaraz zabierzemy się do roboty i odbudujemy Durandę. Damy jej więcej dwadzieścia stóp. Teraz parowce robią dłuższe. Kupię drzewa w Gdańsku i w Bremen. Teraz, gdy jest maszyna, łatwo znajdę kredyt. Zaufanie wróci.
Mess Lethierry umilkł, podniósł oczy w górę z tem spojrzeniem, które widzi niebo przez sufit, i mruknął: Bóg dopomoże.
Potem średnim palcem prawej ręki dotknął czoła między brwiami, paznokieć opierając o początek nosa, co oznacza przejście projektu do mózgu i znów się odezwał:
— Wszelako, by rozpocząć wszystko na wielką skalę, trochę gotówki bardzoby mi się przydało. Ach, gdybym miał owe trzy banknoty, owe siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, które ten zbój Rantaine mi oddał, a ten drugi zbój Clubin znów ukradł!
Gillatt, nic nie mówiąc, poszukał w kieszeni, wyjął jakiś przedmiot i złożył przed nim na stole. Był to trzos skórzany, który z powrotem przynosił.
Otworzył i rozłożył na stole ów trzos, we wnętrzu którego można było przy świetle księżyca przeczytać wyraz Clubin; z kieszonki wyjął pudełko, a z pudełka trzy świstki papieru, które rozwinął i podał mess Letthierry’emu.
Mess Letthierry patrzył na te świstki. W pokoju było dość jasno i mogłeś doskonale przeczytać cyfrę 1000 i wyraz thousant. Mess Lethierry wziął do rąk trzy bilety, położył je na stole jeden obok drugiego, spojrzał na nie, spojrzał na Gilliatta, przez chwilę, był jak osłupiały, a potem zawołał z wybuchem:
A, i to jeszcze przynosisz! Cudów dokazujesz, mój chłopcze. Banknoty moje! wszystkie trzy! każdy po tysiąc funtów! moje siedemdziesiąt pięć tysięcy franków! Więc zstąpiłeś chyba do piekieł! To trzos Clubina. Do kroćset! czytam wewnątrz jego plugawe nazwisko. Gilliatt przynosi maszynę i przytem pieniądze! A to warto rozgłosić w dziennikach. Kupię drzewa najlepszego gatunku. Domyślam się, znalazłeś trupa. Clubin gnije gdzie w kącie. Kupimy jodłę w Gdańsku a dębinę w Bremen. Zrobimy wyborne dylowanie; dąb wewnątrz, jedlina z wierzchu. Dawniej nie tak dobrze budowano okręty, a dłużej trwały; bo drzewo lepiej było dobierane, gdyż nie tyle budowano. Może pudło zrobimy z wiązu. Wiąz jest dobrym na części zanurzane w wodzie; gdy drzewo naprzemian, to jest suche to mokre, łatwo gnije; wiąz przeciwnie, lubi wilgoć i karmi się wodą. Ach, zbudujemy śliczną Durandę! Nie będą mi narzucali warunków. Nie potrzebuję już kredytu. Mam grosze. No proszę, czego ten Gilliatt dokazał! Byłem zwalony z nóg, zgnębiony, martwy. On stawia mię znów na cztery kotwice! A ja, niedołęga, wcale o nim nie pomyślałem! Wyszło mi to z głowy. Teraz przypominam sobie wszystko. Biedny, poczciwy chłopiec. Ale! zapomniałem, wiesz przecież że zaślubisz Doruchettę?
Gilliatt oparł się o ścianę, jakby się bał upaść, i rzekł cicho, ale bardzo wyraźnie.
— Nie.
Mess Lethierry podskoczył na krześle.
— Jakto, nie?
Gilliatt odpowiedział:
— Nie kocham jej.
Mess Lethierry poszedł do okna, otworzył je, zamknął, wrócił do stołu, wziął trzy banknoty, złożył je, przykrył żelaznem pudełkiem, podrapał się w głowę, porwał trzos Clubina, rzucił go gwałtownie o ścianę i rzekł:
— Co w tem jest?
I zanurzył dwie pięście w swych kieszeniach i dodał:
— Nie kochasz Deruchetty! Więc to z miłości dla mnie grałeś na rożku?
Gilliatt wciąż oparty o ścianę blednął jak człowiek, który za chwilę przestanie oddychać. W miarę jak on blednął, mess Lethierry stawał się czerwieńszym.
— A to niedołęga! Patrzajcie go, nie kocha Deruchetty! A więc starajże się ją pokochać, bo innego nie zaślubi. Co ty mi pleciesz! Myślisz może, że ci uwierzę! Możeś chory; no to poślij po doktora, ale nie gadaj niedorzeczności. Nie przypuszczam, byś już miał czas pokłócić się z Deruchettą. Prawda, że zakochani, to takie mazgaje! No, powiedz, czy masz jakie powody do gniewu na nią; jeśli masz, to słucham. Najgłupsza gęś potrafi się usprawiedliwić. A zresztą mam zatkane watą uszy, może nie dosłyszałem; powtórz no coś powiedział.
Gilliatt rzekł wyraźniej.
— Powiedziałem: nie.
— Powiedziałeś, nie. Głupiec obstaje przy tem! Masz co na wątróbce, rzecz niezawodna! Powiedziałeś nie! A to niesłychana w świecie głupota. Za mniejsze niż te bziki leją na łeb zimną wodę. A! nie kochasz Deruchetty! A więc z miłości dla starego poczciwca zrobiłeś to wszystko coś zrobił! Dla pięknych oczów taty poszedłeś do Douvres, na chłód, głód i pragnienie; dla pięknych oczów taty jadłeś robactwo skalne, miałeś mgłę, deszcz i wichry za pokój sypialny, i przynosiłeś mi maszynę, jak się przynosi ładnej kobiecie kanarka, który uciekł z klatki! A trzydniowa burza! Czy myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? że nie wiem w jakich byłeś tarapatach! Więc to z umizgów do mojej starej łepety rąbałeś, ciąłeś, wierciłeś, świdrowałeś, piłowałeś, ciosałeś, tworzyłeś, wynajdowałeś i zrobiłeś sam jeden więcej cudów niż wszyscy święci kraju! Ach, głuptasie, nie kochasz Deruchetty! Dalibóg nie wiem, co się z tobą stało. Doskonale sobie przypominam, stałem tam w kącie, Deruchetta powiedziała: Zaślubię go. I na honor, zaślubi cię! A! nie kochasz jej! Dalibóg, nic nie rozumiem. Jeden z nas chyba zwarjował. I siedzi to i milczy. Nie godzi się zrobić to wszystko coś ty zrobił i wkońcu powiedzieć: Nie kocham Deruchetty. Nie wyświadcza się ludziom usługi, by potem ich złościć. Ha, jeśli nie ożenisz się z Deruchettą, niech sieje rutkę. Zważ, że jesteś mi potrzebnym. Będziesz sternikiem Durandy. Myślisz może, że cię tak puszczę! Niedoczekanie twoje, nie kochaneczku, musisz zostać. Gdzie znajdę takiego jak ty marynarza! Tyś moja prawa ręka, Ależ gadaj u licha!
Tymczasem dzwon portowy rozbudził dom i okolicę. Dulcynea i Gracja wstały i zdumione, nie mówiąc ani słowa, weszły do sali na dole. Gracja niosła świecę. Gromadka sąsiadów, mieszczan, marynarzy i wieśniaków wybiegła na wybrzeże i z osłupieniem wpatrywała się w komin Durandy, utkwiony w krypie.
Niektórzy, słysząc głos mess Lethierry’ego, weszli cichaczem do sali przez drzwi niedomknięte. Między dwie twarze kumoszek wsunęła się głowa imci pana Landoys, który miał szczęście zawsze być tam, gdzie żałowałby swej nieobecności.
Wielkie radości lubią licznych świadków. Podoba się im nieco rozpierzchły punkt oparcia, jaki dają tłumy i czerpią w nim nowe siły do lotu. Mess Lethierry nagle spostrzegł, że go otaczają ludzie i z ochotą przyjął tych słuchaczy.
— A! jesteście! Cieszy mię to. Wiecie już co się stało. Człowiek ten był tam i przynosi to. Dobry wieczór, mości Landoys. Przed chwilą budzę się i widzę komin. Pod samem oknem. Nie brak ani jednego gwoździa. Robią ryciny Napoleona; ja wołałbym to niż bitwę pod Austerlitz. Wstajecie z łóżek poczciwi ludziska. Duranda zaskoczyła was wcześnie, Kiedy wkładacie na głowy szlafmyce i gasicie świece, tymczasem są ludzie, co pracują jak bohaterowie. Jesteśmy gromadą tchórzów i próżniaków, lubimy wygódki; boimy się zaziębić swoje reumatyzmy; szczęściem nie przeszkadza to innym być szaleńcami. Ci szaleńcy idą tam, dokąd iść trzeba i czynią to, co należy czynić. Patrzajcie, człowiek z Pustkowia przybywa ze skały Douvres. Wyłowił Durandę z głębi morza, wyłowił pieniądze z kieszeni Clubina, czeluści jeszcze głębszej. Ale powiedz, jak to zrobiłeś? Wszystkie czarty sprzysięgły się przeciw tobie: wichry i bałwany — bałwany i wichry. Prawda, że jesteś czarownikiem. Ci, co to utrzymują, nie są tak głupi. Duranda wróciła! Daremnie burze srożyły się, wydarł ją im z przed nosa. Przyjaciele, oznajmiam wam, że niema już rozbicia okrętów. Obejrzałem mechanizm. Nowiuteńki, cały, nietknięty! Powiedziałbyś, że wczoraj zrobiony. Wiadomo wam, że jedna rura, przez którą woda wychodzi z parowca, włożona jest w drugą rurę, przez którą woda wchodzi dla podtrzymania gorąca. Otóż obiedwie rury są caluteńkie. Maszyna cała! koła całe! A! zaślubisz ją!
— Kogo? maszynę? spytał imci pan Landoys.
— Nie, Deruchettę. A i maszynę także. Obiedwie. Będzie podwójnie moim zięciem. Będzie kapitanem. Dzień dobry, kapitanie Gilliacie. Śliczny interes zrobimy z Durandą! Będziem przewozić woły i barany! Nie oddałbym St. Sampson za Londyn. I patrzajciel to sprawca tych cudów. Mówiłem wam, że dziwna przygoda. Przeczytacie o tem w sobotę w gazecie ojca Mauget. Gilliatt jest w istocie czarownikiem. — Co znaczą te luidory?
Mess Lethierry zobaczył przez otwór pokrywy złote pieniądze w pudełku, które położył na banknotach. Wziął je, wysypał pieniądze na dłoń i ułożył kupkę gwineów na stole.
— To dla ubogich. Mości Landoys, oddasz to odemnie jałmużnikowi St. Sampson. Wszak wiesz o liście Rantaine’a? Pokazywałem ci go; otóż mam banknoty. Jest za co kupić dęby i jodły i zacząć ciesielkę. Spójrz tylko. Czy przypominasz sobie jaka była pogoda przed trzema dniami? Jaka ulewa, jaki wściekły wicher! Niebo waliło z armat, Gilliatt wytrzymał to wszystko w Douvres. Nie przeszkodziło mu to wyjąć maszyny ze skał, jak się zdejmuje zegarek ze ściany. Dzięki Gilliatowi znowu coś znaczę. Panowie i panie, parowiec ojca Lethierry’ego znów rozpoczyna służbę. Łupinka orzecha, z dwoma kólkami i cybuszkiem — zawsze mi wytykano palcami ten wynalazek. A jednak oddawna mówiłem sobie: trzeba to zrobić. Pierwsza myśl przyszła mi w kawiarni paryskiej na rogu ulicy Krystyny i ulicy Delfina, gdy przeczytałem gazetę, w której stało o parowcu. Czy wiecie, że Gilliatt włożyłby do kieszeni swej kamizelki machinę Marly i przechadzałby się z nią jak z tabakierką? Kute żelazo — ten człowiek stal hartowana, szczery djament, wyśmienity marynarz, kowal jakich mało, zuch co się zowie, bardziej zdumiewający niż książę Hohenlohe. Nazywam to człowiekiem, co ma rozum. Wszyścyśmy nie na wiele się przydamy. Gbury morskie, wilki morskie, wy, ja, my wszyscy — ale to jest lew morski. Niech żyje Gilliatt! Nie wiem doprawdy, co on robił, ale z pewnością ma djabła w sobie; i jakże chcecie, bym mu nie dał Deruchetty!
Od kilku minut Deruchetta była w sali. Nie przemówiła ani słowa, weszła bez szelestu, jak cień, i prawie niespostrzeżona siadła na krześle za mess Lethierry’m, który, rozgadawszy się, stał zapalony, szczęśliwy, mówił głośno i nie szczędził gestów. Wkrótce po niej ukazała się inna niema postać. Mężczyzna czarno ubrany, w białej chustce na szyi, z kapeluszem w ręku zatrzymał się we drzwiach. Teraz kilka świec rzucało światło na dość liczną gromadę. Światła te padały na mężczyznę ubranego czarno; profil jego młodzieńczej i zachwycającej białości rysował się z posagową czystością na ciemnem tle korytarza; wsparty łokciem o futrynę drzwi opuśćił czoło na rękę; wdzięczna mimo jego wiedzy postawa, bo wysokie czoło tem wyraźniej odbijało od małej ręki. Zaciśnięte jego usta wyrażały pewien niepokój. Słuchał i badał z głęboką uwagę. Obecni poznawszy wielebnego Ebenezera Caudray, rektora parafji, usunęli się z uszanowaniem, dając mu wolne wejście, ale pozostał na progu. W postawie jego było wahanie, a w spojrzeniu stanowczość. Spojrzenie to czasami spotykało się ze wzrokiem Deruchetty. Co do Gilliatta, przypadkiem czy umyślnie pozostał w cieniu i ledwie go widziano.
Zrazu mess Lethierry nie spostrzegł p. Ebenezera, ale zobaczył Deruchettę. Postąpił ku niej i pocałował z całym ogniem, z jakim można całować w czoło.
Współcześnie wyciągnął rękę do ciemnego kąta, w którym był Gilliatt.
— Deruchetto, rzekł, jesteś znów bogatą, oto twój mąż.
Deruchetta podniosła głowę i obłędnym wzrokiem spojrzała w ciemność.
Mess Lethierry tak mówił dalej:
— Zaraz zrobimy wesele, jutro, jeśli to być może; dostaniem dyspensę, a zresztą nie są tu trudne formalności, dziekan robi co zechce, żenisz się wprzód, nim mają czas zawołać: miej się na baczności! Nie tak, jak we Francji, gdzie trzeba zapowiedzi, ogłoszeń, zwłok, świadków, różnych ceregieli. Możesz się pochlubić, że będziesz miała dzielnego męża. Marynarz co się zowie, zaraz to sobie pomyślałem owego dnia, gdym go widział, jak wracał z Herm na małej łódce. Teraz przybywa z Douvres ze swoim majątkiem, i z moim, i z majątkiem całego kraju; człowiek to, o którym kiedyś dużo będą mówić. Powiedziałaś: zaślubię go; więc go zaślubisz. I będziecie mieli dzieci, i ja będę dziadkiem, i ty będziesz miała szczęście być żoną dzielnego zucha, co pracuje, co jest użytecznym, co zdumiewa, co wart jest stu, co ocala wynalazki innych, co jest opatrznością. Bogu dzięki, nie potrzebujesz jak tutejsze bogate sekutnice wychodzić za wojskowego lub za klechę. Ale co tam robisz w kącie, Gilliatt? Nie widać cię. Dulcyneo! Gracjo! podajcie światło. Oświećcie mi a giorno mego zięcia. Łączę was moje dzieci; oto jest twój mąż, oto mój zięć, Gilliatt z Pustkowia; poczciwy chłopiec, wielki marynarz, i nie będę miał innego zięcia, i ty nie będziesz miała innego męża. Bóg mi świadkiem, daję na to powtórnie święte słowo honoru. A! to pan, księże proboszczu! dobrze, dasz ślub tym młodym ludziom.
Oczy mess Lethierry’ego padły na wielebnego Ebenezera.
Dulcynea i Gracja były posłuszne. Dwie świece postawione na stole oświeciły Gilliatta od stóp do głowy.
— Jaki piękny! zawołał Lethierry.
Gilliatt okropnie wyglądał.
Był takim, jakim wyszedł tego poranku ze skały Douvres, w łachmanach z dziurawemi łokciami, zarośniętą brodą, najeżonemi włosami, oczami czerwonemi i spalonemi, twarzą odrapaną, zakrwawionemi pięściami; nogi miał bose. Na kosmatych ramionach widać było sine piętna od uścisku potwora.
Lethierry patrzył nań zachwycony.
— To mój zięć prawdziwy. Jak się bił z morzem. Cały w łachmanach! Co za barki! jakie łapy! Śliczny z ciebie chłopiec!
Gracja pobiegła do Deruchetty i podtrzymała jej głowę. Deruchetta zemdlała.
Od świtu ludność St. Sampson była na nogach, a mieszkańcy St. Pierre Port zaczynali się schodzić. Zmartwychwstanie Durandy sprawiło niesłychane wrażenie na wyspie. Tłum zalegał nadbrzeże i patrzył na komin, wychodzący z krypy. Chcianoby obejrzeć zbliska i dotykać maszyny, ale mess Letthierry, po powtórnem za dnia białego tryumfalnem zrewidowaniu arcydzieła, postawił na krypie dwóch majtków i kazał im zabraniać przystępu. Zresztą dość było patrzeć na komin. Tłum był zdumiony i zachwycony. Mówiono tylko o Gilliacie. Przypomniano sobie, że on jest czarownikiem i szeptano półgłosem: „Nie bardzo to przyjemnie mieć na wyspie ludzi, zdolnych robić podobne rzeczy“.
Widziano z ulicy, jak mess Letthierry siedział za stołem przy oknie i pisał, często spoglądając na maszynę. Tak był zajęty tą pracą, że raz tylko przerwał sobie, wołając na Dulcyneę i pytając o zdrowie Deruchetty. Dulcynea odpowiedziała: „Panienka wstała i wyszła“. A mess Letthierry na to: „Dobrze zrobiła, niech użyje świeżego powietrza. Wczoraj w nocy zasłabła od wielkiego zaduchu. Zadużo było ludzi w sali. Przytem zdziwienie, radość i okna zamknięte. Dostanie dzielnego męża!” I znów zabrał się do pisania. Podpisał już i zapieczętował dwa listy do najznakomitszych właścicieli składów drzewa budulcowego w Bremen. Teraz pieczętował trzeci.
Warkot kół na wybrzeżu zwrócił jego uwagę. Wychylił się za okno i zobaczył małego chłopca, który od strony Pustkowia pchał przed sobą taczki. Chłopiec zmierzał do St. Pierre Port. Na taczkach leżał tłomoczek z żółtej skóry, obity miedzianemi i cynowemi gwoździami.
Mess Letthierry zagadnął chłopca:
— Dokąd idziesz mały?
Chłopiec zatrzymał się i odpowiedział:
— Do Cashmere.
— Poco?
— Wiozę tłomoczek.
— Więc zabierzesz także i te trzy listy.
Mess Letthierry otworzył szufladę, wziął kawałek szpagatu, związał nim na krzyż trzy listy i rzucił pakiecik chłopcu, który go w lot schwycił.
— Powiesz kapitanowi Cashmere, że to moje listy i że proszę go, aby o nich pamiętał. To do Niemiec. Bremen na Londyn.
— Nie zobaczę kapitana, mess Letthierry.
— Dlaczego?
— Bo Cashmere nie jest przy nadbrzeżu.
— Prawda!
— Stoi w przystani.
— Wiem, wiem Z powodu morza.
— Zobaczę tylko zawiadowcę łodzi.
— Polećże mu moje listy.
— Dobrze, mess Letthierry.
— O której odpływa Cashmere?
— O dwunastej.
— Dziś w południe przypływ morza. Niepomyślny dla odjazdu.
— Ale wiatr pomyślny.
— Chłopcze, rzekł mess Letthierry, wskazując palcem na komin maszyny; czy widzisz to? To drwi sobie z wiatru i z przypływu morza.
Chłopiec schował listy do kieszeni, podniósł taczki i zdążał ku miastu. Mess Letthierry zawołał: Dulcynea! Gracja!
Gracja odemknęła drzwi.
— Co mess rozkaże?
— Wejdź i poczekaj.
Mess Lethierry wziął arkusz listowego papieru I zabrał się do pisania. Gdyby Gracja, stój ca za nim, była ciekawą i przechyliła głowę, przeczytałaby przez jego plecy co następuje:
„Napisałem do Bremen w interesie drzewa. Przez cały dzień będę miał narady z cieślami o anszlagi budowy. Robota pójdzie prędko. Ty, ze swej strony, idź do dziekana i wyjednaj dyspensę. Chcę, żeby ślub odbył się zaraz, im prędzej, tem lepiej. Ja zajęty jestem Durandą, ty zajmij się Deruchettą”
Położył datę i podpisał Letthierry.
Nie zapieczętował listu, złożył go tylko we czworo i podał Gracji, mówiąc:
— Zanieś to do Gilliatta.
— Do Pustkowia?
— Do Pustkowa.
Jeśli w St. Sampson ciżba, to pustki są w St. Pierre-Port. Rzecz ciekawa w jakiem miejscu jest niby pompa ssąca. Nowiny szybko się rozchodzą w małych zakątkach. Od wschodu słońca najważniejszą sprawą w Guernesey było obaczenie komina Durandy pod oknami mess Letthiery’ego. Wobec tego jedynego faktu niknął każdy inny wypadek. Zapomniano o śmierci dziekana St Asaph; przestano mówić o wielebnym Ebenezerze Caudray i jego nagłem zbogaceniu się, nie wspomniano już o jego odjeździe na okręcie Cashmere. Maszyna Durandy przywieź ona z Douvres — taki był porządek dzienny ogólnych rozmów. Nie chciano wierzyć. Rozbicie parowca zdawało się rzeczą nadzwyczajną, ale jego wyratowanie jeszcze dziwniejszą niemożliwą prawie. Każdy chciał przekonać się na własne oczy, Wszelkie inne zajęcie poszło w kąt. Długie szeregi mieszczan z rodzinami, od kmotra do imci pana, mężczyzn, kobiet, gentlemenów, matek z dziećmi i dzieci z lalkami, opuszczając St. Pierre-Port zdążały wszelkiemi drogami do „ciekawej rzeczy“ w Bravées. Wiele sklepów w St. Pierre-Port zamknięto; na targu Commercial-Arcade zupełny brak ruchu handlowego; cała uwaga zwróconą była na Durandę; ani jeden kupiec nic nie utargował, z wyjątkiem pewnego jubilera, który z wielkiem zdumieniem sprzedał złotą ślubną obrączkę „jakiemuś człowiekowi, któremu się bardzo spieszyło i który wypytywał o mieszkanie księdza dziekana.” Sklepy, które pozostały otwarte, były miejscem schadzki ciekawych głośno rozprawiających o cudownem ocaleniu maszyny parowca. Ani jednego przechodnia w Hyvreuse, które dziś, nie wiadomo dlaczego, nazywają Cambridge-Park; nikogo w High-Street, które dawniej nazywało się Wielką Ulicą, ani w Smith-streat, które naówczas nazywano ulicą Kuźni, nikogo w Hauteville; nawet wielki plac był pusty. Pomyślałbyś, że to niedziela. Gdyby jego książęca wysokość odbywał przegląd milicji w Ancresse, w mieście nie byłoby większych pustek. I wszystko to dla głupstwa, dla jakiegoś Gilliatta — mówiły, wzruszając ramionami, osoby poważne i porządne.
Kościół w St. Pierre-Port, z trzema wieżyczkami i galerją, stoi nad brzegiem morza w głębi portu prawie przy samej przystani. Wita on wszystkich przybijających do brzegu i żegna tych, co odpływają. Kościół ten jest wielką literą długiego wiersza domów, które tworzą facjatę miejską nad oceanem.
Jest zarazem parafią St. Pierre-Port i dekanatem całej wyspy. Administratorem jego jest surrogat biskupa posiadający władzę prawie dyecezjalną na wyspie.
Port St. Pierre-Port dziś bardzo piękny i obszerny, był w owej epoce i jeszcze przed dziesięciu laty mniejszego znaczenia od portu St. Sampson. Były to dwa olbrzymie mury zakrzywione i prawie łączące się przeciwnem i rogami, przy których stała biała latarnia morska. Pod tą latarnią, wąski przesmyk portowy, mający jeszcze podwójne ogniwa łańcucha, którym go zamykano w średnich wiekach, przepuszczał okręty. Proszę sobie wyobrazić otwarte nożyce raka morskiego — takim był ów port. Kleszcze te brały z przepaści nieco morza i zmuszały je do spokojności. Gdy jednak podniósł się wiatr wschodni, woda burzyła się w porcie i roztropniej było wtedy nie wpływać. Tak też tego dnia postąpił Cashmere. Zarzucił kotwicę w przystani w pewnej odległości od brzegu.
Gdy zrywał się wiatr wschodni, okręty chętnie zatrzymywały się w dalekiej przystani, gdyż tym sposobem oszczędzały sobie opłatę wchodową do portu. W takim razie najemni przewoźnicy z miasta, dzielne plemię marynarzy, które zubożył port nowy, zabierali na swe łodzie podróżnych z ich rzeczami i, często na burzliwem morzu a zawsze bez przypadku, przewozili do okrętów. Wiatr wschodni jest przybrzeżnym bardzo dobrym, gdy się płynie z Angji: okręt się kręci, kołysze, ale nie przewraca.
Gdy odpływający statek stał w porcie, wszyscy mieszkańcy wylęgali na brzegi; gdy był w przystani, mogli, jeśli chcieli, dostać się do okrętu, wsiąść na lodzie w którejkolwiek zatoczce przy brzegu.
Jedną z takich zatoczek był port zwany Havelet. Porcik ten był tuż przy mieście, ale tak odosobniony, iż zdawał się być bardzo daleko. Samotność tę zawdzięczał zaklęśnięciu urwistych skał sterczących nad tą odludną zatoczką. Kilka ścieżek wiodło do Havelet. Najgorsza szła wzdłuż brzegu morskiego; była ona z tego względu korzystną, że w ciągu pięciu minut doprowadzała do miasta i do kościoła, a miała tę niedogodność, że dwa razy dziennie zalewało ją morze. Inne ścieżki mniej lub więcej strome, zagłębiały się w wklęsłościach spadzistych zrębów. Havelet nawet w południe był ciemny jak o zmroku. Ze wszech stron zwieszały się nad nim skaliste sklepienia. Gęste krzaki Czerni i głogów tworzyły cichą noc nad tym bezładem skał i morskich bałwanów; nic spokojniejszego jak ta zatoczka w czasie ciszy morskiej, nic burzliwszego, gdy nastanie nawałnica. Zwieszone gałązki bodiaków ciągle prawie obmywała piana morska. Na wiosnę zatoczka ta była pełną kwiatów, gniazd ptasich, woni, ptaków, motylów i pszczółek. Dzięki późniejszym robotom dziczyzna ta już dziś nie istnieje; zastąpiły ją piękne linje proste; mamy podmurowania, bulwary, ogródki; niwelacja była nieubłaganą: dobry smak inżynierów uprzątnął dziwactwa góry i kapryśne skał wyskoki.
Było około dziesiątej godziny z rana; kwadransik przed dziesiąta, jak mówiono w Guernesey.
Tłum, według wszelkich pozorów pewnie powiększał się w St. Sampson. Ludność rozgorączkowana ciekawością ciągnęła na północ wyspy i Havelet, leżący na południu, był samotniejszym niż kiedykolwiek.
A jednak można tam było zobaczyć łódź i przewoźnika. W łodzi leżał tłómoczek podróżny. Przewoźnik zdawał się kogoś oczekiwać.
W pewnej odległości od portu stał na kotwicy Cashmere, który, mając odpłynąć dopiero w południe, nie rozwinął jeszcze żagli.
Gdyby przechodzień po jednej ze stromych ścieżek między skałami nadstawił ucho, usłyszałby szmer rozmowy w Havelet; a jeśliby przechylił się przez urwiska, zobaczyłby w pewnej odległości od łodzi, w zagięciu skał pośród zarośli, kędy nie przenikało spojrzenie przewoźnika — dwie osoby, mężczyznę i kobietę — Ebenezera i Deruchettę.
Te ocienione kryjówki na brzegu morza, przywabiające kobiety do kipieli, nie zawsze są tak samotne, jakby się zdawało. Niekiedy ludzie ciekawi wypatrują i podsłuchują. Łatwo można śledzić tych, co się tu kryją, idąc przez gęste zarośla, w których krzyżuje się mnóstwo dróżynek. Granity i krzaki ukrywające schadzkę, mogą także ukrywać świadka.
Deruchetta i Ebenezer stali naprzeciw siebie p atrząc sobie w oczy i trzymając się za ręce. Deruchetta mówiła, Ebenezer milczał. Łza zatrzymała się na jej rzęsach i nie spadła.
Strapienie i namiętność malowały się na religijnem czole Ebenezera. Dojmująca rezygnacja dopełniała obrazu — rezygnacja nieprzyjazna wierze, jakkolwiek z niej płynęła. Na tej twarzy, dotychczas pełnej prostoty anielskiej, zaczynał się rysować wyraz fatalny. Ten, co jeszcze nie rozmyślał nad dogmatem, zaczął rozmyślać nad losem — rozmyślanie niebezpiecznie dla księdza. Wiara w takiem rozmyślaniu przychodzi do rozkładu. Uginanie się pod ciężarem nieznanej fatalności strasznie niepokoi duszę. Człowiek jest pacjentem wypadków. Zycie przynosi coraz nowe przygody i poddajemy się im biernie. Nigdy nie wiemy z której strony nagle spadnie na nas przygoda. Katastrofa i szczęście przybywają i odchodzą jak osoby nieoczekiwane. Mają one zewnątrz człowieka swe prawa, swe drogi, które przebiegają, swe środki ciążenia. Nic nie da się przewidzieć. Żyjemy jak w odmęcie, wystawieni na ustawiczne niespodzianki.
Rumienie jest linją prostą, a życie wirem. Wir znienacka rzuca na głowę człowieka czarne chaosy i nieba błękitne. Los nie zna sztuki przejść łagodnych. Niekiedy jego koło toczy się tak szybko, że człowiek ledwie spostrzega przejście od jednej do drugiej nagłej zmiany i węzeł łączący wczoraj z dniem dzisiejszym. W Ebenezerze mieszały się wiara z rozumowaniem, uczucia kapłana z namiętnością. Wyznania nakazujące bezżeństwo księży wiedzą co robią. Nic tak nie rozstraja księdza jak miłość kobiety. Wszelakie chmury zasępiały Ebenezera.
Patrzył na Deruchettę, może za wiele.
Dwie te istoty ubóstwiały się.
W źrenicy Ebenezera było nieme ubóstwienie rozpaczy.
Deruchetta mówiła:
— Nie pojedziesz. Nie przeniosłabym tego. Posłuchaj — myślałam, że znajdę siły do pożegnania cię; nie, nie mogę, niepodobna! Dlaczegoś przychodził wczoraj? Nie trzeba było przychodzić, skoro miałeś zamiar mię opuścić. Nigdy nie rozmawiałam z tobą. Kochałam cię, ale nie wiedziałam o tem. Owego dnia, gdy pan Herode przeczytał historję Rebeki i gdy oczy twoje spotkały się z mojemi, uczułam ogień w policzkach i pomyślałem sobie: o! jakże Rebeka musiała się zarumienić! A jednak onegdaj jeszcze gdyby mi powiedziano: kochasz rektora, rozśmiałabym się w oczy. To właśnie było najstraszniejszem w tej miłości. Była to jakby zdrada. Nie miałam się na baczeniu. Chodziłam do kościoła, patrzyłam na ciebie, zdawało mi się, że wszyscy tak czynią. Nie robię ci wyrzutów, nie starałeś się o moją miłość, nie zadałeś sobie żadnego trudu; patrzyłeś na mnie, a to nie twoja wina, jeśli patrzysz na ludzi i jeśli za te spojrzenia ubóstwiałam cię. Nie domyślałam się tego. Gdy brałeś książkę, zdawało mi się, że widzę światłość; gdy inni ją brali, książka stawała się zwyczajną książkę. Niekiedy podnosiłeś na mnie oczy. Mówiłeś o archaniołach — tyś sam był archaniołem. Cokolwiek mówiłeś, ja to samo natychmiast myślałam. Przed ujrzeniem ciebie, nie wiem, czym wierzyła w Boga. Później, zaczęłam się modlić. I mówiłam do Dulcynei: Ubierz mię prędko, żebym się nie spóźniła na nabożeństwo. I biegłam do kościoła. Otóż co znaczy być zakochaną! A nic o tem nie wiedziałam. Mówiłam sobie: Jak ja się staję nabożna! Ty dopiero oświeciłeś mię, że nie dla Pana Boga chodziłam do kościoła. Wistocie chodziłam dla ciebie. Jesteś piękny, wymowny; gdyś podnosił ramiona ku niebu, zdawało mi się, że trzymasz moje serce na obu swych białych rękach. Byłam szalona i nie wiedziałam o tem. Czy wiesz, jaka jest twoja jedyna wina? To, żeś wczoraj wszedł do ogrodu i przemówił do mnie. Gdybyś mi nic nie powiedział, o niczembym nie wiedziała. Pojechałbyś, byłabym może trochę smutną, a teraz umrę. Teraz, gdy wiem, że cię kocham, niepodobna ci odjeżdżać. O czem myślisz? Zdajesz się mnie nie słuchać.
Ebenezer odpowiedział:
— Słyszałaś co wczoraj mówiono.
— Ach!
— Co na to poradzę?
Umilkli na chwilę. Ebenezer znów się odezwał:
— Jedno tylko pozostało mi uczynić. Odjechać.
— A mnie umrzeć. O! poco to morze — czemu niema samego nieba? Odjechalibyśmy razem! Nie trzeba było rozmawiać ze mną. Pocoś do mnie mówił? A więc nie odjeżdżaj. W co się biedna obrócę? Powiadam ci, że umrę. Ty zrobisz świetną karjerę, gdy ja legnę w mogile. O! serce mi pęka. Jestem bardzo nieszczęśliwą. A jednak mój stryj nie jest złym.
Poraz to pierwszy w swem życiu Deruchetta nazwała mess Lethierry’ego swoim stryjem. Dotychczas mówiła: mój ojciec.
Ebenezer cofnął się o jeden krok i kiwnął na przewoźnika. Słychać było trzeszczenie żwiru na głazach i stąpania człowieka przy łodzi.
— Nie, nie! zawołała Deruchetta.
Ebenezer zbliżył się do niej.
— Trzeba, Deruchetto.
— Nie, nigdy! Dla maszyny! Czy podobna? Widziałam wczoraj tego okropnego człowieka? Nie możesz mię opuścić. Masz rozum, wynajdziesz sposoby. Nie po to naznaczyłeś mi tu schadzkę dziś rano, żeby mię porzucić. Nie masz powodu żalić się na mnie. Czy na tamtym okręcie chcesz odpłynąć? Nie pozwolę. Nie opuścisz mnie. Nie otwiera się nieba, żeby je zamykać. Powiadam ci, że zostaniesz. Zresztą jeszcze masz dość czasu. O! jakże cię kocham!
I tuląc się do niego, objęła go za szyję i złożyła ręce, jakby modląc się do niebios, by zatrzymały Ebenezera.
Młody ksiądz wyrwał się z uścisku rąk wzbraniających się rozwikłać.
Deruchetta siadła na złomie skały okrytej powojem; rękaw jej sukni zagiął się do łokcia i ukazał śliczne ramię; w jej oczach nieruchomych migało światło niebieskawe. Łódź zbliżała się.
Ebenezer objął jej głowę obiema rękami; dziewica miała minę wdowy, — a młodzieniec wyglądał na jej dziadka. Z pewną religijną ostrożnością dotknął jej włosów, przez kilka chwil wpatrywał się w jej lica i potem złożył na jej czole pocałunek — jeden z tych pocałunków, pod któremi powinna by wykwitnąć gwiazda — i głosem drżącym z śmiertelnej boleści, głosem, w którym czułeś szarpanie duszy, powiedział te słowa: Bądź zdrowa!
Deruchetta głośno załkała.
W tej chwili usłyszeli głos powolny i poważny, który mówił:
— Dlaczego nie pobierzecie się?
Ebenezer obrócił głowę. Deruchetta podniosła oczy.
Gilliatt stał przed nimi.
Wszedł jedną z bocznych ścieżek.
Gilliatt nie był już tym samym człowiekiem co wczoraj. Uczesał włosy, ogolił brodę, włożył trzewiki, miał białą marynarską koszulę z wykładanym kołnierzem i nowe ubranie. Na małym palcu połyskiwała złota obrączka. Zdawał się być głęboko spokojnym. Jego ogorzała cera była sino bladą.
Bronz cierpiący — taką była twarz jego.
Kochankowie spojrzeli nań z osłupieniem. Choć był zupełnie zmieniony, poznała go Deruchetta. Co do słów, które powiedział, tak one były dalekie od tego, co w tej chwili myśleli, że przebrzmiały niezrozumiane.
Gilliatt się odezwał:
— Dlaczego się żegnacie z sobą? Pobierzecie się, pojedziecie razem.
Deruchetta zadrżała. Dreszcze przeniknęły ją od stóp do głowy.
Gilliatt mówił dalej:
— Miss Deruchetta ma lat dwadzieścia jeden. Jest niezależną. Jej stryj jest tylko stryjem. Kochacie się...
Deruchetta przerwała z cicha:
— Jakim sposobem pan tu jesteś?
— Pobierzcie się, mówił dalej Gilliatt.
Deruchetta zaczęła pojmować, co mówił ten człowiek. I wyjąkała:
— Mój biedny stryj...
— Odmówiłby zezwolenia, gdyby małżeństwo nie było jeszcze zawarte, rzekł Gilliatt; nie zgodzi się po ślubie. Zresztą pojedziecie razem. Gdy wrócicie znowu, chętnie przebaczy.
Gilliatt dodał z odcieniem goryczy:
— A przytem myśli już o przebudowaniu parowca. Zajmie go to podczas nieobecności pani. Duranda go pocieszy.
— Nie chciałabym zostawić po sobie smutku, wyszeptała Deruchetta z osłupieniem, przez które przebijała się radość.
— Smutek niedługo potrwa, rzekł Gilliatt.
Ebenezer i Deruchetta byli pod wpływem olśnienia. Teraz zwolna przychodzili do siebie. W miarę, jak zmniejszał się ich niepokój, zrozumialszemi stawały się dla nich słowa Gilliatta. Wprawdzie pewna mgła osłaniała jeszcze ich umysł, ale nie mieli żadnego interesu w stawianiu oporu. Chętnie dajemy się powodować temu, kto nas ocala. Słabo opieramy się tym, co chcą nas wprowadzić do raju. W postawie Deruchetty, zlekka opartej na Ebenezerze, było coś, co lgnęło do słów Gilliatta. Co do zagadkowej obecności tego człowieka i słów jego, które szczególniej Deruchettę bardzo dziwiły, były to kwestje uboczne. Człowiek ten mówił do nich: pobierzcie się. To było jasne. Jeśli była jaka odpowiedzialność, on ją brał na siebie. Deruchetta czuła, iż z wielu względów miał on do tego prawo. To, co mówił o mess Letthierry’m było prawdą; Ebenezer, zamyślony, wyszeptał: stryj nie jest ojcem.
Ulegał i on mimowolnie namowie, bo go pociągała nagła, a szczęśliwa przemiana. Wszelkie możliwe skrupuły księdza niknęły i rozpływały się w biednem sercu kochanka.
Głos Gilliatta stał się się suchym i ostrym; czuć w nim było gorączkowe drgania.
— Nie trzeba zwlekać. Cashmere odpływa za dwie godziny. Macie jeszcze czas, ale tylko tyle, ile go potrzeba; chodźcie.
Ebenezer przypatrywał mu się bacznie.
Nagle zawołał:
— Poznaję pana. Ocaliłeś mi życie.
Gilliatt odpowiedział:
— Nie zdaje mi się.
— Tam przy Ławach Piaszczystych.
— Nie znam tego miejsca.
— Było to tego samego dnia, w którym tu przybyłem.
— Nie traćmy czasu, rzekł Gilliatt.
— I nie mylę się! pan jesteś tym, którego widzieliśmy wczoraj u mess Letthierry’ego.
— Być może.
— Jak się pan nazywasz?
Gilliatt podniósł głos:
— Przewoźniku, poczekajcie na nas. Wkrótce wrócimy. Miss Deruchetto, pytałaś mię, jakim sposobem tu jestem; rzecz prosta, szedłem za panią. Masz lat dwadzieścia jeden. W tym kraju, gdy panna jest pełnoletnia i od siebie samej zależy, może wyjść za mąż w ciągu kwadransa. Idźmy ścieżką wzdłuż morza. Jest wygodna, a morze podniesie się dopiero w południe. Ale nie traćmy czasu. Chodźcie za mną.
Deruchetta i Ebenezer zdali się naradzać spojrzeniem. Stojąc przy sobie, nie ruszyli się z miejsca, byli jakby pijani. Bywają dziwne wahania nad brzegiem przepaści — szczęścia. Pojmowali, nie rozumiejąc.
— Nazywa się Gilliatt, szepnęło Deruchetta do Ebenezera.
Gilliatt odezwał się znów tonem powagi:
— Na co czekacie? powiedziałem wam, żebyście szli za mną.
— Dokąd? spytał Ebenezer.
— Tam.
I Giiliatt wskazał palcem na dzwonnicę kościoła.
Kochankowie poszli za nim.
Gilliatt szedł naprzód, pewnym krokiem. Kochankowie chwiali się na nogach.
W miarę jak zbliżali się do dzwonnicy, na pięknych i czystych rysach twarzy Ebenezera i Deruchetty wykwitać się zdawał uśmiech. Zbliżenie do kościoła rozjaśniało je. W zapadłych źrenicach Gilliatta była noc.
Rzekłbyś: widmo prowadziło dwie dusze do nieba.
Ebenezer i Deruchetta nie zdawali sobie sprawy z tego, co ich czekało. Wmieszanie się tego człowieka było gałązką, której czepia się tonący. Szli za Gilliattem z uległością rozpaczy dla pierwszego lepszego, który niesie pomoc. Umierający, bez trudności przyjmuje przysługę. Deruchetta, mniej pojmująca położenie, miała więcej zaufania. Ebenezer rozmyślał: Deruchetta jest pełnoletnią — formalności ślubne w Anglji są bardzo proste, zwłaszcza na wyspach, gdzie rektorowie parafji mają władzę prawie biskupią; czy jednak dziekan zgodzi się na danie ślubu, nie pytając o pozwolenie stryja? W tem trudność. Z tem wszystkiem nie szkodzi spróbować. W każdym razie będzie to zwłoka.
Ale co za jeden ten człowiek? jeśli to wistocie ten sam, którego mess Letthierry nazwał swoim zięciem, jak wytłomaczyć jego teraźniejszy postępek? On, przeszkoda, zmienia się w opatrzność. Ebenezer przyjmował tę pomoc z cichą skwapliwością człowieka, który czuje, że go ocalają.
Ścieżka była nierówna, niekiedy wilgotna i śliska. Ebenezer pogrążony w myślach, nie zważał na wodę i na ruchome głazy. Kiedy niekiedy Gilliatt obracał się i mówił do Ebenezera:
— Ostrożnie po tych kamieniach, podaj jej pan rękę.
Wybiło pół do jedenastej, gdy weszli do kościoła.
O tej porze i z powodu samotności miasta w dniu owym, kościół był pusty.
W głębi atoli, przy stole, który w kościołach reformowanych zastępuje ołtarz; były trzy osoby: dziekan, zakrystjan i pisarz kościelny. Dziekan, wielebny Jaqemin Herode, siedział; zakrystjan i pisarz stali.
Otwarta księga leżała na stole.
Obok na stoliku, leżała inna księga — akt parafialnych także otwarta, na której baczne oko dostrzegłoby stronicę, świeżo zapisaną atramentem jeszcze nie obeschłym. Obok tej księgi — pióro i kałamarz.
Ujrzawszy wchodzącego wielebnego Ebenezere Laudray, wielebny Jaquemin Herode podniósł się.—
Czekałem na pana, rzekł. Wszystko jest gotowe.
Dziekan w istocie był w ubraniu kościelnem.
Ebenezer spojrzał na Gilliatta.
Wielebny dziekan dodał:
— Jestem ko usług pańskich, kochany kolego.
I ukłonił się.
Ukłon ten nie zbłąkał ani w prawo ani w lewo. Było oczywistem z kierunku promienia ocznego dziekana, że dla niego istniał tylko sam Ebenezer. Ebenezer był zarazem osobą duchowną i gentlemanem. Dziekan nie obejmował swem powitaniem ani Deruchetty, która była obok Ebenezera, ani Gilliatta, który stał za nimi. W spojrzeniu jego był nawias, do którego tylko Ebenezer miał przystęp. Zachowanie takich odcieni w grzecznościach należy do porządku i utrwala społeczeństwa.
Dziekan odezwał się znów z wdzięcznie wyniosłą uprzejmością:.
— Kochany kolego, podwójnie ci winszuję. Stryj pański umarł i pojmujesz żonę; jeden zostawia ci bogactwa, druga cię uszczęśliwia. Zresztą teraz, gdy można naprawić parowiec miss Lethierry jest także bogatą, i to mię cieszy. Miss Lethierry urodziła się w tej parafji, sprawdziłem w księdze datę jej urodzenia. Miss Lethierry jest pełnoletnią i niezależną. Zresztą jej stryj, który jest całą jej rodziną, zezwala. Chcesz pan ożenić się zaraz z powodu wyjazdu — pojmuję to; ale, że tu chodzi o małżeństwo rektora parafji, wolałbym, żeby się odbył z większą uroczystością. Dla pana jednak skrócę ceremonję. Chodzi tylko o dopełnienie głównych formalności. Akt jest już spisany w tamtej księdze, pozostaje tylko dodać nazwiska. Na mocy prawa i według zwyczaju, ślub może być dany zaraz po wpisaniu nazwisk. Podanie o dyspensę jest życie uczynione. Przyjmuję na siebie odpowiedzialność za niezachowanie pewnej formalności, a mianowicie, że podanie o dyspensę powinno było być zapisane na siedem dni przed ślubem; ale uznaję nagłość wypadku z powodu pańskiego wyjazdu. Niech i tak będzie. Dam panu ślub. Mój zakrystjan będzie świadkiem pana młodego; co do świadka panny młodej...
Dziekan obrócił się do Gilliatta.
Gilliatt kiwnął głowę.
— Wystarczy, rzekł dziekan.
Ebenezer stał nieruchomy. Deruchetta była zachwycona, osłupiała.
Dziekan mówił dalej:
— Zachodzi wszakże jedna przeszkoda.
Deruchetta zrobiła poruszenie.
Dziekan tak mówił:
— Obecny tu posłaniec mess Lethierry’ego, który to posłaniec żądał dyspensy i podpisał deklarację w księdze, — i małym palcem lewej ręki dziekan wskazywał na Gilliatta, co go uwalniało od wymienienia jakiegokolwiek nazwiska, — posłaniec mess Lethierry’ego powiedział do mnie dziś rano, że mess Lethierry zbyt zajęty, by mógł się stawić osobiście, pragnie, żeby ślub bezzwłocznie się odbył. Życzenie to, ustnie wyrażone nie wystarcza. Udzielając dyspensę i przyjmując na siebie odpowiedzialność za zaniedbanie pewnych formalności, nie mogę jednak dać ślubu bez wypytania mess Lethiery’ego; a przynajmniej należałoby pokazać jego pozwolenie na piśmie. Przy najlepszych chęciach nie mogę poprzestać na prostem słowie, które mi powtórzono. Muszę mieć coś na piśmie.
— I to mamy, jeśli koniecznie potrzeba, rzekł Gilliatt.
I podał papier wielebnemu dziekanowi.
Dziekan wziął papier, przebiegał oczyma, pominął kilka wierszy zapewne nieużytecznych, i głośno przeczytał.
„...Idź do dziekana po dyspensę. Chcę, żeby ślub odbył się jaknajspieszniej, im prędzej tem lepiej“.
Dziekan położył papier na stole i rzekł:
— Podpisano Lethierry. Byłoby z większem uszanowaniem, jeśliby do mnie napisano; że tu jednak chodzi o kolegę, poprzestanę na tem.
Ebenezer znów spojrzał na Gilliatta. Bywają porozumienia dusz. Ebenezer czuł, że popełniono podstęp, ale nie miał siły, nie miał może chęci wykrycia go. Bądź przez posłuszeństwo dla ukrytego heroizmu, którego się domyślał, bądź też, że piorun szczęścia zagłuszył jego sumienie — Ebenezer nie rzekł ani słowa.
Dziekan wziął pióro i z pomocą pisarza zapełnił puste miejsca zostawione na zapisanej stronnicy w księdze parafialnej; potem wyprostował się i skinieniem ręki wezwał Ebenezera i Deruchettę, żeby się zbliżyli do stołu.
Obrzęd ślubny rozpoczął się.
Dziwna to była chwila.
Ebenezer i Deruchetta stali przy sobie przed księdzem. Komu się śniło, że brał ślub, doświadczył tego, czego oni w tej chwili doznawali.
Gilliatt stał w pewnem oddaleniu w mroku pod filarem.
Deruchetta wstawszy rano, pełna rozpaczy, myśląc o trumnie i o całunie, ubrała się biało. Grobowa ta myśl przydała się do wesela. Biała suknia tworzy gotową pannę młodą. Grób to także zaręczyny.
Twarz Deruchetty rozpromieniła się. Nigdy jeszcze nie była tem, czem się stała w owej chwili. Deruchetta miała tę wadę, że była może zbyt ładną a nie dość piękną. Piękność jej grzeszyła — jeśli to grzech — zbytkiem wdzięku. Deruchetta w spoczynku, to jest wolna od namiętności i boleści, była, jakeśmy już wskazali ten szczegół, przedewszystkiem miłą. Dziewica idealna — to przemienienie ślicznej dziewczyny. Deruchetta uszlachetniona miłością i cierpieniem, otrzymała ten awans — przepraszamy za wyrażenie. Miała ona tę samą niewinną prostotę, ale więcej godność! — tę samą świeżość, ale więcej woni. Niby stokrotka przemieniona w lilję.
Na jej licach pozostały ślady łez przelanych, uśmiech był jeszcze łzawy. Łzy osuszone, ledwie widzialne, są poważną i miłą ozdobą szczęścia.
Dziekan, stojąc przy stole, złożył palec na otwartej Biblji i zapytał donośnym głosem:
— Czy kto sprzeciwia się?
Nikt nie odpowiedział.
— Amen, rzekł dziekan.
Ebenezer i Deruchetta przystąpili bliżej do wielebnego Jaquemin’a Herode.
Dziekan zapytał:
— Joe Ebenezer Caudray, czy chcesz pojąć tę kobietę za małżonkę?
Ebenezer odpowiedział:
— Chcę.
Dziekan znów zapytał:
— Durando Deruchetto Lethierry, czy chcesz wziąć tego mężczyznę za małżonka?
Deruchetta zgnębiona nadmiarem radości, jak lampa nadmiarem oliwy, wyszeptała raczej niż odpowiedziała wyraźnie:
— Chcę.
Natenczas, wedle pięknego obrządku anglikańskiego, dziekan spojrzał dokoła siebie i zadał cieniom kościoła to uroczyste pytanie:
— Kto daje tę kobietę temu mężczyźnie?
— Ja, odpowiedział Gilliatt.
Nastało milczenie. Ebenezer i Deruchetta w zachwyceniu swem uczuli, że serca się ich ścisnęły.
Dziekan złożył prawą rękę Deruchetty w prawą rękę Ebenezera, a Ebenezer rzekł do Deruchetty:
— Deruchetto, biorę cię za małżonkę czy będziesz lepszą czy gorszą, bogatszą czy uboższą, chorą czy zdrową i przyrzekam kochać cię do śmierci i dochować ci wierności.
Dziekan złożył prawą rękę Ebenezera w prawą rękę Deruchetty, a Deruchetta rzekła do Ebenezera:
— Ebenezerze, biorę cię za małżonka, czy będziesz lepszym czy gorszym, bogatszym czy uboższym, chorym czy zdrowym, i przyrzekam cię kochać i być ci posłuszną do śmierci i dochować ci wierności.
Dziekan znów zapytał:
— Gdzie jest obrączka?
Nie przewidziano tego pytania. Ebenezer zaskoczony był znienacka — nie miał obrączki.
Gilliatt zdjął z małego palca złotą obrączkę i podał ją dziekanowi. Prawdopodobnie była to obrączka ślubna kupiona tego rana u jubilera pod Commercial-Arcade.
Dziekan położył obrączkę na Biblji, potem podał ją Ebenezerowi.
Ebenezer wziął drżącą lewą rączkę Deruchetty, włożył pierścionek na jej czwarty palec i rzekł:
— Zaślubiam cię tą obrączką.
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha Śtego, rzeki dziekan.
— Amen, dodał zakrystjan.
Dziekan podniósł głos:
— Jesteście małżonkami.
— Amen, rzekł zakrystjan.
Dziekan znów się odezwał:
— Módlmy się.
Ebenezer i Deruchetta obrócili się do stołu i uklękli.
Gilliatt stał spuściwszy głowę.
Gdy wyszli z kościoła, już Cashmere zaczął robić przygotowania do odjazdu.
— Przybywacie w sam czas, rzekł Gilliatt.
I poszli ścieżkę do Havelet.
Państwo młodzi szli naprzód, Gilliatt postępował teraz za niemi.
Ebenezer i Deruchetta byli jak lunatycy. Rzekłbyś, że nastała tylko zmiana w ich obłędzie. Nie wiedzieli co czynię; spieszyli się machinalnie, o niczem nie pamiętali, nie umieli skleić dwóch myśli, i tylko czuli, że są razem. W zachwycie — nie myśli się, jak się nie pływa w wartkim prądzie potoku. Z głębi ciemności wpadli nagle w Niagarę szczęścia. Możnaby powiedzieć, że poddawali się wniebowzięciu. Nie mówili do siebie, zanadto rozmawiając duszami. Deruchetta przyciskała do serca ramię Ebenezera.
Stąpania Gilliatta przypominały im czasami, że był z niemi. Byli głęboko wzruszeni, ale nie wyrzekli ani słowa; zbytek wzruszenia wyraża się w osłupieniu. Ich wzruszenie było rozkoszne, ale gnębiące. Byli zaślubieni. Podziękowania odkładali na później, zobaczę się jeszcze z Gilliatem, przyznawali, że dobrze uczynił, ale zresztą nic więcej. Z głębi serca dziękowali mu gorąco, ale bezwiednie prawie. Deruchetta pomyślała sobie, że później, kiedyś, wypadnie jej niejedną rzecz rozjaśnić. Tymczasem przyjmowali, co było. Czuli swoją zależność od tego człowieka porywczego i stanowczego, który narzucił im prawie szczęście. Rozpytywać go, rozmawiać z nim, było niepodobieńswem; zbyt wiele wrażeń tłoczyło się na ich dusze. Trzeba im wybaczyć to zanurzenie się w przepaściach raju.
Czasami wypadki spadają jak grad i ogłuszają. Nagłość przygód, spotykających ludzi spokojnych, czyni je niezrozumiałemi dla tych, którzy od nich cierpią, lub z nich korzystają. Niepodobna się opamiętać. Czujesz się zdruzgotanym, nie pojmując powodu, lub wzniesionym do nieba, nie rozumiejąc przyczyny.
Deruchetta mianowicie od kilku godzin doznała wielkich wzruszeń: naprzód olśnienia, gdy Ebenezer wszedł do ogrodu; potem zdawało jej się, że ją dusi zmora, gdy mess Lethierry powiedział, że ów potwór Gilliatt będzie jej mężem; potem ciężkie zmartwienie, gdy anioł rozwinął skrzydła i chciał odlecieć; teraz była radość, radość niewysłowiona na tle zagadkowem; i potwór daje jej anioła, Deruchecie. Z konania przychodzi do wesela; ów Gilliatt, wczorajsza katastrofa, dziś jest zbawieniem. Zresztą, z niczego nie zdawała sobie sprawy. Było to oczywistem, że Gilliatt od rana o niczem innem nie myślał tylko o zaślubieniu ich; zrobił wszystko, odpowiedział za mess Letthierry’ego, widział się z dziekanem, zażądał dyspensy, podpisał żądaną deklarację; tym tylko sposobem ślub mógł się odbyć. Deruchetta jednak nie rozumiała tego; zresztą choćby zrozumiała jak się to stało, nie pojmowałaby dlaczego.
Zamknąć oczy, w duchu podziękować, zapomnieć o ziemi i o życiu, pozwolić temu poczciwemu djabłu, by ją uniósł do niebios — to tylko mogła zrobić.
Objaśnienie było rzeczą zbyt długą, podziękowanie — zbyt małą. Milczała więc słodko w poniżającej szczęśliwości.
Pozostało im tyle tylko myśli, ile było potrzeba, by wiedzieć dokąd iść mieli. Bywają pod wodą części gąbki, które pozostają białe. Ebenezer i Deruchetta mieli tyle jeszcze przytomności, że mogli odróżnić morze od lądu, a Cashmera od innych okrętów.
Po kilku minutach byli już w Hav