Pracownicy morza/Część druga/Księga druga/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród nocy przebudził się nagle, jakby za poruszeniem sprężyny.
Otworzył oczy.
Ponad jego głową skały Douvres były oświetlone, jakby odbiciem wielkiego białego płomienia. Na całym czarnym froncie opoki był jakby odbłysk ognia.
Skąd pochodził ten ogień?
Z wody.
Morze było dziwne.
Zdawało się, że woda się zapaliła. Jak daleko można było sięgnąć wzrokiem, na skale i poza skałą całe morze gorzało. Ogień ten, nie był czerwony, nie miał żadnego podobieństwa do wielkiego żywego płomienia krateru lub pieca. Ani się iskrzyło, ani grzało, ani się czerwieniło, ani syczało. Niebieskawe płaty światła na falach naśladowały fałdy całunu. Szerokie trupie światło drżało na wodzie. Nie był to pożar, ale widmo pożaru.
Było to coś, jakby marzone we śnie palenie się wnętrza grobu.
Wystawmy sobie zapaloną ciemność.
Noc, noc szeroka, mętna i nieokreślona zdawała się stanowić paliwo tego lodowatego ognia. Była to jakaś jasność pochodząca z olśnienia. Cień należał do tego światła-upiora, jako składowa część jego.
Żeglujący po kanale la Manche marynarze znają ten fosforyczny blask morza; wiele w nim dla nich przestróg. Nigdzie ten blask nie jest tak szczególny jak na wielkim V, koło Isigny.
Przy jego świetle przedmioty tracą swą rzeczywistość. Przejęte nawskroś widmem stają się przejrzystemi. Skały wydają się jak zarysy, liny kotwiczne iak sztaby żelazne do białości rozpalone, aieci rybaków wydają się pod wodą jak ognista tkanina. Połowa wiosła jest z hebanu, druga w wodzie zanużona ze srebra. Krople, spadające z wiosła sieją, gwiazdy po morzu. Każda łódź ciągnie za sobą kometę. Majtkowie zmokli i jaśniejący, wydają się gorejącemi ludźmi. Zanurzasz rękę w wodzie i wyjmujesz ją objętą płomieniem jak rękawiczką, a płomień ten martwy — nie czuć go wcale. Ramie twe jest jak zapalona głownia; widzisz jak przedmioty znajdujące się w głębi toczą się pod falami ognistemi. Piana iskrzy się. Ryby wydają się jak płomyki, a ułamki błyskawic wiją się w bladej głębinie.
Jasność przedarła się przez powieki Gilliatta. Dzięki jej przebudził się.
Przebudził się w samą porę.
Odpływ morza ustał i zaczął się nowy przypływ. Komin maszyny wyswobodzony podczas snu Gilliatta znowu miał być pochwycony przez rozwarte nad nim pudło Durandy; zbliżał się zwolna ku niemu. Jeszcze jedna stopa, a uwięźnie.
Na podniesienie się przypływu o jednę stopę dość pół godziny. Więc jeśli Gilliatt chciał próbować wątpliwego już teraz wyswobodzenia, miał przed sobą tylko pół godziny.
Zerwał się.
Pomimo naglących okoliczności przypatrywał się przez chwilę owemu fosforycznemu światłu, rozmyślając przytem.
Gilliatt znał morze do głębi. Oddawna było ono jego towarzyszem, choć nieraz źle się z nim obeszło. Ta istota tajemnicza, którą nazywają oceanem, nie mogła o niczem takiem pomyśleć, czegoby Gilliatt nie odgadł. Wskutek spostrzeżeń, rozmyślań i samotności Gilliatt stal się jasnowidzącym pod względem pogody — co po angielsku nazywają wheater wise.
Podbiegł do wind kotwicznych i pociągnął liny; potem pochwycił za bosak i opierając się nim o skały popchnął krypę wąskim kanałem o kilka sążni od Durandy, tuż pod zaporę. W mniej niż dziesięć minut krypa była usunięta z pod rozbitego pudła. Nie było już odtąd obawy by komin wpadł powtórnie w zasadzkę. Przypływ mógł się sobie podnosić.
Jednak Gilliatt nie miał wcale miny człowieka wybierającego się w drogę.
Jeszcze raz rozpatrzył światło fosforyczne i podniósł kotwicę; ale wcale nie dlatego by odpłynąć, lecz by na nowo osadzić krypę jak można najmocniej — prawda, że przy samem wyjściu z kanału.
Dotąd posługiwał się tylko dwiema kotwicami krypy i nie użył małej kotwicy Durandy, którą, jak sobie czytelnik przypomina, znalazł między skałami.
Kotwicę tę złożył na wszelki wypadek w jednym kącie krypy z odpowiednią ilością powrozów i bloków, tudzież liną zaopatrzoną zawczasu w bardzo ostre haczyki, zapobiegające powłóczeniu się kotwicy po dnie. Gilliatt zapuścił tę trzecią kotwicę, nie zaniedbawszy przywiązać jej liny do sznura, którego jeden koniec zaczepiony był za kółko kotwiczne, a drugi obwijał się o wał do windy, znajdującej się na krypie. Tym sposobem osadził statek, jak się wyrażają marynarze, na gęsiej łapie, co trzyma go nierównie mocniej aniżeli osadzenie na dwóch kotwicach. Widocznie była w tej pracy gorliwość i podwójna ostrożność. Marynarz zarazby zrozumiał, że tu idzie o umocowanie na jaki przypadek niebezpieczny, mianowicie, gdy należy obawiać się prądu wody, mogącego pchać statek pod wiatr.
Być może, iż światło fosforyczne, w które się Gilliatt wpatrywał od czasu do czasu, zagrażało mu; ale jednocześnie wyświadczało mu przysługę. Gdyby nie ono, byłby spał w najlepsze — noc byłaby go podeszła. Zbudziło go to światło i przyświecało mu teraz w robocie.
Światło to dziwnie, jakby zezem padało na skałę. Niepokoiło ono Gilliatta, ale uwidomiło mu niebezpieczeństwo i ułatwiło obroty. Gdyby Gilliatt chciał rozwinąć żagle krypy, dźwigającej maszynę — mógłbv to teraz zrobić.
Ale zdawało się, że o odjeździe Gilliatt coraz mniej myśli. Po osadzeniu na miejscu krypy, wybrał on najmocniejszy, jaki miał w swym magazynie, łańcuch i przymocował go do gwoździ wbitych w ściany obydwu skał Douvres, łańcuchem tym umocnił wewnątrz bale, do których przybija się obszycie statku i wiązanie już zewnątrz opasane innym łańcuchem. Nie tylko, że nie otwierał wyjścia z kanału, ale owszem, starał się zatarasować je jeszcze mocniej.
Światło fosforyczne ciągle przyświecało, ale już słabło. Prawda, że już i dzień począł świtać.
Nagle Gilliatt nastawił ucha.