[67]PRELUDJUM POWODZIOWE
Deszcz głośno pluszcze
snu kołysankę,
domu jak bluszcze
wyjrzały rankiem.
Z bełkotu drżeniem
pieśnią skazańca
z paszcz rynien płynie
nić samozwańcza...
Jakowychś modłów trwożne szeplenie
co w rytm dudniący w spływach się wciela,
nocy po szybach ciche dzwonienie,
gdy struną wodną grywa kapela.
[68]
Coś co człowieka przed sobą żenie,
jakby niejasne czegoś wspomnienie,
co się pod godzin pióropusz skryło,
lub jako tchnienie
w niepamięć zaszło równią pochyłą,
to, co już było...
Deszcz jak przeźroczysty smok kosooki
milionem ostrzy ścina obłoki
i z lawin skalnych
hucznych, głębokich
strumienne żebra sprężył w potoki.
Oślepły pianą bez przerwy krzyny
ciężkim oddechem sapał oparnie.
Niósł drzewa, szopy
i w progach mostu piętrzył faszyny,
człowiecze ślady po drogach tropił...
Mścił się za śluzy, potoków rynny,
sycąc się jękiem, trwogą upijał,
szedł jak pogromca Attyla słynny,
co jest mu Niką pogańska Nija...
[69]
Już mosty zamknął ramieniem sinem
i twarde przęsła chwycił za bary
tysięcznych zwycięstw upity winem
w walce wytrawny, zapaśnik stary
grzbiet przeciwnika wygiąwszy łukiem
wchłonął jak szmatę podartą, zmiętą
z wiązadeł jękiem, z przęsłowym hukiem...
A gdy na ziemi rozścielił lustra,
w głębię patrzyło niebo spłakane
i ludzkie życie bez chaty, jutra,
które świt krwawił nad samem ranem...
O martwej ciszy
bełkocze strumień,
za wioskę śpieszy
korowód trumien
i naga stopa
o piasek pluszcze,
kędy głód stąpa
z Boga dopuszczeń...