Kraków żyje w legendzie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ptak
Tytuł Kraków żyje w legendzie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Związkowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HENRYK PTAK
KRAKÓW ŻYJE
W LEGENDZIE
SKŁAD GŁÓWNY:
GEBETHNER I WOLFF
KRAKÓW — WARSZAWA

Odbito 500 egzemplarzy



Drukarnia Związkowa w Krakowie — 1935


WIR WIEKÓW
POWSTANIE KRAKOWA

Bór ciszą dzwoni, poplątał konary,
jakoweś milcząc sprawia uroczyska
ponad zwalonym świeżo dębem starym.

Między czubami obłok runem błyska,
promieniem leśne rozdwaja opary
i z drzew brodatych ssują się igliska.

Wnet szachownicą cień skrzydlaty, szary
jak rogi łosia mignie dziwożona
wlot do rusałki w nadwiślne szuwary.

Może Dziewanna, bogini strwożona
biegnie ze skargą, że z boru obrusa
cichej gontyny leśne zżęto grona.

Kozłowo-faunia przemknie postać kusa
zboczem Wawelskiem, gdzie zebrani kmiecie
w gontynie księcia witają Krakusa.


Pod świętą wiatą pochłonięci wiecem
nad nowym grodem radzą z Krakiem woje
w futrach bobrowych stanąwszy na mecie.

Każdy oszczepem dzierży bóstwo swoje
kleszczami dłoni, co dziryty łamie,
w ćwiekowym pasie jakby szedł na boje.

Kniaź burkę z łasic przerzucił przez ramię,
na orle czoło wcisnął kołpak rysi,
z rąk procy ptaki wypuścił jak kamień.

Potem wzrok siwy w błękitach zawiesił
z lotów sokolich odczytując wróżbę,
już płową głowę chyli ku przyciesi,

Gdzie druid Księciu stanąwszy za drużbę
do ofiarnego z nim przystąpił stołu,
woje wśród girland stanęli na przyźbie.


Liściem dębowym przystrojono wołu,
spod rąk kapłana trysła wstęga krwawa,
w której maczano dzirytu pospołu.

Jaka wyrocznia z gontyny Trygława?
(Krak pyta posłów, co przybyli z Rugji)
Grodowi Kraków wiekuista sława...

Światowid rzęsą płomienistej smugi
patrzy jak gaśnie kapłańska objata.
Znicz podsycają święte dziewy-sługi.

Wraz pogłos z echem po kniejach się bratał
i ciężką dychą sapały podsienia,
gdy gród się rodził w nadwiślańskich czatach.



POGRZEB KRAKA

Niech tarcze zadzwonią
i pastusze rozpłaczą się fletnie,
niech się ból niesie po siołach stugębny,
niech się żałoba rozścieli pogonią,
by wojów na obrzędy zgromadzić sławetne
gdzie skalne Krzemionek występują zręby
a dym modlitewny w gontynie się kłębi
i w niebo wystrzeliwa jako święte dęby!

Na skalnem wzgórzu, gdzie dym płowy
otacza wieńcem
druidów pochylone głowy
ojczysty zezwłok w popioły zamieńcie,
ja z bratem moim Lechem
Kraka zostaniemy echem...


To rzekłszy Wanda wezwała służebne,
co wkoło mar Księcia
tańce wśród szlochów wodziły pogrzebne,
aby zamilkły guślarze zaklęcia.

Wanda białe szaty zwiewne
jak córce przystało królewnie
sama będąc Ładą
bielszemi dłońmi niż promienie siewne
zmieniła na suknie konopne i zgrzebne.
Czasem kmieć zbożnie sąsiada zagadnął,
lub rumak zarżał na łuczywem drewnie.
Już ogień tryska z krzesiwa
dym się wydłużył w ramionach
i lutnia drży lękliwa
zbudzona
ciszą
jaką obłoki na orbicie piszą,
i płaszcz szkarłatny rozwinęło niebo
gdy Krak nad końską pochylony grzywą
żegnał się z wyżyn z swą ojczystą glebą.


Druidzi świątynne grzebią urny,
żywicznie dymią skrzepy
grzmotami Perun przemówił chmurny
gdy guślarz zdjął talizmany,
na kopcu sypanych skibach
święcony dąb zaszczepił,
by z Światowidem schodził i świtał.
Dzwoniły tarcze, rogowe surmy
i miodem skrzące się dzbany.



ŚWIĘTO KUPAŁY

Słoneczny Jesse na znak pożegnania
zorzą nakryty do snu się już słania,

a księżyc jak pies prowadzi owczarski
owce na nieba szafirowe barki,

gdzie każda ciszą po niebiosach dzwoni,
skrzy się kamieniem upiętym na skroni.

To noc nadciąga upalna Kupały,
na mchy się słania w uścisku omdlałym...

Nad śpiącym grodem zawzięcie kołują
żagwie złociste błędnych ogni róją.

Noc była tarczy omszałej pokrywą,
gdzie Żywja partję z Marzanną rozgrywa.


Żywja zwycięzcą, bo dzisiaj Sobótka
to noc miłości i jak oddech krótka.

Ręce się plotą w płateczków ogniwa,
niknąc od ognisk jakby wiatr je zrywał.

Ogień się stawał wielkim słonecznikiem,
kielichem, ludzie jak płatki bezlikie.

Nad rojną Wisłą oparty na kuszach
tłum śledzi wianki, który z prądem rusza.

Chłopcy zaś wianków wypatrują branki,
wieńców z złocieni, zawilców, sasanki.

Czasem prąd wodny wianuszek rozrywa
i błysną jaskry jak iskry z krzesiwa.

Lśnią meteorem rzucane stokrocie,
najdalej płyną wianeczki paprocie,

podobne młynkom, gdy je woda niosła,
listne szypułki użyły za wiosła.


Młodzież myśliwsko czai się na wodzie,
każdy na wianek swej wybranej godzi,

gdy pierś gołębia i rumiane lico
słodkich rozkoszy dyszą obietnicą.

Gdy nimfy wieniec porywają na dno,
z ust zbladłych wtedy trwożne słowa padną...

Tłum dziewce prawi wyrocznie złowróżbne,
śmierć pono takiej znaczy się za drużbę,

Już księżyc gwiazdy na niebo wymiatał
i w konstelacjach rozstawiał na czatach,

a młódź toczyła nad ogniskiem koło
i pieśń zwierzała gajom i wądołom.



SMOCZA JAMA

W trwożnym bezruchu przycupła osada,
bezjutrze mrozi Krakowe dworzyszcze,
z którego Książe Wenedami włada.

I Żywja zamkła swe oczy bożyszcze.
Ktoś podczas łowów posłyszał na zwiadach,
że smok, gdy pełza, głośno z jamy świszcze.

Inny w gontynie Księciu opowiadał,
że gada widział w cokole sadyby,
gdy porwał wołu spod chaty sąsiada.

Kmieciowi dzieci łacno zginęłyby,
gdy pasąc w krzakach jak zwykle jagnięta,
na wieczerz rwały jagody i grzyby.


Sam przyczajony pośród wiklin w prętach
widział jak potwór czołgał się nad Wisłę.
Smoka się strzała nie ima zaklęta...

Szczęki jak zydel w powietrzu zawisłe
przez gąszcze zębne przesiewały rżenia,
gdy w obły pacierz mym oszczepem cisłem.

Lecz dźwięknął tylko na karbach grzebienia,
spływał zgrzytliwie po rogowych łuskach,
błysk w ślepiach szarzał, to znowu zieleniał...

Nim na gontynę skończy się pni zwózka
(Włada kmiotkowi przerwał niecierpliwie)
niech łowczy z żertwy jelita wyłuska.

Wypchane siarką na tarczy pokrywie
rzucę mu jagnię, gdy walki nie stanie
lub stchórzy, ścierwo pożre jako żywe.

Gdy ogień zwęglał trzewia nieprzerwanie,
pękł smok szalony w pragnienia porywie.
Czas biegnie w jamie wilgotnem klaskaniem.



ŚWIĘTY FLORIAN PATRONEM

Wieki średnie!
Wasze hasło i Krzyżowców znamię
z ich heroldem Piotrem z Amiens
wobec świętej Inkwizycji blednie!...

jesteście jak chłopskie przy pługu połednie
o jakiem wieśniak chleb razowy łamie,
jak z krwi jesteście dary Abrahamie.
Bogu niepowszednie.

Jak niebo zwisłe na romańskiej bramie
w strzelisty gotyk gnące się bezwiednie
jak lęk przed światem, końca przepowiednie,
bujnemu życiu przesyceniem kłamie!


Siło, coś zmogła przy Floriańskiej Bramie
hufiec Gedkowy, straże z Świętym przednie,
gdy w katakumbach miał zakończyć bezdnie,
do polskich posłów sam wyciągnął ramię.

To za Świętego biorąc objawienie
zbudował kościół Kaźmierz Sprawiedliwy,
by nowe świty dzwonił nieskończenie.

By garnął w swe paljum wszystkie grody, niwy,
gdy żar jak Patron ulewami zenie
po żniwnych drogach z Bogiem cierpiętliwym.

Wieki średnie, tych progów przestąpieniem
z epoką rzymską pocałunkiem tkliwym
trysnęło światłem samo Odrodzenie!

Zadumy tkliwej z czołem frasobliwem
czeka na Ciebie sztuka i natchnienie,
aby z popiołów wskrzesić nowe dziwy.



LEGENDY DOMINIKAŃSKIE

Z mlecznego szkła ulane arkady.
Łuki gwiaździste urządzają siestę,
grady
krwi biją w moje ciemię,
gdzie jestem?
Oczy od świateł się ciemnią.

Jesteś szelestem
kół w jakich gwiazdy pędząc w wszechświat drgają,
łuki podsklepienne gęste
jak stróże anielskie
lotną rozgwiazdą prowadzą ku rajom.

Cień się czyjś strugą po filarach kłoni.
Trzej Bracia
ksiądz i dwaj diakoni
spieszą ze skargą do swego przeora,
by Baca
żeleźcem z ziemi ich ciała wyorał.


Pragną w kościelnych spoczywać kawernach,
bo zgaśli wszyscy w zbożnych rozmyślaniach.
Błogosławieni I Łaska ich niezmierna
w kaplicy, odwieka
wiernych proszących na kolana słania.

Przeszli jak cień, co z drożyn mlecznych ścieka
meteorem
wrzącą kometą jak przeszłość daleką.
Pamięta go logia,
co marmurem gorze
szlakiem gwiezdnym w oddrzwiach.

To matka zbożne minęła zaproże,
kurczowo dziecię do swych piersi tuli,
zapóźno Matko, gdy je głód zamorzył
oddechem własnym z martwych wskrzeszać lica
szare jak pieczęć średniowiecznej bulli!


Przyszła, bo Święty we śnie przyobiecał,
jak ongiś
Pan cierpiącemu Hiobowi na śmieciach,
że postradane przywróci mu włości.
W żyłach się głośne roztętniły gongi,
a każdy krzepi i nadzieję rości.

Wtem upadł promień pod Jacka posągiem,
gdy dziecię kwiliło
u matki pod bramą
więc mu podała piersi pełną stągiew...
Kim była? Chłopką, wyrobnicą, damą...

Znów obłocznie się snują kadzidelne
dymy
jak opuszczone bez Świętych pustelnie
oziembłych martwic zaklęte pierścienie
nieme jak echa padłych bezimiennie.

To miasto zimnemi popiołami krzepnie,
na przedzie Święty Jacek z aureolą,
za tłumem hufce tatarskie zaczepne
brzechwami strzały jak szerszenie kolą!
Rzekę przeżegnał Hostją nad kielichem
i ponad głębią rzesze wiedzie ciche.


Powietrzna zjawa z ócz otwarciem znikła
jak sen chłopięcy o złocistej szpadzie.
Na tropie pełga nitka dymu nikła
wkoło filarów jak anieli w bieli
i wicher niebo z chmur pierzastych pieli.



PROŚBA O POTOMKA

Wiatr po szkarpach rozpoczął gonitwę.
Pod okapem Niepokalanie Poczęta
i lampka jak złożone w modlitwie
dziecinne rączęta
błyszczy
jak róża przypięta.
Zimno
kostnieje na progu bożyszczym.

Odblask świetlny nicią snuje się intymną.
Mewim tabunem wirują płatki,
kościół jak żebrak przy drodze się zdrzemnął.
Na bruku milkną kroki już ostatnie,
przez gwiaździstą siatkę
kłębami
pada śnieg.


Jesteśmy sami!
Cieniem nakryłaś oczy i lice,
przemów chociaż światełek błyskami:
Jakież wieki mroczne, tajemnicze
w obrazie wiążą Cię za szkłami?
Tego króla, co błyszczy się w szkle
i wraz z posłami obraz rami
poznaję, król Herman,
dokąd posłów śle?

(Komuś drzwi otwiera odźwierna)
W szkle lśnią gronami musujące wina,
to Wallonja
i kościoła Idziego krynolina sina,
gdzie hufiec o potomka królewskiego prosi.
Słychać jak w progach ostrogami dzwonią...

W liljowe odzian wrzosy
świt
zza ziemi wychylił się bosy.
Mirt upięty kwefi pacholęce włosy.
Jak dano na imię synowi?
Bolesław.
Jutrznia świtowi
na spotkanie weszła.


Któż wie,
co król złożył w podzięce, gołębie, czy stułę?
Na to brzask różowy
na tle zamku odsłonił Idziego kościółek...
Już dzień.
Piękny mit na drodze wśród nocy zgubiłem.
Zagasła lampka,
obraz zaszedł w cień.



UZDROWIENIE CHORYCH MÓDL SIĘ ZA NAMI

W mrokach się cała skupiła komnata,
kominek jeszcze sercem krwiście dyszy
i cień ljanami porasta,
wśród ciszy
czas przelewany w klepsydrze się słyszy.

Na łożu ręce sprężyły się obie
króla Hermana
jakby pokrywy unieść chciały w grobie.
Krew broczy usta. Daleko do rana?
Noc już uchodzi blaskiem lamowana.

I świt napęczniał,
gdy oćmę nocną pochylony spożył,
poranną rosę rozścielił na klęczkach,
z płomiennej zorzy
wrota na oścież przed słońcem otworzył.


Króla sen zmorzył.
Z odwiecznej drogi zboczyła jutrzenka
i w macierzyński profil zmieniła się boży
samiuteńka
po niej z gwiazd puste zostały krosienka.

Z zgubionych w biegu planetarnych nici
mroczne otchłanie
świetlistą smugą meteor nasycił,
przed dziennym światłem w gwałtownej pogoni
jasną Madonną w izbie się wyłonił.

Nos — rzekła — piaskiem z szarpiami przewiniesz,
gdzie rosną fiołki i trawy pierzaste
na północ za miastem...
Znikła, poświata ześlizgła się z skrzyni.
Król ruszył w drogę, biskup Lambert przy nim.

Gdzie fiołki ziały wonią kadzielniczą
i źdźbła się gięły wichrowi pod ręką
wsunęli dłonie jakby w kropielnicę.
Tam stanął kościół. Przez wieżyc okienka
mknie mowa dzwonów dziękczynna i miękka...



HEJNAŁ MARJACKI

Powiedz Ojcze, czy w hejnale,
co się naszej duszy ima
co godzinę i wytrwale,
czy to lato, jesień, zima
stale
z wieży
iskrę bożą strażnik wzdyma?

Czas mu tchnienie swe zawierzył,
by je znaczył sygnałami,
co podźwiękiem są pancerzy.
Pancerz swą patyną mami
spod przyłbicy, jaką dzierży,
tak i hejnał, co przed nami
lat się łuską obramieniał
krwi się skropił koralami.


Żar to łuny, co plemienia
Tamerlana z puszcz wyprzęgła
z europejskich kultur cienia
zza romańskich łuków węgła.
Lass konopne błyskawice
porażały liną ścięgła.

Gdy wezwaniem na stanicę
trąbka z wieży hejnał grała,
przez okienko tam strzelnicze
chybotliwa wpadła strzała
z wyciem
Ałła...
Wlot strażnika zwala z pęcin,
pół hejnału z ust mu ssała.

Czy to ludzkość pamięć święci,
że w Marjackim wież hejnale
coś się zrywa bez pamięci
co godzinę, codzień, stale?
To się tylko echo smęci
co w Wawelskiej grzęzło skale,
by nie brakło rąk ni chęci,
gdy Wschód rzuci mord na szalę...



PANIEŃSKIE SKAŁY

Popłochem bucha klasztorne wierzeje,
tabory w pędzie gna trzaskanie z bicza,
klonowym liściem dłoń Ksieni się chwieje.

Świst strzał tatarskich zagłusza dzwonnica,
liczy głów kopce i przestrogi sieje,
pośpiech w klasztornych kornetach podsyca.

Echem biegnących zwołują się knieje,
i baszta wtyle szczerząc zęby niemo
w oczach strwożonych roznieca nadzieje.


Już skryte wozy wśród pagórków drzemią,
pukle konarów okrywają skały,
jakoweś prośby szepcą ponad ziemią.

By skalne łona rozewrzeć się chciały,
liście za Ksienią trwożliwie seplenią,
nim Tatar cnocie przysporzy zakały.

Straż hezarowa pędzi wzgórz zielenią
i strzały lecą z cięciw wyzwolone,
gdy mniszym zadość staje się życzeniom.

Skały otwarły kamienną przeponę,
gdy lassa mniszki dosięgnąć już miały
i zamkły twarde podniebienia chłonne.

Odkąd się zwarły nad mniszkami skały,
mgły ponad zboczem łyskają welonem
a wieki wzgórza Panieńskiemi zwały.



PĘKNIĘTY DZWON

Skądś się niesie dzwon spiżowy
w zielonkawą ciszę błoń.
Tak pęknięte brzmią okowy,
gdy je zrywa mocna dłoń.
Gdzieś się ból z rozpaczą słowi.
Z ust to czyich, jakich stron?

Tak, to bije skargą dzwon,
dzwon pęknięty Norbertanek,
jak żelaznych pogłos bron
z wyoranem prochów dzbanem,
martwym światem, wszystkiem, krom
trosk na zmarszczki nanizanych.


Niechaj sam przemówi dzwon,
w jakim ogniu miał początek,
kto był twórcą, kim był on,
czy łzy mieszał w stopu wrzątek,
kto go wezwał, jaki tron
wplótł w legendę swych pamiątek?

Był wytrawnym ludwisarzem,
co natchnienie topił w dźwięk,
robił to, co zwyczaj każę.
Dzwon wydaje tylko brzęk,
który z zbrojnym chrzęstem w parze
o zachodzie niesie jęk...

Dwakroć rozczyn w formę lał,
usta drżały niepokojem,
w oczach kłębił ból i szał...
Sobą samym go nastroję,
bo ból z piersi będzie ssał,
tak wśród myśli szeptał rojeń —


Dzwon w obsłonach twardo spał,
jak w udręce twór poczęty,
chociaż klosz miał twardość skał
jak i serce był pęknięty,
przebudzony gorzko łkał
pożegnalnych słów tętenty.

Modły dzwoni za Umarłych,
kto w głębinach wodnych padł,
nad dzwonnikiem się zawarły,
fale zmyły po nim ślad,
rzeczny go pogrzebał barłóg...
dzwon legendzi już od lat...



REGE AUGUSTE! IUDICE IUSTE!

Ucichł gwar z stukiem marszałkowskiej laski,
w izbie poselskiej pochylono głowy,
błysnął ogniem płaszcz króla purpurowy,
dziś sąd, ktoś króla doprasza się łaski.

Srebrną poświatę rozsiewają kaski
kontusz błyszczący w pancerzach wysłowił
gamę tęczową krakowskiej zapaski,
po czem się błąka wzrok króla surowy.

Król niecierpliwie na służbę zaklaskał.
Już woźny czyta oskarżenie puste,
pozwanym giermek w królewskich niełaskach.

Kanclerz podzwania szabelką z inkrustem.
Wtem z kasetonu martwa rzekła maska:
Rege Auguste, iudice iuste!



WIDZENIE KRÓLA ZYGMUNTA AUGUSTA

Z okiennych krosien kwilą szałamaje
i lutni tkliwe przesiewają drgnienia,
tiul i aksamit w świetle ogni taje.

Na zamku wartą halabardnik zmienia,
zwodzonym mostem przebiega lektyka,
by zniknąć zjawą w zamkowych podcieniach.

Lub bramą bronową kolasa pomyka,
z której księżycem wyłania się kreza,
lando hajducy otaczają w szykach.

Jest bal na zamku, tańczą poloneza,
król kasztelance ukłon długi ściele,
mgielnym oparem prószy żabot knezia.


Stanęli przeciw jak dwie grzędy zielne,
którym wiatr złączył ramiona przychylne,
ruszyli, szlachta brzęcząca jak trzmiele.

Patrzcie! Król stanął! Już pozostał wtyle
oczy zakrywa jak przed blaskiem słonka,
pójdę chochlikiem i rzęsy odchylę...

Moc jakaś oczy poraziła gromka,
w oczach się dziwne odbijają mary
a usta szepcą: Ja nie mam potomka...

A może odżył zarys bólu stary,
zaś inni szepcą, że w promienia śmidze
cień dawno zmarłej zajaśniał Barbary...

W źrenicznej zwidzie jadą na kwadrydze
drapieżne sępy, trzy w koronach głowy,
król trwożnie woła: Rozbiór Polski widzę...

wszedł do kaplicy w spokoju hiobowym,
wrócił z uśmiechem w balowej chlamidzie,
skinął i ufny poloneza wznowił.



EMAUS

Łuk się pochylił ponad ludzką lawą
jak wsparci czołem anieli na klęczkach,
składał dań Bogu korną i łaskawą
z rzeszy wśród jakiej z ziemi się wytęczał.

Kościół indyczo nastroszył swe pręcia,
przed skwarnem słońcem butnie się zastawił
wzdłuż straganami jak siecią pajęczą.
Kamień antyczny w tęczowej oprawie.

A gdy dzień pierzchnął wciągając opończę,
słońce mu słało pożegnalny całus,
zorzą jak skrzydłem otoczyło gończem.

Zmilkły piszczałki siostry samopałów,
klasztor swe cienie w nurtach Wisły plącze,
nieme wspomnienie po zgasłem Emaus.



MARCYSIA W KRZYSZTOFORACH

Młoda Marcysia służka w Krzysztoforach
w sukience w centki, uczesana w gretkę,
w miłości szczęsna, do ploteczek skora,
brać koszyczkowe stale miała chętkę.

Razu pewnego za zbiegłym kogutkiem
gwiżdżąc aryjkę do piwnicy wpadła,
wierzyć się nie chce z jakim skutkiem,
kogut w kusego zamienił się djabła.

Oczy przeciera, czy nie widzi krzywo,
Sen to? Pośladki poklepała kuse,
pokazał skarby, mile przytaknęła grzywą,
dając część skarbów, zostawił pokusę.

Patrzeć przed siebie, postawił warunek.
Jeszcze raz skarby pokazał zaklęte,
wtył zerkła, gdyż tem trafił w czułą strunę,
siupła, lecz diabeł odciął drzwiami piętę.

Mówią, że czarna błąka się tam pani.
Kto nie wierzy, zapyta Marcysię,
niech dużo złota przyniesie jej w dani,
ona odpowie: Pokoze, to wi sie.



Z MAŁEGO ŚWIATA


PORTRET
MOJEJ ŻONIE

Któż zgadłby w Tobie ponad kształty lalki
mózg dyplomaty ale serce dziecka
ócz rozmarzenie, sił odwagę walki,
w których się czai gościnność sąsiedzka.

Wiersz recytujesz i przyszywasz stalki,
to w lustro patrzysz i na męża czekasz,
klawiszem zagrasz arję Jontka z Halki
aż łzą się kłębi zroszona powieka...

Gdy się zadumasz nad życia krzyżami,
wtedy od Ciebie taki smutek wieje,
jakby zabrakło Ciebie między nami...

Kiedy uśmiechem odkryjesz nadzieję,
krew tętni w żyłach młotu sygnałami
i w oczach szczęście poraz setny dnieje...



PROCESJA

Wśród świec źrenicznych z okien zapatrzonych
wibruje kornie głów człowieczych bruk
i liczni Święci wpięci w feretrony
dumają martwo na ramionach sług.

Zaczęły Boga nawoływać dzwony,
żar modlitewny wierne rzesze zmógł.
Promiennem licem dzieci przynaglony
szlakiem kornetów mniszych spłynął Bóg.

Wieżyc Marjackich błysnęły monstrancje,
dzwony jak serca łomotały śpiże,
przed Bogiem ludzką wszczynały instancję.

On usiadł w progu kościelnych ościeży
z księżmi przy boku jak boscy trabanci,
pozwólcie — mówi — Maluczkim się zbliżyć.



LUDZIE

Ludzie jak trawy rosami opiłe
niosą schyleni iluzyjne brzemię,
rozgłosu żądni błyszczą jak motyle,
kiedy niepamięć przycupła lub drzemie.

Sieją zwysoka myśli wiatropylne,
witając nowe z niewiarą lub drżeniem,
gdy mijać mają Charybdy i Scylle,
praw nie poznają, co trwają niezmiennie...

Są, którzy chłoną światy zaobłoczne,
chwytając prawdę w kryształowe puzdro,
by szklanną kulą zamknąć swe wyrocznie...

Ludzka tęsknota jest podobna lustrom,
gdzie nieśmiertelność odbita rozpocznie
skrzydła rozpinać na promienne jutro.



OCZY DZIECKA

Mówią, że oczy to są duszy zdroje,
w których ogniki myśli tlą ofiarne
dla mnie zaś płaczu są tylko ukojem,
miast ludzi, cienie źrenicą mą garnę.

Ach, jakże cieni tych wielkich się boję!
W nich śmierci (zda się) tkwi tchnienie upiorne,
oczy, Wy oczy nieszczęśliwe moje
zbawczego światła stałyście się żarnem!

Gdy sadzam lalkę na psa lub konika,
dławi mię ciemność, świat cały zagadką
i dreszcz me drobne rączęta przenika.

Choć oczy tęczę ujmują bławatkom,
by krzyczeć w niebo chęć porywa dzika,
bo tęsknię za wszystkiem, za mamą i tatkiem...



MARZENIE CHŁOPIĘCE

Stoi przy jezdni zbiegłych dzieci troje,
wraz potakują pacholęcą grzywą,
snąć gwarzą z sobą, spierając się żywo,
o uczni Marsa, turkusowe stroje.

Jasiu (rzekł Józio) ja się nic nie boję!
czemum tak mały, gdy im wzrostu zbywa,
szabla przy boku dzwoniłaby krzywa
i jaskrem pachły epolety moje...

Wpiąłbym każdemu po trzy naraz gwiazdki
(dorzucił Jasio) głowy przybrał w czako
jak Beliniakom wyciętym z powiastki...

Albobym włożył suknię bylejaką,
bym jak marynarz w świat wyruszył statkiem,
zaś Rysio odparł: Ja zazdroszczę ptakom...



DZIECKO WYROBNICY

Umarła córka młodej wyrobnicy.
Ktoś latka małej do czterech naliczył,
sąsiedzi pomną śmiech dziewczęcy, płochy,
pogrzebnym dzwonem biją matki szlochy...

Wyprawę szyto z liljowej spódnicy
na świt jej nowy, który w drogę świecił
przez szlaków mlecznych gwiaździste porohy...
Trupiarka wzięła ciałko biednej Zochy.

Ją żegnał tylko trelami kanarek,
gdy loki kryło lniane zawiniątko
i oczy matki z zapłakania szare.

Gdy usta ciało powierzało Świątkom,
patrzyły dzieci poprzez bramy szparę
ze skargą: Czemuż biorą nam dzieciątko?



LUDZIE I KWIATY

Uwiędłe kwiaty! Cóż znaczy nazwisko,
wonne jaśminy, piwonje, irysy,
z ołtarzy złotych rzucone w śmiecisko
tęczą wabicie wśród świątynnej ciszy.

Ludzie wysłani na życia klepisko!
Wojna bagnetem zaorała rysy,
wszędzie Wam ciasno, z krwi przelanej ślizko,
czy skargę Waszą Kodex Praw usłyszy?

Kwiecie, co marzy wodą się zachłysnąć,
raz jeszcze ujrzeć nad sobą Madonnę,
wkońcu atomem połączyć się z Kryszną!

Dusze skarlałe, bezwolą ułomne,
człowiecze cienie, co pod stryk się cisną,
biedni skazańcy, jakże Was zapomnę?



WRÓBLE ZRĘKOWINY

Coraz się częściej ziemi przymilało słońce
Odkąd je codzień w dreszczach oglądało nagą,
a ziemia murawianą wciągając opończę,
kryła uśmiech jaskrowy z zalotną rozwagą.

Wtedy najstarszy wróbel ćwierknął, ździewosłębiał
i walne począł raić w parku zrękowiny
goszcząc szare pospólstwo na wierzbach i dębach
zaś młódź wszczęła grymasić i wzajem się winić.

Nieszczęsnam (tnie wróblica) cóż z niezdarą pocznę?
Inna jak pośród kłosów pszenicznych przebiera,
mój mąż dzielnym być musi, posłusznym i skocznym,
wdowiec? Gorzki jak gminna na wiosnę cholera!


Wypierzonego nie chcę zanic kawalera!
Pawciu, chcesz mię? Nie? Niech Cię jastrząb porwie!
(Inny znów) ja od roku za Tobą umieram.
Ta przybłęda nad miłość więcej ceni morwę!

Znam Cię mój dawny mężu! jak się tylko dorwiesz...
(Czereda do rozpuku śmiała się świergotem)
Wolę Ciebie, boś w lecie zbierał dla mnie czerwie.
Taką kokotę? Dobrze, a co będzie potem?

Ty jak żebrak wystawasz stale pod pomnikiem!
Do rzeczy Bracia (lecz nikt swata już nie słucha)
To Ty mi serenadę urządzasz pewnikiem?
Wyglądałam z poddasza, myślałam, że puchacz.

Ja mam brać jego, który wszystkie czubił?
(ćwierkła świętoszka) patrzcie jaki prędki!
Wtem ją kot porwał, zdawna czyhał już na zgubę,
od świergotu pękały kasztanowe pęki.

Idzie wiosna, miast różdżki niesie srebrne bazie.
Z pól rozśpiewanych poszła i w samotnie głuche
i życie wystukała na skalnym upłazie
wszystkim umiłowanie, starcom na otuchę.



MODELE

Gdy raz bezczynność płatowcom obrzydła,
śmig tępym dziobem czają się do lotu,
dreszcz życia przeszył papierowe skrzydła,
frunęły z taśmy wśród tętna warkotu.

Szyb kwadratowe rozbiły liczydła,
co się okryły warstwą mgielną potu,
by z modelarni swe lotki rozsidłać,
torują drogę szemraniem brzeszczotu.

I z buntu snują wniosek oczywisty,
gdy głowa-silnik marzeniami broczy,
hasłem do lotu śmigowe poświsty.

Zatem do czystych frunęły przeźroczy,
jak duch wcielony pilota-artysty,
który codziennie pieścił nimi oczy.



ZDRADA PTASIA

Patrz (drozd śpiewa) noc sierpem srebrzystym na niebie
właśnie w gwiaździstej gąszczy ukończyła żniwa
i dzień za widnokręgiem w zorzach się kolebie.

Chodźno tu, chodźno tu, oj jakaś ty leniwa,
nawołuje dyszkantem swą samiczkę czyżyk,
już słońce wyzłociło promienne ogniwa.

I pieśń poranna lotem popłynęła chyżym
wraz z wyszeptaną świerków epistołą,
bo młódź hucznie obchodzi święto swych postrzyżyn.

Lecz wilga, której śpiewy były w oku solą
i zawsze się sprzeciwiała uparcie wszystkiemu
krzykła kpiąco sopranem: oj ale pitolą!


I wlot się posypały ciche czemuż, czemuż?
kiedy nadal z litanji kpiła nieprzytomnie,
ho, jaka kwoczka (krzykły) by zaradzić złemu.

Wtem wilga płocha żonę spostrzegła na stronie,
Chodźże więc (krzyknie z świerka) pijanaś, czy co?
Szukam po całym lesie, zadyszana gonię.

Na miłość boską, powiedz (pyta) kto to, kto?
Czy Cię może namawiał do gniazdka kopciuszek
powiedz (trzepie skrzydłami) powiedz, czy już po...?

Ku-ku! nie darmo piski doszły do mych uszek,
gdy chcąc jajka odrzucić leciałam na przełaj
(wyhukała kukułka wśród ogólnych wzruszeń).

Taksamo było ranka pewnego onegdaj,
gdy kos z pasją zaświstał, że jednak to wstyd!
i obok kuma sennie krzyknęła: Nie biegaj...

Patrzcie dorzuci inna, wychudł, nawet zbrzydł.
Wtedy dzięcioł do spokoju nawoływał młotem
i nogę pocierając kwilił: cyt, bracia, cyt!


Teraz nowenna, kłótnie zostawcie na potem,
lecz swego franta mocno niechaj każda trzyma!
(rzuciła ziemba) Cisza, ktoś słucha za płotem.

Las się znowu pogrążył w melodyjnych rymach
i uchybień w litanji nie było na jotę.
Bo czyż warto po zdradzie zapóźno się zżymać?



STARUSZKA

Idzie chybocząc staruszka plantami,
a wiatr jej korę odsłania mantylą,
gdzieś spieszy, znacząc drogę przystankami,
kasztany kwiecie pod nogi jej pylą.

Trzepocze dłoni sinemi węzłami,
płucne organy o spoczynek kwilą,
oczy jak dziecku krysztalą się łzami,
bezwładne nogi podobne są kilom!

Zbłąkanym rytmem upaja się tanga.
To dawno... niegdyś... któż zrozumie żałość
i ból za życiem, co pierśmi jej targa?

Ona wie jedna, co to życia radość,
gdy astma gardło zaciska jak szpanga...
Ach! Czemuż ludziom pisaną jest starość!



MADONNA DOMINIKAŃSKA

Żadne źrenice Twoich nie zapomną
takie, co patrzą poprzez rzęsy w skrusze,
lub głucho dyszą żądzą nieprzytomną,
czy lice głaszczą połyskliwym pluszem.

Oczy, co gniewne deptać mogą pono,
albo łez pełne, naglące do wzruszeń,
czy to z podzięką radośnie podzwonną,
w które patrzenie równe jest pokusie.

Oczy skąpane w podobłocznej wełnie
a w nich odwieczność z zadumą stopione
błyszczą odblaskiem w księżycowe pełnie.

Wzrok to płomienny, właściwy Ikonie,
kto raz w nie spojrzał, ufa nieśmiertelnie
Tobie Madonno w gwieździstym welonie.



WRÓBELEK

Pójdź! Wartkim dziobem rozćwiartuj kruszynę,
jakżem wciąż głodny, o głębokie nieba!
Czy dasz nareszcie w dziób mój szczyptę chleba!
Czemu najmłodszym pośród braci słynę?

Nie chcesz się dzielić swoją ćwiartką z synem?
I nam wróbelkom serc gościnnych trzeba,
sama na plantach zmarniałabym chyba.
(Rzekł wróbel) sterem przytakując krzynę,

Pójdź (tnie wróblica ćwierkliwem narzeczem)
piórkaś nastroszył, wibrujesz lotkami,
dam Ci mą czwartą i biorę znów w pieczę.

Poznaję matkę, bo czuwasz nad nami,
lepszaś od dzieci na plantach, nie przeczę!
Ćwierknął i dzióbek nastawił kolcami.



GRAJKI

Drgnęły tu, ówdzie okna jak klawisze
które nacisła uliczna kapela
młodzi bez jutra, jedni zpośród wiela,
płyną akordy coraz sercu bliższe.

Głos skrzypiec, gitar zgaduje lub pisze
sny niezatarte, życie w struny wciela,
jak późne zmroki skrzypiące w kądzielach
w załomach ulic płyną coraz ciszej.

Na kamienicach drgnęły kapeluchy,
szkarpy niepewnie wysuwa niektóra.
Wstajcie Wy starzy z swej wieczności głuchej!

Graj Krakowiaka, Polonez, Mazura!
Już zapomnieli (płyną wzdłuż posłuchy).
Letarg odnowa rozpłynął się w murach.



DWANAŚCIE DNI
W ZAKOPANEM


ŚPIĄCY RYCERZE W TATRACH
I.

Mym wodzem nie był Wergili lub Dante,
kiedym przestąpił rzekę Kościeliska
w chram kolumniany smreków nie akantu.

I Cerber w bramie nie pienił się, ciskał...
Może mi szkiełek pożyczył Cervantes?
Miast piekła słońce sprawiało igrzyska.

W Bramie Kantaka smrek jak sługa wierny
rozścielał cienie i dyszał żywicą
na bożej służbie milczący odźwierny.

Tu tylko życiem promieniało lico,
bo śmierć igrała z czasem na łopuchach,
a wieki lata po wiekach dziedziczą.


Kościelisk rzeźko w miejsce Styksu grucha
i owce tylko wełniły płaszczyznę
jak obłok, którym śmigły dzwoni juhas.

Gdzie orzeł leci ponad chmury wyżne,
i szponą czesze barankową wełnę,
perć nie w zatratę, lecz na Wierchy, Krzyżne.

Przez grań wyniosłą, jak zamki udzielne
jastruny drogę pomroczną rozjarzą
nim księżyc lśniącą przechyli swą kielnię.

Smreki obejmą zaciszną zanadrzą
i krąg zatoczy nad głową Pisane
nim sny do legend kamienie podważą.


II.

Sen. Jestem gwiazdą, którą Bóg wyróżnił
tem, by gorejąc migotała twarzą
i oświecała ścieżynę do kuźni.

już pieszy rycerz jak tajny Oboźny
wszedł do kowala opuściwszy Tatry.
Sakwy ze złota przed gazdą wypróżnił.

Zgasnę i ślady w perci za nim zatrę...
Kiedy przyłbiczne rozluźnił zawory,
dobrze rzekł góral — z oczu Twoich patrzy.

Chociaż do usług ponocym nieskory
złociste Tobie wykuję podkowy.
Na pracę raźną sapały wkrąg bory.


Czas, mówi rycerz, już się Gewont płowi.
Dziw! jak się skalne otwierają łona,
tak można śpieszyć ku świata krańcowi!

Kroki zagłusza murawa połonna
tylko sykliwa huczy Siklawica
nim w przepaść salto mortale wykona.

Czasem pod stopą szczyt się wyiglicza.
]uź w odsłoniętą wstąpili pieczarę,
w głębi rycerze zasnęli w zbroicach.

Pokotem leżą snopem żytniem jarem,
kolczugi błyszczą ogniem świętojańskiem,
ryngraf na tarczach lśni niebiańskim darem.

Do stalaktytów przywiązano wiankiem
— zagadnął gazda — śmigłe jak wiatr konie,
djabli... Milcz gazdo w Imię Pańskie!

Brzękły ostrogi w rycerskim zagonie,
wraz się pytają: Panie... czy to już?
Nastała cisza jak po jasnym gromie.


Leżą pokotem jak po wielkim znoju...
Hano me gryzie, zem zakląłek brzyćko...!!
gdy podkuł konie, kowal głośno roił.

Nie głupim rzucać jak bywało dycki
me ostrużyny z podkuwania kopyt,
dyć takim złotem obdarzyłbyk wsyćkik.

Wysełek łoni za paszniste kopy
poźrołek, z resztek ostruzinich, złoto!
jakem, lo Boga, za tem się natropił!

Zgarnął do sakwy i przykrył kapotą,
stawy wlepiły weń zapadłe oczy,
w sakwie zobaczył ostrużyny z błotem.

To za przekleństwo! Wnet ze ścieżki zboczył.
Słońce wybiegło na niebo po skałach,
mgły z sił opadły, zabłądziwszy w nocy.

Już pod Krywaniem watra dogasała,
ktoś miłowaniem z gęślików potoczył,
niema nikogo... Przecież grał Sabała!



GEWONT

Któż zechce wierzyć, co powiada gazda,
że podczas burzy ze snu wstaje Gewont
i łowi zjawy ułudne na gwiazdach,
co pod powieką wyśnił skalnobrewą.

Gdy opar mgielny oddechem narasta
na piersi skrytej skalną przyodziewą,
wicher mu grywa o rycerskich kastach
co słali leże burką kosodrzewą.

Ja wolę Gewont na urwistych graniach
gdy błyskawicą piorunową kole
czekając świata nowego zarania.

Zbudzone hufce wyprowadzi w pole
lud co trzechkrotnie przed śmiercią się słaniał
sam wolny innych wyzwolić jest zdolen.



PRELUDJUM POWODZIOWE

Deszcz głośno pluszcze
snu kołysankę,
domu jak bluszcze
wyjrzały rankiem.

Z bełkotu drżeniem
pieśnią skazańca
z paszcz rynien płynie
nić samozwańcza...

Jakowychś modłów trwożne szeplenie
co w rytm dudniący w spływach się wciela,
nocy po szybach ciche dzwonienie,
gdy struną wodną grywa kapela.


Coś co człowieka przed sobą żenie,
jakby niejasne czegoś wspomnienie,
co się pod godzin pióropusz skryło,
lub jako tchnienie
w niepamięć zaszło równią pochyłą,
to, co już było...

Deszcz jak przeźroczysty smok kosooki
milionem ostrzy ścina obłoki
i z lawin skalnych
hucznych, głębokich
strumienne żebra sprężył w potoki.

Oślepły pianą bez przerwy krzyny
ciężkim oddechem sapał oparnie.
Niósł drzewa, szopy
i w progach mostu piętrzył faszyny,
człowiecze ślady po drogach tropił...

Mścił się za śluzy, potoków rynny,
sycąc się jękiem, trwogą upijał,
szedł jak pogromca Attyla słynny,
co jest mu Niką pogańska Nija...


Już mosty zamknął ramieniem sinem
i twarde przęsła chwycił za bary
tysięcznych zwycięstw upity winem
w walce wytrawny, zapaśnik stary
grzbiet przeciwnika wygiąwszy łukiem
wchłonął jak szmatę podartą, zmiętą
z wiązadeł jękiem, z przęsłowym hukiem...

A gdy na ziemi rozścielił lustra,
w głębię patrzyło niebo spłakane
i ludzkie życie bez chaty, jutra,
które świt krwawił nad samem ranem...

O martwej ciszy
bełkocze strumień,
za wioskę śpieszy
korowód trumien

i naga stopa
o piasek pluszcze,
kędy głód stąpa
z Boga dopuszczeń...



WCZORAJ I DZIŚ

Tosamo słońce i góry, co przed laty
o wschodzie złoty miód promienny piły,
czas inny stąpał po mchu rosochatym
i inni ludzie krzepili tu siły.

Szli na Świnnicę, Zawrat i Granaty,
by łowić wolność po perciach zawiłych,
kędy zmierzch wodzi swe liljowe swaty
dzwonkowym szlakiem co w kielichach tliły.

Wdole się budzą przeszłości Erynie,
Potok Pańszczycki jakieś ględzi echa,
jak lud, co chłostę odcierpiał niewinnie.

Niebo swój namiot oparło na wierchach
co w Czarnym Stawie spoiły się w skrzynię,
skąd Wóz Gwiaździsty o zmroku wyjechał.



PO NOWE TCHNIENIE

Hej, z hali w górę na Kopę Kondracką
po nowe tchnienie za perci wykrotem,
sięgnąć po niebo ręką świętokradzką...
Troski codzienne? Te potem, ach potem!

A, więc na szczyty po rozległe cacko,
co Bóg wyrzeźbił odwiecznym brzeszczotem,
po ranne słońce, które szepce bacom
prawidła życia sprawdzane na jotę.

My świata tego codzienni pielgrzymi
błądzimy w kółko po zmyślnych rozłogach
bo chcemy sami siebie wyolbrzymić.

Stęsknieni za nim, wypędzamy Boga
gdybyśmy mogli stać się znów świętymi,
siebie samego zmażem w dekalogach.



DZIŚ I JUTRO


NA DANY ZNAK

Z trzech stron mię zamku otoczyły wieki
do wolnych dzieci wyciągają kruże.
Spojrzę do wnętrza, wino wstrząsnę, wzburzę,
co czas w nim odbił przeszły, niedaleki...

Orły w powietrzu i z drutu zasieki...
Czylim Kassandrą, przyszłości nie wróżę,
lecz losy czytam odbite w marmurze
na kroplach sławy co puhar ociekły.

O nie napróżno czekają izbice
na ważki odruch w sercach rozedrgany,
Braciom Dnieprzańskim uścisnąć prawicę!

Aby przyjazne zebrać atamany
i jak sokoły puścić śniadolice
na wspólne dzieje szablami pisane.



OSĄD MASEK

Rzecz niepojęta, nawet nie do wiary
by w piśmiennictwie ktoś zagrał Lojolę!...
Radziły w fryzie Sukiennic maszkary...
Czyż satyryków wywieść chciałby w pole?

Mózg mu zawodzi, choć jeszcze niestary,
czyżby miał za to dostawać obole?
On winien zbrodni, jakiej żądać kary?
Czy go powszechny rozpęd twórczy kole?

Pragnie krytyka tem zdobyć pozycję,
że grodzi przeszłość trupim częstokołem,
gdzie wolność kwitnie, wskrzesza inkwizycję!

Dać go pod światło! Krzyczą maski społem.
Nie jemu sprawiać w poezji justycję.
jest w kwestjach sztuki, chyba tylko... wołem



JUTRZENKA WOLNOŚCI
(MARSZAŁKOWI JÓZEFOWI PIŁSUDSKIEMU)

Gwiazdę przewodnią
Ciebie wieścili poeci-prorocy,
jak święty Jan, Wyspiański Cię sławił,
Naród u Bożej wymodlił Wszechmocy
po Herodowej w krwi powstańczej pławi.

Była pochodnią
zorza sybirska, lody wyświęceniem,
a Kraków pierwszem został Jeruzalem,
gdzie rozbudziłeś zbiorowe sumienie
i Annaszowi jedno stawił »Ale«.

Że wszystkim, które uwierzyły rzesze,
czoła oznaczysz orła godłem białem
wojska konne, czy piesze,
by łach żołnierski w skrzydła przekowały.


Po Kajfaszowej twierdzy Magdeburga
lud Cię Warszawski powitał Hosanną,
polski samolot modlitewnie burczał
śmigłem »Te Deum« przed Najświętszą Panną.

O Tobie wierzby nad drogą kolędzą,
żeś jest wcielonym wolności Mesjaszem,
gdy czub miesięczną otulają przędzą,
boś wniósł jutrzenkę pod polskie poddasze.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Ptak.