Przebudzenie. Do wynajęcia/Część II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
OJCOWIE I CÓRKI

Jolyonowi, rozłączonemu z żoną i synem przez tę wyprawę hiszpańską, samotne życie w Robin Hill wydało się nieznośnem. Filozof, który posiada wszystko, co mu do życia potrzebne, jest zgoła inną istotą, aniżeli filozof, który rzeczy tych właśnie jest pozbawiony. Zżywszy się jednakże z ideją rezygnacji, jeżeli nie z jej realną treścią, pewnoby znosił mężnie los, gdyby nie obecność jego córki, Juny. Ponieważ stał się teraz „kulawem kaczęciem“, więc piecza nad nim przypadła jej sumieniu. Uporawszy się — na czas jakiś — z ratowaniem jakiegoś podupadłego rytownika, którego właśnie miała w swych rękach, pojawiła się w Robin Hill w dwa tygodnie po wyjeździć Ireny i Jona.
„Pani młodsza“ mieszkała obecnie w małym domu obok wielkiej pracowni w Chiswick. Przedstawicielka rodu Forsyte’ów z najświetniejszej doby rodzinnej, o ile szło o brak odpowiedzialności, zdołała (w sposób zadowalający i ją samą i ojca) wybrnąć z kłopotów wynikłych z uszczuplonego dochodu. Gdy przyszło wybierać pomiędzy rentą z galerji na Cork Street, nabytej dla niej przez ojca, a między rosnącym wciąż podatkiem dochodowym, sprawa rozstrzygnięta została w sposób nader prosty: — Juna przestała płacić ojcu rentę. Obecnie, po osiemnastu latach bezproduktywnego użytkowania, zanosiło się jakoby na to, że galerja zacznie dawać jakieś zyski, to też Juna była pewna, że ojciec nie odczuje tego wcale. Dzięki tej zasadzie miała rocznie tysiąc dwieście funtów, a ograniczając się w jedzeniu i przyjąwszy na miejsce dwóch biednych Belgijczyków jedną jeszcze biedniejszą Austrjaczkę, osiągała zawsze tę samą nadwyżkę pieniężną na wspomaganie genjuszów.
Po trzech dniach pobytu w Robin Hill zaciągnęła ojca z sobą znowu do miasta. W ciągu tych trzech dni natknęła się na tajemnicę, utrzymywaną przezeń od dwóch lat, i natychmiast postanowiła go leczyć. Znała człowieka, który mógł tu coś poradzić. Był to ten, który cudów dokazał z Pawłem Postem — tym jakby heroldem futuryzmu. Juna odęła się na ojca, ponieważ nie słyszał o żadnym z tych dwóch niezwykłych ludzi — i podnosił brwi do góry. Ma się rozumieć, że jeżeli ojciec nie będzie miał „wiary“, to nigdy nie wyzdrowieje! Nierozsądkiem było nie mieć wiary w człowieka, który wyleczył Pawła Posta, tak iż ten dopiero niedawne zasłabł ponownie, z przemęczenia czy też zbyt szumnego życia. W uzdrawiaczu tym wielką rzeczą było to, że polegał na naturze; w swoim czasie przeprowadził specjalne badania nad symptomami natury (gdy pacjentowi brakło jakichkolwiek symptomów naturalnych, wówczas on dawał mu truciznę, która miała je wywołać) — i oto miało to, czego było potrzeba! Juna była pełna wielkich nadziei. Ojciec, jak wnosiła, widocznie nie prowadził w Robin Hill życia zgodnego z naturą, zamierzała więc wywołać w nim odpowiednie symptomy. Czuła, iż stracił kontakt ze współczesnością, to zaś było czemś zgoła nienaturalnem; serce jego potrzebowało podniety. W małym domku w Chiswick i ona i Austrjaczka (wdzięczna dusza tak przywiązana do Juny za udzielany jej ratunek, iż nieboga omal nie zmarła z przemęczenia) dodawali Jolyonowi najróżnorodniejszych podniet, przygotowując go do przyszłej kuracji. Jednakże nie udawało się im ściągnąć brwi jego wdół, nawet gdy Austrjaczka o godzinie ósmej budziła go ze snu akurat w chwilę sprowadzającą sen najlepszy, albo gdy Juna zabierała mu Times z przed nosa, jako że rzeczą zgołu nienaturalną było czytanie „tej sieczki“, skoro powinno się interesować „życiem“. Nigdy zaiste nie przestawała go zdumiewać jej pomysłowość, zwłaszcza wieczorami. Na jego benefis, jak oświadczała (chociaż on podejrzywał, że i jej się coś z tego okrawa), gromadziła u siebie reprezentantów współczesnego pokolenia, o ile ci mieli coś wspólnego z genjuszem. Całe to towarzystwo z jakąś jakby uroczystą powagą przesuwało się to w tę to w drugą stronę pracowni, tańcząc bądź foxtrota, bądź też ową drugą zwarjowaną nowalję taneczną — one stępa — który tak kłócił się z muzyką, że Jolyon podnosił brwi nad sam niemal rąbek czoła, myśląc o tem, ile to wysiłków woli musi kosztować tancerzy rzecz podobna. Spostrzegłszy, że wodzony na pasku Towarzystwa Akwarelistów, stał się zacofańcem w oczach tych, którzy mieli pretensję zwać się artystami, siadywał w najciemniejszym kątku, jaki udało mu się znaleźć i wgłębiał się w rytm, który i jego ponosił przed laty. Gdy zaś Juna przyprowadzała do niego jakąś młodą pannę lub młodzieńca, z pokorą wedle sił swoich wznosił się do ich poziomu, myśląc przytem:
— Dalibóg! Toż to u nich uchodzi za wielkie bzdurstwo!
Mając w sobie — wziętą po ojcu — wiekuistą symatję dla młodych, Jolyon nużył się jednakże niezmiernie wkraczaniem w dziedzinę ich poglądów. Wszystko to było dlań w każdym razie silnym bodźcem, to też nigdy mógł wyjść z podziwu nad nieposkromioną żwawością ducha swej córki. Od czasu do czasu i sam genjusz brał udział w tych zebraniach, zawsze z nosem wbok przekrzywionym, a Juna za każdym razem przedstawiała go ojcu. Czuła, iż zrobi mu to szczególnie dobrze, gdyż genjusz był symptomatem naturalnym, jakiego Juna nie mogła nigdy stwierdzić u ojca — pomimo całego swego przywiązania.
Będąc pewnym (ile tylko pewnym być może mężczyzna), że Juna jest jego rodzoną córką, nieraz jednakże zadawał sobie pytanie, skąd właściwie wzięły się u niej te złoto-czerwone włosy, teraz przyprószone osobliwym odcieniem siwizny, ta prosta, żywa twarz, tak różna od jego nieco zmiętej i wysubtelnionej fizjognomji, jej drobna, lekka figurka — wszak on sam i większość Forsytów odznaczali się wzrostem wysokim. Sięgał aż do samych początków fizjologicznego gatunku, zastanawiając się, czy płynęła w niej krew celtycka czy duńska. Z wojowniczego jej temperamentu oraz z zamiłowania do wstążek i długich sukien wydawało mu się Celtyjka. Nie trzeba nawet wiele mówić, że wołał ją niż współczesne pokolenie jakiem się otaczała — pomimo iż było ono w znacznej części dość jeszcze młodociane. W każdym razie zajmowała się aż zanadto gorliwie jego zębami — jako że posiadał jeszcze kilka egzemplarzy tych naturalnych symptomatów. Dentysta, do którego zaprowadziła go, odrazu znalazł „Staphylococcus aureus w pełnym rozwoju“ (co oczywiście mogło wywoływać obrzęki), wobec czego miał ochotę powyrywać wszystkie zęby, jakie Jolyon jeszcze posiadał, i zastąpić je dwoma całkowitemi rzędami zgoła nienaturalnych symptomów. Na to w Jolyonie obruszyła się wrodzona jego zawziętość wieczorem dnia tego, znalazłszy się w pracowni, począł rozwijać sprzeciwy, mówiąc, że nigdy nie miewał obrzęków i że własne swe uzębienie zachowa do śmierci. Juna przyznawała, ze zęby te przetrwają do końca, jeżeli się ich nie wyrwie, jednakże utrzymywała, że gdy będzie miał więcej zębów, to będzie miał i silniejsze serce, wobec czego i sam przetrwa dłużej. Jego upór — twierdziła — był symptomatem całego jego stanu, któremu on się poddawał zamiast go zwalczać.
— I kiedyż to ojciec zamierza odwiedzić człowieka, który leczył Pawła Posta?
Jolyon wyrażał skruchę, mimo to jednak nie zamierzał odwiedzić tego zło wieka. Juna wpadła w gniew i jęła rozpowiadać, że Pondridge — ów lekarz-cudo — twórca — był człowiekiem tak miłym, — że miał tyle trudności w związywaniu końca z końcem i zdobyciu sobie uznania... albowiem taka obojętność i uprzedzenie, jakie w tej chwili okazuje ojciec, nie pozwala mu się wybić. Byłoby to chlubą dla obu, gdyby udało się im z sobą zbliżyć!
— Widzę — rzekł Jolyon — że próbujesz jednym strzałem upolować dwa ptaszki.
— Chciałeś pewnie powiedzieć: uleczyć! — krzyknęła Juna.
— Ależ to zupełnie to samo, moja droga!
Juna zaczęła protestować, mówiąc, że nieładnie to mówić coś, czego się nie stwierdziło. Jolyon pomyślał, że pewnoby drugi raz już nie miał sposobności tego powiedzieć.
— Tatusiu! — zawołała Juna. — Jesteś już beznadziejny.
— To prawda — odrzekł Jolyon — ja jednakże pragnę pozostawać, póki można, w tym beznadziejnym stanie. Nie chcę budzić licha, moje dziecko; narazie ono jeszcze śpi spokojnie.
— Nie da jesz miejsca wiedzy! — zawołała Juna. Nie masz pojęcia, jakim Pondridge jest entuzjastą. On ponad wszystko stawia wiedzę.
— Akurat! — odparł Jolyon, ćmiąc słabego papierosa, do którego musiał się teraz ograniczać. — To tak, jak Paweł Post stawia nadewszystko swoją sztukę. Sztuka dla sztuki... wiedza dla wiedzy. Znam ci ja tych rozentuzjazmowych manjaków. Gotowi cię krajać, nawet nie mrugnąwszy okiem. Jestem natyle Forsytem, żeby się z nimi pożegnać, moja Juno.
— Tatusiu! — ozwała się znów Juna — żebyś wiedział, jak to brzmi po staroświecku! W dzisiejszych czasach ciężko się przypłaca wszelką małoduszność.
— Coś mi się zdaje — bąknął Jolyon, uśmiechając się — że jest to jedyny naturalny symptomat, którego nie potrzebuje p. Pondridge mi zaszczepiać. Urodziliśmy się już na to, żeby być skrajnymi lub umiarkowanymi, moja droga... chociaż jeżeli darujesz mi to powiedzenie, połowa ludzi dzisiejszych, uważająca się za krańcowych, to właściwie istoty bardzo umiarkowane. Żyję tak zdrowo, jak tylko tego mogę pragnąć, i muszę na tem poprzestać.
Juna zamilkła, jako że już w swoim czasie miała sposobność przekonać się o nieugiętości łagodnego uporu jej ojca, gdy szło przecie o własną jej swobodę działania.
Powiadomienie jej o tem, czemu Irena zabrała Jona do Hiszpanji, było dla Jolyona powodem niemałego kłopotu, gdyż niebardzo dowierzał jej dyskrecji. Gdy ona jęła rozważać ową nowinę, doprowadziło to do nieco ostrej dyskusji, w czasie której Jolyon uświadomił sobie w całej pełni zasadnicze przeciwieństwo między czynnym charakterem swej córki i między biernością swej żony. Wyczuwał nawet, że jeszcze musiało się skrycie jątrzyć owo małe zadrażnienie z czasów owego sporu, jaki dwie te kobiety wiodły w poprzedniem pokoleniu nad zwłokami Filipa Bosinney’a — sporu, w którym bierność odniosła tak znamienny triumf nad zasadą czynną.
Zdaniem Juny, było głupotą, a nawet tchórzostwem, ukrywa przed Jonem całą przeszłość. Nazywała to zwykłym oportunizmem.
— Który, moja droga, jest twórczą zasadą życia — wtrącił Jolyon łagodnie.
— Ach! — zawołała Juna. — Ty, tatusiu, z pewnością nie bronisz jej, że nie powiedziała o tem Jonowi. Gdyby to od ciebie zależało, pewnobyś wszystko mu opowiedział.
— Powiedziałbym... tak... ale tylko dlatego, że wiem, iż on i tak prawdę odkryje... co będzie rzeczą gorszą niż gdybyśmy mu wszystko powiedzieli.
— Czemuż więc nie powiesz mu o tem? Znowu pewno wyjedziesz z tem „śpiącem lichem“.
— Moja droga — odrzekł Jolyon — doprawdy za nic w świecie nie chciałbym sprzęciwiać się instynktowi Ireny. To przecie jej syn.
— I twój! — krzyknęła Juna.
— Czemże jest instynkt mężczyzny w porównaniu z instynktem macierzyńskim?
— No, ale to wielka słabość z twej strony.
— Pewnie, pewnie — odrzekł Jon.
Było to wszystko, co zdobyła od niego, jednakże sprawa ta nie przestała jątrzyć jej myśli. Nie mogła znosić śpiącego licha. Budził się i zrywał w niej jakiś nieuświadomiony jeszcze popęd, by pchnąć całą sprawę ku ostatecznemu rozstrzygnięciu. Jon powinien był dowiedzieć się wszystkiego, żeby uczucie jego mogło bądź zwarzyć się w pączku, bądź też rozkwitnąć naprzekór wszystkiemu, co niegdyś było, i dojść do owocowania.
Postanowiła zobaczyć się z Fleur i wydać wyrok samodzielny. Gdy Juna coś postanowiła, delikatność stawała się rzeczą mniejszej wagi. Ostatecznie zresztą była kuzynką Soamesa i oboje interesowali się obrazami. Postanowiła zatem, że pójdzie i namówi go, by kupił jakie dzieło Pawła Posta, a może i jaką rzeźbę Borysa Strumołowskiego. Oczywiście ojcu niema potrzeby o tem mówić.
Udała się tam więc w następną niedzielę, z taką w twarzy determinacją, iż miała z tego powodu pewne trudności w dostaniu dorożki na stacji Reading. Przepiękna była okolica rzeki w owe dni czerwcowe, a June — której miesiącem był czerwiec[1] — bolała nad tą krasą. W tej kobiecie, która przeszła przez życie, nie zaznawszy, co to związek, tkwiła miłość piękna natury, posuwająca się niemal do szaleństwa. Dotarłszy do milej miejscowości, gdzie Soames rozbił swój namiot, odprawiła dorożkę, gdyż nadewszystko miała ochotę poweselić się lasem i jasną tonią wód. To też wkońcu znalazła się, jako piesza turystka, przed frontowemi drzwiami domu Soamesa i biletem wizytowym oznajmiła swe przybycie. Leżało to w charakterze June, iż wiedziała, że gdy w niej drgają nerwy, tedy czyni coś, co warte jest zachodu. Jeżeli w kimś nie drgały nerwy, zajmowała linję najmniejszego oporu, zdając sobie sprawę, że jej nie obowiązują żadne szlachetne pobudki.
Wprowadzono ją do salonu, który choć nie był w jej guście, jednakże ujawniał wszelkie cechy wymyślnej elegancji.
— Za wiele wytworności... za wiele fatałaszków — pomyślała sobie June.
W tejże chwili w starem zwierciadle, ujętem w lakierowaną ramę, ujrzała postać młodej panienki, nadchodzącej od strony werandy. Osóbka ta, biało ubrana i trzymając w ręku wiązkę białych róż, w odbiciu srebrnoszarej płyty szklanej wyglądała na jakieś zjawisko zaziemskie — niby piękna jakaś mara, wynurzająca się z zieleni ogrodu.
— Jak się pani miewa? — zagadnęła ją June, obracając się. — Jestem kuzynką jej ojca.
— Ach, tak; widziałam panią już tam w cukierni.
— Razem z moim przyrodnim braciszkiem... Czy ojciec jest w domu?
— Lada chwila nadejdzie. Poszedł na mały spacer.
June zlekka zmrużyła niebieskie oczy, a energiczny podbródek zadarł się nieco wgórę.
— Pani się nazywa Fleur? Słyszałam o pani wiele od Holly. Ciekawam, co też pani myśli o Jonie?
Panna podniosła trzymane w ręku róże, przyjrzała się im i odpowiedziała spokojnie:
— Bardzo miły chłopak.
— Prawda, że ani trochę niepodobny do Holly, ani też do mnie?
— Ani trochę.
— Dużo chłodu ma ta dziewucha — pomyślała June.
Naraz panna zadała niespodziewane pytanie:
— Czy pani nie byłaby łaskawa powiedzieć mi, czemu nasze rodziny nie utrzymują z sobą stosunków?
Stanąwszy w obliczu pytania, na które ojcu radziła odpowiadać, June zamilkła — czy to dlatego, że ta panienka chciała z niej coś wydobyć, czy też dlatego, że to, na co w teorji ma człowiek ochotę, nie zawsze bywa nam po myśli, gdy przychodzi do czynu.
— Pani wiadomo — mówiła dalej panienka — że najpewniejszą drogą do najgorszych domysłów jest trzymanie ludzi w nieświadomości. Ojciec opowiadał mi, że był tu jakiś proces o majętność, ja jednakże temu nie wierzę. Obie nasze rodziny mają wszystkiego poddostatkiem, to też pewno żadna z nich nie byłaby do tego stopnia bourgeois.
June zalała się rumieńcem. Epitet powyższy, zastosowany do jej ojca i dziadka, był dla niej obrazą.
— Mój dziadek — odpowiedziała — był człowiekiem wielce wspaniałomyślnym; tak samo i mój ojciec. Żaden z nich ani trochę nie był bourgeois.
— Cóż to więc było? — powtórzyła panna. Juna widząc, że ta młoda latorośl domu Forsytów już niemal ma w rękach to, co zamierzyła, postanowiła odrazu ją osadzić, a wzamian zdobyć coś dla samej siebie.
— I na cóż pani ta wiadomość?
Fleur powąchała róże.
— Chciałam jedynie wiedzieć, czemu rzecz tę trzymają przede mną w tajemnicy.
— Tak, tu istotnie chodziło o własność, ale nie jednego tylko rodzaju.
— To tylko pogarsza sprawę. Teraz to ja naprawdę powinnam wiedzieć o wszystkiem!
Drobna, rezolutna twarz Juny drgnęła kurczowo. Z pod okrągłej czapeczki, jaką miała na głowie, powymykały się kosmyki włosów. W chwili tej, ożywiona bojowem spotkaniem, wyglądała na całkiem młodą kobietę.
— Wie pani co? — przemówiła. — Widziałam, jak pani rzuciła na ziemię chusteczkę. Czy panią łączy coś z Jonem? Jeżeli tak, to najlepiej byłoby, gdyby pani porzuciła i tę całą sprawę.
Panna pobladła, jednakże na twarzy miała uśmiech.
— Gdyby coś podobnego miało miejsce, pewnobym tak nie postąpiła.
Słysząc taką galanterję w jej odpowiedzi, Juna wyciągnęła rękę.
— Mam do pani sympatję. Natomiast nie żywię sympatji do twego ojca... i nigdy nie żywiłam. Możemy być względem siebie zupełnie szczere.
— Czy pani po to tu przybyła, żeby ojcu to powiedzieć?
Juna zaśmiała się.
— Nie! Przybyłam tu, by zobaczyć się z panią.
— Jakże to pięknie ze strony pani!
Umiała każdy cios odbijać ta dziewczyna!
— Jestem półtrzecia razy starsza od pani — ozwała się Jana — jednakże sympatyzuje z panią ogromnie. Straszną rzeczą jest brak samodzielności. Panna znów się uśmiechnęła.
— Doprawdy, wydaje mi się, że pani radaby mi opowiedzieć o wszystkiem.
Jak to dziecko uporczywie zmierzało do swego celu!
— Nie jest to mój sekret. W każdym razie postaram się zrobić wszystko, co w mej mocy, gdyż uważam, że zarówno pani jak i Jon powinniście wiedzieć o wszystkiem. A teraz się pożegnam.
— Czy pani nie zechciałaby zaczekać do powrotu ojca?
Juna potrząsnęła głową.
— Jak mogłabym się przeprawić na drugi brzeg rzeki?
— Ja panią przewiozę łódką.
— Wie pani co? — podjęła Juna impulsywnie. — Za następnym razem, gdy pani będzie w Londynie, musi mnie pani odwiedzić. Ja tam mieszkam. Wieczorami zwykle bywa u mnie młodzież. Niech pani nie myśli, że zdradzę przed ojcem jej przybycie.
Fleur skinęła głową.
Przyglądając się jej, jak ruchem wioseł pędziła łódkę, Juna myślała:
— Bardzo ładna i ślicznie zbudowana. Nigdy nie myślałam, by Soames miał tak ładną córkę. Tworzyłaby z Jonem śliczną parę.
Instynkt kojarzenia par był u Juny zawsze żywotny, mimo że w sercu jej własnem przymierał ustawicznym głodem. Stanęła na brzegu i przyglądała się Fleur, wiosłującej zpowrotem. Dziewczyna odjęła rękę od wiosła, by skinąć nią na pożegnanie; wówczas Juna z jakimś bólem w sercu poczęła iść ociężale ścieżką pomiędzy łąkami i rzeką. Oto dwoje młodych lgnących do siebie jak uganiające za sobą jętki, a miłość niby słońce, grzejące i przepromieniające je do głębi!...
A jej młodość!... Tak dawno już, gdy Phil i ona... A potem? Nic!... potem już nikt nie był całkowicie tym, którego ona pragnęła. Tak więc wogóle, wogóle nigdy tego nie zaznała. Ale jakiż to węzeł zadzierzgnął się dokoła tych dwojga młodych — jeżeli oni naprawdę zakochali się w sobie, jak utrzymuje Holly — i czego zdaje się lękać jej ojciec, Irena i bodajże sam Soames! Jakiż węzeł — i jaka jednocześnie przegroda! I tęsknota do przyszłości i jakaś jakby wzgarda dla tego, co przeminęło, będąca zaczynem elementu ruchu, drgnęła w sercu, które zawsze wierzyło, że to, czego się samemu pożąda, jest ważniejszem od tego, czego sobie nie życzą drudzy. Przez dłuższą chwilę, wśród ciepłego, letniego ukoju przyglądała się liljom wodnym, listkom wikliny i wynurzającym się z wody rybom; wdychała zapach trawy i słodycz łąki, przemyśliwając nad tem, czy potrafiłaby naprowadzić kogoś na drogę szczęścia. Jon i Pleur! Dwoje kulawych kacząt — rozkoszne, żółte, nieopierzone kaczątka! Jakaż wielka szkoda! A pewno dałoby się coś zdobić! Nie należy zasypiać gruszek w popiele. Ruszyła dalej — i zziajana, zgrzana i skwaszora, dostała się wreszcie do stacji.
Tego wieczora, wierna popędowi do bezpośredniości działania, która odstręczała od niej wielu ludzi, odezwała się do ojca:
— Wiesz, tatku, pojechałam zobaczyć się z młodą Fleur. Wydała mi się bardzo, bardzo miłą i pociągającą. No i cóż? prawda, że to niedobrze chować głowę pod skrzydło?
Zaskoczony tem Jolyon odstawił na bok swój kleik jęczmienny i począł kruszyć leżącą przy nim kromkę chleba.
— Po tobie można się spodziewać czegoś podobnego — odpowiedział. — Czy pamiętałaś, czyją ona jest córką?
— Czy już nie można pogrzebać martwej przeszłości?
Jolyon uniósł się.
— Pewnych rzeczy niepodobna pogrzebać.
— Z tem się nie zgadzam — odparła Juna. — To właśnie stoi na zawadzie wszelkiemu szczęściu i postępowi. Ty nie rozumiesz dzisiejszego pokolenia, tatusiu. Ono już nie troszczy się o rzeczy przebrzmiałe. Czemu sądzisz, że to sprawa tak ogromnie ważna, iż Jon dowie się czegoś o swej matce? Któż to dziś zwraca uwagę na sprawy tego rodzaju? Prawa o małżeństwie są dziś takie same, jakie były wówczas, gdy Soames i Irena nie mogli dostać rozwodu i gdy ty musiałeś w to wkroczyć. Myśmy się obruszali, oni zaś nie, wobec czego nikogo to obchodzić nie będzie. Małżeństwo bez przyzwoitej możliwości wyzwolenia się jest jedynie pewnego rodzaju niewolnictwem; ludzie nie powinni być własnością jedni drugich. Dziś każdy to widzi. I cóż z tego, że Irena przełamała takie lub owe prawa?
— Jeżeli kto, to ja nie powinienem temu się sprzeciwiać — podjął Jolyon; — lecz to zgoła inna sprawa. Tym razem w grę wchodzą uczucia ludzkie.
— Prawda, że wchodzą — zawołała Juna — ludzkie uczucia tych dwojga młodych.
— Moja droga — odrzekł Jolyon, zlekka podrażniony; — pleciesz głupstwa.
— To nie głupstwa. Jeżeli okaże się, że oni naprawdę mają się ku sobie, to czemuż przeszłość ma być zawadą dla ich szczęścia?
— Nie ty przeżywałaś tę przeszłość. Ja ją przeżywałem... uczuciami mej żony... mojemi nerwami i imaginacją... jak tylko przeżywać może ten, kto oddany jest komuś całą duszą.
Juna również zerwała się z miejsca i zaczęła przechadzać się niespokojnie; nagle odezwała się:
— Gdyby ona była córką Filipa Bosinney’a, pewnobym cię lepiej rozumiała. Irena go kochała, a nie kochała nigdy Soamesa.
Z piersi Jolyona dobył się głęboki dźwięk, podobny do głosu, jakim wieśniaczki włoskie nawołują muły. Serce w piersi tej zaczęło bić jak młotem — on jednakże nie zwracał na to uwagi, dawszy się już zupełnie ponieść swym uczuciom.
— Widzę, jak mało się na tem rozumiesz. Ani ja, ani Jon, o ile go znam, nie zważałby na stare dzieje miłosne; tak jest, ale tym razem wchodzi w grę rzecz zgoła inna; jest to brutalność związku bez miłości. Ta dziewczyna jest córką człowieka, który kiedyś był właścicielem matki Jona, niby jakiej czarnej niewolnicy. Nie możesz zażegnać tego upiora... nawet nie próbuj tego, Juno! Przed nami stoi pytanie, czy mamy obaczyć Jona związanego z krwią i kością tego człowieka, który posiadał matkę Jona wbrew jej woli. Niema tu co obwijać rzeczy, w bawełnę; chciałbym jasno postawić sprawę. Ale teraz dłużej już mówić nie mogę, bo inaczej przez całą noc nie będę mógł się położyć.
I położywszy rękę na sercu, Jolyon odwrócił się od córki plecami i jął się przyglądać nurtowi Tamizy.
Juna, która miała taką naturę, iż nie dostrzegała gniazda szerszeni, póki nie wetknęła w nie głowy, była naprawdę przerażona. Podeszła ku ojcu i ujęła go pod ramię. Nie przekonana o słuszności jego stanowiska, ani o własnym błędzie — to bowiem nie leżało w jej naturze — w każdym razie uległa głębokiemu wrażeniu niezbitego i oczywistego faktu, że sam temat rozmowy źle oddziaływa na ojca. Ocierała się policzkiem o jego ramię i nic nie mówiła.
Przewiózłszy swą starszą kuzynkę na drugi brzeg, Fleur nie wracała wprost do domu, lecz wpłynęła pomiędzy szuwary, na przestrzeń zalaną blaskiem słonecznym. Ukojna piękność godziny popołudniowej na krótko oczarowała osobę niebardzo skłonną do marzeń i poetyczności. Na polu, za skarpem, przy którym zatrzymała się jej łódka, maszyna ciągniona przez siwego konia przewracała świeży pokos siana. Fleur z zachwytem przyglądała się kaskadom trawy przelewającym się poprzez koła — takie się wydawały chłodne i świeże! Chrzęst i świst zlewały się z szelestem wiklin i topól oraz z turkaniem synogarliczki w istny śpiew rzeki. Wszędy po bokach, w głębokiej zielonej wodzie, wiły się z prądem trącając się wzajem z sobą, długie wodorosty do żółtych żmij podobne. Srokate bydło na drugim brzegu rzeki stało w cieniu, ociężale wymachując ogonami. Był to czas popołudniowego snu i rozmarzenia. Fleur wydobyła listy Jona. Nie było tam kwiecistych wylewności, lecz jedynie przegląd rzeczy widzianych i głównych wypadków; wszystkie jednak były przesycone miłą jej wielce tęsknotą i kończyły się niezmiennie: „Twój kochający J.“ Fleur nie była sentymentalna, jej pożądania były zawsze konkretne i skoncentrowane, lecz w ciągu tych kilku tygodni oczekiwania niewątpliwie cały zapas poezji, jaki tylko posiadała córa Soamesa i Anetki, skupił się koło jej wspomnień o Jonie. Wszystkie one wiązały się z trawą i pąkowiem, z kwiatami i wodą. Radowała się nim w zapachach, jakie chłonęła marszczącym się noskiem. Gwiazdy umiały w nią wmawiać, że oto stoi kole niego w geograficznym środku Hiszpanji, zaś wczesnym rankiem rosiste pajęczyny, mgliste rozbłyski i zapowiedzi jawiącego się dnia w stokach ogrodu były dla niej uosobieniem samego Jona.
Gdy była zajęta lekturą tych listów, przepłynęły koło niej ruchem majestatycznym dwa łabędzie, za któremi w równych odstępach ciągnął się sznurek młodych łabędziąt — flotylla szarych psotników. Fleur schowała listy, wzięła się do wioseł i wkrótce przybiła do przystani. Idąc naprzełaj przez łąkę, rozmyślała nad tem, czy ma opowiadać ojcu o wizycie Juny. Jeżeli nie opowie, a ojciec dowie się o tem od szafarki, gotów Bóg wie co o tem pomyśleć. Zresztą dawało jej to jeszcze jedną sposobność do wybadania go w sprawie waśni rodzinnej. Wyszła więc na gościniec, by spotkać się z ojcem.
Soames poszedł był obejrzeć skrawek gruntu, na którym miejscowe powagi zamierzały zbudować sanatorjum dla piersiowo chorych. Wierny wrodzonemu indywidualizmowi, nie brał najmniejszego udziału w sprawach lokalnych, kontentując się płaceniem należności pieniężnych, które wciąż rosły w górę. Tym razem jednak wobec wspomnianego niebezpiecznego projektu nie mógł pozostać obojętnym. Teren, o którym mowa, znajdował się o jakie pół mili od jego domu. Soames w zupełności godził się z poglądem, że trzeba walczyć z gruźlicą, jednakże miejsce owo źle było na cel ten wybrane — należało rzecz tę urządzić gdzieś dalej. Trzymał się zasady wspólnej wszystkim nieodrodnym Forsytom, że ułomności jakiegokolwiek rodzaju spotykane u innych ludzi nie powinny zaprzątać mu głowy i że państwo powinno spełniać swą powinność, nie naruszając przy tem zgoła naturalnych korzyści zdobytych przezeń lub odziedziczonych. Franciszka, najbardziej wołnomyślna z rówieśnej mu generacji Forsytów (wyjąwszy, oczywiście, tego draba Jolyona) zapytała go pewnego razu, swoim zwyczajem, złośliwie:
— Widziałeś kiedy, Soamesie, nazwisko Forsytów zamieszczone na liście składek?
Jak było tak było, w każdym razie sanatorjum przyniósłby okolicy niedobrą sławę. Soames przeto gotów był każdej chwili podpisać petycję, zwróconą przeciwko projektowi budowy. Powracając do domu, właśnie przeżuwał w myśli tę świeżo powstałą decyzję, gdy obaczył Fleur, idącą na jego sootkane.
Ostatniemi czasy okazywała mu większą niż zwykle serdeczność, a ciche chwile spędzane z nią wśród letniej pogody działały nań krzepiąco i odmładzając©. Anetka wciąż wyjeżdżała do miasta to w jednej sprawie to znów innej, przeto ojciec mógł przebywać z Fleur niemal tyle, ile sobie życzył. Ma się rozumieć, że młody Mont nabrał zwyczaju przyjeżdżania do nich motocyklem co drugi dzień w odwiedziny. Dzięki Bogu, zgolił sobie doszczętnie szczoteczki pod nosem i nie wyglądał już na wędrownego szarlatana! Wraz z koleżanką Fleur, bawiącą właśnie w tym domu, oraz z jakimś młodzikiem z sąsiedztwa, zawsze po kolacji tworzyli w hallu dwie pary pod muzykę elektrycznej pianoli, która bez niczyjej pomocy wygrywała foxtroty, okazując zdziwienie błyskiem swej wyrazistej powierzchni. Także i Anetka od czasu do czasu przesuwała się wdzięcznie w ramionach któregoś z młodych mężczyzn. Zaś Soames, podchodząc ku drzwiom salonu, przekrzywiał nos nieco wbok i przyglądał się im, oczekując uśmiechu Fleur, przesłanego w jego stronę; potem wracał do swego fotelu koło kominka, by przeczytać Times lub inną gazetę, podającą cenniki obrazów. Fleur ani razu nie okazała jego oczom najmniejszego nawet śladu wspomnień o dawnych swych kaprysach.
Gdy dogoniła go na zapylonym gościńcu, ujął ją pod ramię i tak szli dalej.
— Czy wiesz, tatusiu, kto tu był u ciebie?... Ta osoba nie mogła czekać dłużej!... No, zgadnij!
— Nie potrafię zgadnąć — odrzekł Soames z niechęcią. — Któż to był?
— Twoja kuzynka, Juna Forsyte.
Soames, ogłuszony tą wieścią, ścisnął mocniej ramię córki. — Czegóż ona chciała? — Nie wiem. W każdym razie było to jakby wyłamaniem się z praw familijnej niezgody. Czy nie tak?
— Niezgody? Co za niezgody?
— Tej, która istnieje w twej wyobraźni, ojczulku drogi.
Soames wypuścił jej ramię z objęcia. Czy ona sobie z niego szydzi, czy też stara się pociągnąć go za język?
— Domyślam się, że chciała u mnie kupić jakiś obraz — odezwał się nakoniec.
— Nie wydaje mi się. Może to był poprostu afekt rodzinny.
— Ona jest jedynie kuzynką — burknął Soames...
— I córką twojego nieprzyjaciela.
— Co przez to rozumiesz?
— Przepraszam, mój drogi; chciałam powiedzieć, że był on kiedyś nieprzyjacielem.
— Nieprzyjacielem! — powtórzył Soames. — To stare dzieje. Nie wiem, skąd zdobywasz takie wiadomości.
— Od Juny Forsyte.
Miała w tej chwili jakby natchnienie, że jeżeli ojciec pomyśli, iż ona wie o wszystkiem lub znajduje się o włosek od prawdy, tedy nie będzie taił przed nią niczego.
Soames był zaskoczony, jednakże Fleur za nisko oceniła jego ostrożność i upór.
— Jeżeli wiesz — rzekł chłodno — więc czemu zamęczasz mnie pytaniami?
Fleur spostrzegła, iż się omyliła w rachubach.
— Nie chcę cię zamęczać, tatusiu. Nacóż mi więcej wiedzieć, jak ty powiadasz? Nacóż wiedzieć cokolwiek o tej „małej tajemnicy“ — — je m’en fiche, jak powiada Profond?
— Ten drab! — rzekł Soames głucho.
Ten „drab“ grał tego lata doprawdy jakąś poważną, choć niewidzialną rolę — ponieważ już nie pojawił się powtórnie. Od owej niedzieli, kiedy to Fleur zwróciła uwagę na jego kocie spacery po łące, Soames myślał o nim wiele, zawsze wiążąc osobę jego z Anetką — choć po temu nie miał innej przyczyny, jak tą, iż żona stała się od pewnego czasu o wiele powabniejszą niż dawniej. Jego instynkt posiadania, subtelniejszy, mniej formalny i hardziej elastyczny po przeżyciach wojennych, zachował całe podłoże dawnej nieufności i lęku. Jak, spoglądając na spokojną i miłą rzekę amerykańską zdaje sobie człowiek sprawę, iż tam w mule może czai się z rozwartą paszczęką aligator, nie odróżniający się od pierwszej lepszej kłody drzewnej — podobnie i Soames spoglądał na rzekę własnej swej egzystencji, podświadomie wyczuwając w niej osobę Monsieur Profonda, jednakże wzbraniając się dostrzec coś więcej niż cień jego paszczy. W omawianej tu epoce swego życia miał faktycznie wszystko czego tylko pragnął i był w tej mierze szczęśliwy, ile mu tylko pozwalała jego natura. Zmysły jego już się uspokoiły; uczucia znajdowały całkowity upust w przywiązaniu do córki; zbiory jego cieszyły się rozgłosem; pieniądze zdołał ulokować wspaniale; zdrowie miał przepyszne, co najwyżej czasami dolegała mu wątroba; jak dotąd, nie zaczął jeszcze troskać się poważnie, co stanie się z nim po śmierci — a skłonny był myśleć, że poprostu nic się nie stanie. Podobny był do jednego ze swych fantów wartościowych o złoconych brzegach; zdzieranie pozłótki przez przyglądanie się czemuś, czego widoku mógł uniknąć, było (czuł to instynktownie) rzeczą opaczną i nie prowadzącą do niczego. Te dwa drobne utrapienia — kapryśność Fleur i pyszczek Mousieur Profonda — wytrącały go z równowagi nawet wtedy, gdy umyślnie przytulał do nich swą głowę.
Owego wieczoru Przypadek, który nawiedza i najlepiej zabezpieczonych Forsyteów, włożył w ręce Fleur nitkę, po której dojść można było do kłębka tajemnicy. Ojciec przyszedł na kolację, nie wziąwszy z sobą chusteczki, a właśnie zdarzyła mu się potrzeba wytarcia nosa.
— Przyniosę ci chusteczkę, tatusiu! — zawołała Fleur i pobiegła na górę. W torebce — widocznie starej, bo okrytej spłowiałym jedwabiem — którą zaczęła przetrząsać, były dwie przegrody; w jednej z nich znajdowały się chusteczki, druga była zapięta i zawierała coś twardego i płaskiego. Fleur, wiedziona dziecinną pustotą, odpięła tę przegrodę. Była tam ramka, a w niej zobaczyła Fleur fotografję swoją własną z lat dziecinnych. Wpatrzyła się w tę fotografję, zachwycona tem wyobrażeniem samej siebie. Fotograf ja obsunęła się pod jej drżącym paluszkiem — a pod spodem ukazała się druga fotografja. Fleur ściągnęła ją jeszcze więcej w dół i ujrzała twarz młodej, bardzo przystojnej kobiety w bardzo staroświeckiej sukni wieczornej. Rysy tej twarzy wydały się Fleur skądciś znajome. Zasunąwszy zpowrotem swoją fotografję na dawne miejsce, wydobyła jedną z chusteczek i zeszła nadół. Dopiero na schodach zdołała sobie uświadomić, skąd twarz ta jest jej znana. Napewno — napewno matka Jona! Pewność ta uderzyła w nią jak młot. Stanęła cicho, oszołomiona przypływem myśli... A jakże, jakże!... Ojciec Jona poślubił kobietę, którą chciał wziąć za żonę jej ojciec... może nawet uwiódł mu ją, wydarł podstępnie... Potem, nie chcąc pokazać po sobie, że wykrada ojcu tajemnicę, zaniechała dalszych domysłów i weszła do jadalnego pokoju, powielając jedwabną chusteczką.
— Wybrałam najmiększą, tatusiu.
— Hm! — rzekł Soames. — Tych chusteczek używam tylko, gdy mam katar. Ale mniejsza o to!
Wieczór ten zeszedł Fleur na wiązaniu z sobą różnych ubiegłych faktów. Przypomniała sobie, jaki to wyraz miała twarz jej ojca wówczas w cukierni — był to wyraz przy całej swej obcości i chłodzie istotnie poufały i dogłębny, wyraz naprawdę dziwny. Widocznie ojciec bardzo kochał tę kobietę, skoro — pomimo że ją utracił — chował jej fotografję przez tyle lat u siebie. Nieubłaganie, po prokuratorsku, umysł jej zajął się zkolei badaniem stosunku ojca do jej rodzonej matki. Czy on ją naprawdę kiedy kochał? Fleur miała co do tego silną wątpliwość. Jon był synem kobiety, którą on naprawdę kiedyś kochał... Wobec tego zapewne nie powinien być przeciwnym temu, by kochała go własna córka; do tego tylko należało się przyzwyczaić.
I westchnienie szczerej ulgi uwięzło w fałdach szlafroczka, który poczęła zdejmować przez głowę.




  1. June po ang. czerwiec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.