Przebudzenie. Do wynajęcia/Część II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I
MATKA I SYN

Byłoby rzeczą niezupełnie trafną powiedzieć, że Jon Forsyte niechętnie towarzyszył matce swej w drodze do Hiszpanji. Poszedł za nią, jak grzeczny piesek idzie ze swą panią na spacer, zostawiając na łące smakowitą kość baranią: — szedł, oglądając się w stronę owej kości. Forsytowie, pozbawieni baranich kostek, zwykli bywać markotni; jednakże Jon z natury swej niezbyt był skłonny do markotności. Matkę swą ubóstwiał, a przytem była to pierwsza jego podróż w życiu. Zamiana Włoch na Hiszpanję dokonała się całkiem poprostu, przez jedno tylko jego oświadczenie:
— Wolałbym do Hiszpanji, mamusiu. Ty byłaś już tyle razy we Włoszech; chciałbym, żeby ta podróż przyniosła nam obojgu nowe wrażenia.
Chłopak był nietylko naiwny, ale i subtelny. Nie zapomniał ani na chwilę, że powinien projektowane dwa miesiące zredukować do sześciu tygodni i że przeto niewolno mu najmniejszym znakiem zdradzić się, że sobie tego życzy. Wobec tak ponętnej baraniej kosteczki i tak silnie powziętego zamiaru, starał się być wybornym towarzyszem podróży, obojętnym na czas i miejsce pobytu, wybrednym w jedzeniu i umiejącym oceniać kraj, nieznany nawet największym bywalcom pomiędzy Anglikami. Przezorność Fleur, wzbraniającej się pisać do mego, była najgłębiej uzasadniona, gdyż w ten sposób dojazd do żadnego nowego miejsca nie budził w chłopaku ani nadziei, ani rozgorączkowania, dzięki czemu mógł on ześrodkować swą uwagę na osłach z dyndającemi im u szyi dzwonkami, na księżach, gospodach, żebrakach, dzieciach, piejących kogutach, sombrerach, żywopłotach kaktusów, starych, wysokich, białych wioskach, na capach, drzewach oliwnych, zielonych równinach, ptakach śpiewających w małej klateczce, sprzedawcach wody, zachodach słońca, melonach, mułach, wielkich kościołach, obrazach oraz rozpływających się, szarobrunatnych górach zachwycającego kraju.
Było już gorąco, a na szczęście jakoś dotąd obeszło się bez spotkania z rodakami. Jon, który — o ile mu było wiadomo — nie miał w sobie ni kropli krwi nie — angielskiej, często bywał do głębi nieszczęśliwy w obecności swych ziomków. Czuł, że nie mają w sobie żadnej niedorzeczności i że zapatrują się na wszystko praktyczniej od niego. Zwierzył się matce, że musi być chyba odludkiem... tak mu tu było przyjemnie znajdować się zdała od wszystkich, którzy mówili o powszednich sprawach ludzkich. Irena odpowiedziała na to poprostu:
— Tak, Jonie, wiem o tem.
W tem odosobnieniu miał nieporównaną sposobność ocenienia tego, co nie wszyscy synowie zdołają pojąć — serca matki i całego ogromu jej miłości. Świadomość ukrywania czegoś przed nią uczyniła go bezwątpienia nadmiernie wrażliwym, a zetknięcie się z ludźmi Południa roznieciło w nim silniejszy podziw dla typu jej piękności — nawykł był do tego, że typ ten zwano hiszpańskim, teraz jednakże przekonał się, że nie było w tem ni źdźbła słuszności. Jej piękność nie była ani angielską, ani francuską, ani hiszpańską, ani włoską — była to piękność osobliwa, samoswoja! Również nauczył się oceniać, jak nigdy wpierw, subtelność instynktu swej matki. Naprzykład, nie umiałby powiedzieć, czy matka zauważyła, jak się zatapiał w obrazie Goyi „La Vendimia“, lub czy wiedziała, że on się tam zakradł ponownie po drugiem śniadaniu a następnie jeszcze na drugi dzień rano, by stać tam całe pół godziny, zarówno za drugim jak za trzecim razem. Nie była to oczywiście Fleur, ale podobieństwo było dość silne, by ukłuć go w sercu (ukłucie tak miłe zakochanym!) wspomnieniem jej postaci, stojącej u nóg jego łóżka i wznoszącej rękę ponad głową.
Pocztówkową reprodukcję tego obrazu nosił odtąd Jon stale w kieszeni, skąd nieraz wydobywał ją ukradkiem, aby się jej przyjrzeć; zwyczaj ten przeszedł u niego w jeden tych złych nałogów, które prędzej czy później muszą ujawnić się oczom wyostrzonym przez miłość, zazdrość lub trwogę. A matka Jona miała wzrok wyostrzony przez wszystkie trzy wspomniane czynniki. W Granadzie dał się wprost przyłapać na gorącym uczynku. Siedział wówczas na wygrzanej słońcem ławie kamiennej, w małym, blankami obwiedzionym ogrodzie na wzgórzu Alhambry, skąd miał patrzeć na widok, rozpościerający się wokoło. Myślał, że matka przygląda się jakimś doniczkom pomiędzy strzyżonemi akacjami, gdy naraz posłyszał przy sobie jej głos:
— Czy to twój ulubiony obraz Goyi, Jonie?
Powstrzymał się — ale już zapóźno — od ruchu takiego, jaki wykonywa sztubak usiłujący skryć jakiś przyłapany dokument, i odpowiedział:
— Tak jest.
— Istotnie jest on bardzo piękny; zdaje mi się jednak, że wołałabym „Quitasol“. Ojciec pewnoby szalał za Goyą; zdaje mi się, że nie oglądał jego obrazów, gdy w r. 1892 był w Hiszpanji.
W roku 1892, — — na dziewięć łat przed u/odzeniem jego — — Jona! Jakież były dawniejsze przeżycia jego ojca i jego matki? Jeżeli oni oboje mieli prawo do jego przyszłości, tedy on niewątpliwie miał prawo do przeszłości ich obojga. Podniósł oczy na matkę. Jednakże w jej twarzy było coś takiego — jakieś wejrzenie ciężko przeżytego żywota, tajemny jakiś wyraz wzruszeń, doświadczeń i cierpienia — że wobec tej niewymiernej głębi, wobec przywartego piętna świętości, wszelka ciekawość wydawałaby się świętokradztwem. Matka musiała mieć kiedyś niezwykle ciekawe przeżycia; była tak piękna i tak... tak... jednakże nie mógł sobie uświadomić, jakie miał względem niej domysły.
Powstał z ławki i długo spoglądał na miasto, leżące u jego stóp, na równinę, pełną zieleni łanów, i na pierścień gór lśniących w blasku zachodzącego słońca. Jej życie było, jako przeszłość tego starego mauryjskiego miasta, bujne, głębokie, dalekie; natomiast własne jego życie było dotąd jako życie dziecięcia, beznadziejnie nieświadome i niewinne! Powiadają, że w tych górach na zachodzie, które wznosiły się, jakby z morza, wprost z modro-zielonej równiny, mieszkali niegdyś Fenicjanie — naród smagły, dziwny, tajemniczy, panujący nad tą krainą! Życie matki Jona było mu równie nieznane, równie tajemnicze, jak owe dawne dzieje fenickie nieznane były leżącemu w dole miastu, w którem piały koguty, a dzieci zabawiały się i hałasowały tak wesoło, dzień po dniu. Smuciło go to, że ona wie o nim wszystko, a on o niej nic nie wie prócz tego, że jest piękną i że kocha jego i jego ojca. Ta jego pisklęca nieświadomość (wszak nawet nie nacieszył się wojną, którą dano oglądać niemal każdemu ze znajomych mu ludzi!) bardzo go pomniejszała w jego własnych oczach.
Tej nocy, stojąc na balkonie swej sypialni, przyglądał się długo dachom miasta — jakby wykładanym mozaiką z barwnych szkiełek, kości słoniowej i złota. Potem zaś długo leżał bezsenny, nadsłuchując nawoływań strażników z każdem wybiciem godziny i układając sobie w głowie następujące zwrotki:

Głos jakiś woła w noc ciemną, hen w pogrążonym we śnie

starym hiszpańskim grodzie, pod ścielą srebrnych gwiazd!...
O czemże głos ten mówi — w swej dźwięcznej, trwożnej tęsknocie?
Może to strażnik, co głosi odwieczną pieśń bezpieczeństwa?
Może wędrowiec, co śpiewem zabawia księżyca krąg?
Nie! to nieszczęsny kochanek, w Którym łka serce boleśnie.

Krzycząc: „I długoż tych mąk?“

Słowo „nieszczęsny“ wydało mu się zimnem i niewystarczającem, jednakże słowo „zgubiony“ było nazbyt stanowcze, poza tem zaś nie przychodził do głowy żaden inny wyraz stosowny dla „kochanka, w którym łka serce boleśnie“. Było już po drugiej, gdy skończył ten utwór, a minęła i trzecia, zanim udał się na spoczynek, przepowiedziawszy sobie wszystkie trzy zwrotki co najmniej dwadzieścia cztery razy. Nazajutrz przepisał rzecz całą i zamieścił w liście do Fłeur — jednym z tych, które kończył zawsze przed wyjściem z domu, żeby mieć umysł spokojny i towarzyskie usposobienie.
Tego samego dnia, koło południa, gdy znajdował się na wykładanym karpiówką tarasie hotelu, poczuł nagłe gwałtowny ból w potylicy, dziwny jakiś zamęt przed oczyma i nudności. To słońce pogłaskało go nazbyt czule. Trzy następne dni spędził w półmroku i w tępej, dolegliwej niewrażliwości na wszystko prócz na lód, którym okładano mu czoło, i na uśmiech swej matki. Nie wydalała się z jego pokoju, ani na chwilę nie osłabiając swej bezszmernej czujności, która Jonowi wydawała się anielską. Jednakże były chwile, kiedy niepokoił się o siebie niezmiernie i życzył sobie ogromnie, by Fleur mogła go tu odwiedzić. Kilkakrotnie w myślach żegnał się boleśnie z nią i ze światem, sącząc z oczu łzy. Obmyślał nawet list, jaki miał wysłać do mej przez matkę — która w dniu jego śmierci pewnoby żałowała, że kiedyś próbowała rozłączyć ich z sobą... Biedna mateczka!... Mimo wszystko rychło zorjentował się, że oto teraz ma wymówkę, by powrócić do domu.
Każdego wieczoru, około wpół do szóstej nadpływała „gasgacha“ dzwonów — kaskada kłębiących się z sobą akordów, wynurzających się z padołu miasta i opadających powrotną falą akord za akordem. Przysłuchując się im, czwartego dnia Jon ozwał się znagła:
— Bardzobym chciał być już w Anglji. Tu słońce jest za silne, mamusiu.
— Dobrze, dobrze, mój drogi. Pojedziemy, skoro tylko będziesz czuł się dostatecznie silny.
I Jon odrazu poczuł się zdrowy — i lichszy.
Z upływem piątego tygodnia pobytu zagranicą wybrali się w drogę powrotną do kraju. Głowa Jona powróciła do dawnej przytomności, mimo to chłopak był zmuszony nosić kapelusz oblamowany przez matkę wieloma warstwicami pomarańczowego i zielonego jedwabiu i chętnie przebywał w cieniu. Długie wysiłki wzajemnej ich dyskrecji miały właśnie dobiec końca, przeto chłopak zadawał sobie raz po raz pytanie, czy matka dostrzega jego skwapliwość do powrotu ku temu, od czego ona go odwiodła. Zbiegiem okoliczności musieli pomiędzy jednym pociągiem a drugim zatrzymać się dzień cały w Madrycie; nie było nic bardziej naturalnego, jak udać się znów do Prado. Tym razem Jon przezornie tylko mimochodem znalazł się przed dziewczyną Goyi; bawiąc tu powtórnie, mógł przecie poprzestać na mniej dokładnem jej badaniu. Tymczasem matka właśnie zatrzymała się dłużej przed obrazem, mówiąc:
— Twarz i figura tej dziewczyny są przepyszne.
Jon z niechęcią słuchał tych słów. Czyżby ona się domyślała? Jeszcze raz zdał sobie sprawę, że nie może się z nią równać w panowaniu nad sobą i subtelności. Ona potrafiła w jakiś sposób nadzmysłowy, do którego Jonowi brakło klucza, wyczuć tętno jego myśli; wiedziała instynktownie, czego się syn jej spodziewał, obawiał lub sobie życzył. Martwiło go to niezmiernie i gryzło, zwłaszcza, że miał większą, niż inni chłopcy, wrażliwość sumienia. Pragnął, by matka była wobec niego zupełnie szczerą, prawie tęsknił do otwartego boju. Do boju takiego jednakże nie doszło. W zaciętości jakiejś i w milczeniu odbywali podróż na północ. Tak to Jon po raz pierwszy przekonał się, o ile lepiej kobiecy umieją od mężczyzn prowadzić dyplomatykę czekania. W Paryżu musieli znów zatrzymać się na dzień cały. Jon był zgryziony, gdyż z tego dnia zrobiły się dwa dni, a to przez jakieś sprawy mające związek z krawcową... jakgdyby matka, która w każdej sukni wyglądała pięknie, potrzebowała jeszcze jakich strojów! Najszczęśliwszą chwilą podróży był ów moment, gdy stanęli na pokładzie statku.
Stojąc przy parapecie burty i ująwszy syna pod ramię, Irena mówiła:
— Coś mi się zdaje, że nie zakosztowałeś, Jonie, zbytniej przyjemności. Byłeś wszakże dla mnie bardzo miły i grzeczny.
Jon ujął mocniej jej ramię.
— Ależ tak!... Miałem ogromnie dużo przyjemności... tylko ten ból głowy w ostatnich czasach...
I gdy oto nadszedł już koniec, Jon, odczuwając pewien czas w przeżyciach ostatnich tygodni, doznawał zaprawdę jakgdyby jakiejś bolesnej rozkoszy — takiej, jaką usiłował zamknąć w wierszach o głosie wołającym w noc ciemną. Czegoś podobnego zaznał był kiedyś w latach dziecięcych, gdy chciwie przysłuchiwał się granym utworom Szopena, mimo że mu się na płacz zbierało. I zachodził w głowę, czemu to teraz nie mógł powiedzieć jej poprostu, temi samemi co ona słowami:
— Byłaś mi bardzo miłą i drogą.
Rzecz dziwna — ani rusz nie można było okazać się równie miłym i naturalnymi Zamiast powyższego podstawił słowa:
— Coś mi się zdaje, że się pochorujemy.
Istotnie pochorowali się oboje, tak iż do Londynu dojechali nieco zmęczeni. Tak zbiegło im sześć tygodni i dwa dni pobytu zagranicą, w ciągu którego nie uczynili nawet najmniejszej aluzji do tematu, który bodaj na chwilę nie przestawał zaprzątać ich myśli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.