Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII
KAPRYS

Fleur mknęła szybko. Czuła potrzebę gwałtownego ruchu, pozatem była spóźniona i z chwilą przybycia muskała się zdobyć na wszelkie fortele. Minęła wyspy, stację i hotel, i właśnie miała wziąć przewoźnika, któryby ją przewiózł przez rzekę, gdy ujrzała łódkę, w której stał młody mężczyzna, trzymając się zarośli.
— Panno Forsyte — ozwał się ten człowiek — proszę pozwolić, bym panią przewiózł.
Przybyłem tu umyślnie! Spojrzała na niego, serdecznie zdumiona.
— Wszystko zgoła naturalne. Byłem właśnie na herbacie u państwa i przyszło mi na myśl, że winienem oszczędzić pani nieco fatygi. Wypadło mi nawet po drodze, bo właśnie wracam do Pangbourne. Nazywam się Mont. Widziałem panią w galerji obrazów... może pani sobie przypomina... w ten dzień, kiedy to ojciec pani zaprosił mnie, bym obejrzał jego obrazy.
— Ach tak, przypominam sobie... to ta chusteczka! — zawołała Fleur.
Temu to więc młodzieńcowi zawdzięczała swe zaznajomienie się z Jonem! Przyjąwszy podaną sobie rękę, weszła do łodzi. Siedziała w milczeniu, wciąż jeszcze przejęta niedawnem wzruszeniem, a przytem mocno zdyszana. Zgoła inaczej zachował się młody mężczyzna; Fleur jeszcze w życiu swem nie słyszała człowieka, któryby potrafił tyle rzeczy naraz opowiedzieć w ciągu tak krótkiego czasu. Opowiedział jej, że ma lat dwadzieścia cztery, waży sto czterdzieści funtów i jedenaście łutów, a rezyduje niedaleko stąd; opisał jej swoje przeżycia z pobytu na froncie, a zwłaszcza wrażenia doznane przy zatruciu gazami, skrytykował „Junonę“ i wspomniał o swej własnej koncepcji tego bóstwa; napomknął i o kopji obrazu Goyi, dodając, że Fleur niebardzo była do niej podobna; nakreślił dorywczy szkic sytuacji politycznej w Anglji; mówił i o panu Profondzie — (czy jak go tam zwano!) — jako o „straszliwym sportowcu“; osądził, że jej ojciec ma parę „byczych“ obrazów, a parę istnych „wykopalisk“; wyraził nadzieję, że wolno mu będzie znów tu przyjechać łódką i wziąć Fleur na przejażdżkę po rzece, jak że jest człowiekiem godnym zaufania; pytał ją o opinję o Czechowie, i wyraził o nim własne zdanie; życzył sobie, by mogli kiedy wybrać się razem na balet rosyjski; uznał kombinację imienia Fleur z nazwiskiem Forsyte wprost za niezrównaną, oburzając się na rodziców, że do nazwiska Mont dodali mu imię Michał; zarysował sylwetkę swego ojca, nadmieniając przytem, że jeżeli pani Fleur życzy sobie dobrej książki, powinna przeczytać „Joba“ — albowiem papa Mont przypominał nieco Joba z tych czasów, kiedy to Job miał jeszcze majątek ziemski.
— Ależ Job nie miał majątku — mruknęła Fleur — miał tylko trzody i stada i koczował wraz z niemi!
— Ach! — odpowiedział Michał Mont — gdybyż tak mój zwierzchnik mógł koczować w inne strony! Nie jakobym sobie ostrzył zęby na jego majątek... Majątek ziemski to w dzisiejszych czasach okropna mitręga. Co pani o tem sądzi?
— Nigdyśmy w rodzinie nie mieli majątku ziemskiego — odpowiedziała Fleur. — Poza tem mieliśmy wszystko. Zdaje się, że któryś z moich stryjecznych dziadków miał kiedyś sentymentalną sadybę w Dorset, jako że stamtąd się wywodzimy, jednakże przyniosło mu to więcej kosztów niż szczęścia.
— Czy ją sprzedał?
— Nie, zatrzymał.
— A czemu?
— Bo nikt jej nie chciał kupić.
— Tem lepiej dla staruszka!
— Nie, wcale mu to na dobre nie wyszło. Ojciec mówi, że go to tylko rozgoryczyło. Nazywał się Swithin.
— Jakie pyszne imię! — Czy pan wie, że się oddalamy, zamiast się zbliżać? Rzeka płynie.
— Wspaniałe! — zawołał Mont, zanurzając machinalnie wiosła — jak to dobrze spotkać pannę, która ma w głowie zawsze gotowy dowcip!
— Ale jeszcze lepiej spotkać mężczyznę, który ma głowę na karku!
Mont podniósł rękę, by złapać się za głowę.
— Niech pan uważa! — zawołała Fleur. — Wiosło!
— No, no! Ale to rzecz przykra otrzymać ranę.
— Czy pan myśli o wiosłowaniu? — spytała Fleur poważnie. — Chcę się już dostać do domu.
— Ach! — ozwał się Mont — ale kiedy pani będzie w domu, to, widzi pani, nie będę już jej dziś widział. Fine, jak powiedziała owa Francuzeczka, skoczywszy na łóżko po ukończeniu pacierza. Czy pani nie błogosławi dnia, który pani dał mamę Francuzkę i takie piękne imię?
— Imię moje mi się podoba, ale dał mi je mój ojciec. Matka chciała mnie nazwać Małgorzatą.
— Nie miałoby to sensu. Czy pani nie zechciałaby nazywać mnie M. M. i nie pozwoliłaby, żebym ją nazywał F. F.? Byłoby to w duchu czasu.
— Nie chcę niczego, póki nie dostanę się do domu.
Mont wyłowił małego raka i odezwał się:
— Ależ on brudny!
— Proszę wiosłować!
— Do usług!
I machnął parę razy wiosłami, przyglądając się jej pełną skruchy namiętnością.
— A czy pani wie?... — wybuchnął naraz, opuszczając wiosła — przybyłem tutaj, by zobaczyć panią, a nie obrazy pani ojca!
Fleur powstała z miejsca.
— Jeżeli pan nie będzie wiosłował, to rzucę się w rzekę i popłynę.
— Naprawdę? W takim razie pójdę za panią.
— Panie Mont, już późno, a ja jestem zmęczona. Proszę natychmiast dowieźć mnie do brzegu!
Gdy wychodziła na pomost w ogrodzie, Mont powstał i ująwszy się oburącz za włosy, jął się w nią wpatrywać.
Fleur uśmiechnęła się.
— Proszę się nie śmiać! — krzyknął niepotamowany Mont. — Wiem, że pani chce powiedzieć: „Precz, włosy przeklęte!“
Fleur obróciła się chyżo, skinęła ręką i zawołała:
— Dowidzenia, panie M. M.!
Poczem wpadła pomiędzy drzewa. Spojrzała na zegarek i na okna domu. Wszystko wydało się jej dziwnie niezwykłe i nieswoje. Już po szóstej! Gołębie zbierały się do noclegu, a słoneczny blask słał się zukosa na gołębniku, na śnieżnych skrzydłach ptaków i na wierzchołkach kęp drzewnych, spadając na nie złocistą ulewą. Z kąta jadalni dochodził stukot kul bilardowych — był tam niewątpliwie Jack Cardigan; wielki eukaliptus, zdumiewający południowiec na tle angielskiego ogrodu, szeleścił zcicha.
Doszła do werandy i już miała wejść do środka, gdy naraz zatrzymała się na odgłos jakiejś rozmowy, dochodzącej z salonu po lewej stronie. Matka i Monsieur Profond! Z poza żaluzji werandy, zasłaniającej kąt przy kominku, posłyszała te słowa:
— Nie myślę o tem, Anetko.
Czy ojciec wie, że Profond nazywa matkę „Anetką“? Trzymając stale stronę ojca (jak to zawsze bywa, że w razie naprężenia się domowych stosunków dzieci zawsze brać muszą tę lub tamtę stronę!), stanęła w niepewności. Matka mówiła właściwym jej, cichym, miłym, zlekka metalicznym głosem — — Fleur pochwyciła tylko jedno jej słowo:
Demain.
Oraz odpowiedź Profonda:
— Dobrze...
Fleur zmarszczyła się. Jakiś przytłumiony dźwięk zakłócił ciszę. Potem ozwał się znów głos Profonda:
— Zrobię sobie małą przechadzkę.
Fłeur frunęła przez okno do pokoju śniadaniowego. Oto nadchodził pan Profond — wyszedł z salonu, przeszedł przez werandę i skierował się na łąkę. Stuk kul bilardowych, który Fleur, nadsłuchując innych głosów, przestała słyszeć, znów zaczął rozlegać się wyraźnie. Otrząsnęła się, weszła do hallu i otworzyła drzwi salonu. Matka siedziała na sofie pomiędzy oknami, założywszy nogę na nogę i złożywszy głowę na poduszce — oczy miała wpół przymknięte, usta lekko rozchylone. Była w tej chwili niepospolicie piękna.
— O, jesteś już, Fleur! Ojciec zaczął się już niepokoić o ciebie.
— Gdzie ojciec?
— W galerji obrazów. Idź na górę!
— Co zamierzasz ronić jutro, mateczko?
— Jutro? Chcę jechać z ciotką do Londynu.
— Tak się domyślałam. Czy nie kupiłabyś mi skromniutkiej parasolki?
— Jakiego koloru?
— Zielonego. Zdaje się, że wszyscy wracają...
— Tak jest, wszyscy wyjeżdżają; będziesz pocieszała ojca. Pocałujże mnie więc!
Fleur przeszła przez pokój, pochyliła się, odebrała pocałunek w czoło i wyszła, mijając wycisk czyjejś postaci na poduszkach sofy w drugim kącie. Wbiegła na górę po schodach.
Fleur nie była wcale staroświeckiego typu córką, która wymaga, by rodzice uzgadniali swe życie z zasadami w nią wpojonemi. Pragnęła normować tylko życie własne, a nie innych osób; zresztą wszedł tu w grę jakiś niemylny instynkt, mówiący, że jest w tem coś, co może przydać się jej samej. W zmąconej atmosferze domowej serce jej, zaprzątnięte Jonem, mogło mieć bardziej sprzyjające warunki. Mimo wszystko jednak wzdrygała się czegoś, jak kwiat wiatrem wstrząsany. Jeżeli ten człowiek naprawdę pocałował jej matkę, była to — sprawa poważna. Ojciec powinien był o tem wiedzieć. „Demain!“ „Dobrze!“... I ten wyjazd matki do miasta!
Skręciła do swej sypialni i wyjrzała przez okno, ażeby ochłodzić twarz, którą nagle oblał żar jakiś wielki... Jon już musi być na stacji! Czy ojciec wie co o Jonie? Pewno wszystko... niewiele do tego brakowało!
Przebrała się w inną suknię, żeby się mogło zdawać, że jest tu już od dłuższego czasu, i pobiegła do galerji.
Soames stał w uporczywej zadumie przed obrazem Alfreda Stevensa, który lubił niezmiernie. Nie odwrócił się na skrzyp otwieranych drzwi, ale Fleur wiedziała, że on słyszał i wiedziała też, że był urażony. Stanęła cichuśko za nim, zarzuciła mu ręce na szyję i wścibiała twarz swoją poprzez jego ramię, aż policzki ich obojga znalazły się koło siebie. Jednakże sposób ten, który dotąd nigdy nie zawodził, tym razem zawiódł zupełnie, przeto Fleur miała jak najgorsze przeczucia.
— No, więc przyjechałaś! — ozwał się Soames z miną kamienną.
— Czy tylko tyle spodziewać się mogę od niedobrego ojczulka? — mruknęła Fleur i znów otarła się o jego policzek.
Soames potrząsnął głową, ile to było dlań w tej pozycji możliwe.
— Czemu tak trzymałaś mnie w niepewności, spychając mą osobę wciąż na szary koniec?
— Tatusiu, w tem przecież nie było nic złego!
— Nic złego! Dużo ty wiesz o tem, co złe a co dobre!...
Fleur opuściła ramiona.
— A więc dobrze, tatusiu drogi, możebyś tak mi o tem opowiedział... ale tak szczerze, bez obsłonek.
I podeszła do ławeczki pod oknem.
Ojciec odwrócił się od obrazu i zapatrzył się w ziemię, na końce swych stóp. Wydawał się w tej chwili bardzo sędziwym.
— Ma ładne, małe stopy — pomyślała, przechwytując jego wzrok, nagłe zwrócony w przeciwną od niej stronę.
— Jesteś jedyną moją pociechą — odezwał się nagle Soames — ...i postępujesz sobie w ten sposób!
Serce Fleur zaczęło bić mocniej.
— W jaki sposób, ojczulku?
Soames znów rzucił na nią spojrzenie, które — gdyby nie malująca się w niem serdeczność — możnaby nazwać ukradkowem.
— Wiesz dobrze, co ci mówiłem — przemówił. — Nie życzę sobie mieć nic wspólnego z tamtą gałęzią naszej rodziny.
— Tak, dzióbusiu, ale nie wiem, czemu to ja mam nie mieć z nią nic wspólnego.
Soames obrócił się na pięcie.
— Nie myślę tu wchodzić w przyczyny — odrzekł powinnaś zaufać mi, Fleur!
Sposób, w jaki ojciec wypowiedział te słowa, wzruszył Fleur, jednocześnie jednak pomyślała o Jonie i zamilkła, trącając nogą o listwę podłogi. Sama sobie z tego nie zdawała sprawy, że przybrała pozę zgoła nowoczesną, splótłszy obie nogi, podparłszy brodę ręką zgiętą w przegubie, drugą zaś ręką, przerzuconą wpoprzek piersi, piastując łokieć; nie było w niej ani jednej linji, która — by nie była wygięta — jednakże mimo wszystko cała postać zachowała wdzięk pewien.
— Wiedziałaś o mem życzeniu — mówił dalej Soames — a mimo to zostałaś tam o cztery dni dłużej... i mam wrażenie, że ten chłopak przyjechał dziś z tobą.
Fleur zatrzymała wzrok swój na nim.
— Nie pytam cię o nic — podjął Soames — nie prowadzę względem ciebie żadnych badań ani dochodzeń...
Fleur nagle powstała i wciąż podpierając brodę rękoma, wyjrzała za okno. Słońce już zaszło za drzewa, gołębie usadowiły się cichuteńko na brzegu gołębnika; stuk kul bilardowych wzmógł się, a blady poblask nadole wskazywał, że Jack Cardigan zapalił właśnie lampę.
— Czy cię to uraduje — ozwała się nagle — jeżeli ci przyrzeknę. że nie będę go widziała przez... dajmy na to, sześć tygodni?
Nie była przygotowana na jakieś jakby drżenie w matowym jego głosie.
— Sześć tygodni?... Sześć lat... może prędzej sześć lat... Nie oszukuj sama siebie, Fleur; nie oszukuj sama siebie!
Fleur zaniepokoiła się.
— Co ci jest, ojczulku?
Soames podszedł tak blisko, iż mógł widzieć wyraz jej twarzy.
— Nie opowiadaj mi — rzekł — że byłaś na tyle niemądra, by mieć prócz kaprysu inne jeszcze uczucia. Tego byłoby już za wiele! — I zaśmiał się.
Fleur, która nigdy nie słyszała, by ojciec śmiał się w ten sposób, pomyślała:
— Aha! więc to naprawdę głęboko go przejmuje! Cóż to jest, dalibóg!...
I wsunąwszy rękę pod jego ramię, ozwała się niefrasobliwie:
— Nie, istotnie, to był kaprys... tylko ja lubię swoje kaprysy, a twoich nie lubię, tatuleńku.
— Moich! — odpowiedział gorzko Soames i odwrócił się.
Na dworze światłość stężała i kredową białością zasłała rzekę. Drzewa straciły całą świetność koloru. Fleur zaczęła znagła tęsknić namiętnie do twarzy Jona, do jego dłoni, do jego warg, któreby znów spoczęły na jej wargach. I przycisnąwszy silnie ręce do piersi, zmusiła się do nieco pustego śmiechu.
O la! la! Jakiż to mały kłopot, jak mówi Profond. Tatusiu, ja nie lubię tego człowieka!
Zobaczyła, że się zatrzymał i wyjął coś z kieszeni górnej tużurka.
— Nie lubisz? — zapytał. — A czemu?
— Nie znam powodu — bąknęła Fleur — ot kaprys poprostu!
— Nie! — odrzekł Soames — to nie kaprys!
I rozdarł rzecz trzymaną w ręku.
— Masz rację, córuchno! Ja go też nie lubię!
— Spojrzyj! — szepnęła Fleur. — On tam idzie! Nie lubię jego trzewików; nie wydają żadnego szelestu.
W dole, przy świetle gasnącego dnia, przechadzał się Prosper Profond, trzymając ręce w kieszeniach i pogwizdując sobie pod nosem; naraz stanął i spojrzał na niebo, jakgdyby mówił:
— Nie mam wielkiego mniemania o tym małym księżycu.
Fleur cofnęła się.
— Czy nie jest to duży kot? — szepnęła, a ostry stuk kul bilardowych wzmógł się znowu, jakgdyby Jack Cardigan osłonił kota, księżyc, kaprys i tragedją jednem tylko hasłem: „Do czerwonej!“
Monsieur Profond znów zaczął się przechadzać, nucąc sobie pod nosem uprzykrzoną cichą melodję. Jakaż to była arja? Aha, z „Rigoletta“: „Donna è mobile.“ Właśnie to, co brzmiało mu w myślach! Ścisnęła ramię ojca.
— Czatuje! — mruknęła, gdy Profond skręcał koło węgła domu. Było to właśnie po owym pełnym rozczarowaniu momencie, który oddziela dzień od nocy — w powietrzu było cicho, tęskno i zaciszne, woń głogów i bzów pełzła po brzegach rzeki. Czarny kos wyleciał nagle z gąszczy... Jon pewno w tej chwili jest już w Londynie; może idzie przez park, mija Serpentynę, a myśli o niej!
Cichy głos jakiś kazał jej zwrócić oczy w inną stronę. Ojciec znów darł papier trzymany w ręku; Fleur dostrzegła, że był to czek.
— Nie sprzedam mu mego Gauguin’a — ozwał się Soames. — Nie wiem, co Imogena i twoja ciotka widzą w tym człowieku!
— Albo mama...
— Matka?... — żachnął się Soames.
— Biedny ojczulek! — pomyślała Fleur. — Nigdy nie wygląda na to, by był szczęśliwym... naprawdę szczęśliwym. Nie chciałabym jeszcze bardziej go rozjątrzać, ale niestety będę do tego zmuszona, gdy Jon powróci. O tak, na dziś wieczór tego wystarczy!... Idę się przebrać! — dodała głośno.
W pokoju sypialnym przyszła jej ochota ubrać się w „fantastyczny“ kostjum. Był on z tkaniny przetykanej złomem; z takiego samego materjału były i małe spodenki, obciśnięte w kostkach; z ramion zwieszała się paziowska pelerynka; uzupełnieniem stroju były małe złociste trzewiczki i złotoskrzydły kapelusz Merkurego, nadewszystko zaś maluchne złote dzwoneczki, ponaszywane wszędzie, a zwłaszcza na kapeluszu, tak iż za każdem poruszeniem głowy rozlegał się dźwięk metaliczny. Gdy się ubrała, zmartwieniem przejęła ją myśl, że Jon nie zobaczy jej w tym stroju; nawet i tego żal jej było, że ten wesoły młokos, Michał Mont, nie będzie mógł jej widzieć. Ale tymczasem ozwał się gong, więc musiała zejść nadół.
W salonie zrobiła furorę. Winifreda uznała strój ten za „bardzo zajmujący“. Imogena była zachwycona. Jack Cardigan wyraził się, że jest to suknia „morowa“, „bycza“, „bajkowa“, „prima“. Monsieur Profond, uśmiechając się oczyma, ozwał się:
— Ładna mała sukienka!
Matka, ubrana w czarną suknię, która jej była bardzo do twarzy, siedziała, patrząc na córkę i nie mówiąc ani słowa. Fleur teraz tylko z ust ojca wyczekiwała wyroku, mającego potwierdzić zdanie ogółu.
— I pocóżeś się tak ubrała? Przecież nie wybierasz się na zabawę taneczną!
Fleur obróciła się wkółko; dzwoneczki zadźwięczały całą skalą tonów.
— Kaprys!
Soames spojrzał na nią ze zdumieniem i odwróciwszy się, podał ramię Winifredzie. Jack Cardigan prowadził Anetkę, a Presper Profond Imogenę. Fleur szła sama, pobrzękując dzwoneczkami...
„Mały“ księżyc niebawem zniżył się; zapadła noc majowa, ciepła i łagodna, barwą swą, przypominającą kwiecie winogradu, i ciżbą swych aromatów osłaniając nieprzeliczone kaprysy, intrygi, namiętności, tęsknoty i żale kobiet i mężczyzn. Szczęśliwy był Jack Cardigan, który — sprężysty jak pchła — chrapał na białem ramieniu Imogeny; szczęśliwy był i Tymoteusz w swem „mauzoleum“, za stary już do wszystkiego z wyjątkiem niemowlęcego przesypiania dni całych. A jakże wielu spoczywało bezsennie lub marzyło we śnie, po udręce doznanej od świata!
Rosa osiadła na ziemi, kwiaty się stuliły; bydło na łąkach nadrzecznych pasło się jeszcze, wyszukując językiem trawę, której nie mogło już dostrzec; owce na wzgórkach leżały cicho jak głazy. Bażanty na wysokich drzewach lasów w Pangbourne, skowronki w gniazdkach z trawy nad kamieniołomem w Wansdon, jaskółki pod okapem domu w Robin Hill, i wróble z Mayfair — wszystko to noc tę czyniło bezsenną, i jedynie panująca w powietrzu cisza osładzała jej niepokój... Klaczka Mayfly, niezbyt jeszcze przyzwyczajona do swej nowej siedziby, czochała się na swej ściółce. Garstka istot latających po nocy — nietoperzy, ciem i sów — uwijała się żywo w parnej ciemności. Jednakże w środowisku istot dziennych leżała wielka cisza nocna, bezbarwna i bezgłośna. Jedynie ludzie — mężczyźni i kobiety — hasając na drewnianych konikach trwożnej udręki lub miłości, spalali pochwiejne świeczki marzeń i tracili na rozmyślaniach samotne godziny.
Fleur, wychyliwszy się z okna, słyszała stłumiony głos zegaru, wybijającego w hallu godzinę dwunastą, słyszała cichuśki plusk ryby, nagły szmer listków osinowych w przelotach wietrzyka ciągnącego wzdłuż rzeki, odległy turkot nocnego pociągu a od czasu do czasu różne inne głosy, których niepodobna określić w ciemności — niewyraźne uzewnętrznienia wzruszeń jakiegoś człowieka, zwierzęcia, ptaka lub maszyny, a może jakichś zmarłych Forsytów, Dartie’ch, Cardiganów, urządzających sobie nocne przechadzki w krainę, która kiedyś była miłą ich wcielonym duchom. Atoli Fleur nie zważała na te głosy; jej dusza, daleka od tego, by miała wychodzić z ciała, na chyżych skrzydłach leciała od wagonu kolejowego do kwietnego żywopłotu, rwąc się do Jona, odtwarzając sobie jego obraz, dla niej zabroniony, i dźwięk jego głosu, który dla niej był tabu. Marszczyła nosek, wywąchując z woni nocy ponadrzecznej ową chwilę, gdy ręka Jona przesunęła się między kwiatami a jej policzkiem. Długo w swym „fantastycznym“ stroju wychylała się przez okno, skwapliwa przypalić sobie skrzydła przy świeczce życia; tymczasem o jej policzki ocierały się ćmy, pielgrzymujące do lampki na toaletce i snadź nie wiedzące, że w domu Forsyte’a niema odsłoniętego płomienia. Wkońcu jednak i ona poczuła senność... i zapomniawszy o dzwonkach, cofnęła się szybko w głąb pokoju.
Soames, również nie mogąc oka zmrużyć, słyszał przez otwarte okno swego pokoju — przylegającego do pokoju Ąnetki, — słaby i cieniuchny podźwięk, jakby otrzęsionego pyłu gwiezdnego łub rosy opadającej z kwiatów... jeżeli jest rzeczą możliwą słyszeć takie głosy.
— Kaprys! — pomyślał. — Nie mogę nic powiedzieć. Ona jest uparta... Cóż mam począć?... — Fleur!...
I długo przez tę „małą“ noc gubił się w rozmyślaniach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.