Przebudzenie. Do wynajęcia/Część I/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI
DUET

Owo „małe“ uczucie, zwane miłością, rośnie zdumiewająco szybko, gdy mu grozi zagłada. Jon dotarł do stacji Paddington o godzinę zawczasu, a wydawało mu się, iż spóźnił się o cały tydzień. Stanął w oznaczonem miejscu przy straganie księgarskim, wśród rzeszy niedzielnych pasażerów, ubrany w garnitur z przędzy harryjskiej, jakgdyby parujący wzruszeniem głośno bijącego serca. Odczytywał tytuły powieści na półce księgarskiej i kupił nakoniec jedną z nich, by uniknąć podejrzliwych spojrzeń subjekta księgarskiego. Książka nosiła tytuł: „Serce tronu“ — co niewątpliwie miało jakiś sens, choć niezbyt na to wyglądało. Kupił ponadto „Zwierciadło kobiety“ i „Rolnika“. Każda minuta wlekła się całą godzinę i pełna była okropnych przywidzeń. Gdy dziewiętnastu z nich przeszła, ujrzał Fleur z walizeczką w ręku, a za nią tragarza, toczącego jej bagaż. Podszedł do niej szybko; ona zbliżyła się spokojnie i pozdrowiła go jakgdyby był jej bratem.
— Pierwsza klasa — ozwała się do tragarza — dwa siedzenia przy oknie, naprzeciwko siebie.
Jon podziwiał jej okrutne panowanie nad sobą.
— Czy nie moglibyśmy dostać dla siebie osobnego przedziału? — szepnął.
— Niema co o tem myśleć. Ten pociąg zatrzymuje się na stacjach... Może uda się, gdy miniemy Maidenhead. Miejże minę bardziej naturalną, Jonie!
Jon przybrał twarz posępnym wyrazem. Dostali się o nieba! — do jednego przedziału z jakiemiś dwoma bestjami! W zmieszaniu obdarzył tragarza nienormalnie dojnym napiwkiem. Bydlak zasługiwał na obejście się smakiem, za to, że ich tu wpakował i że miał taką minę, jakoby był wtajemniczony w całą intrygę.
Fleur ukryła się za „Zwierciadło kobiety“. Jon poszedł w jej ślady, czyniąc to samo z „Rolnikiem“. Pociąg ruszył. Fleur upuściła „Zwierciadło kobiety“ i pochyliła się wprzód.
— No i cóż? — spytała.
Zdawało mi się, jakoby to trwało piętnaście dni. Skinęła głową, a twarz Jona rozjaśniła się odrazu.
— Nie rób takich min! — mruknęła Fleur i naraz wybuchnęła śmiechem. Zabolało go to. Jakże miał mieć naturalną minę, gdy mu nad głową wisiały Włochy? Pierwotnie zamierzał oznajmić to jej nieznacznie, spokojnie, jednakże teraz wyrwało mu się bezwiednie:
— Chcą, żebym pojechał z matką na dwa miesiące do Włoch.
Fleur przymknęła powieki, pobladła nieco i przygryzła wargi.
— Och! — powiedziała jedynie, ale w tem słóweczku mieściło się wszystko. To „och!“ było jak w szermierce szybkie cofnięcie przegubu celem przysposobienia się do zadania ciosu. Cios padł.
— Musisz jechać!
— Jechać? — spytał Jon zdławionym głosem.
— Nie inaczej.
— Ale... dwa miesiące... to okropność!
— Nie — odpowiedziała Fleur — tylko sześć tygodni. Przez ten czas zapomnisz o mnie. Spotkamy się w Galerji Narodowej nazajutrz po twoim przyjeździe.
Jon zaśmiał się.
— Ale gdybyś to ty tak o mnu zapomniała — mruknął głosem stłumionym przez hałas pociągu.
Fleur potrząsnęła głową.
— Jeszcze jedna bestja... zaczął zrzędzić Jon półgłosem.
Trąciła go nogą.
— Już ani jednej bestji... — bąknęła, podnosząc „Zwierciadło kobiety“.
Pociąg zatrzymał się; dwaj pasażerowie wyszli, jeden wszedł do przedziału.
— Skonam, jeżeli nie uda się nam wogóle zostać sam na sam — pomyślał Jon.
Pociąg ruszył. Fleur znowu pochyliła się wprzód.
— Ja nigdy nie przestanę myśleć... — rzekła. — A ty?
Jon potrząsnął gwałtownie głową.
— Nigdy! — odpowiedział. — A będziesz do mnie pisała?
— Nie... ale ty możesz pisać... do mojego klubu.
Ona miała „swój klub“!... Była przepyszna!
— Czy starałaś się zasięgnąć jakich wiadomości od Holly? — mruknął.
— Tak, ale niczego się nie dowiedziałam... Nie chciałam być za bardzo natarczywa.
— I cóż to być może? — wyrwało się z ust Jona żałosne pytanie.
— Wyszperam wszystko... zobaczysz.
Nastało dłuższe milczenie, które wkońcu przerwała Fleur:
— Baczność, Jonie; to Maidenhead!
Pociąg zatrzymał się. Towarzyszący im pasażer wysiadł. Fleur ściągnęła roletę swego okna.
— Śpiesz się! — zawołała. — Zatarasuj sobą drzwi! Niech myślą, że tu pełno ludzi!
Jon rozdął nozdrza i spojrzał groźnie; nigdy w życiu, nie spoglądał tak srogo! Jakaś staruszka cofnęła się; druga, młodsza, dobrała się do klamki. Klamka się obróciła, ale drzwi nie puściły. Pociąg ruszył, młoda Jama wskoczyła do innego przedziału.
— Co za szczęście! — krzyknął Jon. — Drzwi się zacięły!
— Tak — odpowiedziała Fleur; — to ja je trzymałam.
Pociąg już się rozpędził. — Jon padł na kolana.
— Wyjrzyj na korytarz — szepnęła, — i... prędko!
Ich wargi spotkały się. I choć ten pocałunek trwał może dziesięć sekund, jednakże dusza Jona weszła z ciała i popłynęła tak daleko, że gdy siedział znowu naprzeciwko owej osóbki, mającej najniewinniejszą w świecie minę, był blady jak trup. Posłyszał jej westchnienie, a głos ten wydał mu się najpiękniejszym dźwiękiem, jaki zdarzyło mu się słyszeć kiedykolwiek w życiu — było to bowiem nieporównane wyznanie, iż on jest naprawdę czemś dla niej.
— Sześć tygodni to doprawdy niewiele — ozwała się; — a możesz z łatwością skrócić tę podróż do sześciu tygodni, jeżeli tylko będziesz miał głowę na karku i udawał, że nie myślisz o mnie.
Jon zanadto był zdyszany, by miał się odzywać.
— Jest to konieczne, Jonie, żeby zmylić ich czujność... co, nie przyznasz mi racji? Gdybyśmy sprawowali się równie kiepsko po twoim powrocie, przestanoby drwić sobie z tego. Żałuję tylko, że nie jedziesz do Hiszpanji. Jest tam w Madrycie pewien obraz Goyi, przedstawiający dziewczynę, która, jak mówi ojciec, ma być do mnie podobna. Ja jednakże nie widzę podobieństwa... mamy jej kopję w domu.
Dla Jona słowa te były jakby promieniem słońca, przedzierającym się przez mgłę.
— Postaram się, byśmy pojechali do Hiszpanji — oświadczył; — mamie będzie wszystko jedno... Ona tam nigdy nie była, a ojciec ma wielkie mniemanie o Goyi.
— Ach, tak... ojciec twój jest pewno malarzem?
— Tylko akwarelistą — z godnością rzekł Jon.
— Gdy przyjedziemy do Reading, Jonie, wysiądź pierwszy, idź do śluzy w Caversham i zaczekaj na mnie. Ja odeślę powóz do domu i pójdziemy piechotą po dróżce holowniczej.
Jon z wdzięcznością pochwycił jej rękę i siedzieli w milczeniu, zapomniawszy o całym świecie, tylko jednem okiem zerkając na korytarz. Tymczasem pociąg zdawał się podwajać szybkość swego biegu, a jego turkot niemal głuszył się w akompanjamencie westchnień Jona.
— Jesteśmy już blisko — odezwała się Fleur. — Dróżka holownicza jest zdała bardzo widoczna. Jeszcze raz!... Nie zapomnij mnie, Jonie!
Jon odpowiedział jej na to całusem. Wkrótce zaś można było jakiegoś zdyszanego, roztrzepanego młodzika, wypadającego — jak to mówią — z wagonu i pędzącego na peron, wśród poszukiwań ugrzęzłego gdzieś w kieszeni biletu...
Gdy nakoniec Fleur dogoniła go na ścieżce nieopodal śluzy w Caversham, zdołał po wielkim wysiłku odzyskać jaką taką równowagę umysłu. Postanowił sobie, Ze nie będzie wyprawiał żadnych scen, gdy będą mieli rozstać się z sobą! Wietrzyk biegnący nad iskrzącą się rzeką odwracał listki wiklinowe białą stroną ku słońcu 1 lekkim ich szelestem odprowadzał dwoje spacerowiczów.
— Powiedziałam naszemu stangretowi, że dostałam zawrotu głowy w czasie jazdy pociągiem — zeznała Fleur. — Czy wyglądałeś całkiem naturalnie, gdy wychodziłeś z wagonu?
— Nie wiem. A co nazywasz naturalnem?
— Masz minę naturalną, gdy wyglądasz na naprawdę szczęśliwego. Gdy ujrzałam cię po raz pierwszy, pomyślałam sobie, że nie jesteś podobny do innych ludzi.
— To samo pomyślałem sobie, gdym ciebie zobaczył. Odrazu wiedziałem, ze nikogo innego już kochać nie będę.
Fleur zaśmiała się.
— Jesteśmy okropnie młodzi... a młodociane rojenia miłosne są już przeżytkiem, Jonie... poza tem jest to straszne marnotrawstwo. Pomyśl o całej przyjemności, jaką mieć możesz. Jeszcześ nawet jej nie zakosztował... to wstyd doprawdy! A co ze mną? Chciałabym wiedzieć!
Jon zmieszał się w duchu. Jakże ona może mówić takie rzeczy, w chwili gdy mają się pożegnać?
— Jeżeli tak cię to usposabia — odezwał się — to ja nie mogę jechać. Powiem mamie, że spróbuję wziąć się do pracy. Zawsze ma się przecie jakieś stanowisko w świecie!
— Stanowisko w świecie!
Jon zagłębił ręce w kieszeniach.
— A jakże, tak jest — odpowiedział. — Pomyśl, ilu to ludzi głoduje!
Fleur potrząsnęła głową.
— Nie, nie, ja nigdy nad niczem się nie roztkliwiam.
— Nad niczem! Ale los bywa ciężki i doprawdy powinno się śpieszyć z pomocą...
— O, tak, wiem o tem wszystkiem... Ale ludziom pomóc niepodobna; są beznadziejni. Gdy wyciągnąć ich z jednej nory, wpadają zaraz w drugą. Przypatrzno się im, jak wciąż walczą, borykają się i knują jakieś zamiary, pomimo iż mrą całemi gromadami odrazu. Głupcy!
— Czy ci ich nie żal?
— O tak, żal... ale nie myślę unieszczęśliwiać się z tego powodu... z tego nikomu nic nie przyjdzie.
Zamilkli, zaniepokojeni tem pierwszem, przelotnem spojrzeniem, rzuconem sobie wzajemnie w głąb duszy.
— Uważam, że ludzie to bydlęta i dumie — oświadczyła Fleur z uporem.
— Ja zaś uważam ich za biednych nieszczęśliwców — odpowiedział Jon. Wyglądało to, jakgdyby się kłócili... i to właśnie w tym ostatecznym, strasznym momencie, gdy poza ostatnią szparą w wiklinie widać już było miejsce ich rozłąki!
— Dobrze, dobrze, idź pomagać swym nieszczęśliwcom i nie myśl już o mnie...
Jon stanął, nie mówiąc ni słowa. Nogi się pod nim trzęsły i pot wystąpił mu na czoło. Fleur stanęła również i zmarszczywszy brwi, spoglądała na rzekę.
— Muszę wierzyć niejednemu — ozwał się Jon z jakąś udręką w głosie; — wszyscy winniśmy radować się życiem.
Fleur zaśmiała się.
— Tak... i tego właśnie nie uczynisz, jeżeli się o to nie postarasz. Ale może u ciebie radowanie się z życia polega na tem, żeby unieszczęśliwiać samego siebie? Prawda, że takich ludzi dużo na świecie!...
Była blada, oczy jej ściemniały, wargi stały się jakby Węższe. Byłaż to Fleur, co tak poglądała na wodę? Jon miał nierealne poczucie, jakoby w tej chwili czytał rozdział jakiejś książki, gdzie kochanek ma wybierać pomiędzy miłością i powinnością... Ale w tejże chwili Fleur obejrzała się na niego. Nigdy wpierw owo bystre spojrzenie nie miało w sobie czegoś równie upajającego. Podziałało nań zupełnie, jak szarpnięcie łańcucha oddziaływa na przykutego brytana — przywiodło go do niej i kazało mu się kornie łasić u jej stóp.
— Nie bądźmyż niemądrzy! — odezwała się; — czasu mamy tak niewiele. Patrz, Jonie, stąd widać miejsce, gdzie mam się przeprawić przez rzekę... Tam za zakrętem, gdzie zaczyna się las...
Jon ujrzał przyczółek dachu, parę kominów i skrawek muru przeświecający skroś drzew... i serce w nim zdrętwiało.
— Nie powinnam już marudzić. Koło następnego żywopłotu nie powinniśmy przechodzić... on taki odsłonięty! Dojdźmy tylko do niego i powiedzmy sobie: dowidzenia!
W milczeniu, trzymając się za rękę, szli obok siebie ku żywopłotowi, gdzie maiły się pęki wiośnianego kwiecia, to białej to różowej barwy.
— Mój klub to „Talisman“, Stratton Street, Piccadilly. Listy będą tam całkiem bezpieczne, a ja tam zachodzę mniej więcej raz w tygodniu.
Jon skinął głową. Twarz miała w tej chwili wyraz niesłychanego przygnębienia, a oczy patrzyły tępo wprost przed siebie.
— Dzisiaj jest dwudziesty trzeci maja — rzekła Fleur; — dziewiątego lipca o trzeciej popołudniu będę przed „Bachusem i Arjadną“; będziesz?
— Będę.
— Jeżeli czujesz się tak nietęgo, jak ja w tej chwili, to dobrze. Dajmy przejść tym ludziom! Przechodził jakiś pan z panią, prowadzący na spacer swą dziatwę; wszystko to było wystrojone po niedzielnemu.
Ostanie z nich minęło już furtkę.
— Rodzinna idylla! — ozwała się Fleur i otarła się o żywopłot głogów. Kwiecie rozsypało się nad jej głową, a jeden pęczek różowy przesunął się po jej policzku. Jon skwapliwie wyciągnął rękę, by go pochwycić.
— Dowidzenia, Jonie!
Po raz drugi stanęli, z rękoma złączonemi silnym uściskiem. Następnie usta ich spotkały się po raz trzeci, a gdy już wymieniali słowa pożegnania, Fleur nagle zerwała się i przemknęła się chyżo przez furtkę. Jon stał w miejscu, gdzie go opuściła, przytuliwszy do czoła ów pęczek kwietny... Odeszła! Odeszła na wieczność całą — na siedem tygodni bez dwóch dni! A oto on tu marnował ostatnią chwilę, Kiedy mógł ją jeszcze oglądać!
Ruszył ku furtce. Szła raźnie, następując na pięty rozhasanej dziatwie. Odwróciła głowę i spostrzegł, że rzuciła mu małe przelotne skinienie; potem znów przyśpieszyła kroku, aż znikła z oczu Jona, przesłonięta sznurem owej rodzinnej gromadki.
Z nieopanowanym pośpiechem popędził nazad ku stacji; gnały go słowa jakiejś żartobliwej piosenki, która nagle teraz mu się przypomniała:

W Paddington jęczą, że aż w uszach wierci —
On jęknął tak jak jęczą tam przy czyjejś śmierci...

Przez całą drogę do Londynu, a stamtąd do Wansdon siedział z „Sercem tropu“ na kolanach, układając w głowie poemat tak pełny wzruszeń, że na nie zaprawdę nie stałoby rymów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.