Przebudzenie. Do wynajęcia/Część II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III
SPOTKANIA

Człowiek młody dorywczo tylko i zgoła przygodnie dostrzega u kogoś cechy starości. Tak więc i Jon przed swoim powrotem z Hiszpanji nigdy naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że ojciec jego jest już stary. Twarz Jolyona czwartego, wyniszczona oczekiwaniem, wprost zatrwożyła chłopca — tak była zwiędła i wyżółkła. Maska spokoju, jaką ojciec stale przysłaniał swe oblicze, wykrzywiła się nieopanowanem wzruszeniem przy spotkaniu się z żoną i synem, tak, iż Jon nagle sobie uświadomił, jak ten ojciec musiał głęboko odczuwać pustkę rozłąki. Bronił się jednakże myślą:
— No, przecież nie ja chciałem tego wyjazdu!
Okazywanie względów ludziom starszym przez młodzież było wówczas rzeczą niemodną, jednakże Jon bynajmniej nie był typowo nowoczesnym młodzieńcem. Ojciec jego był zawsze „tak miły“ dla niego, to też nie miłem było uczucie, że trzeba przystąpić do natychmiastowego leczenia wszystkich przeżyć ojca z okresu sześciomiesięcznej samotności.
Gdy ojciec spytał:
— No i cóż, stary, jakże ci się podobał Goya? — Jon poczuł przykre wyrzuty sumienia. Wielki Goya istniał dlań tylko jako twórca postaci, przypominającej Fleur.
W noc po powrocie, udając się do łóżka, Jon pełen był głębokiej skruchy; obudził się zaś pełen różnych przewidywań. Był to dopiero dzień piąty lipca, a pierwsze spotkanie z Fleur umówione było na dziewiątego. Miał spędzić trzy dni w domu, zanimby powrócił do gospodarowania. Musiał coś wymyślić, żeby się z nią zobaczyć.
W życiu mężczyzn jest nieubłagany rytm, wywołany potrzebą noszenia spodni, któremu nie mogą odmówić racji bytu nawet najbardziej rozmiłowani w synach rodzice. Na drugi dzień przeto Jon pojechał do miasta, a uczyniwszy zadość sumieniu załatwieniem pilnych spraw na Conduit Street, skierował się w stronę Piccadilly; — Stratton Street, gdzie znajdował się jej klub, przylegała tuż do Domu Devonshire. Musiałby to być chyba przypadek, żeby Fleur miała teraz być w klubie, jednakże Jon z bijącem sercem wlókł się przez Bond Street, z zazdrością obserwując wyższość innych młodych mężczyzn nad jego osobą. Ci z taką pewnością siebie, z taką swobodą i niefrasobliwością paradowali w swych ubraniach — byli naprawdę ludźmi dorosłymi! Nagle ogarnęła go myśl uporczywa, że Fleur chyba już zapomniała o nim zupełnie. Zagłębiony przez tyle tygodni we własnem swem uczuciu, dotąd nie pomyślał o takiej możliwości. Na myśl tę osunęły mu się kąciki ust, ręce zwilżyły się potem... Fleur młodzieńcza powabem — zniewalająca uśmiechem — Fleur nieporównana! Była to chwila przykra i ciężka — jednakże Jon piastował w duchu wielkie postanowienie, że musi mieć siłę, by zmierzyć się z wszelką przeciwnością! Taką to poważną refleksją przejął się przed szybą wystawową jakiegoś sklepu antykwarycznego, gdzie oprócz słońca i kilku szarych cylindrów nie było nic godnego uwagi w tę porę, gdy ruch handlowy w Londynie obumiera. Jon ruszył w dalszą drogę i właśnie gdy mijał zakręt, mający go poprowadzić w stronę Piccadilly, natknął się na Vala Dartie, śpieszącego w stronę Iseeum Club, którego członkiem został niedawno.
— Hallo, młodzieńcze! Gdzież to tak dążysz?
Jon zarumienił się.
— Byłem właśnie u krawca.
Val przyjrzał mu się od stóp do głów.
— To mi się podoba! Zajdę tutaj po papierosy; potem pójdziemy gdzie na jakie śniadanko.
Jon podziękował mu. Od Vala spodziewał się dostać jakieś wiadomości o niej!
Sytuacja polityczna Anglji, ta nocna zmora prasy i mężów stanu, zgoła w innej perspektywie przedstawiała się sprzedawcom tytoniu, do których sklepu obaj weszli.
— Tak, panie łaskawy; akurat takie same papierosy, jakie zwykł był brać ode mnie pański ojciec. Na Boga! Pan Montague Dartie był tu stałym klientem od roku... niechże sobie przypomnę... od roku, gdy Melton zwyciężył w Derby. Tak, był on jednym z najlepszych mych klientów. — Lekki uśmiech rozjaśnił twarz tytoniarza. — Wiele ci mi on dał napiwków, hej! Zdaje mi się, że brał dwieście takich, o, na tydzień... z roku na rok... i nigdy nie palił innych. Bardzo dobry pan, dawał mi dobry obrót w mym handlu. Zgryzłem się, gdym się dowiedział, że go taka rzecz spotkała. Brak mi takich klientów, jak pański ojciec.
Val uśmiechnął się. Śmierć jego ojca zamknęła rachunek, ciągnący się dłużej może, niż jakikolwiek inny. W kręgu dymu, wypuszczanego z papierosa tak sędziwej marki, wydało się Valowi, że znów widzi twarz swego ojca, smagłą, przystojną, wąsami przysłoniętą, nieco pucołowatą — w jedynym nimbie, jaki sobie zdobyła. Bądź co bądź, ojciec jego cieszył się tu swojego rodzaju sławą, jak człowiek wypalający dwieście papierosów tygodniowo, dający napiwki... i zawsze miał rachunek bieżący! Dla swego sprzedawcy tytoniu był wprost bohaterem! I taką sławę też warto było dziedziczyć!
— Płacę gotówką — odezwał się. — Ile się należy?
— Dla syna pana Montague’a, i to gdy się płaci gotówką... dziewięć szylingów sześć pensów. Pana Montague’a nigdy nie zapomnę. Nierazci on ze mną stał i gawędził dobre pół godziny. Teraz nie mamy wielu takich jak on... każdy tak się śpieszy na łeb na szyję. Wojna źle wpłynęła na obyczaje, panie łaskawy... Źle wpłynęła. Widzę, że i pan był na wojnie.
— Nie! — odparł Val, uderzając się w kolano. — Dostałem to jeszcze w wojnie poprzedniej. Zdaje mi się, żem sobie tem uratował życie. Nie życzysz sobie papierosów, Jonie?
Jon, zlekka zawstydzony, mruknął:
— Wiesz, że nie palę.
I obaczył, że kupcowi wykrzywiły się usta, jakgdyby nie wiedział, czy ma powiedzieć:
— Mocny Boże! Czy też:
— Teraz na pana kolej!
— Masz rację — rzekł Val. — Wstrzymuj się, póki możesz. Będziesz tego potrzebował, gdy ci się coś tęgo da we znaki. A więc, czy to ten sam tytoń?
— Ten samiuśki, panie łaskawy; trochę droższy, i tyle. Dziwna to potęga... to imperjum brytyjskie... Zawsze to powiadam.
— Proszę mi przysyłać co tygodnia setkę takich papierosów. Oto adres. Rachunek proszę załączać raz na miesiąc. Chodźmy już, Jon.
Jon z ciekawością wszedł do Iseeum. Nie był dotąd nigdy w klubie londyńskim — jeżeli nie liczyć śniadań, spożywanych czasem w „Hotch-Potch“[1] w towarzystwie ojca. Iseeum, wygodne i bezpretensjonalne, nie posuwało się z prądem czasu — taka rzecz była niepodobieństwem, póki w komitecie zasiadał Jerzy Forsyte, którego kulinarna pomysłowość była zawsze pod kuratelą. Klub sprzeciwiał się stanowczo przyjmowaniu nuworyszów, to też Jerzy Forsyte, chcąc wprowadzić Prospera Profonda, musiał rzucić na szalę cały swój prestige oraz hymny pochwalne ku czci owego jakoby „tęgiego sportsmena“.
Właśnie ci dwaj jedli razem śniadanie, kiedy do pokoju weszli Val z Jonem. Jerzy skinął na nich palcem. Przysiedli się do ich stołu — Val świdrując oczyma i uśmiechając się czarująco, Jon zaś sznurując usta i nadobnie wodząc onieśmielonym wzrokiem. Ten stolik w kącie miał w sobie cechę jakiegoś uprzywilejowania, jakgdyby przy nim jadali jacyś mistrze cechu lub tajnych związków; Jon był oszołomiony tą hipnotyzującą atmosferą. Kelner o zapadłych szczękach, ilekroć się pojawiał, okazywał zawsze iście wolnomularską uległość względem zwierzchników. Wpatrywał się niejako w każde drgnienie ust Jerzego Forsyte’a, z jakąś jakby sympatją chwytał przelotne jego spojrzenia, z lubością śledził poruszenia ciężkich sreber z godłami klubu. Jego ramię galonem okryte i jego poufały głos wprost przeraziły Jona, doszedłszy doń tak cicho i niespodziewanie.
Jerzy raz tylko zagadnął Jona:
— Twój dziadek dał mi raz trochę forsy... A jak się on wspaniale znał na cygarach!
Potem już ani on, ani też żaden z mistrzów nie zwracał uwagi na chłopaka, czemu ten zresztą rad był zupełnie. Cała rozmowa obracała się dokoła hodowli, cech i cen koni. Jon przysłuchiwał się w roztargnieniu, dziwiąc się, jak to można tyle mądrości pomieścić w głowie. Nie mógł przytem oderwać oczu od ciemnego mistrza cechu, który przemawiał tak rozważnie, tak dowodnie i nieodparcie — używając słów tak ciężkich, dziwacznych, z uśmiechu poczętych.
Naraz, gdy chłopak myślał o niebieslich migdałach, z ust owego jegomościa posłyszał słowa:
— Chciałbym widzieć, jak pan Soames Forsyte zajmuje się końmi.
— Stary Soames! Ten człowiek jest nieczuły na takie rzeczy!
Jon musiał użyć całej swej mocy, by nie oblać się pąsem, gdy ciemny mistrz cechu mówił dalej:
— Jego córka to powabna mała panienka. Pan Soames to człowiek trochę staroświecki. Chciałbym widzieć, jak mu się pewnego dnia przydarzy coś miłego.
Jerzy Forsyte wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Niech się pan nie martwi; on nie jest tak nieszczęśliwy, jak się zdaje. On nigdy nie pokaże po sobie, że coś go cieszy... bo a nuż ktoś starałby się mu to odebrać. Stary Soames! Kto się sparzył na gorącem, ten na zimne dmucha!
— Wiesz co, Jon — rzekł Val pośpiesznie — jeżeliś skończył, pójdziemy napić się kawy.
— Kto są ci panowie? — zapytał Jon, gdy już byli na schodach. — Niedosłyszałem...
— Stary Jerzy Forsyte jest najbliższym kuzynem twojego ojca i mego wuja Soamesa; on przesiaduje stale w tym klubie. Drugi jegomość, Profond, to dziwaczna figura. Coś mi się zdaje, że on się kręci koło żony Soamesa.
Jon spojrzał na niego, przerażony.
— Ależ to byłoby okropne! — ozwał się. — To jest... chciałem powiedzieć... byłoby to okropne dla Fleur.
— Nie sądź, że Fleur bardzo się tem przejmuje. Ona jest bardzo nowoczesna.
— Ależ to jej matka!
— Masz jeszcze zielono w głowie, Jonie.
Jon poczerwieniał.
— Różne bywają matki! — wyjąkał gniewnie.
— Masz rację — odpowiedział Val tonem nagłym — ale dziś już nie bywa tak, jak bywało, gdym jeszcze miał twoje lata. Dziś jest dewizą: „Kto wie, czy jutro żyć będziemy.“ To właśnie miał na myśli stary Jur, mówiąc o Soamesie. On to nie myśli o tem, by go jutro śmierć czekała.
Jon rzucił wartkie pytanie:
— Jakąż to sprawę miał on z moim ojcem?
— Ściśle poufną, mój Jonie. Posłuchaj mej rady i zostaw tę sprawę w spokoju. Nic ci z tego nie przyjdzie, że się dowiesz. Czy pozwolisz likieru?
Jon potrząsnął głową.
— Nie lubię, gdy ludzie tają coś przed kimś — mruknął — a potem podrwiwają sobie z niego, że ma zielono w głowie.
— No dobrze, możesz spytać Holly. Jeżeli ona ci nic nie powie, tedy pewnie uwierzysz, że robi się to tylko dla twego dobra.
Jon powstał.
— Muszę już odejść. Dziękuję ci za śniadanie.
Val uśmiechnął się do niego napół ze smutkiem, jednakże w duchu nieco go bawiła ta czupurność i rozdrażnienie chłopca.
— Doskonale! Dowidzenia w piątek!
— Jeszcze niewiadomo — bąknął Jon.
Istotnie nie wiedział. Ta konspiracja milczenia przyprowadzała go do rozpaczy. To traktowanie go jako dzieciaka było dla niego wprost upokarzające! Powlókł się zpowrotem na Stratton Street. Teraz jednakże zdecydował się pójść do jej klubu, choćby miał się narazić na wieść najgorszą!... Na jego zapytania dano mu odpowiedź, że panny Forsyte niema w klubie — i może przyjdzie dopiero później. Bywała tu często w poniedziałki, ale dokładniejszej informacji dać mu nie umiano. Jon zapowiedział, że jeszcze tu przyjdzie; następnie, zapuściwszy się w aleje Green Parku, znalazł odpoczynek pod jednem z drzew. Słońce świeciło jasno, a lekki wietrzyk szumiał w listowiu lipy; jednakże chłopak, leżąc pod lipą, czuł w sercu ból dotkliwy — taki mrok zdawał się gromadzić wokół jego szczęścia.
Ponad zgiełkiem ulicznym wyróżnił się głos „Wielkiego Bena“, wydzwaniającego trzecią godzinę. Dźwięk ten potrącił w chłopcu jakąś nutę. Dobywszy ćwiartkę papieru, Jon począł na niej coś gryzmolić ołówkiem. Napisał już jedną i błądził okiem po trawie, szukając natchnień do drugiego wiersza, gdy naraz coś twardego dotknęło jego ramienia — była to zielona parasolka. Ponad nim stała Fleur we własnej osobie!
— Mówiono mi, żeś był i że masz powrócić. Zaraz sobie pomyślałam, że pewno cię tu znajdę. I znalazłam... prawda, że to pyszne!
— Och, Fleur! Myślałem, żeś już zapomniała o mnie!
— Przecież ci mówiłam, że nie zapomnę!
Jon ujął mocno jej ramię.
— Zawiele szczęścia naraz! Ale chodźmy stąd!
Ciągnął ją prawie przemocą przez ten mądrze uregulowany park, póki nareszcie nie udało mu się znaleźć jakiegoś zacisznego miejsca, gdzie mogli usiąść i trzymać się wzajemnie za ręce.
— Czy nikt nie podgląda? — spytał Jon, zapatrzony w jej powieki i pochylony ku jej policzkom.
— Jest tam jakiś młody idjota, ale można go nie brać w rachubę.
W Jonie zbudziła się odrobinka współczucia — dla młodego idjoty.
— Czy wiesz, że miałem porażenie słoneczne? Nie donosiłem ci o tem.
— Naprawdę! Czy było to coś poważnego?
— Nie. Mama to prawdziwy anioł. A tobie nic się nie zdarzyło? Nic... Chyba to, że podobno odkryłam, co poróżniło nasze rodziny, Jonie.
Serce Jona poczęło bić gwałtownie.
— Zda je mi się, że mój ojciec chciał ożenić się z twoją matką... a tymczasem dostał ją twój ojciec.
— Och! — Znalazłam jej fotografję; była w ramce poza moją fotografją. Oczywiście, jeżeli on ją bardzo kochał, to rzecz ta musiała go doprowadzać chyba do szaleństwa. Co sądzisz?
Jon namyślił się chwilę.
— Myślę, że nie... jeżeli matka wołała mego ojca.
— A dajmy na to, że byli z sobą zaręczeni? Gdybyśmy tak my byli zaręczeni i gdybyś ty przekonała się, że kochasz kogoś więcej niż mnie, byłbym zdruzgotany, ale nie stawałbym ci na zawadzie.
— Ja zaś uczyniłabym w tym wypadku zgoła inaczej. Nie powinieneś ze mną nigdy tak postąpić, Jonie!
— Na Boga! Ani mi to przez myśl nie przeszło!
— Nie zdaje mi się, by ojciec był naprawdę kiedykolwiek przywiązany do mej matki.
Jon zamilkł. Przyszły mu na myśl słowa Vala oraz dwóch mistrzów w klubie.
— Widzisz, my tego nie wiemy — mówiła dalej Fleur; — a może to był jakiś wstrząs bardzo silny. Może matka źle odnosiła się do niego. U ludzi to bywa.
— Moja matka tegoby nie zrobiła!
Fleur wzruszyła ramionami.
— Zdaje mi się, że niewiele wiemy o naszych ojcach i matkach. Oglądamy ich tylko przez pryzmat ich stosunku do nas samych... jednakże oni też, musieli się rozmaicie odnosić do różnych ludzi jeszcze przed naszem urodzeniem... i ponoć wielu było tych ludzi. Widzisz przecie, że oboje są już starzy. Spójrz na swojego ojca... głowę trzech oddzielnych rodzin!
— Czy w tym okropnym Londynie — krzyknął Jon — niema takiego miejsca, gdziebyśmy mogli zostać sam na sam?
— Chyba w taksówce!
— Bierzmy więc taksówkę!
Gdy już wsiedli, Fleur nagle zapytała:
— Czy wybierasz się zpowrotem do Robin Hill? Chciałabym zobaczyć to miejsce, gdzie ty mieszkasz, Jonie. Ja nocuję u ciotki, ale zdążyłabym jeszcze wrócić na kolację. Do domu, oczywista rzecz, nie wejdę.
Jon wpatrzył się w nią, pełen zachwytu.
— Wyśmienicie! Dojdziemy do wyrębu, skąd widać całą miejscowość. Nie spotkamy nikogo. O czwartej będziesz miała pociąg.
Bożek własności oraz podlegli mu Forsytowie, wielcy i mali, zbijacze bąków, urzędnicy, handlowcy i fachowcy, odrabiali jeszcze — jak warstwy pracujące — siedem godzin swych zajęć powszednich, to też tych dwoje przedstawicieli czwartego pokolenia jechało bez skrępowania próżnym wagonem pierwszej klasy, zakurzonym i wygrzanym od słońca; dla tamtych bowiem wszystkich był to jeszcze pociąg zawczesny.
Jechali w błogiem milczeniu, trzymając się za ręce. Na stacji nie zobaczyli nikogo prócz tragarzy oraz kilku chłopów nieznanych Jonowi. Wyszli na dróżkę, pachnącą kurzem i miodową patoką.
Dla Jona — który był już pewny Fleur i nie miał przed sobą rozłąki — była to cudowna przechadzka, bardziej czarowna niż przechadzki po Wzgórzach lub nad brzegiem Tamizy. Była to miłość wśród mgły — jedna z tych barwnych kart żywota, gdzie każde słowo i uśmiech, i każde, choćby najlżejsze, ich dotknięcie wzajemne były nakształt złotych, czerwonych i niebieskich motylków, kwiatuszków i ptasząt wplecionych pomiędzy tekst pisany — było to szczęsne zjednoczenie się, bez myśli o przyszłości — — trwające trzydzieści siedem minut. W godzinie podoju dotarli do wyrębu. Jon nie chciał jej doprowadzać w obręb folwarku — jeno do miejsca, gdzie Fleur mogła widzieć pole, wznoszące się ku ogrodom, oraz dom stojący poza niem. Skierowali się ku kępie modrzewi — i naraz na zakręcie ścieżki natknęli się na Irenę, siedzącą na ławce ze starych dylów.
Różne bywają rodzaje wstrząsów; jedne z nich działają na rdzeń pacierzowy, inne na nerwy, inne na wrażliwość moralną, inne wreszcie — potężniejsze i bardziej trwałe — na godność osobistą. Takiego właśnie wstrząsu doznał Jon, zetknąwszy się z matką w tych właśnie okolicznościach. Nagle uświadomił sobie, że popełnia jakąś niedelikatność. Przywieźć tu Fleur zupełnie otwarcie — na to zgoda! Ale przywlec ją tu chyłkiem, w ten sposób! Trawiony wstydem, starał się okazać tyle bezczelności, na ile pozwalała mu jego natura.
Fleur uśmiechała się, w sposób nieco wyzywający. Wyraz zdumienia na twarzy Ireny ustąpił niebawem miejsca obojętnej, acz nieco wyniosłej, uprzejmości. I nie kto inny, tylko właśnie matka Jona zagaiła rozmowę:
— Bardzo się cieszę, że panią widzę. Bardzo to ładnie ze strony Jona, że pomyślał o przywiezieniu pani do nas.
— Myśmy nie mieli zamiaru wchodzić do domu — wykrztusił z siebie Jon. — Chciałem tylko pokazać Fleur miejsce naszego zamieszkania.
Matka odpowiedziała spokojnie:
— Czy pani nie pozwoli do nas na herbatę?
Uświadamiając sobie niezręczność sytuacji, wynikłą z jego światowego nieobycia, Jon posłyszał odpowiedź Fleur:
— Bardzo pani dziękuję. Muszę przed kolacją jeszcze wrócić do domu. Spotkałam Jona przypadkiem w mieście i przyszło nam na myśl, że byłaby to wielka uciecha, gdybym mogła przyjrzeć się jego domowi.
Jak ta dziewczyna umiała panować nad sobą!
— Wszystko pięknie i ładnie, ale pani musi zostać na herbacie. My panią odwieziemy na stację. Mąż mój bardzo się ucieszy, gdy będzie mógł panią widzieć.
Wyraz oczu matczynych, które przez chwilę spoczęły na twarzy syna, zniżył Jona aż do samej ziemi — niby robaka jakiego. Gdy matka zaczęła iść ku domowi, prowadząc Fleur za sobą, on wlókł się nieśmiało, niby dziecię, za niemi obiema, wiodącemi tak swobodną rozmowę o Hiszpanji, o Wansdon i o domu wznoszącym się z ponad drzew i trawiastego zbocza. Przyglądał się bacznie szermierce ich oczu, chłonących wzajem siebie — dwie istoty najbardziej przezeń kochane w całym świecie.
Na widok ojca, siedzącego w cieniu dębu, Jon zgóry już przeżył całą niesławę i utratę godności osobistej, na jaką zasłużył w oczach tego człowieka smukłego, sędziwego i eleganckiego, w którego postawie beztroskiej (nogę miał założoną na nogę) uwydatniało się tyle uroczystego spokoju. Czuł już delikatną ironję, jaka miała odbić się w jego’ uśmiechu i głosie.
— To Fleur Forsyte, Jolyonie; Jon przywiózł ją, żeby przyjrzała się naszemu domowi. Zasiądźmy zaraz do podwieczorku... żeby jeszcze mogła zdążyć na pociąg. Jonie, bądź tak dobry, powiedz, żeby podawano herbatę i zatelefonuj po samochód.
Zostawienie Fleur sam na sam z jego rodzicami tworzyło sytuację dziwną, jednakże — jak niewątpliwie przewidywała matka — narazie kładło kres dalszym klęskom, wobec czego Jon pobiegł pędem do domu. Oto teraz nie będzie mu nigdy danem widzieć się z Fleur bez świadków, a przecie nawet nie umówili się co do dalszych spotkań!... Gdy powrócił pod osłoną dziewczyn służebnych i filiżanek z herbatą, już pod drzewem nie było ani śladu jakiegokolwiek skrępowania — cały kłopot przeszedł teraz na niego, jednakże bynajmniej przez to się nie zmniejszył. Rozmawiano o galerji na Cork Street.
— My ludzie starej daty — mówił ojciec — ogromnie bylibyśmy radzi dowiedzieć się, czemu to nie potrafimy poznać się na wartości nowej sztuki; pani i ty, Jenie, winniście nam to wyjaśnić.
— Zdaje się, że sztuka ta ma jakoby charakter satyryczny... czy tak? — wyraziła się Fleur.
Na twarzy ojca wykwit! uśmiech.
— Satyryczny? O, zdaje mi się, że jest w tem jeszcze coś więcej. Co ty o tem sądzisz, Jonie?
— Nie wiem doprawdy nic o tem — zająknął się Jon.
Twarz ojca nagle sposępniała.
— Młodzi są już znużeni nami, naszemi ideałami i bożyszczami. „Precz z nimi, powiadają, wytępić ich... rozkruszyć ich bożyszcza! I powróćmy znów — do nicości!“ I dalibóg, że to czynią! Jon jest poetą. On też wejdzie w to koło i będzie deptał po tem, co z nas pozostało. Własność, piękno, sentyment... wszystko to czczy dym! Dziś niewolno nam posiadać niczego, nawet uczuć! Wszystko to stoi na zawadzie — Nicości!
Jon słuchał, stropiony, niemal urażony słowami ojca, w których wyczuwał sens jakiś, nie dający się jeszcze uchwycić. Przecież on nie chciał deptać po niczem!
— Nicość jest bóstwem dnia dzisiejszego — ciągnął dalej Jolyon; — powracamy tam, gdzie przed sześćdziesięcioma laty stanęli Rosjanie, gdy rzucali hasła nihilizmu.
— Nie, tatusiu — zawołał nagle Jon — my jedynie chcemy żyć, tylko nie wiemy, jak... ze względu na przeszłość. W tem cała rzecz!
— Do paralusza! — ozwał się Jolyon — to głęboka uwaga, Jonie. Czy twoja własna? Przeszłość!... Stare własności, stare namiętności... i ich pokłosie. Ale zapalmy papierosy.
Zauważywszy, że matka podniosła rękę szybko ku ustom, jakgdyby chciała coś uciszyć, Jon poczęstował obecnych papierosami. Podał ogień ojcu, potem Fleur, nakoniec zaś sam wziął się do palenia. Czyżby doznał owego wstrząsu, przed którym Val go ostrzegał? Dym był błękitny, gdy chłopak się nie zaciągał, a szary gdy się zaciągnął. Jonowi w smak poszło swędzenie, wyczuwane w nosie, oraz poczucie równości z osobami starszemi; cieszył się, że nikt nie powie: „A więc zacząłeś!“ Czuł się nie tak już młodym jak dawniej.
Fleur spojrzała na zegarek i powstała z krzesła. Irena weszła z matką do domu. Jon pozostał z ojcem, łykając dym papierosa.
— Odprowadź ją do samochodu, mój stary — ozwał się Jolyon — a gdy już odjedzie, poproś matkę, żeby do mnie przyszła.
Jon wyszedł. Zaczekał w hallu, a następnie pomógł Fleur wsiąść do samochodu. Nie było czasu i możności na wymianę słów — ledwo że go starczyło na uścisk dłoni.
Przez cały wieczór Jon oczekiwał, że go ktoś o coś zagadnie. Jednakże nikt nie zagadnął go o nic. Może nawet nic się nie stało...
Udając się na spoczynek, spotkał się z samym sobą w lustrze toaletki. Nie mówił nic, i milczało też jego odbicie — jednakże i on, i ono wyglądali tak, jakgdyby tem więcej tajemnic kryło się w ich myślach.




  1. „Bigos hultajski.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.