Przebudzenie. Do wynajęcia/Część II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V
SPRAWY CZYSTO FORSYTOWSKIE

Soames, przybywszy do miasta w zamiarze udania się pod wieczór na Green Street i zabrania stamtąd Fleur, przeżuwał w sobie myśli poważne. Nie przyjmując udziału w sprawach administracyjnych, rzadko obecnie odwiedzał stolicę, jednakże miał własny pokój u Cuthcotta Kingsona i Forsyle’a“ oraz specjalnego biuralistę — i w połowie brał na siebie trud kierowania czysto Forsytowskiemi sprawami. Właśnie podówczas było z niemi dość krucho — nadeszła ważna chwila rozporządzenia się własnością domu. Soames załatwiał sprawę majątku swego ojca i stryja Rogera, a w pewnej mierze także i stryja Mikołaja. Jego zręczność, znajomość rzeczy a nadewszystko rzetelność w sprawach monetarnych zrobiły z niego jakgdyby autokratę we wszystkich związanych z tem kwestjach. Gdy Soames myślał o danej rzeczy, najlepiej było oszczędzić sobie niepotrzebnego trudu myślenia o tem samem. On niejako brał na siebie odpowiedzialność za nieodpowiedzialny tryb życia licznych Forsytów trzeciego i czwartego pokolenia. Jego współpowiernicy, tacy jak kuzynowie Roger i Mikołaj, powinowaci Tweetyman i Spender, lub mąż jego siostry Cecylji, wszyscy darzyli go pełnem zaufaniem; on podpisywał pierwszy, a inni podpisywali wszystko co on podpisał — i nikt nie stracił na tem ani pensa; owszem, wszyscy na tem zyskiwali niejednego pensa, a Soames zaczął przewidywać zamknięcie pewnych wierzytelności.
Przechodząc przez bardziej rozgorączkowane części City w stronę najzaciszniejszej ustroni Londynu, przeżuwał w sobie myśli. Z pieniędzmi było nader kuso, a moralność niezmiernie się rozluźniła! Wszystko to rezultat wojny. Banki nie udzielały pożyczek, ludzie raz wraz łamali i zrywali umowy. Była jakaś dziwna atmosfera i jakiś wyraz twarzy ludzkich, który mu się nie podobał. Kraj cały zdawał się być jakimś zaczarowanym kręgiem szulerki i bankructwa. Pocieszać się można było myślą, że ani on, ani żaden z poruczonych mu majątków nie miał lokaty, którąby mogło naruszyć coś mniej warjackiego, jak państwowa amortyzacja lub podatek od kapitału. Jeżeli Soames wierzył czemukolwiek, to przedewszystkiem temu, co nazywał „angielskim, zdrowym rozsądkiem“ — czyli zdolności osiągania zamierzeń drogą taką lub owaką. Mógł — jak poprzednio ojciec jego Jakób — mówić, że nie wie, ku czemu rzecz dana idzie, jednakże w głębi serca nigdy nie wierzył, by szła ku czemuś. Gdyby owa zdolność w nim spoczęła bezczynnie, żadna sprawa nie ruszyłaby się po — prostu... a ostatecznie był on tylko Anglikiem takim, jak inni, tak w cichości ducha przywiązanym do tego co posiadał, że zdawał sobie sprawę, iż nigdyby się z daną rzeczą nie pożegnał, nie dostawszy wzamian czegoś o mniej więcej równej wartości. Jego umysł był zasadniczo ekwilibrystyczny w sprawach materjalnych, a regułą mu było poczytywać stosunek do państwa za coś niezwalczonego w społeczeństwie złożonem z istot ludzkich. Biorąc jako przykład samego siebie, czuł, iż jest zupełnie w porządku. Powodziło mu się dobrze — ale czy to mogło komu szkodzić? Nie jadał przecie dziesięć razy dziennie — odżywiał się tak skromnie, a może i skromniej, jak człowiek niezamożny. Nie trwonił pieniędzy na żadne zdrożności, nie chłonął w siebie więcej powietrza niż ktokolwiek, nie pijał więcej, dajmy na to, wody, niż mechanik lub portjer. Prawda, że miał wokoło siebie wiele cacek, jednakże one przez sam swój Wyrób dały niegdyś komuś zatrudnienie — no, i ktoś przecie musiał ich używać. Kupował obrazy — przecie należało popierać i ośmielać sztukę. Był, doprawdy, przygodnym kanałem, przez który przepływały pieniądze, dając zarobek pracującym. Cóż w tem mogło być nagannego? Pieniądze przez niego użyte miały obrót prędszy i bardziej pożyteczny, niż gdyby miały być użyte przez państwo i przez gromadę urzędników łasych na pieniądze. Co się zaś tyczy tego, co oszczędzał rocznie — to miało obrót taki sam, jak to czego nie oszczędzał, gdyż szło na coś zdrowego i pożytecznego. Państwo nie płaciło mu remuneracji za to, że dysponował swojemi lub cudzemi pieniędzmi — on to robił wszystko za darmo.
Po wkroczeniu w ową zatoń zupełnej ciszy trapiła go szczególnie myśl, że zgraja niesumiennych Trustów i innych kombinacyj zasypywały rynek towarem wszelkiego rodzaju i utrzymywały sztuczną zwyżkę cen. Tacy wyzyskiwacze systemu indywidualistycznego byli tymi łotrami, co powodowali cały skweres — to też było niejaką satysfakcją widzieć, jak te ryby nie chcąc w jednej chwili pogrążać wszystkiego na dno, wpadały nakoniec do sadzawki, skąd wędrowały już wprost do kotła z zupą.
Biuro „Cuthcotta Kingsona i Forsyte’a“ zajmowało parter i pierwsze piętro jednego z domów po prawej stronie. Wchodząc do swego pokoju, Soames pomyślał:
— Byłby już czas się przemalować.
Stary jego funkcjonarjusz Gradman siedział, jak zawsze, przy ogromnem biurku z nieprzeliczonemi szufladami. Jego zastępca stał koło niego, trzymając kartę od komisjonera z wyliczeniem inwestycyj, w które włożone zostały zyski ze sprzedaży domu na Bryanston Square, stanowiącego własność Rogera Forsyte’a.
Soames wziął ten papier i rzekł:
— Vancouver City Stock... Hm! Dziś to spadło w cenie!
Stary Gradman odpowiedział z odcieniem lekkiego przymilania się w swym skrzypiącym głosie:
— Ta — ak! ale dziś wszystko spadło, panie Soamesie.
Zastępca sekretarza oddalił się.
Soames przypiął wspomniany dokument do pęku innych papierów i powiesił kapelusz na kołku.
— Chciałbym przejrzeć swój testament i intercyzę ślubną, panie Gradman.
Stary Gradman, posunąwszy się aż do samej krawędzi swego obrotowego krzesła, wyciągnął dwa akta z dolnej szuflady po lewej stronie. Wyprostowawszy się, podniósł twarz, okoloną siwym zarostem, a bardzo zaczerwienioną od wysiłku schylania się tak nisko.
— Oto kopje, panie łaskawy.
Soames wziął je do ręki. Naraz przyszło mu na myśl, ze Gradman miał niemało podobieństwa z silnym pręgatym brysiem podwórzowym, którego trzymano stale na łańcuchu koło magazynu, a gdy go pewnego razu na usilną prośbę Fleur spuszczono z łańcucha, pokąsał kucharkę i został zabity. Gdyby tak spuścić Gradmana z łańcucha, czy i on pokąsałby kucharkę? Pohamowawszy tę myśl żartobliwą, Soames rozwinął intercyzę ślubną. Nie zaglądał do niej przez lat osiemnaście — od czasu, gdy przerobił testament po śmierci ojca i narodzeniu Fleur. Chciał zobaczyć, czy znajdowały się tam słowa „przez czas zamęźcia“. Tak jest, były! Dziwnem mu się wydało to wyrażenie, jakgdyby pochodne od „zamętu“! Była tam mowa o piętnastu tysiącach funtów (płatnych bez potrącania taksy dochodowej) należących się Anetce, dopókiby pozostała jego żoną i następnie przez czas wdowieństwa „dum casta“... znów słowa staroświeckie i nieco dwuznaczne, ale mające gwarantować prowadzenie się matki Fleur. Testament rekompensował tę sumę rentą tysiąca funtów rocznie na tychże warunkach. Doskonale! Soames oddał kopje Gradma — nowi, który wziął je, nawet nie spojrzawszy w górę, przekręcił krzesło, włożył papiery zpowrotem do właściwych szuflad i zaczął w dalszym ciągu sumować cyfry.
— Panie Gradman! Nie podoba mi się położenie naszego kraju; jest tu dużo ludzi bez źdźbła zdrowego rozsądku. Chciałbym znaleźć jakiś sposób, któryby mógł zabezpieczyć pannę Fleur przed wszystkiem, cokolwiek może się zdarzyć.
Gradman postawił na bibule cyfrę 2.
— Ta — ak! — odpowiedział — sytuacja jest kiepska!
— Nie wchodzi tu w grę zwykła niechęć do przedwczesnego biegu wypadków.
— Nie — e! — odrzekł Gradman.
— Dajmy na to, że Partja Pracy przyjdzie do rządów, albo coś jeszcze gorszego! Nad tych sfiksowanych ludzi niema gorszego nieszczęścia! Przypatrzmy się Irlandji!
— Ach! — ozwał się Gradman.
— Przypuśćmy, że zrobię zapis na jej imię, pozostawiając sobie dożywocie, wtedy nie będą mogli mi nic zabrać prócz procentu... chyba, że zmienią ustawę.
Gradman poruszył głową i uśmiechnął się.
— A — ach! — ozwał się. — Oni tego nie zroobią!
— Nie wiem — mruknął Soames. — Ja im nie wierzę.
— Ale, proszę pana, na to, ażeby zarządzenia stały się prawomocne, potrzeba aż dwóch lat.
Soames parsknął. Dwa lata! Miał przecież dopiero sześćdziesiąty szósty rok życia!
— To niema nic do rzeczy. Napisz pan bruljon zapisu, któryby całą mą majętność przelewał w równych działach na dzieci panny Fleur, z zastrzeżeniem dożywocia najpierw dla mnie, a następnie dla niej, i dodaj pan klauzulę, że w wypadku gdyby zdarzyło się coś coby przerwało jej dożywocie, wspomniane dożywocie przechodzi na rzecz opiekunów, z używaniem na jej korzyść... w zupełnej od nich zależności.
Gradman zaskrzypiał:
— To w pańskim wieku nieco za wielka ostateczność; pan traci kontrolę...
— To moja sprawa — ozwał się ostro Soames.
Gradman zapisał na skrawku papieru:
— Dożywocie... dywersja dożywocia... absolutna zależność... — i dodał: — Jacy opiekunowie? Jest tu młody pan Kingston... jest to człek miły i stateczny.
— Tak, on może być jednym. Potrzeba mi trzech. Teraz niema Forsyte’a, któryby odwoływał się do mnie.
— A młody pan Mikołaj? On jest w barze. Daliśmy mu akta.
— On nigdy nie podpali Tamizy — zauważył Soames.
Na twarzy Gradmana, tłustej od niezliczonych kotletów baranich, pojawił się uśmiech. Uśmiech człowieka, nawykłego przesiadywać całemi dniami.
— Można się tego spodziewać w jego wieku, panie Soamesie.
— Czemu? Ile on sobie liczy? Czterdziestkę?
— Ta — ak! To jeszcze człek zupełnie młody.
— Dobrze, wciągnij go pan do tego. Chciałbym mieć jednak kogoś, ktoby był osobiście zainteresowany. Nie widzę nikogo takiego.
— A co pan powie o panu Walerym? Przecież on już wrócił do kraju?
— Val Dartie? On?... Z takim ojcem?
— No — o! — —mruknął Gradman. — Przecież on od siedmiu lat nie żył... statut przeciw niemu...
— Nie! — odrzekł Soames. — Nie podoba mi się to powinowactwo.
Podniósł się. Gradman ozwał się nagle:
— Jeżeli przyjdzie do obliczania podatków z kapitału, to dojdą oni i do pełnomocników, panie łaskawy; tak więc pan na tem nic nie zyska. Na pańskiem miejscu jabym się jeszcze zastanowił.
— To prawda — rzekł Soames — jeszcze się zastanowię. Ach... ale cóż z panem Tymoteuszem? Jak się przedstawia sprawa?...
— Już przygotowałem zupełny spis inwentarza jego majętności; sprzęty i obrazy mają taką wartość, że wiemy na czem się opierać. W każdym razie będę się martwił, gdy on umrze. Mój Boże! Toć to lata, gdym widział pana Tymoteusza po raz pierwszy!
— Nie możemy żyć wiecznie! — rzekł Soames, zdejmując kapelusz.
— Nie — e! — odrzekł Gradman — zawsze jednak to szkoda... ostatni ze starej rodziny! Czy mam zająć się sprawą tego zajścia na Old Compton Street? Te organa bezpieczeństwa... to kiepsko funkcjonują.
— Zajmij się pan tem. Muszę iść do panny Fleur i zdążyć jeszcze na czwartą. Dowidzenia, panie Gradman.
— Dowidzenia, panie Soamesie. A jak panna Fleur?...
— Dziękuję, dobrze, tylko trochę za wiele się bawi.
— Ta — ak! — zaskrzypiał Gradman. — Młoda krew!
Soames wyszedł, rozmyślając:
— Poczciwy Gradman! Gdyby był młodszy, dopuściłbym go do pełnomocnictwa. Doprawdy niema nikogo, na kim mógłbym polegać w prawdziwym interesie.
Porzuciwszy tetryczną i matematyczną ścisłość oraz niedorzeczną ciszę tego zakątka, Soames pomyślał nagle:
— Przez czas zamęźcia! Czemuż to nie wydalają takich nicponiów jak Profond, zamiast ciężko zarobkujących Niemców?
I zdumiał się głębią zmartwienia, które mogło w nim wywołać myśl tak niepatrjotyczną. Jednakże w tem właśnie była rzecz cała! Nigdy nie można było mieć ani chwili prawdziwego spokoju! Zawsze coś się kryło za każdą sprawą!
I skierował się w stronę Green Street.
W dwie godziny później (według zegarka) Tomasz Gradman, kręcąc się w swem ruchomem krześle, zamknął ostatnią szufladę biurka i wetknąwszy w kieszeń kamizelki pęk kluczy tak potężny, iż utworzył się wielki jakby guz po stronie wątroby, wyczyścił rękawem stary swój cylinder, wziął parasol i wyszedł na ulicę. Krótki, gruby, opięty ściśle w stare surducisko, szedł w stronę targowicy Govent Garden. Nigdy nie zaniedbał owej codziennej przechadzki do kolejki elektrycznej na Highgate, a po drodze rzadko omieszkał załatwić jakąś transakcję co do jarzyn i owoców, przyczem zazwyczaj nie obeszło się bez krytyk. Rodziły się nowe pokolenia, zmieniały kapelusze, staczano wojny, Forsytowie wymierali, jednakże Tomasz Gradman, wierny i siwy, wciąż odbywał swe spacery codzienne i codziennie kupował warzywa. Czasy nie były takie jak dawniej: syn stracił nogę nie dawano już takich małych, wygodnych koszyczków plecionych do noszenia towaru — a te kolejki elektryczne były rzeczą bardzo wygodną — jednakże stary nie uskarżał się na nic. Zdrowie mu służyło pomimo wieku, a po pięćdziesięciu czterech latach służby prawniczej dostawał okrągłe osiemset funtów rocznie, przyczem nieco martwiły go opóźnienia, jako że były to przeważnie procenty od rent, wyglądające przy całej konwersji własności Forsytów niby coraz to bardziej wysychające źródło, zwłaszcza wobec rosnącej drożyzny utrzymania. Jednakże nie było czem się martwić — „Dobry Bóg stworzył nas wszystkich“ — tak zwykł był mawiać Gradman; — posiadanie domu w Londynie (nie wiedział, coby powiedzieli pan Roger lub pan Jakób, gdyby widzieli, że dom ten tak sprzedano) zdawało się wskazywać na brak wiary; atoli pan Soames... trapił się. Życie należy do teraźniejszości, a co będzie za lat dwadzieścia jeden... tak daleko sięgać niepodobna... bądź co bądź on sam trzymał się jeszcze tęgo na zdrowiu... a panna Fleur była ślicznem maleństwem... ona wyjdzie zamąż... lecz teraz wielu ludzi nie ma dzieci... on sam miał pierwsze dziecko mając lat dwadzieścia dwa... a pan Jolyon, ożeniony w tym roku gdy on bawił w Cambridge, miał w tym samym roku dziecko... mocny Boże! Było to jeszcze w r. 1869, na wiele lat przedtem zanim stary pan Jolyon — doskonały rozjemca własności — odebrał testament od pana Jakóba... o tak, mój Boże! Były to te czasy, gdy kupowali majętności na prawo i lewo, a żaden z tych khaki, potrącających siebie wzajemnie, nie miał tu nic do gadania ... ogórki były po dwa pensy, a melon... och, te dawne melony, co to rozpływały się w ustach! Pięćdziesiąt lat minęło, jak wszedł do biura pana Jakóba i jak pan Jakób ozwał się do niego:
— No, Gradman, jesteś jeszcze młokosem... bierz się dobrze do rzeczy, a nim się spostrzeżesz, będziesz zarabiał pięćset funtów rocznie.
I Gradman pracował, czcił Boga, służył Forsytom i pożywiał się co wieczór jarzynami... Kupiwszy numer John Bulla — choć bynajmniej nie godził się z tem pismem — wszedł do windy kolejki elektrycznej wraz ze swym pakiecikiem owiniętym w zwykły bronzowy papier i pogrążył się niebawem we wnętrznościach ziemi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.