Przebudzenie. Do wynajęcia/Część II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
PRYWATNE ŻYCIE SOAMESA

Po drodze na Green Street przyszło na myśl Soamesowi, że powinien zajść do Dumetriusa na Suffolk Street w sprawie Bolderby Old Crome. Doprawdy warto było stoczyć wojnę, byle posiadać Bolderby Old Crome, choćby w stanie obecnego upadku! Stary Bolderby umarł, syn i wnuk polegli — majątek objął kuzyn, zamierzający sprzedać tę posiadłość, czy to ze względu na sytuację panującą w Anglji, czy też (jak mówili inni) ze względu na trapiącą go astmę.
Jeżeli Dumetrius już położył na tem swą rękę, cena mogła stać się wygórowana; przeto dla Soamesa, zanimby sam pokusił się o kupno, koniecznością było dowiedzieć się, czy już go nie uprzedził Dumetrius. Wobec tego ograniczył się do omawiania z Dumetriusem tej ważnej kwestji, czy teraz, gdy przyszła moda na obrazy, które są wszystkiem możliwem, tylko nie obrazami, przyjdzie czas na Monticelliego, oraz jaka jest przyszłość Johnsa. Dopiero na odchodnem dodał, jakby przypadkowo:
— A więc pan ostatecznie nie zamierza kupić Bolderby Old Crome?
Dumetrius — jak to Soames przewidywał — odparł z dumą wyścigowego zwycięzcy:
— O! ja je kupię, panie Forsyte!
Drganie jego powieki umocniło Soamesa w postanowieniu, by kropnąć bezzwłocznie list do nowego Bolderby i udzielić mu rady, że jedynym uczciwym sposobem sprzedania Old Crome było unikanie wielkich kupców. Powiedział więc:
— No, więc dowidzenia!
I wyszedł pozostawiając Dumetriusa własnym jego domysłom.
Na Green Street dowiedział się, że Fleur wyszła z domu i że nie będzie jej przez cały wieczór; miała spędzić jeszcze jedną noc w Londynie. W przygnębieniu wsiadł do dorożki i pojechał do pociągu.
Około szóstej przyjechał do swego domu. Powietrze było ciężkie, komary gryzły, słychać było grzmoty. Zabrawszy listy, poszedł na górę, do swej garderoby, aby oczyścić się z naleciałości londyńskich.
Poczta była nieciekawa. Jakiś przekaz, jakiś rachunek za sprawunki, zrobione przez Fleur. Jakiś cyrkularz w sprawie wystawy rytownictwa. Jakiś list, zaczynający się od słów:

„Szanowny Panie!
Czuję się w obowiązku...

Wyglądało to na zagajenie jakiejś niemiłej sprawy. Spojrzał odrazu na podpis. Nie było go wcale! Niedowierzając, przerzucił stroniczkę i obejrzał każdy rożek. Nie występując na widowni publicznej, Soames nigdy nie otrzymywał anonimowych listów — to też pierwszą myślą jego było podrzeć to pismo jako rzecz niebezpieczną; drugą zaś myślą było przeczytać go jako coś nad miarę niebezpiecznego.

„Szanowny Panie!
Czuję się w obowiązku zawiadomić Pana, że nie będąc zainteresowany w stosunku łączącym Pańską żonę z pewnym cudzoziemcem...“

Doszedłszy do tego miejsca, Soames machinalnie zatrzymał się i począł przyglądać się stemplowi pocztowemu. O ile zdołał zgłębić nieprzeniknioną tajemnicę, w jaką spowiła ją zwierzchność pocztowa, było tam coś, co kończyło się na „sea“, a w środku miało literę „t“. Chelsea? Nie? Battersea? Być może! Zaczął czytać dalej:

„Ci cudzoziemcy wszyscy są jednakowi. Do licha z tą hałastrą! Ten, o którym piszę, widuje się z Pańską żoną dwa razy w tygodniu. Wiem o tem z bezpośredniego źródła... a widzieć, jak ktoś rogi przyprawia Anglikowi, to oburza mnie do żywego! Niech
pan się przyjrzy, czy nie mówię prawdy. Nie mieszałbym się do tego, gdyby nie to, że w sprawę wdał się parszywy cudzoziemiec.
Z poważaniem...“

Wrażenie, z jakiem Soames wypuścił list z ręki, podobne było temu, jakiegoby doznał, gdyby, wszedłszy do sypialni, znalazł w niej pełno karaluchów. Prostactwo bezimienności nadawało całemu zdarzeniu nader przykre zabarwienie. Co najgorsza jednak, to, że cień ten zawsze snuł mu się w tajnikach myśli, jeszcze od owego wieczoru niedzielnego, gdy Fleur wskazała na Prospera Profonda, włóczącego się po łące i nazwała go „skradającym się kotem“. Czyż nie w związku z tem, właśnie tegoż dnia, odczytywał swój testament i intercyzę ślubną? A teraz ten bezimienny opryszek, który najoczywiściej nie liczył na inny zysk poza wyładowaniem swej złości na cudzoziemców, wywlókł wszystko z tej ciemności, w której Soames radby rzecz całą zostawić. Taką to wiadomość o matce Fleur wciskano mu gwałtem... w takim wieku życia! Podniósł list z dywanu, przedarł na pół, ale naraz, gdy oba strzępy ledwie że się trzymały wąskiem pasemkiem grzbietu, przestał drzeć i przeczytał ponownie list cały. W ową chwilę powziął jedną z najsilniejszych decyzyj w swem życiu. Postanowił sobie, że nie da się przywieść do drugiego skandalu. Nie! Jakkolwiekby wypadł jego ostateczny sąd w tej sprawie, a rzecz ta wymagała wielkiej przezorności i skrupulatnej rozwagi — nie chciał popełnić niczego, coby mogło urazić Fleur. Po powzięciu tego postanowienia był już panem siebie i zabrał się do mycia. Ręce mu drżały, gdy je wycierał... Nie chciał skandalu, jednakże trzeba coś przedsięwziąć, by zapobiec takiemu stanowi rzeczy! Udał się do pokoju żony i stanął, rozglądając się wokoło. Nawet mu nie przeszło przez głowę, ny szukać czegoś, coby świadczyło przeciwko niej a tem samem dawało mu prawo do jakichkolwiek względem niej pogróżek. Tu nie znajdowało się żadne corpus delicti — na to była ona zbyt praktyczna! Myśl o pilnowaniu jej odrzucił, zanim jeszcze wykluła mu się w głowie — zbyt dobrze bowiem pamiętał poprzednie swe doświadczenie w tym względzie. Nie! Nie miał innych dowodów, tylko ten podarty list od jakiegoś bezimiennego opryszka, którego bezczelne wtrącanie się do spraw czyjegoś życia prywatnego przejmowała Soamesa silną odrazą. Uczynić użytek z tego listu było dlań rzeczą wstrętną, jednakże mógł zdobyć się i na to. Całe szczęście, że Fleur nie było dziś w domu!
Stukanie do drzwi zbudziło go z bolesnych rozmyślań.
— Pan Michał Mont, proszę jaśnie pana, jest w salonie.
— Nie... — odparł Soames — ależ tak! Zaraz schodzę nadół.
Było to coś, co mogło na parę minut nieco go rozerwać!
Michał Mont, ubrany we flanele, stał na werandzie i palił papierosa. Widząc wchodzącego Soamesa, odrzucił papieros i przejechał ręką po włosach.
Soames żywił ku temu młodzieńcowi dziwne wprost uczucie. Był to młokos nieustatkowany, hałaśliwy (gdyby go mierzyć miarą dawnych zasad), jednakże w tych osobliwych, wesołych sposobach wypowiadania jego sądów było coś, co w pewnej mierze mogło się podobać.
— Proszę wejść — ozwał się Soames. — Czy pan pił podwieczorek?
Mont wszedł do domu.
— Myślałem, proszę pana, że Fleur już powróciła; cieszę się jednak, że jej tu niema. Rzecz w tem, że ja... ja... jestem okropnie w niej zakochany... tak zakochany, że pomyślałem sobie, iż lepiej panu o tem powiedzieć. Prawda, że to trochę po staroświecku... przychodzić najpierw do rodziców, ale myślę, że pan mi to wybaczy. Byłem u mego ojca; odpowiedział mi, że gdy sprawę ułożę, to on do mnie przyjedzie. On, prawdę mówiąc, prawie że sprzyja tej myśli. Mówiłem mu o pańskim Goyi.
— Aha! — ozwał się Soames, głosem nieopisanie oschłym. — On prawie że sprzyja?...
— Tak, proszę pana... a pan?
Soames uśmiechnął się blado.
— Widzi pan — ciągnął dalej Mont, obracając w ręce kapelusz słomkowy, podczas gdy jego włosy, brwi i nawet uszy jakgdyby podnosiły się z ekscytacji; — gdyby pan był przeszedł wojnę, nie mógłby pan nic poradzić na to, że jest się tak rozgorączkowanym i prędkim.
— Do żeniaczki, a potem do rozwodu — kończył zwolna sens Soames.
— Nie z Fleur, panie łaskawy. Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan na mojem miejscu.
Soames odchrząknął. Ten sposób ujęcia sprawy był argumentem dość silnym.
— Fleur jeszcze jest za młoda — odrzekł wymijająco.
— O nie, panie szanowny. W dzisiejszych czasach ludzie ogromnie szybko posuwają się w latach. Mój ojciec wydaje mi się zupełnie jeszcze dzieckiem. Jego aparat myślowy nie posunął się naprzód ani o włosek. Ale prawda, że on jest Baronight; to go powstrzymuje.
— Baronight? — powtórzył Soames. — Cóż to takiego?
— Bart,[1] panie łaskawy. I ja kiedyś będę Bart. Ale ja to przeżyję.
— Wiech więc pan sobie pójdzie i przeżyje to wszystko — rzekł Soames.
Mont odrzekł tonem błagalnym:
— O, nie, panie szanowny! Muszę tu szwendać się wokoło, a nie będę miał psiego szczęścia. Jednakże sądzę, że pan pozwoli Fleur czynić, co się jej podoba. Madame udziela mi swego pozwolenia.
— Naprawdę? — ozwał się Soames chłodno.
— Ale pan chyba nie daje mi odprawy? — to mówiąc, młodzian spojrzał tak smętnie, że aż Soames uśmiechnął się.
— Wolno panu uważać się za bardzo posuniętego w latach — rzekł — jednakże mnie pan wydaje się jeszcze młokosem. Paplać zawczasu o wszystkiem, to nie dowód dojrzałości.
— Święta prawda, panie łaskawy; przyznaję panu rację co do naszego wieku. Ale żeby pan wiedział, że myślę o interesie... otóż dostałem zajęcie.
— Miło mi słyszeć o tem.
— Zawarłem spółkę z pewnym nakładcą; mój rodzic wpłacił udział.
Soames zatkał sobie ręką usta; o mało co nie wyrwało mu się:
— A niech tam Bóg ma tego nakładcę w swej opiece!
Począł szaremi oczyma badać rozgorączkowanego młodzieńca.
— Nie mam niechęci do pana, panie Mont, jednakże Fleur jest dla mnie wszystkiem na świńcie... Wszystkiem... czy pan rozumie?
— Tak jest, rozumiem, proszę pana. Jednakże i dla mnie jest ona wszystkiem na święcie.
— Możliwe. Rad jestem w każdym razie, że pan mi to powiedział. A teraz sądzę, że niema już o czem mówić.
że to zależy od niej, proszę pana.
— Zdaje się, że jeszcze długo będzie od niej zależało.
— Pan nie jest usposobiony zachęcająco — rzekł Mont nagle.
— Nie — odrzekł Soames; — moje życiowe doświadczenie nauczyło mnie, że nie należy się śpieszyć w kojarzeniu związków między ludźmi. Dobranoc, panie Mont. Nie powiem Fleur tego, co mi tu pan powiedział.
— Och! — wymamrotał głucho Mont; — doprawdy rozbiłbym sobie głowę z tęsknoty za nią. Ona wie o tem doskonale.
— Przypuszczam.
To mówiąc, Soames wyciągnął ku niemu rękę. Nastąpił uścisk dłoni, dany jakby w roztargnieniu, ciężkie westchnienie, a niebawem rozlegający się stuk motocykla Wywołał wizję kłębów kurzawy oraz łamiących się kości.
— Młode pokolenie! — pomyślał Soames ociężale i wyszedł na łąkę. Ogrodnicy niedawno odeszli od kośby i czuć było jeszcze woń świeżo ściętej trawy — powietrze naładowane elektrycznością tłoczyło wszystkie zapachy ku samej ziemi. Niebo miało odcień purpurowy — topole rysowały się czasami sylwetami. Parę łódek przejeżdżało przez rzekę, widocznie zamierzając dopaść co rychlej schronienia przed burzą.
— Trzy dni pięknej pogody — pomyślał Soames — a potem burza!
Gdzie była Anetka? Prawdopodobnie z tym drabem... była przecie młodą kobietą! Uderzony dziwnym powabem tej myśli, wszedł do letniego pawilonu i usiadł. Było faktem — na który on się godził — że Fleur znaczyła dlań tyle, iż żona schodziła na plan drugi i znaczyła niewiele, bardzo niewiele. Francuzka — nigdy nie była czemś więcej jak panią domu, na co zresztą Soames stał się zupełnie obojętny! Rzecz dziwna, jak mimo zakorzenionego w nim przywiązania do równowagi oraz do zabezpieczenia wszelkiej lokaty, okazywał się zawsze monomanem na punkcie swych uczuć. Najpierw Irena — teraz zaś Fleur. Wyczuwał to teraz podświadomie, wyczuwał, że kryje się w tem jakieś dziwne niebezpieczeństwo. Raz go to doprowadziło do rozbicia i do skandalu, ale teraz!... teraz winno go to oszczędzić! Ze względu na Fleur nie życzył sobie jakiegokolwiek dalszego skandalu. Gdyby tylko udało mu się odnaleźć tego bezimiennego autora listu, jużby go nauczył, żeby się nie wtrącał w nieswoje sprawy i nie mącił wody, która powinna była pozostać w dawnym zastoju!...
Daleki błysk — głuchy łoskot — i ciężkie krople deszczu zaczęły dudnić po drewnianym dachu nad głową Soamesa. Nie zwracał na to uwagi, kreśląc palcem jakieś zygzaki na zakurzonej powierzchni małego, prostą sztuką wykonanego stolika.
Przyszłość Fleur!
— Pragnę dla niej wszelkiego dobra i szczęścia — myślał. — Poza tem nic mnie już w życiu nie obchodzi!
Sięgnął ręką wgórę i zerwał gałązkę wiciokrzewu, którego cała kępa zasłaniała okno. Kwiaty rosły i opadały — natura dziwną zaiste była rzeczą! Grom huczał i łomotał, posuwając się wzdłuż rzeki na wschód, nagłe błyskawice migotały przed oczyma Soamesa; wierzchołki topól ostrym, ciemnym konturem rysowały się na niebie, nawalny deszcz chrzęścił i dudnił, spowijając domek, w którym Soames siedział w zadumie.
Gdy burza minęła, opuścił swe schronienie i po mokrej ścieżce podążył nad brzeg rzeki.
Dwa łabędzie wynurzyły się z ukrycia pomiędzy szuwarem. Ptaki te były mu dobrze znane. Stanął, przyglądając się dostojeństwu, rysującemu się w krzywiźnie białych szyj i brzydkich, jakby wężowych, głów.
— Nie mając powagi... cóż pocznę? — pomyślał. A przecie należało wziąć się do rzeczy całą siłą pary, aby nie zaszło coś gorszego. Anetka powinna lada chwila powrócić (gdziekolwiekby się obracała w tej chwili), gdyż już zbliżała się pora wieczerzy; wobec perspektywy bliskiego z nią spotkania oraz trudniej było zorjentować się, co i jakim tonem należało jej powiedzieć. Nowa i raniąca myśl przyszła mu naraz do głowy. A gdyby tak ona zażądała swobody, by mogła poślubić tego draba! No, jeżeliby tego żądała, to daremne jej zabiegi! Nie poto on się z nią żenił! Przesunął mu się przed oczyma obraz Prospera Profonda — i to go upewniło na duchu. To nie kandydat do stanu małżeńskiego! Nie! nie... Gniew zajął miejsce chwilowego zadrażnienia.
— Lepiej żeby mi nie wchodził w drogę — pomyślał. Ten pokurcz wyobrażał sobie...! — Ale co wyobrażał sobie Prosper Profond? Z pewnością nic takiego, do czegoby można przywiązywać wagę. A jednak było w tem coś, co w świecie ma znaczenie zgoła realne — wyuzdana niemoralność, sceptycyzm, skradający się za zdobyczą. To wyrażenie: Je m’en fiche! Anetka przejęła właśnie od niego. Fatalny drab! Mieszkaniec kontynentu, kosmopolita — wykwit współczesności! Gorszych słów potępienia nie mógł już znaleźć Soames na niego.
Łabędzie odwróciły głowy i patrzyły poza niego, w pewną odległość od siebie. Jeden z nich wydał lekki syk, zamerdał ogonkiem, skręcił, jakgdyby poruszony sterem, i odpłynął. Drugi popłynął za nim. Ich białe ciała, ich wyniosłe szyje znikły mu z oczu. Zawrócił w stronę domu.
Anetka, ubrana do kolacji, siedziała w salonie. Idąc na górę, Soames myślał:
— Piękny jest, kto pięknie się prowadzi.[2]
Pięknie się prowadzić! Z wyjątkiem uwag o firankach w salonie i o niedawnej burzy, doprawdy nie było tematu do rozmowy podczas posiłku, odznaczającego się pełnią obfitości i doborem jakości. Soames nie pił nic. Po kolacji udał się za żoną i znalazł ją leżącą na sofie w salonie, pomiędzy dwoma oknami francuskiemi i palącą papierosa. Leżała przechylona wtył, prawie nawznak, w krótkiej, czarnej sukni, założywszy nogę na nogę i przymrużywszy niebieskie oczy; z jej czerwonych, wyrazistych ust snuł się dym szaro-niebieski. Kasztanowe jej włosy przepasane były wstążką; na nogach miała najcieńsze jedwabne pończochy i buciki na bardzo wysokich obcasach, ukazujących jej podbicie. Sprzęt mogący być ozdobą każdego pokoju!... Soames, trzymając rozdarty list w ręce, wetkniętej głęboko w boczną kieszeń żakietu, odezwał się:
— Zamknę okno; wilgoć wdziera się do pokoju.
Zamknął okno i stanął przed Davidem Coxem, zdobiącym przyległą ścianę, wykładaną w kremowego koloru boazerję.
O czem ona myślała? Soames nigdy w życiu nie rozumiał kobiety — z wyjątkiem Fleur — a i tę jeszcze niezawsze rozumiał! Serce biło mu prędko. Postanowił jednak teraz to zrobić — chwila była odpowiednia. Odwróciwszy się od Darda Coxa, wyjął z kieszeni przedarty list.
— Patrz, com dziś otrzymał.
Oczy jej rozwarły się, wpatrzyły się w niego i znieruchomiały.
Soames wręczył jej list.
— Wprawdzie rozdarty, ale można go przeczytać.
I odwrócił się znów do Davida Coxa (był to widok morski, w dobrym tonie), ale bez większego wzruszenia.
— Ciekawym, co ten drab porabia w tej chwili? — pomyślał. — Jeszcze go przytrzasnę!
Kącikiem oka widział Anetkę sztywnie trzymającą list; jej oczy poruszały się to w jedną, to w drugą stronę pod jej ściemniałem! rzęsami i zmarszczonemi ciemnemi brwiami. Upuściła list na ziemię, zlekka zadrżała, uśmiechnęła się i rzekła:
— Brudne...!
— Zgadzam się całkowicie — rzekł Soames. — To poniżające. Czy to prawda?
Przygryzła czerwoną wargę dolną.
— A gdyby i była prawda, to co?
Była bezczelna!
— Czy to wszystko, co masz do powiedzenia?
— Nie.
— No, więc mów!
— I cóż przyjdzie z mówienia?
Soames mroźnym głosem odpowiedział:
— Zatem przyznajesz się?
— Nie przyznaję się do niczego. Jesteś za głupi, by się o coś pytać. Człowiek taki, jak ty, nie powinien o nic się pytać. To niebezpieczne.
Soames przeszedł się dokoła pokoju, ażeby pohamować Wzbierający w nim gniew.
— Czy przypominasz sobie — rzekł, zatrzymując się przed nią — czem byłaś, nim wziąłem cię za żonę? Prowadziłaś rachunki restauracyjne!
— A czy pamiętasz, że byłam o połowę młodsza od ciebie?
Soames uchylił się od przykrego zetknięcia się z jej wzrokiem, wracając znów do Davida Coxa.
— Nie mam zamiaru rzucać słowami, jak piłką. Domagam się, żebyś zaprzestała tej... przyjaźni. Zajmuję się tą sprawą jedynie ze względu na Fleur.
— Ach, Fleur!
— Tak — odparł Soames z uporem; — Fleur! Ona jest zarówno twojem jak i mojem dzieckiem.
— Grzecznie to z twej strony, że mi choć tyle przyznajesz!
— Czy zrobisz to, co ci mówię?
— Nie mam zamiaru odpowiadać ci na to.
— Muszę zatem wziąć się do ciebie ostrzej.
Anetka zaśmiała się.
— Nie, Soamesie — odpowiedziała. — Jesteś bezradny. Nie mów rzeczy, których będziesz później żałował.
Na czole Soamesa żyły nabrzmiały od gniewu. Otworzył usta, żeby wyładować z siebie to uczucie — ale nie potrafił. Anetka mówiła dalej:
— Takich listów już nie będzie... obiecuję ci. Chyba to wystarczy.
Soames żachnął się. Czuł, że ta kobieta, która zasługiwała na Bóg wie jaką karę, traktuje go jak dziecko.
— Gdy dwoje ludzi pobrało się i żyją tak jak my z sobą, Soamesie, to lepiej, żeby sobie dawali spokój wzajemnie. Są rzeczy, których nie wyciąga się na światło dzienne, żeby się z nich ludzie nie śmiali. Uspokój się przeto... już nie przez wzgląd na mnie, ale na samego siebie. Ty już się starzejesz... ja jeszcze nie. Dzięki tobie urządziłam się bardzo praktycznie.
Soames, który przeszedł przez wszelkie stad ja dławiącego bólu, powtórzył głosem tępym:
— Domagam się, żebyś dała spokój tej przyjaźni.
— A jeśli tego nie zrobię?
— Wtedy... wykreślę cię z testamentu.
Jakoś to niebardzo zdawało się trafiać do celu. Anetka roześmiała się.
— Będziesz żył długo, Soamesie.
— Ty... ty... jesteś złą kobietą — ozwał się nagle Soames.
Anetka wzruszyła ramionami.
— Innego jestem zdania. Prawda, że pożycie z tobą zabiło we mnie rzecz niejedną... jednakże nie jestem złą kobietą. Jestem rozsądna... ot wszystko! I ty taki będziesz, gdy dobrze przemyślisz rzecz całą.
— Zobaczę się z tym człowiekiem — rzekł Soames posępnie — i ostrzegę go.
Mon cher, jesteś śmieszny. Ty mnie nie potrzebujesz, masz mnie tyle, ile sobie tylko życzysz... i chcesz, by reszta mej istoty obumarła doszczętu. Nie przyznaję się do niczego, jednakże nie chcę być obumarłą w moim wieku, Soamesie; lepiej więc uspokój się, mówię ci szczerze. Ja ze swej strony nie będę wywoływała skandalu... ani mi się śni! Teraz zaś nie mam ochoty mówić dłużej, choćbyś nawet stawał na głowie.
Sięgnęła do stolika, na którym leżała jakaś powieść francuska; otworzyła ją i zagłębiła się w czytaniu. Soames przyglądał się jej, ogłuszony zamętem uczuć. Myśl o tamtym człowieku sprawiała, iż niemal stała mu się potrzebną ta kobieta — i oto odsłoniła się istota ich stosunku, budząca zgrozę w kimś, kto mało oddawał się filozofji retrospektywnej. Nie mówiąc już ni słowa, wyszedł na górę, do swej galerji obrazów... Oto skutki ożenku z Francuzką!... A przecie, gdyby nie ona, nie byłoby na świecie i Fleur!... Anetka służyła za środek, wiodący do celu.
— Ona ma rację — myślał; — nie mogę nic na to poradzić. Nawet nie mogę dowiedzieć się, czy w tem jest coś naprawdę.
Instynkt samozachowawczy ostrzegał go, by zamknąć wszystkie zawory i stłumić ogień brakiem powietrza. Póki nie wierzyło się, że w danej rzeczy coś się kryje, póty naprawdę nic w niej nie było.
Tej nocy udał się do jej pokoju. Przyjęła go w sposób najbardziej rzeczowy, jakgdyby pomiędzy nimi nic nie zaszło. Wracając do swego pokoju, czuł się dziwnie spokojny. Jeżeli ktoś woli czegoś nie widzieć, nie ma potrzeby patrzeć. A on wołał nie patrzeć... taki miał plan co do przyszłości. Niczego tam nie można było się dopatrzeć... niczego...
Otworzywszy szufladę, wydobył z torebki chusteczkę i fotografję Fleur. Przypatrzywszy się jej nieco, wysunął ją z ramki i ukazała się druga fotografja — stara fotografja Ireny. Gdy stał tak przy oknie, wpatrując się w jej rysy, za oknem pohukiwać zaczęła sowa.
Sowa hukała; szkarłatne pnące róże zdały się gęstnieć w barwie; skądciś nadpływał zapach lipowego kwiecia. Boże! Tamto — to było coś zgoła innego! Namiętność... wspomnienie! Pył!




  1. Skrócenie, zam. baronet, tytuł stawiany po nazwisku.
  2. Przysłowie angielskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.