Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
STARY JOLYON CHODZI PO ŚWIECIE

Dwojaka pobudka skłoniła Jolyona do tego, by oświadczyć żonie przy śniadaniu:
— Pojedźmy na Lord’s Ground.
„Pożądanem“ było coś, coby mogło przytłumić niepokój, jaki przeżywali oboje przez sześćdziesiąt godzin od czasu, jak Jon przyprowadził do nich Fleur. „Pożądanem“ też było wszystko to, co mogło ukoić bolesne odruchy wspomnień w człowieku, mogącym utracić je na zawsze!
Przed laty pięćdziesięciu ośmiu Jolyon został uczniem Eton, z kapryśnej woli starego Jolyona, chcącego kanonizować go choćby za cenę największych kosztów. Rok po roku chodził na Lord’s Ground ze Stanhope Gate wraz z ojcem, którego młodość upłynęła niegdyś na grze w cricket’a. Stary Jolyon z całą otwartością opowiadał o pełnych uderzeniach, o „ściętych“ piłkach, o chybieniach, a młody Jolyon z naiwnym snobizmem młodzieńczym drżał z trwogi, by ktoś nie posłyszał słów jego rodzica. Jedynie w tej wzniosłej materji krykietowej zwykł był ulegać zdenerwowaniu, albowiem ojciec — noszący podówczas krymskie bakiembarty — czynił na nim wprost wrażenie jakiegoś ideału. Był to czas, kiedy jeszcze nie narodziła się demokracja.
O jedno pokolenie później, mając przy sobie własnego syna, Jolly’ego, zapiętego po harrow’sku na guziki z wyobrażeniem bławatków (wskutek kaprysu starego Jolyona wnuk tegoż był kanonizowany nieco mniejszym kosztem), znowuż Jolyon doświadczył gorącości i dwustronnych namiętności owego dnia; powróciwszy do chłodu i do zagonów truskawkowych Robin Hillu oraz do poobiedniego bilardu, chłopak dopuszczał się najokropniejszych fałszów w toczeniu kulami, próbując wydawać się znużonym i dorosłym. W owe dwa dni każdego roku przebywał sam na sam ze swoim synem, ten po tej, ten po tamtej stronie... a demokracja dopiero się narodziła!
Tak więc wykopał skądciś szary cylinder, wypożyczył od Ireny mały skrawek bladoniebieskiej wstążki i ostrożniuteńko, nie gorączkując się, jadąc to samochodem, to pociągiem, to taksówką, dotarł do Lord’s Ground. Tutaj siedząc koło Ireny, odzianej w łąkowego koloru suknię z wąskiemi wypustkami po brzegach, przyglądał się zabawie i czuł w sobie dreszcz lat dawnych.
Gdy minął ich Soames, cały dzień poszedł już na marne. Twarz Ireny wykrzywiła się przez zaciśnięcie ust. Niemiło było siedzieć tu razem z Soamesem, a może i z jego córką, powracającą wciąż przed ich oczy, jak perjodyczny ułamek dziesiętny. Odezwał się więc Jolyon:
— No, moja droga, jeżeli się już napatrzyłaś dosyta... to pójdziemy!
Wieczorem Jolyon czuł się wyczerpanym. Nie chcąc, by żona poznała to po nim, czekał, aż rozpoczęła grać, a wtedy wymknął się do gabinetu. Otworzył okno, by nabrać powietrza; potem otworzył i drzwi, by mógł słyszeć nadpływającą muzykę. Siedząc w starym fotelu ojcowskim, przymknął oczy i wsparł głowę o brunatną, wypłowiałą skórę. Niby ów pasaż z sonaty Cezara Francka, było jego życie z nią, boskie — trzecie — wzruszenie! A teraz ta sprawa z Jonem... sprawa zgoła kepska! Zaniesiony w najgłębszy zakątek świadomości, nie wiedział prawie, czy oto nie jest to snem, iż czuje zapach cygara i że niemal dostrzega swego ojca w mroku przed zamkniętemi oczyma. Kształt ten formował się, znikał i znów się formował... W tem krześle, w którem teraz siedział, widział Jolyon swego ojca, czarno odzianego, z nogą założoną na nogę; widział wielkie białe wąsy i przepaściste oczy, wyzierające z pod sklepienia czoła i niejako wypatrujące jego oczu, niejako przemawiające: „Czy ty patrzysz na to spokojnie, Jo? Od ciebie przecie zależy decyzja. Ona jest tylko kobietą!“ Och, jak poznawał ojca swego w tem właśnie powiedzeniu! Jak z nią zmartwychwstał cały wiek wiktorjański! I oto jego odpowiedź: „Nie, ja się tego uląkłem... boję się urażać ją i Jona i samego siebie. Jestem przecie odważny... a tego się boję!“ Ale stare oczyska, o tyleż starsze, o tyle młodsze od jego oczu, odpowiadały na to: „To twoja żona, twój syn, twoja przeszłość. Pokieruj tem wszystkiem, mój synu!“ Byłoż to zlecenie ducha, tułającego się po świecie?... Czy może tylko instynkt ojca, żyjący nadal w potomku? I znów nadpłynął zapach cygara — płynął ze skórzanego obicia fotelu, przesyconego ongi dymem... Tak! tak! Trzeba tem pokierować, napisać do Jona i wyłożyć mu wszystko czarno na białem!
I raptem Jolyon począł oddychać z trudnością, czując, że go coś dusi w gardle, jakgdyby serce nagłe mu obrzękło. Wstał więc i wyszedł na powietrze. Gwiazdy iskrzyły się jasnym blaskiem. Przeszedł przez taras koło węgła domu, aż wkońcu przez okno salki muzycznej ujrzał przy fortepianie Irenę. Światło lampy padało na jej przyprószone włosy. Wydawała się zagłębiona w myślach. Jej ciemne oczy wpatrzone były kędyś przed siebie, ręce leżały bezwładnie. Jolyon spostrzegł, że podniosła te ręce i przycisnęła je do piersi.
— To Jon tak jej myśli teraz zaprząta — pomyślał. — Jon i tylko Jon! Ja umieram dla niej... to zrozumiałe!
I strzegąc się, by go nie zauważyła, wycofał się ukradkiem.
Nazajutrz, po źle przespanej nocy, zasiadł do zamierzonej roboty. Pisał z trudnością, często przemazując to i owo.

„Najdroższy mój chłopcze!
Jesteś już natyle dorosły, by zrozumieć, jak trudno jest ludziom starszym zwierzać się przed młodszymi... Zwłaszcza, gdy ci starsi — jak Twoja matka i ja, choć jej nigdy nie wyobrażam sobie inaczej, jak tylko młodą — całe serce oddadzą temu, przed kim mają się spowiadać. Nie powiem, iżbyśmy się akurat poczuwali do grzechu (zdaje mi się, że ludzie rzadko poczuwają się do niego w tem życiu), lecz wielu ludzi pomawia nas właśnie o grzech, a nasze postępowanie, słuszne czy niesłuszne, w skutkach swych istotnie czyniło nas jakoby winnymi. Rzecz w tem, mój drogi, że oboje mamy przeszłość, którą zamierzyłem teraz Ci opowiedzieć, ponieważ ona w sposób tak przykry i dotkliwy odbija się na twej przyszłości. Wiele, bardzo wiele lat temu, bo jeszcze w r. 1883, gdy matka Twoja miała zaledwie lat dwadzieścia, spadło na nią wielkie i długotrwałe nieszczęście, a mianowicie wyszła niefortunnie zamąż — nie, nie za mnie, mój Jonie. Nie mając własnego grosza i trzymana pod władzą macochy — bliskiej krewniaczki biblijnej Jezabeli — była bardzo nieszczęśliwa w pożyciu domowem. Ożenił się z nią ojciec Fleur, a mój kuzyn, Soames Forsyte. Ten prześladował ją bardzo uporczywie, choć trzeba mu przyznać, że był ogromnie w niej zakochany. W ciągu tygodnia matka Twoja poznała, iż popełniła straszną omyłkę. Nie była to jego wina; zawinił tu mylny jej sąd — jej nieszczęście.“
Dotąd Jolyon zachowywał pewne pozory ironji, jednakże w dalszym ciągu poniósł go sam temat listu.
„Jonie, chciałem Ci to wyjaśnić, ile potrafię (a jest to rzecz bardzo trudna), czemu to przypisać należy, że takie małżeństwa zdarzają się tak łatwo. Ty oczywiście powiesz: „Jeżeli ona go prawdziwie nie kochała, to jakże mogła wyjść za niego?“ Miałbyś rację, gdyby tu nie wchodziło w grę kilka dość przykrych okoliczności. Z tej początkowej omyłki wynikły następnie wszystkie strapienia, kłopoty i tragedje, więc też muszę Ci to wytłumaczyć, o ile potrafię. Widzisz, Jonie, w owych czasach, a nawet po dziś dzień (i doprawdy, pomimo całego bajania o uświadamianiu nie widzę, jakby to mogło być inaczej) większość dziewcząt w chwili zamążpójścia zgoła nic nie wie o seksualnej stronie życia. Nawet te, które wiedzą, co to znaczy, nie doświadczyły przecie tego. To właśnie niedoświadczenie, pomimo całej werbalnej wiedzy, jest przyczyną wszelkich różnic i nieporozumień. W ogromnej liczbie małżeństw — a do nich należało małżeństwo Twej matki — dziewczęta nie są i nie potrafią być pewne, czy kochają poślubionego przez siebie mężczyznę; istotę małżeństwa poznają dopiero po akcie skojarzenia. Otóż w wielu, może w większości wątpliwych wypadków akt ten staje się silniejszym węzłem i spójnią, jednakże w innych wypadkach — a to właśnie było z Twoją matką — jest on rewelacją omyłki, zburzeniem dotychczasowego uroku. W życiu kobiety niema większego tragizmu, jak taka rewelacja, wyrazistsza z każdym dniem i nocą. Ludzie gruboskórni i bezmyślni skłonni są śmiać się z takiej omyłki i mówią: „Tyle hałasu o nic!“ Ludzie, ciaśni i samolubni, umiejący osądzać życie drugich jedynie miarą własnego życia, skłonni są potępiać tych, którzy popełnili
ową tragiczną omyłkę, skazywać ich na dożywotnie więzienie, które sami sobie zbudowali. Znasz przysłowie: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!“ Jest to przysłowie grubjańskie, niegodne prawdziwego gentlemena w najlepszem znaczeniu tego słowa; nie mogę się zdobyć na silniejsze wyrazy potępienia. Nie jestem człowiekiem, co się nazywa, moralnym, ale nie chciałbym wobec Ciebie, mój drogi, używać słów, któreby kazały Ci myśleć lekko o obowiązkach i umowach, w jakie masz wchodzić. Niech Bóg broni! Jedynie chcę, na mocy życiowego doświadczenia, pouczyć Cię, że ci, którzy potępiają ofiary owych tragicznych omyłek i nie chcą im dopomóc, są istotami nieludzkiemi, a raczej byliby niemi, gdyby zdołali zrozumieć, co czynią. Ale oni nie rozumieją! Dajmy im spokój! Są u mnie równie wyklęci, jak ja napewno jestem wyklęty w ich oczach. Musiałem powiedzieć to wszystko, gdyż chcę dać Ci stanowisko, z któregobyś mógł osądzać swą matkę, Ty zaś jesteś jeszcze młodziutki i nie wiesz, co to życie. A więc dalej, do opowieści! Po trzech latach wysiłku, zmierzającego do tego, by stłumić w sobie owo wzdraganie (chciałem powiedzieć: „odrazę“, a nie byłoby to słowo za silne, gdyż wzbranianie się przeradza się w podobnych okolicznościach szybko w odrazę), po trzech latach, stanowiących istną katorgę dla wrażliwej, estetycznie wrażliwej natury Twej matki, poznała człowieka, który się w niej zakochał. Był architektem, stawiającym ten sam dom, w którym my teraz mieszkamy... budował go na mieszkanie dla niej i dla ojca Fleur... miało to być nowe więzienie dla niej, w miejsce owego, które dotąd zamieszkiwali w Londynie. Ten fakt grał, być może, pewną rolę w tem, co później wynikło. Jak było, tak było, w każdym razie i ona się w nim zakochała. Chyba nie potrzebuję Ci wyjaśnić, że
człowiek nie wybiera, w kim się ma zakochać. To przychodzi samo z siebie. Otóż i przyszło. Wyobrażam sobie (choć nigdy mi tego nie mówiła), jaka to walka musiała się w niej toczyć, ponieważ, mój Jonie, matka Twoja wychowana była surowo i bynajmniej nie miała lekkich poglądów... o, nie! W każdym razie, było to uczucie niepohamowane. Potem zaszła straszna tragedja. Muszę Ci ją opowiedzieć, gdyż inaczej nie zrozumiałbyś istotnej sytuacji, z którą masz obecnie się zmierzyć. Mąż jej — Soames Forsyte, ojciec Fleur — w pewną noc, właśnie w okresie największej jej namiętności dla tego młodego mężczyzny, jął przemocą dochodzić swoich praw nad nią. Nazajutrz ona spotkała kochanka i powiedziała mu o tem. Czy on dopuścił się samobójstwa, czy też zabił się przypadkiem, tegośmy się nigdy nie dowiedzieli; dość, że się tak stało. Pomyśl sobie, co czuła Twoja matka w ten wieczór, gdy posłyszała o jego śmierci. Ja przypadkiem widziałem ją w tę chwilę. Twój dziadek posłał mnie, bym jej przyniósł pomoc jaką taką. Ledwom ją zobaczył, gdyż mąż jej zatrzasnął mi drzwi przed nosem... jednakże nigdy nie zapomniałem tego wyrazu jej twarzy — i widzę go dziś jeszcze wyraźnie. Nie byłem jeszcze wtedy w niej zakochany (do tego doszło dopiero po 12 latach), ale nigdy nie wyszło mi to z pamięci. Mój kochany chłopcze, niełatwo to pisać o tych rzeczach... i niemiło. Ale, widzisz, musiałem. Matka Twoja cała żyje Tobą tylko. Nie chcę pisać źle o Soamesie Forsyte... i nie myślę źle o nim. Przez długi czas go żałowałem... może i teraz żałuję. Wedle sądu świata ona była w błędzie, a on w swych prawach. On kochał ją — po swojemu. Ona była jego własnością. Taki on ma pogląd na życie... ludzkie uczucie i serce... uważa je za własność. To nie jego wina... to już przyniósł z sobą na świat. Dla mnie
jest to pogląd wstrętny... z tem już się urodziłem! O ile Ciebie znam, czuję, że dla Ciebie musi to być również wstrętne. Ale pójdźmy dalej. Matka Twoja w ową noc uciekła z domu; przez dwanaście lat żyła samotnie, bez żadnego towarzystwa, aż w r. 1899 mąż jej (jak widzisz, był on jeszcze wciąż jej mężem, bo nie dał jej rozwodu, a ona oczywiście nie miała prawa się rozwieść) zaczął sobie podobno zdawać sprawę z braku potomstwa i rozpoczął długie starania i zakusy, by powróciła do niego i dała mu potomka. Ja, według testamentu Twego dziadka, byłem wówczas jej plenipotentem i obserwowałem całą sprawę. Wówczas to przywiązałem się do niej — i to gorąco. Jego nalegania coraz to się wzmagały — aż pewnego dnia ona przybiegła tu do mnie i wprost powierzyła się mej opiece. Jej mąż, który był poinformowany o każdym jej kroku, starał się nas rozłączyć, wyciągając sprawę rozwodową, a może i naprawdę myśląc o tem... nie wiem... w każdym razie nasze nazwiska zostały urzędowo złączone. To zdecydowało sprawę. Ona dostała rozwód, wyszła za mnie i Ty przyszedłeś na świat. Żyliśmy w zupełnej szczęśliwości... przynajmniej ja... a zdaje mi się, że i matka też była szczęśliwa. Soames, wkrótce po rozwodzie, poślubił matkę Fleur... i Fleur przyszła na świat. Oto cała historja, Jonie. Opowiedziałem Ci ją ze względu na afekt, który — jak widzimy — zacząłeś żywić dla córki tego człowieka; rozwijając w sobie ten afekt, musiałbyś doszczętnie zniweczyć szczęście swej matki, a może i swoje własne. Nie mówię już o sobie, gdyż ze względu na wiek mój nie będę już długo ciężarem tej ziemi, zresztą to, co mógłbym wycierpieć, miałoby swe źródło jedynie w myśli o niej — i o Tobie. Natomiast co do Ciebie, mam jedno pragnienie — byś sobie uświadomił, że uczucia zgrozy i wstrętu,
o jakich mówiłem powyżej, nie mogą ulec zatarciu lub zapomnieniu. Uczucia te żyją w niej po dziś dzień. Akurat wczoraj na Lord’s Ground spotkaliśmy przypadkiem Soamesa Forsyte’a. Jej twarz — gdybyś mógł ją widzieć, przekonałaby Cię o prawdziwości słów mych powyższych. Myśl o tem, że Ty chcesz poślubić jego córkę, jest dla niej prawdziwą zmorą. Przeciw Fleur osobiście nic powiedzieć nie mogę, jak tylko to, że jest ona jego córką... ale gdybyś ją poślubił, dzieci Twoje byłyby wnukami nietylko Twej matki, ale i Soamesa — człowieka, który kiedyś był właścicielem Twej matki, jak bywali właściciele niewolników. Pomyśl, coby to oznaczało. Przez takie małżeństwo wstąpiłbyś do obozu, którego branką była niegdyś matka i w którym gorycz przeżarła jej serce. Jesteś dopiero na progu życia, dziewczynę tę znasz ledwie od dwóch miesięcy... i jakkolwiek głęboką byłaby w Twem mniemaniu ta miłość, radzę Ci zerwać z nią natychmiast. Nie przysparzaj matce dotkliwego bólu i upokorzenia na resztę dni jej życia. Przecież — pomimo, że mnie wydaje się wiekuiście młodą — liczy ona już sobie lat pięćdziesiąt siedem. Prócz nas dwóch, nie posiada ona nikogo na tym świecie... wkrótce będzie miała tylko Ciebie. Zdobądź się na odwagę, Jonie, i porzuć swe zamysły. Nie stawiaj zapory pomiędzy nią a Tobą, nie rzucaj cienia smutku, nie rozdzieraj jej serca! Bądź zdrów, mój drogi chłopcze, i jeszcze raz przebacz mi, iż Ci tym listem zadaję niewątpliwie ból dotkliwy. Pragnęliśmy Ci go oszczędzić, ale ta Hiszpanja — jak się zdaje — nie wyszła Ci na dobre...
Twój zawsze kochający Cię ojciec
JOLYON FORSYTE.“
Zakończywszy tę spowiedź, Jolyon długo siedział, podparłszy ręką wychudły policzek i odczytywał list od deski do deski. Niektóre szczegóły wydały mu się zbyt drażliwe, gdy pomyślał, że Jon będzie to odczytywał; to też w pewnej chwili omal że nie podarł całego listu w strzępy. Opowiadanie takich rzeczy chłopcu — i to własnemu synowi — opowiadanie o nich w związku z własną żoną i matką tego chłopaka — wydało się jego powściągliwej duszy Forsytowskiej rzeczą okropną. Atoli jakoż bez omówienia tego wszystkiego można było postawić Jonowi przed oczy całą prawdę, uświadomić głębię całego rozłamu, dotkliwość niewygojonej rany? Jakoż bez tych szczegółów można było owo tłumienie miłości chłopięcej? Równie dobrze mógłby nie pisać wcale tego listu!

Złożył list we czworo i włożył go do kieszeni. Była to — dzięki Bogu — sobota! — do następnego wieczora zatem był jeszcze czas na przemyślenie całej sprawy... bo nawet gdyby teraz wysłać list, to i tak nie doszedłby Jona wcześniej, jak w poniedziałek. Zwłoka ta przyniosła mu dziwną ulgę, a bądź co bądź faktem było, że list wysłany czy nie wysłany — był już gotowy.
W plantacji róż, która zastąpiła miejsce dawnej paprociami, ujrzał Irenę, przystrzygającą i obcinającą gałązki. Widząc ją — jak mu się zdawało — zawsze krzątającą się przy pracy, zazdrościł jej w tej chwili, że sam prawie całe życie spędził bezczynnie. Wstał z miejsca i podszedł ku niej. Koronkowy czepeczek, związany pod brodą, przytrzymywał i osłaniał jej włosy, a owalna jej twarz o ciemnych jeszcze brwiach wyglądała bardzo młodo.
— Te zielone muchy bardzo dokuczają w tym roku, chociaż tak jest chłodno! Wyglądasz mi na zmęczonego, Jolyonie.
Jolyon wyjął z kieszeni swe zeznanie.
— Pisałem teraz rzecz taką... zdaje mi się, żeś powinna to przejrzeć.
— Do Jona? Twarz jej się zmieniła, stając się niemal dziką.
— Tak! Już po morderstwie...
Podał jej ów list i jął się przechadzać pomiędzy różami. W czas jakiś, widząc, że kończyła czytać i że stoi bezsłowna, trzymając arkusik przy sobie, podszedł znów ku niej.
— No, i cóż?
— Wybornie ułożony. Lepiej nie można. Dziękuję ci, drogi.
— Czy niczego nie chciałabyś w nim opuścić?
Potrząsnęła głową.
— Nie! on powinien wiedzieć wszystko... jeżeli ma zrozumieć.
— I ja to myślałem... ale... ja tego nienawidzę.
Miał poczucie, że nie cierpi tego bardziej niż ona. O sprawach seksualnych łatwiej mu przychodziło wspominać wobec kobiety, niż wobec drugiego mężczyzny — ona zaś była zawsze bardziej naturalna i szczera, nie mając jego głębokiej, Forsytowskiej skrytości.
— Ciekawam, czy on zrozumie nawet i teraz, Jolyonie? On jest tak młody... i fizyczne sprawy naszej natury napełniają go lękiem i odrazą.
— Ten lęk wziął on po moim ojcu... ten był w tych sprawach nieśmiały jak panna. Może lepiej byłoby napisać wszystko na nowo i powiedzieć poprostu, że nienawidziłaś Soamesa?
Irena potrząsnęła głową.
— Nienawiść — to tylko słowo, które niczego nie tłumaczy, nie uzasadnia. Nie, lepiej będzie tak, jak jest.
— Dobrze. Wyślę list jutro.
Podniósł twarz swoją ku jej twarzy i w obliczu wielu, pnączami zasnutych okien wielkiego domu, ucałował ją gorąco.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.