Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
WYZNANIE

Tego samego dnia pod wieczór Jolyon drzemał w starym fotelu. Na kolanie trzymał otwartą La Rotisserie de la Reine Pedauque, a w sam raz przed zaśnięciem błąkała mu się po głowie myśl:
— Czy kiedy będziemy czuli prawdziwą sympatję do Francuzów? Czy oni będą kiedy darzyć nas prawdziwą sympatją?
Sam osobiście zawsze lubił Francuzów, ich dowcip, ich smak, ich kuchnię. Irena i on wiele razy odwiedzali Francję przed wojną, gdy Jon był w szkole prywatnej. Romans Jolyona z nią — jego ostatni i najtrwalszy romans — zawiązał się w Paryżu. Jednakże ci Francuzi... nie mógł ich lubić Anglik, który nie spoglądał na nich niejako okiem nieskrępowanego estetyzmu! I z tą melancholijną konkluzją zapadł w głęboką drzemkę.
Gdy obudził się, ujrzał Jona, stojącego między nim a oknem. Chłopak najwidoczniej przyszedł z ogrodu i czekał na jego przebudzenie. Jolyon uśmiechnął się, jeszcze napół rozespany. Jakiż to miły smyk — mądry, przywiązany, wytworny!
Naraz poczuł w sercu przykry wstrząs i dreszcz jakiś przebiegł mu po ciele... Jon!... To wyznanie!... Z wysiłkiem zapanował nad sobą.
— Skąd tu się wziąłeś, Jonie?
Jon schylił się i ucałował go w czoło. Jolyon teraz dopiero zauważył dziwny wyraz na twarzy chłopca.
— Przyszedłem coś ci powiedzieć, tatusiu.
Jolyon całą swą mocą starał się stłumić uczucia, huczące i tłoczące się nawałą w jego piersi.
— Dobrze, siadaj, mój stary. Widziałeś się z matką?
— Nie.
Rumieńce zakłopotania na twarzy chłopca ustąpiły miejsca bladości. Usiadł na poręczy starego fotela, podobnie, jak niegdyś sam Jolyon z wyki był siadać koło swego ojca, wygodnie schowany w zaciszach starego sprzętu. Zwykł był tu przesiadywać aż do czasu, gdy doszło do zerwania się stosunków pomiędzy nimi... Czyżby teraz nadeszła chwila podobnego zerwania z rodzonym synem? Przez całe życie brzydził się, jak trucizną, wszelkiemi awanturami, unikał zwad, szedł spokojnie własną drogą i nie stawiał przeszkód innym. Tymczasem teraz — jak się zdawało — u samego kresu życia czekała go awantura cięższa i przykrzejsza od wszystkich, jakich uniknął dotychczas. Okrył przyłbicą swe wzruszenie i czekał na przemówienie syna.
— Tatusiu — rzekł Jon zwolna. — Fleur i ja mamy zamiar się pobrać.
— Ohoho! — pomyślał Jolyon, dysząc z trudnością.
— Wiem, że tobie i mamusi nie podoba się ten zamiar. Fleur powiada, że mamusia była zaręczona z jej ojcem, zanim tyś wziął mamusię za żonę. Ja, prawdę mówiąc, nie wiem, jak to tam było, w każdym razie to chyba bardzo dawne dzieje. Ja ją kocham, tatusiu, a ona powiada, że jest mi wzajemna.
Jolyon wydał z siebie dziwny głos, w którym śmiech jednoczył się z jękiem.
— Masz dopiero lat dziewiętnaście, Jonie, ja zaś liczę ich siedemdziesiąt dwa. Jakże możemy rozumieć się wzajemnie w tego rodzaju sprawach?... hę?
— Ty kochasz mamusię, tatku, więc musisz zdawać sobie sprawę z tego, co ja czuję. Prawda, że to nieładnie... pozwalać, by stare jakieś, przedawnione sprawy stawały wpoprzek naszemu szczęściu?
Postawiony niemal w obliczu ułożonego przez siebie wyznania, Jolyon postanowił wedle możności uniknąć tego środka działania. Złożył rękę na ramieniu chłopca.
— Słuchaj, Jonie! Mógłbym zbyć cię paroma słowami o tem, że oboje jesteście za młodzi, że sami nie wiecie dobrze, czego chcecie i t. p. — Ty jednak nie słuchałbyś nawet tego, a zresztą nie trafiałoby to w sedno sprawy... Młodość, niestety, leczy się sama. Z lekkiem sercem mówisz o „tych dawnych sprawach“, nie wiedząc nic zgoła (do czego się szczerze przyznajesz, co się właściwie zdarzyło. Otóż, czy dałem ci kiedy powód do tego, byś miał wątpić o mej miłości do ciebie lub nie ufać memu słowu? W innej, mniej kłopotliwej chwili możeby go ubawiła rozterka, wywołana jego słowami — porywczy uścisk chłopca, mający na celu rozpędzenie wszelkich ojcowskich powątpiewać co do punktów powyższych i malujący się na jego twarzy lęk co do dalszych wniosków, snujących się z tego zapewnienia; teraz jednakże mógł mu być jedynie wdzięczny za to uściśnienie.
— Dobrze, zatem możesz wierzyć temu, co ci mówię. Jeżeli nie zaniechasz tej miłostki, unieszczęśliwisz matkę do końca jej życia. Wierz mi, mój drogi, że przeszłość, jakąkolwiekby ona była, nie da się pogrzebać... nie da się naprawdę...
Jon zerwał się z poręczy fotelu.
— Ta dziewczyna — pomyślał Jon — staje mu przed oczyma... namiętna... piękna... urocza!...
— Nie mogę, ojcze... Jakże mogę to zrobić... dlatego tylko, że ty tak mówisz?... Doprawdy nie mogę!
— Jonie, gdybyś znał te dzieje, spełniłbyś bez wahania mą prośbę... i przyznałbyś mi rację. Czy nie możesz mi uwierzyć?
— Jakże potrafię powiedzieć ci, co myślę? Powiem ci, tatku, że kocham ją ponad wszystko w tym świecie.
Jolyonowi twarz drgnęła i z boleścią wycedził słowa:
— Czy więcej, niż matkę swoją, Jonie?
Z twarzy chłopca i jego zaciśniętych pięści Jolyon domyślił się, jakie naprężenie i jaka walka uczuć wywiązały się w tem młodocianem sercu.
— Nie wiem — wybuchnął wkońcu Jon — nie wiem! Ale zrzec się Fleur dla niczego... dla jakiejś przyczyny, której pojąć nie mogę... dla czegoś, do czego doprawdy ani w połowie nie przywiązuję uwagi... to mnie... to mnie każę...
—... uważać nas za niesprawiedliwych... nieuprawnionych, by stawiać zapory... tak!... ale to lepsze niż przewlekanie nadal tej sytuacji...
— Nie mogę. Fleur mnie kocha i ja ją kocham. Chciałeś, żebym ci wierzył, a czemu ty mnie, tatku, nie wierzysz? My nie chcemy wiedzieć o niczem... nie chcemy, by to czyniło jakąś różnicę. Sprawi to tylko, że będziemy jeszcze więcej kochali ciebie i matkę.
Jolyon wsadził rękę do kieszeni napierśnej, ale wyjął ją zpowrotem pustą i siedział, przywierając język do zębów.
— Pomyśl, Jonie, czem była dla ciebie matka! Ona prócz ciebie nie ma już nikogo... ja już długo nie pożyje.
— Czemu nie? To nieładnie tak... Czemu nie?
— Dlatego — odrzekł Jolyon niemal chłodnie — że doktorzy powiedzieli mi, iż nie pożyję... i kwita.
— Och, tatusiu! — krzyknął Jon i wybuchnął łzami.
Ten wybuch płaczu u chłopca, który od dziesiątego roku życia nigdy nie okazywał się płaksą, wzruszył Jolyona ogromnie. Zrozumiał w całej pełni, jak strasznie tkliwem było serce chłopca, jak bardzo będzie on cierpiał w tym względzie i wogóle w swem życiu. I wyciągnął rękę bezradnie — nie życząc sobie, wprost nie śmiejąc powstać.
— Mój drogi — ozwał się — daj spokój... bo i ja się rozbeczę za twoim przykładem!
Jon stłumił łkanie i stał spokojnie z twarzą odwróconą.
— I cóż teraz? — pomyślał Jołyon. — Cóż mu jeszcze powiem, by go wzruszyć?
I ozwał się głośno:
— Ale powiem ci jeszcze nawiasem, nie mów nic o tem wszystkiem matce. Ona i tak dość ma strachu o ciebie. Zdaję sobie sprawę z tego, jak się teraz czujesz... ale, Jonie, ty znasz matkę i mnie natyle, by upewnić się, że nie chcemy dla błahej przyczyny niszczyć twego szczęścia... co więcej, drogi mój chłopcze, nam na niczem nie zależy, jak tylko na twojem szczęściu... to jest, mnie chodzi o szczęście twoje i matki, jej zaś o ciebie chodzi przedewszystkiem. A teraz właśnie toczy się gra o przyszłość was obojga.
Jon odwrócił się. Twarz miał śmiertelnie bladą, oczy jego zdały się płonąć kędyś w głębi czaszki.
— I cóż to jest takiego? Cóż to jest doprawdy? Proszę nie zostawiać mnie w tej nieświadomości!
Jolyon, widząc się pobitym, znów wetknął rękę w kieszeń na piersi i siedział tak przez całą minutę, przymknąwszy oczy i dysząc ciężko.
— Miałem już wpierw parę długich chwil do namysłu... parę gorzkich momentów... ale oto nadszedł moment najgorszy!
Poczem wyciągnął z kieszeni rękę wraz z listem i rzekł z dziwnem jakiemś znużeniem:
— Wiesz, Jonie, gdybyś dziś nie przyjechał, to zamierzeniem mojem było przesłać ci to. Chciałem cię oszczędzić... oszczędzić matki i siebie samego... ale widzę, że to na nic się nie zda. Przeczytaj to, a ja może sobie pójdę do ogrodu.
I ruszył się, by powstać.
Jon, wziąwszy list, ozwał się pośpiesznie:
— Nie, ja pójdę!
I wyszedł w tejże chwili. Jolyon opadł znów w głąb fotelu. Wielka mucha zaczęła z brzękiem latać dokoła niego jakby z wściekłością. Brzęk ten był mu jakby czemś swojskiem, przerywa1: pustkę ciszy... Dokądże to poszedł chłopak, by czytać list? Ten okropny list... tę okropną historję! Sprawa cała tak okrutna... i dla niej... i dla Soamesa... dla tych dwojga dzieci... dla niego samego wreszcie!... Serce w nim dudniło, przejmując go bólem. Życie... jego miłości... jego trud... jego piękno... jego dolegliwości... i jego kres!... duży okres czasu... i ładny okres czasu, pomimo wszystko... aż wkońcu żałuje człowiek, że wogóle się urodził... Życie... wyniszcza człowieka, jednakże nie napawa go tęsknotą do śmierci... w tem właśnie całe zło! Błąd w tem, że się ma serce!
Znów nadleciała z brzękiem błękitna mucha — wnosząc do pokoju cały skwar i gwar i zapach lata — tak, nawet zapach — dojrzałych owoców, wyschłych traw, soczystych krzewów — mleczną woń krów. I oto kędyś tam wśród tych zapachów Jon czyta ów list, odwracając i mnąc jego stronice w niepokoju i trwodze — — i rozdzierając nad nim serce! Myśl ta ukłuła Jolyona dotkliwie. Jon był chłopięciem tak czułego serca, rozserdecznionem aż do szpiku kości, a przytem tak skrupulatnem!... Postąpiono z nim tak nieładnie, tak okropnie nieładnie! Jolyon przypomniał sobie, jak raz odezwała się doń Irena: „Nie było jeszcze na świecie dziecka tak kochającego i kochanego jak Jon.“ Biedny, mały Jon! Te kilka godzin letniego popołudnia rozbiją w pył jego świat cały! Młodzi ludzie zwykli brać wszystko tak poważnie i nieustępliwie!
Poruszony i dręczony wizją młodości, która rzecz każdą bierze tak poważnie, Jolyon wstał z fotelu i podszedł do okna. Chłopca nie było nigdzie widać. Jolyon wyszedł przed dom. Jeżeli można było w tej chwili dopomóc chłopcu, należało to uczynić! Minął zaporę krzaków, zajrzał do ogrodu — ani śladu Jona! Nie było go i tam, gdzie brzoskwinie i morele zaczynały nabrzmiewać i nabierać kolorów. Ominął ciemne kliny cyprysów i wszedł na łąkę. Gdzież to udał się ten chłopak? Może pobiegł w chaszcze — kędy zwykł był niegdyś urządzać łowy?... Jolyon ruszył dalej, wpoprzek pokosów siana, które miano w poniedziałek ustawiać w stogi, a nazajutrz potem zwozić — o ileby dopisała pogoda. Łąkę tę często przecinali razem, trzymając się za ręce... gdy Jon był jeszcze małem chłopięciem. A bodajże to!... Złoty wiek przeminął podówczas, gdy miało się lat dziesięć!
Tak rozmyślając, Jolyon doszedł do stawu, nad którego jasną czerwonawą powierzchnią tańczyły muchy i komary — — i wszedł w chaszcze. Było tam chłodno, pachnęło modrzewiem. I tu także nie było Jona!
Zawołał. Nie było odpowiedzi! Usiadł na kłodzie drzewnej, zdenerwowany, zaniepokojony, zapominając o własnych swych fizycznych dolegliwościach. Czuł, że źle postąpił, pozwalając chłopcu oddalić się z listem; powinien był od pierwszej chwili nie spuszczać go z oka! Przejęty wielką trwogą, powstał z miejsca, by puścić się w dalsze poszukiwania. Koło zabudowań gospodarskich zawołał znowu i zajrzał do ciemnej obory. W chłodzie, wśród zapachu wanilji i amoniaku, zdała od much dokuczliwych, trzy aldemeyskie krowy spokojnie żuły zjedzoną strawę; po niedawnym udoju oczekiwały wieczora, kiedy miano je znów wypuścić na dolny ugór. Jedna z nich odwróciła ociężałą głowę, błyskając dużem okiem; Jolyon dostrzegł ślinę wyciekającą z szarego pyska bydlęcia. W nerwowem rozdrażnieniu dostrzegał wszystko z namiętną wyrazistością — — wszystko to w swoim czasie uwielbiał i starał się malować — jako dziwo światłocienia i barwy. Nic dziwnego, że legenda umieściła Chrystusa w żłobie — czyż można sobie wyobrazić większą uległość i przywiązanie, jak w oczach i księżycowo-białych rogach krowy przeżuwającej strawę pośród ciemnego półmroku?
Zawołał znowu. Ani słowa odpowiedzi! Przebiegł znów zpowrotem chaszcze, minął staw, wdarł się na wzgórze. Przyszło mu na myśl, że byłby to zaiste dziwny zbieg okoliczności, gdyby Jon zakosztował smaku swego odkrycia właśnie koło tego lasku, gdzie matka jego i Bosinney niegdyś wyznali sobie nagle swą miłość... i tam, gdzie on sam w ów poranek niedzielny, gdy wrócił z Paryża, uświadomił sobie — siedząc na tej właśnie kłodzie — że Irena stała mu się wszystkiem w świecie. Byłby to zaiste trafny postępek Ironji, gdyby właśnie w tem miejscu zdarła zasłonę z oczu syna Ireny! Jednakże jego tu nie było! Gdzież on mógł się udać? Trzeba odnaleźć nieboraka!
Blask słoneczny, który nadpłynął w tej chwili, ostrzej uwydatnił jego rozigranym zmysłom całą piękność popołudnia, wysokich drzew i wydłużających się cieni, sinawych i białych obłoków, zapach siana i gruchanie turkawek — — oraz smukłe, gibkie kształty kwiatów. Jolyon doszedł do ogrodu róż — a piękno róż, w tem nagłem słonecznem oświetleniu wydało mu się zaziemskiem. „Powstań, Hiszpanie!“ Dziwne dwa słowa!... Przy tym krzaku czerwonych róż ona wpierw stała... stała, czytając, aż doszła do decyzji, że Jon winien wiedzieć o wszystkiem! I oto już on wie o wszystkiem! Czyżby jej decyzja była mylną?
Schylił się i uszczknął kwiat jeden. Kwietne płatki otarły się o jego nozdrza i drżące wargi... Nie było rzeczy tak miękkiej, jak aksamit płatków różanych... jedynie... tylko jedna szyja... jej... Ireny!...
Poszedł naprzełaj przez murawę, w górę zbocza w stronę dębu. Lśnił jeno czubek drzewa, gdyż nagły blask słoneczny zniknął poza domem; poniżej ścielił się gęsty cień, pełen błogiego chłodu... bo Jolyon był zgrzany niezmiernie. Zatrzymał się na chwilę, chwyciwszy się ręką za sznur huśtawki... Jolly... Holly... Jon!... Jakże stara huśtawka! I nagle uczuł, że jest strasznie... śmiertelnie chory...
— No... za bardzo się forsowałem! — pomyślał. — Za bardzo... na Jowisza!
Chwiejnym krokiem doszedł do tarasu, wygramolił się na schody i zatoczył się pod ścianę domu. Oparł się o nią, dysząc, z twarzą ukrytą w witkach wiciokrzewu, o który oni oboje tak dbali, by im osładzał nadpływające do mieszkania powietrze. Woń ta zmieszała się z uczuciem okropnego bólu:
— Moja ukochana! — myślał. — Mój chłopiec!
Z ogromnym wysiłkiem przedostał się przez szklane drzwi do swego pokoju i opadł w fotel starego Jolyona. Leżał tam notatnik, a przy nim ołówek. Jolyon pochwycił go, nakreślił jakieś słowo na otwartej stronicy... Ręka mu się osunęła bezwładnie... A więc to tak miało być... tak?...
Potem był jakiś wielki ból, co aż skręcał... i wielka ciemność...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.