Przebudzenie. Do wynajęcia/Część II/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI
TYMOTEUSZ PROROKUJE

W dniu odwołanego rendez-voas w Galerji Narodowej wypadła druga rocznica zmartwychwstania tego, co jest Anglji chlubą i sławą — krótko mówiąc: cylindra. Uroczystość na Lord’s Ground, którą wojna spędziła z pola, teraz znów podniosła flagi jasne i ciemnobłękitne, okazując każdą niemal cechę ubiegłej przeszłości. Tutaj, w przerwach obiadowych, widać było wszelkie gatunki kapeluszów damskich i jeden gatunek kapeluszów męskich, osłaniających najróżnorodniejsze typy twarzy, zbratane z „klasami wyższemi“. Pilny obserwator z rodu Porsytów pewnoby wyróżnił na wolnych lub niezajętych miejscach pewną liczbę płaskich kapeluszów, te jednakże rzadko ukazywały się na murawie; stara szkoła — albo szkoły — mogła jeszcze lubować się tem, że proletarjat dotąd nie pomyślał o płaceniu wymaganej półkorony.
Pomiędzy wieloma Forsytami, przybywającymi się na Lord’s Ground bądź osobiście, bądź przez pełnomocników, znalazł się i Soames z żoną i córką. Nie był w żadnej ze szkół, ani w Eton, ani w Harrow, nie zajmował się grą w cricketa; chciał tylko pokazać suknię Fleur i nosić swój cylinder — paradować w nim znowu spokojnie i dosyta pomiędzy równymi sobie. Szedł spokojnie, wiodąc Fleur między sobą i Anetką. Z temi dwiema, o ile mógł zauważyć, nie mogła się mierzyć żadna z obecnych tu kobiet. Umiały chodzić i trzymać się postawnie; w ich urodzie była jędrność i proporcjaach, te nowoczesne kobiety nie mają ani postawy, ani piersi, ani niczego!... Nagle przypomniał sobie, z jaką to upojną dumą chodził przy boku Ireny w pierwszych latach swego pierwszego małżeństwa... jak jadali śniadanie w czworokonnym powozie, na którego nabycie matka Soamesa namówiła ojca, bo uchodziło to wtedy za „szykowne“... i jak Montague Dartie stale przebierał miarkę w piciu. Przypuszczał, że ludzie jeszcze piją dużo, jednakże nie było już tego rozmachu w piciu, jaki był dawniej. Przypomniał sobie Jerzego Forsyte’a — którego bracia, Roger i Eustachy, byli w Harrow i Eton — jak zasiadał na koźle karety wymachując jasnoniebieską flagą w jednej ręce, a ciemnoniebieską w drugiej i krzyczał: „Etroow-Harrton!“ akurat wtedy, gdy wszyscy już pocichli (zawsze błazen był z niego!)... Hm! dawne czasy... Irena w szarej jedwabnej sukni, haftowanej najbledszą zieloną barwą... Spojrzał boczkiem na twarz Fleur. Taka bezbarwna... bez blasku... bez ożywienia! To ta miłostka tak się na niej odbiła... hm, zła sprawa!... Spojrzał dalej na swą żonę; była trochę bardziej podmalowana niż zwykle, trochę skrzywiona szyderczo... choć, o ile miarkował, nie miała z czego podrwiwać. Brak Profonda przyjmowała z dziwnym jakimś spokojem... a może to było tylko udawanie?
Przeszedłszy się przed pawilonem, szukali stolika Winifredy w namiocie Bedouin Club’u. Klub ten został założony w celach podróżniczych przez jakiegoś jegomościa o starem szkockiem nazwisku, którego ojciec nieco dziwnym trafem zwał się Lewi. Winifreda zapisała się tu nie dlatego, jakoby sama podróżowała, lecz ponieważ instynkt mówił jej, że klub tej nazwy i pod egidą takiego założyciela powinien zajść daleko: jeżeli więc ktoś nie zapisze się doń odrazu, nie będzie miał potem sposobności tego uczynić. Namiot klubowy z tekstem koranu na tle pomarańczowem oraz z małym zielonym wielbłądem wyhaftowanym u wnijścia, był na całem polu największą osobliwością. Opodal zastali Jacka Cardigana w ciemno-niebieskiej przepasce, podbijającego piłkę laską bambusową celem wskazania, jak należy ją trafiać. Wprowadził przybyłych do środka. W kącie zajętym przez Winifredę zgromadzili się: Imogena, Benedykt z młodą małżonką, Val Dartie bez małżonki, Maud z mężem; gdy Soames usiadł wraz z żoną i córką, pozostało jeszcze je Ino miejsce niezajęte.
— Oczekuję Prospera — ozwała się Winifreda — ale on tak jest zajęty swym jachtem.
Soames rzucił ukradkowe spojrzenie. Twarz żony ani drgnęła! Widać było, że nie wiedziała, czy „ten drab“ przyjdzie czy nie. Nie uszło też jego baczności, że i Fleur przyglądała się matce. Jeżeli Anetka nie liczyła się z jego uczuciami, mogła przynajmniej zważać na uczucia Fleur!...
Rozmowa, wielce różnorodna i dorywcza, była wkońcu synkopowana przez Jacka Cardigana, rozprawiającego o mid-off’ie.[1] Wyliczał wszystkich „wielkich mid-off’ów“ od najdawniejszych czasów, jakgdyby byli oni stanowczym elementem rasowym w składzie narodowości brytyjskiej. Soames uporał się właśnie z potężnym homarem i wziął się do pasztetu z gołębi, gdy wtem posłyszał słowa:
— Spóźniłem się o małą troszkę, pani Dartie — i spostrzegł, że nie było już miejsc pustych przy stole. „Ten drab“ siedział między Anetką a Imogeną. Soames nie przerywał jedzenia, od czasu do czasu rzucając jakieś słowo Maud albo Winifredzie. Wokoło rozbrzmiewała głośna gawęda, wśród której wyróżnić można było słowa Profonda;
— Myślę, że pani się myli, pani Forsyde... Ja... ja się założę, że panna Forsyde zgadza się ze mną.
— W czem? — wybiegł z za stołu wyraźny głos Fleur.
— Mówię, że młode dziewczęta są takie same, jakie były zawsze... jest tylko bardzo mała różnica.
— To pan aż tyle wie o nich?
Ta cięta odpowiedź obiła się o uszy wszystkich, a Soames poruszył się niespokojnie na swem zielonem krześle.
— No, ja nie wiem... myślę, że oni zavzsze pragną swych małych celów, i myślę, że je zawsze osiągają.
— Doprawdy!
— Ależ, Prosperze! — wtrąciła się Winifreda — weź pan pod uwagę panny na ulicach... panny, które pracowały dla wojny, te drobne podlotki sklepowe... ich maniery teraz doprawdy uderzają w oczy.
Przy słowie „uderzają“ Jack Cardigan zaniechał swych wywodów. Wśród powszechnego milczenia Profond mówił dalej:
— Dawniej było to wewnątrz, dziś na wierzchu... ot i wszystko.
— Ale ich zasady moralne! — zawołała Imogena.
— Równie moralne, jak były dawniej, tylko lepiej dostosowują się do okoliczności!
Powiedzenie to, zawierające ukrytą treść cyniczną wywołało lekki śmiech Imogeny, szerokie otwarcie ust Jacka Cardigana i skrzyp krzesła Soamesa. Winifreda ozwała się:
— Zbyt czarno to osądzasz, panie Prosperze.
— A co pani powie, pani Forsyde? Czy pani nie sądzi, że natura ludzka zawsze jest jednaka?
Soames stłumił w sobie nagłą chęć, by wstać z miejsca i kopnąć tego draba.
Posłyszał odpowiedź żony:
— Natura ludzka w Anglji nie jest taka sama jak gdzieindziej w świecie.
— Aha! zaczęły się jej przeklęte drwinki!
— No tak, ja niebardzo jeszcze znam ten kraj...
— Dzięki Bogu! — pomyślał Soames. — ... Jednakże powiedziałbym, że wszędzie tu gotowało się pod pokrywką. My wszyscy pragniemy przyjemności... i zawsześmy jej pragnęli.
A bodajby tego łotra! Jego cynizm był... był obrażający!
Po śniadaniu podzielono się na pary i rozpoczęła się przechadzka dobrze robiąca na trawienie. Zbyt dumny, by obserwować żonę, Soames wiedział jednak, że poszła włóczyć się z „tym drabem“. Fleur poszła z Valem; wybrała go pewnie dlatego, że pozostawał w bliższej zażyłości z owym chłopakiem. Soames za towarzyszkę miał Winifredę. Przez parę minut szli, nieco zdyszani i ociężali po jedzeniu, wśród jasnej, wirującej fali, aż wkońcu Winifreda westchnęła:
— O gdyby się tak cofnąć o lat czterdzieści, mój stary!
Przed oczyma jej duszy przewijał się długi, niekończący się orszak jej własnych sukien zabawowych, opłaconych z pieniędzy jej ojca, celem uchronienia się od powracającego chronicznie kryzysu.
— Było to. koniec końców, bardzo zajmujące. Czasami nawet pragnę, żeby Monty powrócił. Co ty myślisz o dzisiejszych ludziach, Soamesie?
— Śmieszny brak stylu. Jego zanik rozpoczął się z nastaniem rowerów i samochodów... wojna dokonała reszty.
— Ciekawam co nadejdzie jeszcze? — ozwała się Winifreda, głosem sennym od wspomnień pasztetu z gołąbków. — Nie dałabym głowy, czy jeszcze nie powrócą krynoliny i koki. Przypatrz się tej sukni!
Soames potrząsnął głową.
— Są pieniądze, ale niema wiary w rzecz żadną. Nie odkładamy niczego na przyszłość. Ci najmłodsi... u nich tylko: życie krótkie, więc weselmy się!
— Ależ to kapelusz! — ozwała się Winifreda. — Sama nie wiem... gdy się pomyśli o ludziach pozabijanych i t. d. na wojnie, to doprawdy to wszystko jest trochę dziwne. Niema kraju... Prosper powiada, że prócz Ameryki wszystko zbankrutowało... a przecież Amerykanie zawsze od nas brali wzór ubierania się.
— Czy ten drab — rzekł naraz Soames — naprawdę wyjeżdża na morza południowe?
— O, tego, gdzie jedzie Prosper, napewno nikt nie odgadnie!
— On, za pozwoleniem, jest właśnie znakiem czasu — burknął Soames.
Winifreda schwyciła go mocniej za ramię.
— Nie odwracaj głowy — rzekła cichym głosem — ale popatrz w prawo... ku pierwszemu rzędowi trybuny.
Soames powiódł oczyma, ile tylko mógł, we wskazanym kierunku. Jakiś mężczyzna w szarym cylindrze, o siwej brodzie, chudych, wyżółkłych i pomarszczonych policzkach i pewnej wytworności postawy, siedział tam obok kobiety w zielonym kostjumie, której ciemne oczy w niego właśnie były utkwione. Soames czemprędzej zniżył wzrok aż ku swym stopom. Jakże śmiesznie posuwały się jego nogi, jedna za drugą! Głos Winifredy szepnął mu w ucho:
— Jolyon wygląda mamie, ale ma zawsze styl. Ona, prócz włosów, nie zmieniła się wcale.
— Czemu opowiedziałaś Fleur o całej tej sprawie?
— Nie mówiłam. Ona sama to wymyszkowała. Ona zawsze dowie się tego, na co zagnie parol.
— No, i jest cały galimatjas. Ona się zadurzyła w tym chłopaku.
— Oj, mała niecnota! — mruknęła Winifreda. — Ona próbowała i mnie do tego wciągnąć. Cóż mam zrobić wobec tego, Soamesie?
— Kierować się biegiem wypadków.
Milcząc posuwali się naprzód, między niemal zwartą ciżbę.
— Doprawdy! — ozwała się nagle Winifreda — to wygląda niemal na zrządzenie losu!... tylko że to takie staromodne! Patrz! oto Jerzy i Eustachy!
W tejże chwili stanęła przed niemi sążnista postać Jerzego.
— Hallo, Soamesie! — ozwał się Jerzy. — W tej chwili spotkałem Profonda z twoją żoną. Dogonisz ich, gdy przyśpieszysz kroku. Czy chodziłeś odwiedzić starego Tymoteusza?
Soames skinął głową; za chwilę rozłączyły ich dwie potężne fale tłumu.
— Zawsze lubiłam Jerzego — rzekła Winifreda. — On taki zabawny!
— Ja nigdy go nie lubiłem — odrzekł Soames. — Gdzie twoje krzesło? Ja pójdę na swoje miejsce. Fłeur pewno jest tam ztyłu.
Odprowadziwszy Winifredę do jej krzesła, Soames odnalazł swoje, widząc woddali biegające małe, białe postacie, słysząc trzask przyborów krykietowych, nawoływania i odzewy. Fleur i Anetki nie było ani śladu! Od tych dzisiejszych kobiet niczego nie można było wyczekiwać! Miały prawo głosowania, były „emancypowane“!... A więc Winifreda chciałaby się cofnąć i przeżyć znów całą tę historję z Dartie’m? Odzyskać przeszłość... siedzieć tu tak, jak siedziało się w r. 1883 i 1884-ym, zanim przekonał się, że jego pożycie z Ireną zostało zmarnowane i udaremnione, zanim jej zawziętość rozjarzyła się do tego stopnia, że pomimo najlepszych chęci nie mógł patrzeć na to przez palce. Widok jej z „tym człowiekiem“ wskrzesił w duszy Soamesa wszystkie wspomnienia. Nawet teraz nie mógł zrozumieć, czemu okazała się tak mało praktyczną. Mogła kochać innych mężczyzn — miała to już w sobie!... jemu tylko jednemu, którego powinna była kochać, odmówiła serca... Gdy oglądał się myślą wstecz, wydawało mu się — jakimś fantastycznym sposobem — że całe to nowomodne rozluźnienie węzłów małżeństwa (chociaż formy tegoż i prawa były te same co wtedy, gdy brał z nią ślub) wyszło właśnie z dokonanej przez nią rewolty; zdawało mu się — w rojeniach wyobraźni — że to ona rozpoczęła to wszystko i że dzięki niej wszelkie uczciwe posiadanie czegokolwiek wygasło wkońcu lub było w stanie dogasania. Wszystko poszło od niej! A teraz... ładna sytuacja! Ogniska domowe! Jakoż mogą one istnieć bez wzajemnej przynależności? Prawda, że i on sam nie posiadał nigdy prawdziwego ogniska domowego!... ale byłoż to jego winą?... Czynił przecie co było w jego mocy. A nagrodą za to... było tych dwoje siedzących razem na trybunie... i ta sprawa z Fleur!
Znużony samotnością, pomyślał:
— Nie będę już czekał dłużej! Niech sobie one same szukają drogi do hotelu... jeżeli mają zamiar tam wracać!
I przywoławszy dorożkę z poza obrębu placu, wydał zlecenie:
— Proszę mnie zawieźć na Bayswater Road!
Stare ciotki nigdy go nie zawiodły. Dla nich był zawsze mile widzianym gościem. Chociaż one już stamtąd odeszły, jednakże był tam jeszcze Tymoteusz!
W otwartych drzwiach sieni stała Smitherka.
— Pan Soames! Ja właśnie wyszłam trochę odetchnąć. Kucharka tak się ucieszy!
— Jak się miewa pan Tymoteusz?
— Jakiś nieswój ostatniemi czasy, panie szanowny; gadał, gadał bardzo wiele. Akurat dziś rano powiada: „Mój brat Jakób już się starzeje.“ Jego myśl gdziesik błądzi, panie Soamesie, a potem to on o nich opowiada... niepokoi się o ich fundusze. Jednego dnia powiada: „Mój brat Jolyon nie patrzy na konsole“... i w tem cały jakby się zatopił. Proszę wejść, panie Soamesie, proszę wejść!
— Dobrze — mruknął Soames. — Na parę minut.
— Nie — mruknęła Smither w sieni, gdzie powietrze miało wyjątkową świeżość — nie byliśmy bardzo z niego zadowoleni przez cały ten tydzień. Dawniej ciastka zostawiał sobie na koniec obiadu, teraz zaś, od poniedziałku, zaczął je zajadać na samym początku. Jeżeli pan kiedy obserwował psa spożywającego swój posiłek, panie Soamesie, to on zawdy naprzód zjada danie mięsne. Zawsześmy to uważały za dobry znak, że pan Tymoteusz w swoim wieku zostawia deser na sam koniec, jednakże teraz wydaje się, jakoby stracił panowanie nad sobą... to też nic dziwnego, że na resztę jadła ani nie spojrzy. Doktór nic sobie z tego nie robi, ale — tu Smither potrząsnęła głową — on jakoby myśli, że powinien zjeść toto nasampierw, bo mu później nie dadzą. I to i jego gadanie bardzo nas niepokoi.
— Czy powiedział może coś ważnego?
— Niemiło mi to mówić, panie Soamesie, ale on coś tam sobie wymiarkował przeciwko testamentowi. Stał się bardzo zgryźliwy i zrzędny... a po tylokrotnem... codziennem... wyciąganiu testamentu przez lata całe wygląda to trochę zabawnie. Jednego dnia powiada: „Oni chcą mych pieniędzy!“ Ukłuło mnie to, gdyż, jakem to mu powiedziała, jestem pewna, że nikt nie jest chciwy na jego pieniądze. I aż przykro słuchać, że on w tym wieku myśli jeszcze o pieniądzach. Zdobyłam się na odwagę. „Wie pan, panie Tymoteuszu,“ powiadam, „moja kochana pani“ (to jest panna Anna Forsyte, która mnie wzięła do służby, panie Soamesie), „ta, to nigdy nie myślała o pieniądzach“ (powiadam), „to było w jej charakterze.“ On popatrzył na mnie w sposób niewypowiedzianie śmieszny i odpowiedział oschle: »Nikt nie potrzebuje mego charakteru.“ Pomyśleć sobie, ze on wygaduje takie rzeczy! Czasami jednak mówi zgoła sądnie i trzeźwo!
Soames, który dotąd wpatrywał się w stary oleodruk obok wieszaka na kapelusze, myśląc: „To teraz poszło w cenę!“ — mruknął:
— Chcę iść na górę i odwiedzić go, moja Smither.
— Kucharka jest przy nim — odpowiedziała Smither z ponad swego gorsetu — będzie bardzo rada pana widzieć.
Soames zaczął wchodzić powoli na górę, myśląc:
— Nie chciałbym dożyć tego wieku.
Na drugiem piętrze zatrzymał się i zastukał do drzwi. Były otwarte i z poza nich widać było okrągłą zażyłą twarz kobiety mniej więcej sześćdziesięcioletniej.
— Pan Soames! — ozwała się kobieta. — A jakże! Pan Soames!
Soames skinął głową:
— Bardzo mi miło cię widzieć! — i wszedł do pokoju.
Tymoteusz siedział na łóżku, podparty poduszką. Ręce miał splecione na piersi, a oczy utkwione w sufit, gdzie widać było muchę, stojącą do góry nogami. Soames stanął u nóg łóżka, wpatrując się w niego.
— Stryju Tymoteuszu — odezwał się, podnosząc głos — stryju Tymoteuszu!
Tymoteusz oderwał wzrok swój od muchy i przeniósł go na gościa. Soames widział, jak zbielały język starca posuwał się po ciemnawych wargach.
— Stryju Tymoteuszu — odezwał się powtórnie — czy mogę być ci w czem pomocny? A może chciałbyś mi coś powiedzieć?
— Hę? — chrząknął Tymoteusz.
— Przyszedłem, by cię doglądnąć... zobaczyć, jak się tu miewasz i czy wszystko w porządku.
Tymoteusz kiwnął głową. Widać było, że starał się oswoić ze zjawiskiem, stojącem przed nim w tej chwili.
— Czy masz jakieś życzenia?
— Nie — odpowiedział Tymoteusz.
— Jestem Soames... wiesz przecie... twój bratanek Soames Forsyte... syn twojego brata, Jakóba.
Tymoteusz kiwnął głową.
— Radbym ci czemś usłużyć lub dopomóc.
Tymoteusz dał mu znak ręką. Soames podszedł bliżej ku niemu.
— Ty... ozwał się Tymoteusz głosem, który zdawał się mieć wygasłe już brzmienie — ty... powiedz im wszystkim... powiedz im wszystkim — tu postukał palcem po ramieniu Soamesa — żeby się trzymali... żeby się trzymali... konsole idą wgórę!
I kiwnął głową trzykrotnie.
— Doskonale! — odpowiedział Soames. — Powiem im to.
— Tak! — rzekł Soames i zapatrzywszy się znów w sufit, dodał: — O, ta mucha!
Tknięty dziwnem uczuciem, Soames spojrzał na dobroduszną, tłustawą twarz kucharki, całą pomarszczoną od ustawicznego stania przy kuchennym piecu.
— To jemu daje setne przyjemności, panie łaskawy! — objaśniła kucharka.
Tymoteusz zaczął coś mruczeć, ale mówił najwyraźniej sam do siebie, to też Soames wyszedł wraz z kucharką.
— Chciałabym panu zrobić krem goździkowy, jak za dawnych czasów, panie Soamesie; pan tak lubił ten przysmak. Dowidzenia łaskawemu panu; to naprawdę była przyjemność.
— Troszcz się o niego; on już naprawdę bardzo stary.
I potrząsnąwszy jej zgarbioną dłonią, zszedł nadół. Smither jeszcze przewietrzała się w sieni.
— Co pan myśli o nim, panie Soamesie?
— Hm! — mruknął Soames. — On stracił zmysł czucia.
— Tak — odrzekła Smither — bałam się, że pan to sobie pomyśli, przyszedłszy wprost ze świata i widząc go takim.
— Smither — ozwał się Soames — my wszyscy jesteśmy twoimi dłużnikami.
— Och, nie, panie Soamesie, proszę tak nie mówić! To przecie przyjemność! On jest człowiekiem tak niezwykłym...
— No, dowidzenia! — rzekł Soames, wsiadając do taksówki.
Dotarłszy do hotelu na Knightbridge, wszedł do salonu ich kwatery i zadzwonił, żeby mu przyniesiono podwieczorek. Anetki ani Fleur nie było. Znów go nawiedziło poczucie samotności. Ach, te hotele! Jakież to dziś olbrzymie, potworne landary! Pamiętał czasy, gdy nie było nic większego nad Longa lub Browna, Morley’a lub Tavistock’a... Hotele i kluby — kluby i hotele! Dziś niema im końca! I Soames, który niedawno na zabawie przyglądał się cudowi tradycji i ciągłości, zapadł w dumania o zmianach, jakie dokonały się w tym Londynie, w którym przyszedł na świat przed sześćdziesięcioma pięcioma laty. Czy konsole pójdą w górę, czy nie, w każdym razie Londyn stał się okropną posiadłością! Drugiej takiej nie było w całym świecie, z wyjątkiem chyba Nowego Jorku! W gazetach dzisiejszych było istne kłębowisko histerji, ale kto, jak Soames, mógł pamiętać Londyn z przed lat sześćdziesięciu i mógł mu się teraz przyjrzeć ponownie, uświadamiał sobie płodność i elastyczność bogactwa. Trzeba było tylko mieć głowę na karku i iść ku temu bogactwu wytrwale. Ba! przecież pamiętał jeszcze kocie łby na bruku i przegniłą słomę na dnie dorożek! A stary Tymoteusz... ileżby ten człowiek mógł naopowiadać, gdyby jeszcze zachował świeżość pamięci! Rzeczy różne mogły się przeinaczać, ludzie przechodzili i kładli się w grobie, lecz oto wciąż był Londyn i Tamiza, dalej zaś imperjum brytyjskie i krańce świata. „Konsole idą w górę.“ Nie byłoby to dlań najmniejszą niespodzianką! Był z tego rodzaju ludzi, co obliczał wszystko... I co tylko było buldogowatości w Soamesie, wszystko to na chwilę wyjrzało z jego siwych oczu, póki uwagi jego nie zwrócił oleodruk jakiegoś obrazu z czasów wiktorjańskich. Hotel zakupił trzy tuziny tego śmiecia! Stare oleodruki ze scenami myśliwskiemi lub „postępkami hulaków“, znajdujące się po starych gospodach, warte były widzenia — ale to sentymentalne tałałajstwo... no, wiktorjanizm przeminął! „Powiedz im, żeby się trzymali!“ powiedział stary Soames. Ale czegóż mieli się trzymać w tym nowoczesnym bałaganie „zasad demokratycznych?“ Ba, nawet prywatna własność była zagrożona! Na myśl, że prywatna własność mogłaby zaginąć, Soames odsunął od siebie filiżankę z herbatą i podszedł do okna. Ależ to wybryk niezgodny z naturą, by ten tłum, snujący się po ulicy, miał zagarnąć na własność kwiaty, drzewa i wody Hyde Parku! Nie, nie! Prywatnej własność? podlegało wszystko, co było godne posiadania. Świat postradał nieco swego zdrowego rozsądku, jak psy czasami podczas pełni księżyca, tracą zdrowy zmysł i wychodzą na nocne łowy; jednakże świat, jak pies, wiedział, gdzie był chleb, nasmarowany masłem, i ciepłe legowisko i niewątpliwie powróci do jednego ogniska, jakie posiadać warto, t. j. do własności prywatnej. Świat przeżywał chwilowo drugi okres dzieciństwa, jak stary Tymoteusz — zaczął zjadać nasamprzód smakołyki!
Posłyszał za sobą jakiś głos i zobaczył, że weszła zona wraz z córką.
— Nareszcie wróciłyście! — odezwał się.
Fleur nie odpowiadała. Stała przez chwilę, przyglądając się jemu i swej matce, poczem przeszła do swej sypialni. Anetka nalała sobie sama szklankę herbaty.
— Wyjeżdżam do Paryża, do mej matki, Soamesie.
— Och, do matki?
— Tak.
— Na jak długo?
— Nie wiem.
— A kiedy wyjeżdżasz?
— W poniedziałek.
Czyż ona naprawdę wyjeżdżała do matki? Rzecz dziwna, jak było mu to obojętne! I dziwna, jak ona zdawała sobie sprawę, że ta jego obojętność będzie trwała poty, póki nie dojdzie do skandalu. I naraz pomiędzy nią a samym sobą ujrzał wyraźnie twarz widzianą tegoż popołudnia — twarz Ireny!
— Czy potrzeba ci będzie pieniędzy?
— Dziękuję; mam dosyć.
— Doskonale. Daj nam znać, kiedy powracasz.
Anetka upuściła ciastko, trzymane w palcach, i spojrzawszy przez przyczernione rzęsy, spytała:
— Czy mam dać maman jakie polecenie?
— Wyrazy szacunku ode mnie.
Anetka wyciągnęła się, podparłszy się w boki rękoma i powiedziała po francusku:
— Jakież to szczęście, żeś ty mnie nigdy nie kochał, Soamesie!
Powstawszy, wyszła z pokoju. Soames rad był, że powiedziała to po francusku — zdawało mu się, że nie potrzebuje na to odpowiadać. Znów pojawiła się przed nim owa druga twarz — blada, ciemnooka, wciąż jeszcze piękna! I naraz przeszedł po nim dreszcz gorący, jakgdyby obsypały go iskry, wypryskujące ze stosu tlejącego zarzewia. Oto Fleur zadurzyła się w jej chłopcu! Co za dziwaczny zbieg okoliczności! Jednakże... czy to był znów taki zbieg okoliczności? Człowiek szedł ulicą, cegła spadła mu na głowę... ach, to niewątpliwie był przypadek! Ale to, co teraz... „Odziedziczone“ — powiedziała mu córka. Ona... ona „trzymała się!“




  1. Stanowisko niektórych graczy w cricket’cie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.