Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V
IDÉE FIXE

Idée fixe, która więcej razy uszła rękom sprawiedliwości, niż jakakolwiek inna postać ludzkiego bezprawia, nigdy nie ma więcej wytrzymałości i rozmachu, niż wtedy, gdy przybiera gwałtowne pozory miłości. Dla płotów, rowów i drzwi, dla istot ludzkich bez idées fixes, inaczej mówiąc, dla wózków dziecięcych oraz ich zawartości, ssącej dopiero swe idées fixes, a nawet dla innych ludzi chorych na tę uporczywą chorobę — idée fixe miłości nie okazuje głębszego zainteresowania, tylko biegnie z oczyma zwróconemi wgłąb ku własnemu światłu, niepomna wszelkich innych gwiazd. Ci ludzie sfiksowani, którzy szczęście ludzkie zasadzają na swej sztuce, na wiwisekcji psów, na nienawiści do cudzoziemców, na płaceniu taksy dodatkowej, na zdobyciu fotela ministerjalnego, na nadawaniu rozpędu kolom, na propagandzie przeciw-rozwodowej, na skrupułach sumienia, na tematach słów greckich, dogmatach religijnych, paradoksach i wyższości ponad wszystkimi (łącznie z innemi symptomatami manji wielkości) — wszyscy ci są istotami stałemi w porównaniu z tym lub tą, którego, lub której idée fixe jest posiadanie „jej“ lub „jego“. I chociaż Fleur w owe chłodne letnie dni wiodła niefrasobliwe i trzpiotowate życie młodej Forsytówny, którą stać było na kupowanie nowych sukienek i której całem zajęciem była rozrywka, jednakże była na to wszystko zgoła obojętna. Ilekroć udawała się do miasta, tęskniła i tęskniła do księżyca, który żeglował na chłodnym niebie ponad rzeką lub Green Parkiem. Co więcej, listy Jona, owinięte w czerwony jedwab, nosiła stale na sercu, co w czasach, gdy gorsety poszły w zaniedbanie, gdy sentyment doznawał takiej wzgardy, a komody wyszły z mody, było chyba najwyraźniejszym dowodem jej sfiksowania.
Dowiedziawszy się o śmierci Jolyona Forsyte’a, napisała list do Jona. W trzy dni później, po powrocie z pikniku nad rzeką, otrzymała odpowiedź. Był to pierwszy list jego od czasu spotkania się w mieszkaniu Juny. Otworzyła list ten niepewnie, a czytała go z przerażeniem.
„Po naszem ostatniem widzeniu się z sobą dowiedziałem się wszystkich szczegółów, dotyczących przeszłości. Nie chciałem Ci tego mówić — myślę, że wiedziałaś o wszystkiem, gdyśmy się spotkali u Juny. Ona mówi, żeś wiedziała; jeżeli to prawda, Fleur, tedy powinnaś była powiedzieć mi o tem. Przypuszczam, że słyszałaś tylko to, co dotyczyło twego ojca; ja zaś słyszałem to, co dotyczy mej matki. Ach, to okropne! Teraz, gdy ona jest w takim smutku, nie mogę czynić niczego, coby ją bolało jeszcze więcej. Tęsknię naprawdę ustawicznie za tobą, ale nie wierzę teraz, byśmy mieli kiedykolwiek należeć do siebie... jest pewna siła nazbyt wielka, która nas rozdziela.“
Tak! Wydało ją jej oszustwo... Ale czuła, że to Jon jej darował. Natomiast to, co on wspominał o swej matce, wywoływało drżenie w jej sercu i omdlałość jakąś w jej nogach.
Pierwszym jej odruchem było odpisać zaraz na list, drugim — nie odpowiadać nań wcale. Te odruchy ustawicznie wznawiały się w niej w ciągu dni następnych, jednocześnie z rosnącą rozpaczą. Nie darmo była córką swego ojca. Upór, któremu Soames zawdzięczał byt swój i swoje rozbicie, stanowił też rdzeń i jej istoty, choć przystrojony koronkową robotą francuskiego wdzięku i zwinności. Instynktownie odmieniała czasownik „mieć“ zawsze z zaimkiem „ja“. W każdym razie kryła się z wszelkiemi objawami wzrastającej rozpaczy, i jakby nic, oddawała się wszelkim rozrywkom nad rzeką, na jakie tylko jej pozwalały wichury i słoty niepogodnego lipca — i pewnie żaden „młokosowaty baronet“ nigdy nie zaniedbywał tak zawzięcie zajęć publicystycznych, jak czynił to jej duch opiekuńczy, Michał Mont.
Dla Soamesa jej zachowanie było zagadką. Dał się niemal w błąd wprowadzić tej beztroskiej wesołości. Niemal — albowiem nie uszedł jego baczności wzrok jej, często zapatrzony w jakąś nicość, oraz blask lampy, przesączający się nieraz późno w noc z jej pokoju. O czem to ona rozmyślała i dumała w te godziny, gdy już winna była spać w najlepsze? Nie odważał się zapytać, co działo się w jej duszy — i ona też, od czasu owej krótkiej rozmowy w sali bilardowej, nie zwierzała mu się z niczem.
Wśród tej milczącej sytuacji zdarzyło się, że Winifreda zaprosiła ich na drugie śniadanie, proponując, czyby nie poszli razem na „miłą sztukę p. t. Opera żebracza“ i czyby nie wzięli z sobą jakiego mężczyzny, by razem utworzyć czwórkę? Soames, który nie miał specjalnej ochoty wybierać się do teatru, przyjął propozycję, gdyż Fleur gotowa była pójść wszędzie. Pojechali więc autem, zabierając z sobą Michała Monta, który był w siódmem niebie a Winifredzie wydał się „bardzo zajmującym“. „Opera żebracza“ wprawiła Soamesa w ambaras. Publiczność była niewytworna, a sama rzecz bardzo cyniczna. Winifreda była „zaintrygowana“ kostjmnami, a i muzyka nie wydała jej się brzydką; poprzedniego wieczoru przybyła za wcześnie na balet rosyjski i znalazła scenę zajętą przez śpiewaków, którzy przez całą godzinę bledli i mdleli ze strachu, by przez jakąś nieuwagę nie zmylić tonu. Michał Mont był zachwycony wszystkiem, a wszyscy troje byli ciekawi, co też Fleur o tem myśli. Ale Fleur nie myślała o tem wcale. Jej idée fixe stała na scenie, śpiewała razem z Polly Peachum, tańczyła z Jenny Diver, układała mimikę wraz z Filch, a gesty i pozy wraz z Lucy Lockit, całowała, ściskała i kupletowała wraz z Macheathem. Wprawdzie wargi jej się uśmiechały, ręce klaskały, jednakże stara komiczna sztuka nie czyniła na niej większego wrażenia, — jakgdyby była to rzecz jakaś patetyczna, niby jakaś „rewja“ nowoczesna. Gdy wsiedli do samochodu, by powrócić do domu, bolało ją to, że koło niej na miejscu Michała Monta nie siedzi Jon. Gdy przy jakimś wstrząsie samochodu ramię młodzieńca niby przypadkiem otarło się o nią, myślała jedynie: „Gdybyż to było ramię Jona!“ Gdy jego wesoły głos, hamowany jej bliskością, wzbijał się ponad turkot samochodu, uśmiechała się i odpowiadała, myśląc jednocześnie: „Gdyby to był głos Jona!“ A gdy raz posłyszała jego słowa: „Panno Fleur, pani w tej sukni wygląda jak anioł prawdziwy!“ — odpowiedziała:
— Więc panu się ona podoba?
A myślała jednocześnie:
— O, gdyby Jon mógł ją widzieć!
W czasie tej przejażdżki powzięła postanowienie, iż uda się do Robin Hill i zobaczy się z Jonem — sam na sam; w tym celu weźmie samochód, nie mówiąc zawczasu o niczem ani Jonowi, ani ojcu! Upłynęło już dziewięć dni od chwili otrzymania jego listu — nie mogła czekać dłużej. Tak, trzeba jechać w poniedziałek! Ta decyzja usposobiła ją dobrze w stosunku do młodego Monta. Mając przed sobą jakieś widoki, można było od biedy znosić jego obecność i odpowiadać mu na pytania. Niechby sobie został na obiedzie, zalecał się do niej jak zwykle, tańczył z nią, ściskał jej rękę, wzdychał — czynił, co mu się podobało! Bywał dla niej utrapieniem tylko wtedy, gdy się wtrącał do jej idée fixe. Współczuła z nim nawet, o ile w tym właśnie czasie było rzeczą możliwą współczuć z kimkolwiek, prócz samej siebie. Przy obiedzie rozprawiał — z większym niż zazwyczaj ferworem — o jakiejś tam „śmierci zapewnionych mandatów“. Ona niebardzo uważała, za to ojciec zdawał się przysłuchiwać z wielką uwagą i z uśmiechem, oznaczającym sprzeciw, jeżeli nie oburzenie.
— Młodsze pokolenie nie myśli już tak, jak pan; prawda, panno Fleur?
Fleur wzruszyła ramionami — do młodszego pokolenia należał przecie Jon, a ona nie wiedziała, co on myślał.
— Młodzi ludzie będą myśleć tak jak ja, gdy dojdą do mojego wieku, panie Mont. Natura ludzka się nie zmienia.
— Racja, panie łaskawy, jednakże formy myślowe zmieniają się z latami. Dochodzenie własnego interesu jest formą myślową, która już przemija.
— Doprawdy! Myślenie o własnym interesie, panie Mont, nie jest formą myślową, ale instynktem.
...Tak! gdy szło o Jona!
— Ale czemże jest czyjś własny interes, panie łaskawy? W tem właśnie rzecz cała! Interes każdego jest jego własnym interesem. Czy nie tak, panno Fleur?
Fleur tylko uśmiechnęła się.
— W przeciwnym razie — dodał Mont — dochodzi do rozlewu krwi.
— Ludzie tak mawiali już od niepamiętnych czasów.
— Ale pan przyzna, że poczucie własności już wymiera?
— Powiedziałem, że raczej wzrasta wśród tych, którzy nic nie posiadają.
— Dobrze, niechno pan patrzy na mnie. Jestem dziedzicem ordynacji majątkowej. Mnie to niepotrzebne; jutro zrzeknę się ordynacji.
— Jeszcze nie jesteś pan żonaty i nie wiesz pan, co mówisz.
Fleur spostrzegła, że oczy młodzieńca z pewną żałością zwróciły się na nią.
— Czy pan na serjo myśli o tym ożenku?... — zaczął.
— Społeczeństwo jest zbudowane na małżeństwie — te słowa wyszły nagle z pomiędzy zaciśniętych warg jej ojca; — na małżeństwie i jego konsekwencjach. Czy pan życzy sobie dalszej rozmowy na ten temat?
Mont przybrał minę roztargnioną. Milczenie zapanowało nad stołem, zastawionym łyżkami z herbem Forsyte’ów (bażantem o naturalnych barwach), i pod alabastrowym kloszem, kryjącym światło elektryczne. Na dworze, ponad rzeką, ściemniał się wieczór, nasycony ciężką wilgocią i słodkiemi zapachami.
— W poniedziałek! — myślała Fleur. — W poniedziałek!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.