Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV
SOAMES ROZMYŚLA

Ogłoszenie w Times'ie donoszące o śmierci Jolyona nie wywarło zbyt wielkiego wrażenia na Soamesie. A więc zmarł ten zawalidroga! W życiu ich obu nie było nigdy takiego okresu, w którymby się nie zatraciła miłość pomiędzy nimi. Ten rankor, z gorącej krwi wynikły, oddawna już utartym płynął korytem w sercu Soamesa, tak iż ten nie pozwalał sobie na nowe jego wybuchy, uważając tę śmierć rychłą jedynie za pewnego rodzaju poetycką nemesis. Przez dwadzieścia lat ten drab cieszył się odziedziczoną po nim żoną i majątkiem — i oto już nie żył na świecie! Wzmianka pośmiertna, która ukazała się wkrótce potem, była — jego zdaniem — dla Jolyona zbyt pochlebna! Mówiła o „sumiennym i miłym malarzu, którego dzieła należy uważać za typowe dla najświetniejszego rozwoju sztuki akwarelistycznej w okresie późno-wiktorjańskim“. Soames, który prawie machinalnie stawiał wyżej Mole’a, Morfina i Caswella Baye i zawsze parskał głośno, gdy narówni z nimi stawiano któreś z dzieł kuzyna, przewrócił z łoskotem stronę Timesa.
Tego dnia rano miał udać się do miasta w sprawach forsytowskich i zgóry już uświadamiał sobie spojrzenie Gradmana — boczkiem z poza okularów. Stary kancelista wionął jakby tchem żałosnego współczucia, jakby wonią starych dni. Niemal było słychać jak myślał:
— Pan Jolyon... ta — ak... akurat w moim wieku... i zmarł... mój Ty Boże! Pewnie, że ona musi to odczuwać... Ła — adna to była kobieta... co ciało, to ciało! Dali o nim wzmiankę w gazetach. Pomyśleć sobie!
Atmosfera, jaką on wytwarzał, sprawiła iż Soames z wyjątkową szybkością załatwił pewne kontrakty i konwersje.
— A jak z tym zapisem na pannę Fleur, panie Soamesie?
— Przyszła mi lepsza myśl do głowy — odpowiedział Soames zwięźle.
— O — och! jakże się cieszę. Byłem zdania, że pan trochę zbyt się pośpieszył. Czasy się zmieniają.
Soamesa zaczęła niepokoić myśl, jakie wrażenie na Fleur mogła wywrzeć śmierć Jolyona. Nie był pewny, czy ona wie o tym wypadku — wiedział, że rzadko zaglądała do dzienników, a już nigdy nie interesowała się kroniką urodzin, ślubów i zgonów.
Zakończywszy sprawy urzędowe, podążył na Green Street na śniadanie. Winifreda była niemal posępna. Jack Cardigan złamał nasadę wozu (o ile można było zrozumieć) i na pewien czas nie był „w dobrym tonie“; ona nie mogła nawyknąć do tej myśli.
— Czy Profond wogóle wyjeżdżał? — ozwał się nagle Soames.
— Wyjechał — odpowiedziała Winifreda — ale dokąd... tego nie wiem.
Tak, w tem sęk — nie da się nic powiedzieć! Ale nie tego chciał się dowiedzieć. Listy od Anetki przychodziły z Dieppe, gdzie mieszkała razem z matką.
— Przypuszczam, że widziałaś nekrolog tego kuzynaszka?
— Tak — odpowiedziała Winifreda. — Żal mi... jego dzieci. On był bardzo miłym człowiekiem.
Soames wydał z siebie dziwny nieco głos. Myśl o starej głębokiej prawdzie — że ludzi sądzi się na tym świecie raczej według tego, jacy oni byli, niż wedle tego, co zrobili — wdzierała się i dobijała nieznośnie do wrót jego umysłu.
— Wiem, że tak o nim głosił przesąd powszechny — mruknął.
— Trzeba mu oddać sprawiedliwość teraz, gdy już umarł.
— Radbym mu był wpierw oddać sprawiedliwość — ozwał się Soames — jednakże nigdy nie miałem do tego Sposobności. Czy macie tu może „poczet baronetów“?
— Tak, stoi na dolnej półce.
Soames wziął grubą czerwoną księgę i jął przewracać stronice.
— Mont... Sir Lawrence, 9-ty Baronet, ur. 1620, st. s. Geoffrey’a, 8-go Bta i Lawinji, c. Sir Charles’a Muskhama Bt z Muskham Hall, Shrops: pośl. 1890 Emilję, c. Conway’a Charwella Esq. z Condaford Grange k/Oxon; 1 syn, dziedzic Michał Conway, ur. 1895, 2 córki. Rezydencja: Lippinghall Manor, Folwell, Bucks, Kluby: Snooks: Coffee House: Aéroplane. Patrz Bidlicott.
— Hm! — ozwał się. — Znałaś ty kiedy jakiego wydawcę?
— Stryja Tymoteusza.
— Mam na myśli osobę żyjącą.
— Monty znał jednego w klubie. Kiedyś przyprowadził go tu na obiad. Monty, trzeba ci wiedzieć, zawsze zamyślał napisać książkę o tem, jak na wyścigach zrobić majątek.
Starał się zainteresować tego człowieka.
— No i...? — Założył się z nim o konia... o dwa tysiące. Jużeśmy potem nie widzieli tego człowieka. O ile pamiętam, był to przystojny mężczyzna.
— Czy koń zwyciężył?
— Nie... zdaje mi się, że dobiegł ostatni. Wiesz przecie, że Monty był co do tego nadzwyczaj ostrożny.
— Ostrożny? — zapytał Soames. — Czy widzisz jaki związek między młokosowatym baronetem i wydawcą?
— Teraz ludzie wyprawiają różne rzeczy — odpowiedziała Winifreda. — Głównie chodzi o to, aby nie próżnować. Całkiem inaczej było w naszych czasach — wtedy starano się nic nierobie. Sądzę jednak, że czasy te jeszcze wrócą.
— Ten młody Mont, o którym mówię, jest bardzo zakochany w Fleur. Ja, owszem, nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby to położyło kres całej tamtej awanturze.
— Czy to człowiek w dobrym stylu? — zapytała Winifreda.
— Pięknością nie grzeszy; jest dość miły, choć głowę ma nieco rozwichrzoną. Zdaje mi się, że ma ładny kawałek ziemi. Wygląda na szczerze przywiązanego... choć nie wiem...
— Nie — mruknęła Winifreda — to sprawa bardzo trudna. Zawsze uważałam, że najlepiej wcale się nie wtrącać. Z Jackiem tyle jest mitręgi; teraz nie możemy wyjechać, aż dopiero gdy skończą się zajęcia bankowe. Pójdę do parku, przyjrzeć się ludziom... ich widokiem zawsze można się rozerwać.
— Gdybym był tobą — rzekł Soames — byłbym miał domek na wsi i nicbym sobie nie robił ze strajków i urlopów.
— Wieś mnie nudzi — odpowiedziała Winifreda — a strajk kolejowy podziałał mi bardzo na nerwy.
Winifreda słynęła zawsze z zimnej krwi.
Soames pożegnał się. Przez całą drogę do Reading rozmyślała nad tem, czy ma opowiedzieć Fleur o śmierci ojca tego chłopaka. To, że Jon stał się niezależny i miał do przełamania tylko opór matki, bynajmniej nie zmieniało sytuacji. Niewątpliwie miała mu teraz przypaść w udziale znaczna suma pieniędzy, a może i dom — ów dom, budowany dla Ireny i niego — dom, którego architekt stał się przyczyną jego domowej ruiny!... Gdyby córka jego, Soamesa, miała być panią tego domu... byłaby to prawdziwie poetycka nemezys! Na tę myśl Soames zaśmiał się zlekka, niewesoło. Dom ten miał niegdyś, w myśl jego, być ogniskiem zespalającem słabnący ich związek, siedzibą jego dzieci, któreby mu dała Irena, wprowadziwszy się w to osiedle!... Jej syn i Fleur!... Ich dzieci miały być niejako wykwitem związku pomiędzy nim i Ireną!
Teatralność tej myśli była jego zdrowemu rozsądkowi zgoła niemiłą. Mimo to — teraz, gdy Jolyona nie było już na świecie — było to chyba najłatwiejsze i najzyskowniejsze wyjście z kłopotliwego położenia. Połączenie dwóch fortun forsytowskich — miało w sobie urok pewnego konserwatyzmu. I ona — Irena — powróciłaby znów do niego... Nonsens! Niedorzeczność! Wybił sobie zaraz tę myśl z głowy.
Przybywszy do domu, posłyszał stuk kul bilardowych. Przez okno dojrzał młodego Monta, leżącego na parapecie bilardu. Fleur, wsparta na kiju bilardowym, patrzyła z uśmiechem na grę. Jakaż ona była piękna! Nic dziwnego, że ten smyk tracił dla niej głowę... Phi! tytuł... ziemia! W dzisiejszych czasach nie tak łatwo o kogoś, kto ma ziemię... a może jeszcze trudniej o kogoś, kto ma tytuł. Starzy Forsytowie zawsze mieli pewnego rodzaju pogardę dla tytułów, jako rzeczy nieco dalekich i sztucznych — nie wartych kosztu, jaki się w nie łoży, i wymagających zachodów wobec wysokiej władzy. Soames pamiętał, że wszyscy oni mieli w różnej mierze to uczucie. Swithin w okresie największej swej ekspansywności był raz na oficjalnym jour fixe; wyszedł stamtąd, mówiąc, że już tam nigdy nie pójdzie — „pomiędzy tych smarkaczy“. Podejrzywano go, że wyglądał zbyt okazale w swych krótkich spodniach. Soames pamiętał, jak jego rodzona matka pragnęła pokazać się w modnem towarzystwie i jak jego ojciec z niezwykłą stanowczością tupnął nogą. Naco też było komu to mizdrzenie się... ta niepotrzebna strata czasu i pieniędzy... to na nic niepotrzebne!
Instynkt, który Brytyjską Izbę Gmin uczynił główną potęgą państwa i utrzymywał ją na tem stanowisku, poczucie, iż własny świat jest zupełnie dobry i nieco lepszy od innych, ponieważ to był ich świat — instynkt ten chronił starych Forsytów od „bzdurstw“, jak zwykł był wyrażać się Mikołaj, ilekroć dokuczał mu reumatyzm. Pokolenie Soamesa, bardziej usamowolnione i ironizujące, ustrzegło się dzięki wspomnieniu krótkich spodni Swithina. Natomiast trzecie i czwarte pokolenie, jak Soamesowi się zdawało, śmiało się ze wszystkiego.
W każdym razie nic to nie szkodziło, że młody chłopak był dziedzicem majątku i tytułu — na co zresztą nie było rady.
Soames wszedł spokojnie do pokoju w chwili, gdy Mont odłożył kij, nie zrobiwszy karambola. Zwrócił uwagę na oczy młokosa, wpatrzone we Fleur, na którą teraz przypadła kolejność gry; malujące się w nich ubóstwienie niemal go wzruszyło.
Zatrzymała się, ważąc kij na zgięciu lewej ręki i potrząsnęła pękiem ciemno-kasztanowych włosów, równo przypiętych w grzywkę.
— Nigdy mi się nie uda!
— Niema czego się obawiać!
— Więc dobrze! — uderzyła kijem, wprawiając w ruch kulę. — O, jak...!
— Nie wiedzie się! Niema się czem przejmować!
W tej chwili ujrzeli Soamesa. Ten ozwał się:
— Ja będę za was zapisywał.
Siadł na wysokiem krześle pod tabliczką, wypoczywając w niem wygodnie i ukradkiem studjując twarze obojga młodych. Gdy gra się skończyła, Mont podszedł ku niemu.
— Ja zacząłem. Prawda, że interes to dziwna gra? Przypuszczam, że pan dość napatrzył się ludzkiej naturze.
— Owszem.
— Może wolno mi będzie powiedzieć, co ja zauważyłem: ludzie są na złej drodze, gdy ofiarują mniej, niż zdolni są dać z siebie; powinni ofiarować więcej i potem odrabiać zaległości.
Soames podniósł wysoko brwi.
— A jeżeli to „więcej“ zostało przyjęte?
— To nie znaczy tu ani trochę w tej sprawie — odrzekł Mont; — więcej popłaca zniżka ceny niż jej podnoszenie. Dajmy na to, że ofiarujemy jakiemuś autorowi dobre warunki — on naturalnie je przyjmuje; po dokładnem rozpatrzeniu sprawy, przekonywamy się, że nie możemy książki wydać z należytym zyskiem i uwiadamiamy o tem autora. On zaufał nam, ponieważ okazaliśmy się dla niego wspaniałomyślnymi, przeto staje się potulny, jak owieczka, i nie ma do nas urazy. Jeżeli jednak ofiarujemy mu na początku kiepskie warunki, on ich nie przyjmuje, przeto chcąc go pozyskać, musimy je podwyższyć, a na dobitkę on będzie nas uważał za skończonych skąpczuchów.
— Spróbuj pan kupować obrazy wedle tej metody; — oferta przyjęta stanowi kontrakt... czy pan o tem nie słyszał?
Mont zwrócił głowę w stronę Fleur, stojącej przy oknie.
— Nie — odezwał się — a oby tak było! Wobec tego sprawa inaczej się przedstawia. Zawsze winno się zwalniać z umowy człowieka, który chce być z niej zwolniony.
— Jako reklama? — spytał Soames oschle.
— Prawda, że tak bywa istotnie; ja jednakże biorę to jako zasadę.
— Czy pańska firma pracuje na takich zasadach?
— Jeszcze nie — odrzekł Mont — ale do tego dojdzie.
— A oni sobie pójdą...
— Nie, nie, panie łaskawy. Robię najróżnorodniejsze obserwacje i wszystkie tylko potwierdzają moją regułę. W interesie zawsze niedocenia się natury ludzkiej, wskutek czego ludzie pozbawiają się wielu zysków i przyjemności. Oczywiście musi się być wtedy zupełnie szczerym i otwartym, ale o to nietrudno, jeżeli się tylko tak czuje. Im bardziej ktoś jest ludzkim i wspaniałomyślnym, tem większe ma szanse w interesie.
Soames powstał.
— Czy pan jesteś wspólnikiem?
— Niespełna od sześciu miesięcy.
— Reszta firmy powinna czemprędzej wycofać się ze spółki.
Mont zaśmiał się.
— Zobaczy pan — odrzekł. — Ma właśnie zajść wielka zmiana. Zasada władna zamknęła swój interes.
— Co? — spytał Soames.
— Dom jest do wynajęcia! Dowidzenia panu! Już odchodzę.
Soames patrzył, jak córka podała Michałowi rękę, jak skrzywiła się, gdy ten ścisnął rękę jej zbyt silnie; posłyszał też wyraźnie westchnienie wychodzącego młodzieńca. Po chwili Fleur odeszła od okna, wodząc palcem po mahoniowej krawędzi bilardu. Przyglądając się jej, Soames zgadywał, że zamierzała zadać mu jakieś pytanie. Doszedłszy do ostatniej bandy bilardowej, objęła ją palcem i podniosła oczy wgórę.
— Czyś to ty, tatusiu, do tego się przyczynił, że Jon przestał do mnie pisać?
Soames potrząsnął głową.
— Więc ty nie wiesz o niczem? — zapytał. — Jego ojciec umarł tydzień temu.
— Och!
Na jej przerażonej i zachmurzonej twarzy dostrzegł nagłe usiłowanie zrozumienia, co się święci.
— Biedny Jon! Czemuś ty mi o tem nie mówił, ojczulku?
— Nigdy nie wiem, co mam zrobić! — rzekł Soames zwolna; — ty nie masz do mnie zaufania.
— Miałabym je, gdybyś chciał mi dopomóc, tatusiu najdroższy.
— A możebym i dopomógł.
Fleur złożyła ręce.
— Och, kochany... gdy czegoś pragnie się strasznie, wtedy nie myśli się o innych ludziach. Nie gniewaj się na mnie!
Soames wyciągnął rękę przed siebie, jakgdyby chciał się uchronić od obryzgania błotem.
— Ja rozmyślałem — odezwał się. Doprawdy, skąd mu się wzięło na ustach takie słowo? — Czy młody Mont znów ci dokuczał?
Fleur uśmiechnęła się.
— Och, Michał! On zawsze dokucza, ale to tak dobry człowiek... nie zważam na niego.
— Tak, tak, ale ja czuję się porządnie zmęczony — rzekł Soames. — Pójdę zdrzemnąć się przed kolacją.
Poszedł do galerji obrazów, położył się na kozetce i zamknął oczy. Straszna odpowiedzialność... Ta dziewczyna... Straszna odpowiedzialność!... Pomóc... Jakże jej mógł pomóc. Nie mógł przecie odmienić faktu, że był jej ojcem. Albo że Irena!... Cóż to mówił Mont... jakieś bzdurstwa o władaniu... instynkcie... o zamknięciu interesu... Do wynajęcia? Och, głupstwo!
Duszne powietrze, naładowane zapachem słodyczki łąkowej, rzeki i róż, przytłoczyło jego świadomość i uśpiło ją zupełnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.