Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
W DESPERACJI

Smutne i puste były dla jedynego, pozostałego przy życiu, Jolyona Forsyte’a, owe tygodnie, które nastąpiły po śmierci jego ojca. Konieczne formalności i ceremonje — odczytanie testamentu, oszacowanie stanu majątkowego, rozdział zapisów — odbyły się jakby ponad głową osoby niepełnoletniej. Ciało Jolyona zostało spalone. Zgodnie z jego żądaniem, nikt nie asystował przy tym obrzędzie, ani nie nosił żałoby po zmarłym. Sukcesja jego majętności, w pewnej mierze unormowana testamentem starego Jolyona, zostawiała wdowie po nim posiadanie Robin Hillu wraz z dożywotnią rentą dwóch tysięcy pięciuset funtów rocznie. Ponadto oba testamenty w sposób nieco skomplikowany dążyły wspólnie do tego, by zapewnić zarówno w chwili obecnej jak i na przyszłość każdemu z trojga dzieci Jolyona równy udział w majątku dziadka i ojca, z tem, że Jon jako mężczyzna ma mieć kontrolę nad swym kapitałem, gdy dojdzie lat dwudziestu dwóch, natomiast Juna i Holly będą miały w swych kapitałach udział jedynie duchowy, żeby ich dzieci mogły być fizycznymi spadkobiercami. Gdyby Juna i Holly nie miały dzieci, ich kapitał miał przejść na Jona, o ile ten je przeżyje. Ponieważ zaś Juna miała lat pięćdziesiąt, a Holly bezmała czterdzieści, tedy było rzeczą niemal jasną, że gdyby nie srogość taksy dochodowej, młody Jon mógłby być człowiekiem równie bogatym, jak niegdyś jego dziadek w chwili śmierci. Wszystko to dla Jona było obojętne, a dla matki wystarczające. Juna załatwiła wszystkie sprawy — pozostawione przez zmarłego w zupełnym porządku. Gdy ta się oddaliła i tych dwoje pozostało sam na sam w wielkim domu, sam na sam ze śmiercią jednoczącą ich z sobą ściśle, Jon przeżywał dni bardzo smutne, odczuwając w głębi ducha niesmak i niezadowolenie z siebie samego. Matka przyglądała mu się w cierpliwym smutku, w którym jednak taiła się jakaś instynktowna duma, jakgdyby chowała na później swą obronę. Gdy matka uśmiechała się, Jon czuł w sobie gniew, że śmiech jego własny, przesłany jej w odpowiedzi, jest taki oporny i nienaturalny. On jej nie sądził ani potępiał; wszystko to było zanadto odległe — nawet na myśl mu nie przyszło, by miał czynić coś podobnego. Nie! był tak oporny i nienaturalny, ponieważ ze względu na nią nie mógł mieć tego, czego pragnął. W tem wszystkiem jedna była ulga — mianowicie wielki skweres w związku z dorobkiem ojca; dorobku tego nie można było powierzać Junie, choć ona ofiarowała się z pomocą. Zarówno Jon jak i jego matka czuli dobrze, że gdyby Juna zabrała z sobą teki ojca, jego niewystawione i niedokończone obrazy, puścizna ta spotkałaby się z taką oziębłością ze strony Paula Posta i innych bywalców jej mieszkania, że nawet jej gorące i zapalne serce mogłoby się przytem zmrozić doszczętnie. Na staroświeckiem swem podłożu i w samym swym rodzaju robota malarska Jolyona przedstawiała się dobrze, więc oboje nie mogli pogodzić się z myślą, by dzieła te miały być wydane na pośmiewisko. Wystawa pośmiertna jego dzieł była minimalną daniną wdzięczności, jaką spłacić mogli pamięci ukochanego człowieka; na przygotowaniach zatem do tej wystawy spędzali razem wiele godzin. Jon nabrał dla ojca dziwnego szacunku, który wzrastał z każdym dniem. Wśród tych przetrząsać ujawniała się przed oczyma chłopca owa spokojna uporczywość, z pomocą której przeciętny talent jego ojca przeobrażał się w prawdziwą indywidualność. Była tam wielka masa dzieł o rzadkiej ciągłości w pogłębianiu i osiąganiu wizji. Pewno, że żadne z dzieł nie doszło wielkiej głębi i nie osiągnęło wielkiej wyżyny — jednakże dzieło samo, jakie ono tam było, było staranne, sumienne i skończone. Przypominając sobie, jak to ojciec nie okazywał nigdy ani śladu jakichkolwiek uroszczeń czy pretensjonalności — z jaką skromnością mówił o swych własnych wysiłkach i nazywał siebie „amatorem“, Jon nie mógł oprzeć się uczuciu, że naprawdę nigdy nie znał swego ojca. Zasadą jego ponoś było — brać siebie na serjo, ale nie naprzykrzać się innym przez uświadamianie im tego. W tem wszystkiem było coś, co przemawiało do chłopca, każąc mu przyłączać się całą duszą do zasłyszanego kiedyś zdania matki:
— Była to natura prawdziwie subtelna. Cokolwiek czynił, zawsze z tem łączyła się myśl o innych. Kiedy zaś powziął decyzję, która mogła wywołać sprzeciw, nie okazywał przytem wielkiego wahania... prawda, że zupełnie nie w duchu wieku? Dwa razy w życiu musiał iść przeciwko wszystkiemu i wszystkim — a przecież bynajmniej go to nie rozgoryczyło.
Jon ujrzał wtedy łzy, płynące jej po twarzy — choć starała się w tejże chwili odwrócić ją od niego. Śmierć męża znosiła tak spokojnie, że Jon wpierw niekiedy myślał, iż niebardzo cios ten odczuła. Teraz dopiero, gdy jej się przyglądał, czuł, jak dalece brakło mu godności i panowania nad sobą, będącego cechą zarówno jego matki jak i ojca. Podszedł do niej cicho i objął jej kibić ramieniem. Pocałowała go szybko, lecz namiętnie, i wyszła z pokoju.
Pracownia, w której sortowali obrazy i zaopatrywali je w napisy, była kiedyś salą szkolną Holly, przeznaczoną dla jej jedwabników, suszonej lawendy, ćwiczeń muzycznych oraz innych przedmiotów nauczania. Teraz — mimo że koniec lipca niebardzo się pięknie zapowiadał od północy i wschodu — ciepłe i senne powietrze wpływało między zdawna spłowiałe, fioletowe kotary płócienne. Ażeby nieco powetować minioną chwałę, Irena umieściła wazon czerwonych róż na zapaćkanym farbami stole. Wazon ten oraz ulubiony kot Jolyona, który wciąż wysiadujący w opustoszałej rezydencji, były to jedyne barwne plamy w tej zrujnowanej, posępnej pracowni.
Jon, który stojąc przy oknie północnem, wdychał w siebie powietrze przesycone tajemniczą wonią dojrzałych poziomek, posłyszał turkot nadjeżdżającego samochodu. Znowu ci prawnicy w sprawie jakiejś tam błahostki! Czemu ten zapach tak jest jakoś boleśnie dotkliwy? I skąd on pochodzi?... przecież z tej strony domu nie było wcale grządek z poziomkami... Odruchowo wyjął z kieszeni ćwiartkę papieru, złożoną we czworo i napisał na niej parę oderwanych słów. Ciepło zaczęło rozchodzić mu się po piersi; długo zacierał ręce, wreszcie zanotował sobie co następuje:

Gdybym mógł stworzyć piosenkę małą,

coby mi serce uspokoiła!
Utworzyłbym ją z najmniejszych rzeczy:
z wiotkiego puchu przekwitłych mleczy,
z szelestu drobnej deszczu kropelki,
ze szmeru skrzydeł, z pluśnięcia skrzelki,
z mruczenia kota, z wróblich konceptów,
z wszelkich, jakiebym słyszał, poszeptów,
z podmuchów wiatru wśród gęstwin zielnych
i z oddalonych pobrzęków pszczelnych.
Piosenkę lekką, wdzięczną, powiewną,
jak kwiat lub jakby motyl skrzydlaty.
A gdybym widział, iż się rozwija,

puściłbym — lotną i śpiewną!

Powtarzał sobie jeszcze półgłosem cały wiersz, stojąc przy oknie, gdy posłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Obróciwszy się, ujrzał Fleur. Zdumiony tym widokiem, zrazu nie mógł ani się ruszyć ani przemówić, a jej bystre, żywe spojrzenie wprawiało w zachwyt jego serce. Po chwili podszedł w stronę stołu, mówiąc:
— Jak to pięknie z twej strony, żeś przyszła!
Ona cofnęła się, jakgdyby uchylając się przed jego ciosem.
— Chciałam widzieć się z tobą — odezwała się — i wskazano mi, że tu jesteś... ale mogę stąd wyjść natychmiast.
Jon oparł się o krawędź stołu, zawalanego farbą. Twarz Fleur i jej figura w plisowanej sukni z tak przerażającą żywością odbiły się na jego siatkówce, że widziećby ją musiał nadal, nawet gdyby w tej chwili runął na podłogę.
— Wiem, że powiedziałam ci nieprawdę, Jonie. Zrobiłam to jednak z miłości.
— O tak... tak!... Ale to nic!...
— Nie odpowiedziałam ci na list... bo i pocóż... nie było na co odpowiadać... Natomiast chciałam widzieć się z tobą.
Wyciągnęła obie dłonie i Jon uścisnął je ponad stołem. Starał się coś powiedzieć, jednakże cała jego uwaga wysilała się na to, by nie sprawić bólu jej rękom. Jej ręce były tak miękkie i delikatne, jego zaś (czuł to) tak były twarde! Ona ozwała się prawie z wahaniem:
— Ta stara historja... byłażby tak okropna?
— Tak.
W jego głosie również brzmiała nuta wahania.
Fleur cofnęła ręce z jego uścisku.
— Nie myślałam, żeby w dzisiejszych czasach chłopcy byli tak przywiązani do mamusinego fartuszka.
Jon podniósł głowę do góry, jakgdyby poniósł cios.
— Och! Ja nie chciałam, Jonie. Jakąż straszną rzecz powiedziałam! — i szybkim ruchem podeszła tuż ku niemu. — Jonie, mój drogi, ja nie chciałam...
— No, no, nic się nie stało.
Złożyła obie ręce na jego ramieniu i przycisnęła do nich swe czoło. Rondo jej kapelusza dotknęło jego szyi i Jon czuł, iż drżało — jednakże, jakby rażony paraliżem, nie dawał żadnej odpowiedzi. Ona puściła jego ramię i odsunęła się.
— Dobrze, pójdę sobie, skoro mnie nie chcesz. Jednakże nigdy nie myślałam, że się mnie wyrzekniesz.
— Nie wyrzekłem się — zawołał Jon, nagle, jakby przychodząc do życia. — Nie mogę! Spróbuję jeszcze raz!
Oczy jej błyszczały. Przysunęła się ku niemu.
— Jon... ja ciebie kocham! Nie zrzekaj się mnie! Jeżeli się mnie wyrzekniesz... to sama nie wiem... tak czuję się zrozpaczona! I cóż znaczy... ta cała przeszłość... w porównaniu z tem?...
Przycisnęła się dość silnie. Zaczął całować jej oczy, jej policzki, jej wargi. Całując ją, widział atoli jednocześnie arkusiki owego listu, spadające na podłogę jego sypialni... bladą, martwą twarz ojca... matkę klęczącą przed zwłokami. Szept Fleur:
— Nakłoń ją!... Obiecaj!... Ach, Jonie, spróbuj! — wydawał mu się dziecinnym. Czuł się dziwnie jakoś starym.
— Obiecuję! — mruknął. — Ale... ale ty nie rozumiesz.
— Ona chce zniszczyć nasze życie, tylko dla...
— Dla... czego?
Znów to wyzwanie w jego głosie. Nie odpowiedziała, tylko zaplotła ramiona dokoła niego. Odwzajemniał się jej pocałunkami za pocałunki — lecz gdy już się poddawał, zaczynała działać w nim trucizna — trucizna ojcowskiego listu. Fleur nie wiedziała o niczem, nie rozumiała — źle osądzała jego matkę... przyszła z obozu nieprzyjacielskiego! Tak była miła — i on ją tak kochał — jednakże nawet teraz, w jej uścisku, nie mógł w sobie zagłuszyć słów Holly:
— Myślę, że ona ma naturę żądną posiadania... — oraz słów matki:
— Mój kochany chłopcze, nie myśl o mnie... myśl o sobie samym!
Gdy odeszła, niby jakiś sen oszałamiający, pozostawiając swój wizerunek na jego źrenicach, pocałunki na jego wargach, a taki ból w jego sercu, Jon oparł się o framugę okna, przysłuchując się turkotowi unoszącego ją samochodu. Jeszcze trwał ów zapach, jakoby przejrzałych poziomek, jeszcze pobrzmiewały drobne szmery lata, które miały się złożyć na jego pieśń, jeszcze snuła się cała ona zapowiedź młodości i szczęścia w trzepotliwej, rozkołysanej i dyszącej porze lipcowej — a serce jego oto było rozdarte, tęsknota wzmagała się w swej mocy, a nadzieja, choć wzniesiona wzwyż, jednakże opuściła oczy, jakgdyby w zawstydzeniu. Okropne czekało go zadanie! Jeżeli Fleur była zrozpaczona, to i on był w rozpaczy — patrząc na kołyszące się wierzchoły topól, na przesuwające się białe obłoki, na blask słoneczny, kładący się na trawie.
Czekał tak do wieczora — do kolacji, która przeszła niemal w milczeniu — do chwili, gdy matka grać mu zaczęła... czekał i czekał, czując, iż ona wie, czego on oczekuje. Pocałowała go i poszła na górę, a on wciąż jeszcze czekał, przyglądając się światłości księżycowej, latającym ćmom oraz całej tej niejawie kolorów, która wkrada się w mrok nocy i usiewa go plamami! Ileżby dał za to, by cofnąć się w przeszłość — o jakie trzy miesiące wstecz — albo też posunąć się naprzód, o całe lata w przyszłość. Teraźniejszość, z tą nieubłaganą, okrutną koniecznością decyzji — w jedną lub drugą stronę — wydawała mu się czemś wprost nie do zniesienia. Teraz o wiele wyraźniej, niż przedtem, uświadamiał sobie, co musiała odczuwać jego matka... jakgdyby cała opowieść zawarta w owym liście była jakimś jadowitym zarodkiem, przynoszącym niejako gorączkę partyzantki, tak, iż wprost wyczuwał, że oto stanęły przeciwko sobie dwa obozy — matki i jego z jednej strony, z drugiej zaś Fleur i jej ojca. Być może, iż ta stara tragedja posiadania i nieprzyjaźni była już rzeczą martwą, jednakże rzeczy martwe bywają zaraźliwe i trujące, póki czas nie wygładzi ich doszczętnie. Czuł, iż nawet miłość jego osłabła, pozbyła się iluzyja nabrała więcej cech ziemskich — wkradła się w nią zdradziecka, przyczajona wątpliwość, czy aby Fleur, za wzorem swego ojca, nie pragnie być właścicielką. Wątpliwość ta, nieobleczona w kształty wyraziste, niby jakieś skradające się widmo, potwornie niegodziwa, czołgała się w żarze jego wspomnień, tchem zabójczym kaziła żywość i wdzięk owej uroczej twarzy i postaci, nie mając na tyle realnego bytu, by przekonać go w swej obecności, jednakże dostatecznie realna, by wydrzeć mu wiarę pozbawioną wszelkich zastrzeżeń. A właśnie wiara bez zastrzeżeń była dla Jona, nie mającego jeszcze lat dwudziestu, sprawą zasadniczą. Miał w sobie jeszcze młodzieńczą żądzę, by dawać wszystko oburącz, a nie brać wzamian niczego — dawać chętnie komuś, kto w sobie miał taką jak on impulsywną wspaniałomyślność. Ona miała ją z pewnością!... Wstał z krzesła pod oknem i powlókł się do wielkiego, upiornie szarego pokoju, którego ściany były obwieszone wysrebrzonemi płótnami. Ten dom — jak mówił ojciec w przedśmiertnym liście — zbudowany był na to, by jego matka mieszkała tu... z ojcem Fleur! Wyciągnął rękę w półmroku, jakgdyby chciał pochwycić majaczącą przed nim rękę zmarłego. Zacisnął silnie dłoń, starając się wyczuć chude, zanikłe kędyś palce ojca, uścisnąć je mocno i upewnić się, że... że jest przy boku ojca. Łzy uwięzione pod powiekami, wywoływały w nim wrażenie, że ma oczy oschłe i spieczone gorączką. Podszedł zpowrotem w stronę okna. Jakoś cieplej, spokojniej, nie tak niesamowicie było tam na dworze, gdzie wisiał w niebie złoty księżyc, niedawno po pełni. Swoboda nocy miała w sobie jakieś ukojenie. O, gdybyż on i Fleur spotkali się byli na jakiejś odludnej wyspie — bez przeszłości — za mieszkanie mając przyrodę! Jon miał wciąż wielkie wyobrażenie o bezludnych wyspach, gdzie rosną drzewa chlebowe, a błękit wód rozlewa się ponad lawą korali. Noc była pełna głębi, pełna swobody — był w niej jakiś powab, jakaś ponęta, jakaś obietnica — jakaś ucieczka przed sidłami zdradzieckiemi, przed miłością! Osesek, przywiązany do mamusinego fartuszka!... Policzki zapałały mu rumieńcem. Zamknął okno, ściągnął story, zgasił światło i wyszedł na górę.
Drzwi jego pokoju były otwarte, paliło się światło. Matka, jeszcze w sukni wieczorowej, stała koło okna. Gdy Jon wszedł, odwróciła się i rzekła:
— Usiądź, Jonie, to pomówimy z sobą.
Usiadła na krześle pod oknem, a Jon na swojem łóżku. Obrócona była do niego profilem; piękno i wdzięk jej figury, delikatność linij brwi, nosa i szyi, jej osobliwa i jakby odległa subtelność, wzruszyły Jona niezmiernie. Jego matka nigdy nie należała do swego otoczenia — weszła w nie niejako skądś zdaleka! I cóż zamierzała mu powiedzieć — jemu, który chciał jej się zwierzyć z tylu rzeczy, kryjących się na dnie jego serca?
— Wiem, że dziś była tu Fleur. Nie jestem wcale zdziwiona.
A zdawało się, jakoby jeszcze dopowiedziała:
— Ona jest córką swego ojca!
W Jonie zdrętwiało serce. A ona spokojnie mówiła dalej:
— Mam list cjca. Podniosłam go owego wieczora i zatrzymałam przy sobie. Czy chciałbyś dostać go zpowrotem, mój drogi?
Jon potrząsnął głową.
— Ja przeczytałam ten list jeszcze, zanim ojciec ci go wręczył. Wcale to nie usprawiedliwia mojej winy.
— Mamo! — wyrwało się z ust Jona.
— Ojciec to wszystko wyraził bardzo oględnie, jednakże ja wiem, że wychodząc za ojca Fleur, a nie kochając go, uczyniłam rzecz straszną. Nieszczęśliwe małżeństwo, mój Jonie, pociąga za sobą straszne spustoszenie, nietylko w życiu bezpośrednio zainteresowanej osoby, ale także i osób innych. Jesteś jeszcze bardzo młody, mój drogi, i ogromnie zakochany. Czy sądzisz, że z tą dziewczyną możesz być naprawdę szczęśliwy?
Wpatrzywszy się w jej ciemne oczy, obecnie zciem niałe jeszcze bardziej wskutek bólu, Jon odpowiedział:
— Tak... ach, tak...! o ile ty możesz być szczęśliwą.
Irena uśmiechnęła się:
— Podziw dla piękności i żądza posiadania nie są jeszcze miłością. Oby twój los, Jonie, różny był od mojego... w którym stłumione zostało to co najgłębsze... ciało złączone, a dusza w wojnie!
— Czemużby tak być miało, mamo? Ty myślisz, że ona musi być podobną do swego ojca... tymczasem rzecz ma się całkiem inaczej. Ja przecież go widziałem.
Na wargach Ireny znowu pojawił się uśmiech. W Jonie zakotłowało się — tyle ironji i przeżycia było w tym uśmiechu.
— Ty jesteś stroną dającą, Jonie... a ona biorącą.
Znów ta niegodziwa wątpliwość, ta upiorna niepewność.
— Ona nie jest taka... ona nie jest taka! — powtórzył z mocą. — Tylko, że ja nie potrafiłbym uczynić cię nieszczęśliwą, mamo, teraz... kiedy ojciec...
I przycisnął do czoła obie pięści. Irena wstała.
— Powiedziałam ci w ów wieczór, żebyś mną się nie krępował. Tak też myślałam naprawdę. Myśl o sobie samym i o swojem szczęściu! Ja potrafię znieść to, co mi pozostało... co sama ściągnęłam na siebie.
Znów okrzyk: „Matko!“ — wydarł się z ust Jona.
Podeszła ku niemu i złożyła dłonie na jego rękach.
— Czy cię boli głowa, kochanie?
Jon potrząsnął głową. Bolało go nie w głowie, lecz w piersi, jakgdyby pękały jej wnętrzne tkanki, rozdzierane przez dwie miłości.
— Ja zawsze tak samo będę cię kochała, cokolwiekbyś zrobił. Nie stracisz nic...
Pogłaskała go zlekka po włosach i odeszła.
Posłyszał jak zamykała drzwi. Długo leżał, przewracając się na łóżku i tłumiąc oddech; okropne napięcie uczuć zajęło całą głąb jego istoty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.