Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII
POSELSTWO

Dopytując się o córkę podczas podwieczorku, Soames dowiedział się, że około drugiej wyjechała samochodem. Trzy godziny! Dokądże to wyjechała? Czy do Londynu, nie mówiąc mu ani słowa? Nigdy nie mógł całkowicie przekonać się do samochodów. W zasadzie je uznawał — jako urodzony empirysta i nieodrodny Forsyte — witając każdy nowy objaw postępu słowami:
— No, teraz nie możemy bez nich się obejść.
Jednakże w rzeczy samej uważał je za przedmioty hałaśliwe, wielkie a smrodliwe. Zmuszony naleganiami Anetki nabył wprawdzie samochód — Rollhard o perłowo-szarych poduszkach, z elektrycznem oświetleniem, małemi lustrami, cygarniczkami, wazonami kwietnemi, cały woniejący benzyną i kwieciem — jednakże tyle nań zważał, co wpierw na swego szwagra, Montague’a Dartie. Maszyna ta niejako stanowiła wcielenie wszelkiego pośpiechu, niepewności i podskórnej kleistości nowoczesnego życia. W miarę jak nowoczesne życie stawało się prędsze, swobodniejsze i młodsze, Soames stawał się coraz starszy, powolniejszy, skrupulatniejszy w myślach i słowach, zupełnie jak niegdyś jego ojciec, Jakób Forsyte. Spostrzegał to niemal sam. Pośpiech i postęp coraz mniej mu się podobały...
Z czterech godzin wkrótce zrobiło się pięć, a Fleur jeszcze nie było. Wszystkie, wiążące się z samochodami, wrażenia jakich Soames doznał bądź osobiście, bądź pośrednio, zakotłowały się w nim teraz i poruszyły wszystkie jego wnętrzności. O siódmej międzymiastowym telefonem połączył się z Winifredą. Okazało się, że na Green Street nie było Fleur. Gdzież więc była? Zaczęły go prześladować wizje córki okutanej w piękną suknię, a zbryzganej krwią i zwalanej kurzem w jakiejś okropnej katastrofie. Poszedł do jej pokoju i zaczął przetrząsać jej rzeczy. Nie wzięła z sobą niczego — ani neseseru, ani klejnotów. To w pewnej mierze przyniosło mu ulgę, jednakże zwiększyło obawę, iż stał się jakiś wypadek. Straszna to rzecz czuć się bezradnym, gdy brak osoby kochanej... Zwłaszcza, że tak niecierpiał wszelkiego rozgłosu i plotek! A cóż pocznie, gdyby nie wróciła o zmierzchu?
O kwadrans na ósmą posłyszał warczenie samochodu. Czując, że wielki ciężar spada mu z serca, Soames zbiegł czemprędzej nadół. Fleur wysiadała z samochodu — była blada i wyglądała na znużoną, ale nie stało się jej nic złego.
— Wystraszyłaś mnie. Gdzieżeś była?
— W Robin Hill. Przepraszam cię, tatusiu. Musiałam pojechać. Opowiem ci później.
I pocałowawszy go w przelocie, wybiegła na gorę.
Soames został w salonie. W Robin Hill? I cóż to mogło wróżyć?
Tematu tego, ze względu na domyślność fagasa, nie mogli roztrząsać przy kolacji. Zdenerwowanie jakie przeszedł Soames, i uspokojenie jakiego doznał, widząc ją całą i zdrową, osłabiły w nim zdolność potępiania jej postępku lub sprzeciwiania się temu, co zamierzała uczynić; przeto w bezwładnem odrętwieniu czekał jej wyjaśnień. Dziwnym trybem chadzało życie. Oto on liczył sobie lat sześćdziesiąt pięć i nie miał już decydującego wpływu na bieg rzeczy, jakgdyby nie stracił czterdziestu lat na utrwalaniu fundamentów bezpieczeństwa i beztroskliwości — zawsze coś weszło mu w paradę!... W kieszeni marynarki był list od Anetki. Miała wrócić za dwa tygodnie. Nie wiedział zgoła co porabiała zagranicą... i nawet cieszył się, że nie wiedział. Jej nieobecność była mu pewną ulgą. Nie mając jej przed oczyma, mógł o niej zapomnieć!... a oto teraz powracała! Nowe zmartwienie! Bolderby Old Crome też przepadło (nabył je Dumetrius), ponieważ ów list anonimowy zakłócił Soamesowi wszystkie myśli. Ukradkiem spoglądając na twarz córki, dostrzegł w niej wyraz jakiegoś napięcia, jakgdyby i ona przyglądała się jakiemuś obrazowi, którego nie mogła kupić. Zaczął niemal tęsknić do tego, by powróciły czasy wojenne. Zmartwienia wówczas nie wydawały się czemś tak dolegliwem.
Z pieszczotliwości głosu Fleur, z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że ona chciała czegoś od niego, ale nie była pewną, czy jemu wypadałoby spełnić jej prośbę. Odsunął od siebie niedojedzoną przekąskę i za przykładem córki zapalił papierosa.
Po kolacji Fleur puściła w ruch nianolę. Soamesowi przyszły do głowy najgorsze domysły, gdy zobaczył, że córka usiadła na podnóżku przy jego kolanach.
— Tatusiu, bądź dla mnie dobry — odezwała się, kładąc dłoń swoją na jego ręce. — Musiałam widzieć się z Jonem... on do mnie napisał. On stara się wedle sił przekonać jakoś swą matkę... ja jednakże już nad tem myślałam. Rzecz cała naprawdę od ciebie zależy, ojczulku. Gdybyś ty ją przekonał, że nie powinno się już wznawiać żadnych wspomnień przeszłości!... że ja pozostanę twoją, a Jon będzie nadal do niej należał!... że ty nigdy nie potrzebujesz widywać jego ani jej, a ona nie potrzebuje nigdy widywać ciebie ani mnie! Tylko ty możesz ją o tem przekonać, drogi tatusiu, ponieważ tylko ty możesz jej to obiecać. Nie można przecie obiecywać za drugich. Chyba nie będzie dla ciebie rzeczą zbyt krępującą widzieć się z nią akurat teraz... gdy umarł ojciec Jona?
— Zbyt krępującą? — powtórzył Soames. — Cała sprawa jest wprost absurdalna.
— Wiesz co? — rzekła Fleur, nie patrząc w górę.
— Ty nawet nie potrzebujesz się z nią widzieć! Soames milczał. Jej słowa wyraziły prawdę zbyt głęboką, by miał ją przyjąć. Palce Fleur — ciepłe, smukłe, pożądliwe — wcisnęły się między kiść jego ręki. Ta dziewczyna — jego córka — zdolna była wśrubować się nawet w murowaną ścianę!
— I cóż pocznę, gdy ty tego nie zrobisz, ojczulku? — spytała głosem pieściwym.
— Dla twego szczęścia zrobię wszystko — rzekł Soames — ale to nie prowadzi do twego szczęścia.
— Och! prowadzi! prowadzi!
— Tylko nasz spokój... — odrzekł Soames posępnie.
— Już on został zakłócony. Rzecz w tem, by przywrócić dawny spokój... dać jej odczuć, że tu chodzi tylko o nasze życie i że nie ma to nic wspólnego z jej życiem lub twojem. Ty to potrafisz, ojczulku, wiem, że potrafisz.
— Wobec tego wiesz bardzo wiele — brzmiała głucha odpowiedź Soamesa.
— Jeżeli chcesz, to Jon i ja poczekamy rok cały... a choćby i dwa lata.
— Zdaje mi się — mruknął Soames — że ciebie nic nie obchodzi to, co ja czuję.
Fleur przycisnęła rękę do jego policzka.
— Owszem, obchodzi, tatusiu drogi. Ale ty nie chciał — byś zrobić mnie ogromnie nieszczęśliwą.
Och, jakże ona zręcznie kołowała, byle dopiąć swego! Starając się całą swą mocą wyrobić w sobie przekonanie, że ona dba o niego, nie mógł — nie mógł — nabrać tej pewności. Jedyną osobą, na której jej zależało i o którą dbała, był ten chłopiec! Czemuż to on, Soames, ma pomagać jej w zdobyciu tego chłopca, który zabijał jej miłość ku rodzonemu ojcu? Czemuż, czemu miał to czynić? Według praw forsytowskich było to głupotą! Z tego niczego nie można było uzyskać... niczego! Oddać ją temu chłopcu! Puścić ją do obozu nieprzyjacielskiego, pod wpływ kobiety, która skrzywdziła go tak głęboko! Zwolna... nieuchronnie... przyjdzie mu utracić ten jedyny kwiat życia! I naraz odczuł, że ręka jego stała się wilgotną. Serce drgnęło mu boleśnie. Nie mógł znieść jej płaczu. Czemprędzej położył drugą rękę na jej ręce — i znów spadła na nią łza. Tego już nie mógł wytrzymać!
— No, no! — odezwał się. — Pomyślę jeszcze nad tem, i zobaczę, co w mojej mocy. No, no, uspokój się!
Jeżeli to jej koniecznie potrzebne do szczęścia, tedy już niech to uzyska! Nie mógł jej odmówić swojej pomocy. I chcąc uniknąć jej podziękowań, wstał z krzesła i podszedł ku pianoli — która czyniła tyle hałasu. W chwili gdy dochodził do instrumentu, muzyka nagle urwała się w słabiuchnym pobrzęku. Niegdyś, w latach dziecięcych, unieszczęśliwiała go skrzynka, grająca „Pogodnego kowala“, „Świetny port“, a nakręcana przez matkę w popołudniowe godziny niedzielne. I oto teraz była tu taka sama zabawka, tylko większa i kosztowniejsza, a grająca „Niedzielę policjanta“ i „Niesforne kobietki“, a on sam nie miał czarnej aksamitnej bluzeczki z błękitnym kołnierzem...
— Profond ma rację — pomyślał — nic niema osobliwego w tem wszystkiem. Wszyscy posuwamy się ku grobowi!
I po tej zdumiewającej obserwacji wyszedł z pokoju.
Tego wieczoru nie widział już Fleur. Lecz nazajutrz, podczas śniadania, jej oczy śledziły go z wyrazem tak wymownym, którego nie mógł — a nawet nie próbował — uniknąć. Nie! już oto rozstrzygnął całą tę denerwującą sprawę. Pójdzie do Robin Hill — do tego domu dawnych wspomnień. Miłe wspomnienie — to ostatnie! Wspomnienie, jak udawał się tam, by pogróżką rozwodu rozłączyć Irenę i ojca tego chłopca...! Nieraz potem przychodziło Soamesowi na myśl, że ten właśnie jego postępek był spójnią ich związku... I oto teraz wypadło mu kojarzyć związek własnej córki z tym chłopcem!
— Nie wiem, za jakie grzechy zwaliło się na mnie to wszystko! — myślał.
Wkrótce już jechał koleją. Dojechawszy do stacji, ruszył długą, wznoszącą się dróżką, prawie taką, jaką pamiętał z przed lat trzydziestu. Zabawne — tak blisko Londynu! Widocznie ktoś uparcie trzymał się tutejszej włości. Ta myśl przyniosła Soamesowi ulgę, gdy posuwał się zwolna wśród żywopłotów, by nie zgrzać się za bardzo, pomimo że dzień był dość chłodny. Cokolwiekby się mówiło i czyniło, posiadłość ziemska miała w sobie coś realnego... nie podlegała zmianom i kaprysom. Ziemia i dobre obrazy! Ceny mogły się nieco chwiać, jednakże naogół szły zawsze w górę — warte, by je mieć na stałe w tym świecie, gdzie tyle było nierealności, tanich budowli, zmieniających się mód, taki pęd do życia z dnia na dzień. Francuzi — choć o nich Soames nie miał zbyt dobrego mniemania — mieli może rację co do swej własności włościańskiej. Kawałek ziemi! Ta jej tężyzna i trwałość! Słyszał, jak nazywano właścicieli ziemskich hordą tępych głuptaków; sam młody Mont — szacunku pozbawione djablę — nazywał swego ojca zakutym Morning Post’owiczem. O, były gorsze rzeczy niż łeb zakuty lub czytywanie Morning Postu! Był taki Profond ze swą kliką, byli wszyscy ci Labourzyści i gadatliwi politykierzy i „niesforne, niesforne kobietki“! Cała zgraja gorszego tałatajstwa!... I naraz Soames poczuł, że robi mu się słabo i gorąco, że dreszcz go przechodzi. To poprostu zdenerwowanie wobec czekającego go spotkania... Ciotka Julja powiedziałaby, że jego nerwy są „dość sfantygowane“. Widział już dom pomiędzy drzewami: — dom, którego budowie niegdyś się przyglądał, przeznaczając go na mieszkanie dla siebie i dla kobiety, co teraz tak dziwnym zbiegiem okoliczności mieszkała w nim ze zgoła innym człowiekiem! Począł myśleć o Dumetriusie, o pożyczkach lokalnych i innych sposobach lokaty kapitału. Nie chciał przy tak roztrzęsionych nerwach spotykać się z Ireną. On, który był dla niej na ziemi jako i na niebie przedstawicielstwem sądu ostatecznego, wcieleniem prawowitego właścicielstwa i posiadania miał spotkać się z wcieloną pięknością, wyłamującą się z pod prawa. Jego godność wymagała, by zachował się zgoła obojętnie podczas tego poselstwa, mającego na celu skojarzenie ich potomstwa, które, gdyby ona spełniła swą małżeńską powinność, byłoby dla siebie rodzeństwem. Przeklęta śpiewka: „Niesforne, niesforne kobietki“ wciąż kołowała mu w głowie, ale jakoś opacznie, gdyż tony nie szły w niej regularnie. Mijając topole przed domem, pomyślał sobie:
— Jakże urosły! Toż ja je sadziłem!
Na jego dzwonek wyszła służąca.
— Proszę powiedzieć... że przyszedł pan Forsyte, w szczególnie ważnej sprawie.
O ile Irena domyśli się, kto to taki, pewno nie zechce z nim się widzieć.
— U djaska! — pomyślał, drętwiejąc od nagłego wstrząsu. — To ci dopiero bryndza!
Służąca powróciła.
— Czy pan nie byłby łaskaw określić bliżej tej sprawy?
— Proszę powiedzieć, że tyczy się to pana Jona — odpowiedział Soames.
I znów znalazł się sam w owym hallu z płytą szaro-białego marmuru, zbudowanym według projektu pierwszego kochanka Ireny. Jakże źle postępowała ta kobieta — kochała dwóch mężczyzn, a nie jego, jej męża! On o tem musi pamiętać, gdy stanie znów naprzeciw niej, twarzą w twarz. I naraz w szparze pomiędzy długiemi i ciężkiemi kotarami purpurowemi dostrzegł ją, idącą chwiejnym krokiem, jakgdyby z wahaniem. Ta sama, co niegdyś, doskonałość w jej równowadze i linji, ta sama powaga w szeroko rozwartych ciemnych oczach, ten sam głos chłodny, oporny:
— Pan będzie łaskaw wejść!
Przeszedł przez szczelinę kotary. Jak w galerji obrazów i w cukierni, tak i teraz wydała mu się Irena wciąż jeszcze piękną. I od czasu, jak ją poślubił — to jest od trzydziestu sześciu lat — pierwszy raz zdarzyło mu się przemawiać do niej bez legalnego prawa nazywania jej swoją.
Nie nosiła żałoby, co — jak domyślał się Soames — było rezultatem jednego z wielu radykalnych poglądów Jolyona.
— Przepraszam za przybycie — ozwał się Soames posępnie — jednakże sprawę tę musimy koniecznie załatwić w ten lub inny sposób.
— Czy pan nie raczy usiąść?
— Nie, dziękuję.
Gniew z powodu nieszczerej sytuacji, oraz niecierpliwość z powodu tych wszystkich ceremonij pomiędzy nimi owładnęły nim niepodzielnie, więc słowa zaczęły sypać się gradem:
— To doprawdy piekielne nieporozumienie. Uczyniłem co w mej mocy, by temu zapobiec. Zdaje mi się, że córka moja jest narwana trochę, ja jednakże przywykłem jej pobłażać... i dlatego tu przyszedłem. Przypuszczam, że pani kocha swego syna.
— Ogromnie!
— A zatem?
— Uzależniam to od jego woli.
Soames widział, że wystrychnęła go na dudka. Zawsze — zawsze — umiała wystrychnąć go na dudka, nawet w owych pierwszych dniach małżeństwa...
— To metoda zgoła niewłaściwa.
— A jednak tak jest.
— Gdyby pani tylko...! Ależ... oni mogliby być...
Soames nie dokończył zdania „bratem i siostrą i nie byłoby tego całego kłopotu“ — jednakże dostrzegł iż wzdrygnęła się, jakby już posłyszała te słowa, więc urwał i podszedł do okna, uderzony nagłym widokiem. Tam na zewnątrz, na dworze, drzewa nie urosły — nie mogły uróść, bo były już stare!
— O ile chodzi o mnie — podjął po chwili — pani może być zupełnie spokojna. Nie pragnę widywać ani pani, ani jej syna, o ile małżeństwo owo dojdzie do skutku. Młodzi ludzie w dzisiejszych czasach są... są nieobliczalni... jednakże nie ścierpiałbym tego, bym miał córkę widzieć nieszczęśliwą. I cóż mam powiedzieć jej, gdy powrócę do siebie?
— Proszę powiedzieć jej to, co już panu mówiłam, że zależy to od woli Jona.
— Pani się nie sprzeciwia?
— Całem sercem... ale nie ustami.
Soames stanął, gryząc palec.
— Pamiętam pewien wieczór — ozwał się nagle i umilkł po chwili. Co było... co było w tej kobiecie takiego, co nie przystawało do czterech ścian jego nienawiści lub potępienia?
— Gdzie jest on... syn pani?
— Zdaje mi się, że na górze, w pracowni ojca.
— Może pani będzie łaskawa poprosić go nadół.
Widział, jak zadzwoniła. Za chwilę weszła służąca.
— Proszę powiedzieć panu Jonowi, że chcę się z nim widzieć.
— Jeżeli to zależy od niego — odezwał się Soames pośpiesznie, ledwo wyszła służąca — tedy, jak przypuszczam, można to uważać za rzecz pewną, że to nienaturalne małżeństwo dojdzie do skutku... w tym wypadku będą tu pewne formalności. Z kim mam je załatwić... czy z Herlingiem?
Irena skinęła głową.
— Pani nie zamierza mieszkać z nimi?
Irena potrząsnęła głową.
— A co się stanie z tym domem?
— Będzie tak, jak postanowi Jon.
— Ten dom... — rzekł nagle Soames — miałem co do niego nadzieje, gdym rozpoczął jego budowę. Gdyby zamieszkali w nim oni... ich dzieci!... Powiadają, że jest w świecie coś, co się zowie Nemesis. Czy pani w to wierzy?
— Tak.
— O! Pani wierzy!
Odszedł od okna i stał tuż koło niej, tak iż była niejako uwięziona wygięciem swego wielkiego fortepianu.
— Zdaje się, że już się z panią nie zobaczę — rzekł zwolna. — Czy pani zgodzi się, byśmy uścisnęli sobie ręce — usta mu drżały i słowa wychodziły z nich spazmatycznie — i zapomnieli o przeszłości?
Wyciągnął dłoń przed siebie. Twarz Ireny przybladła, jej oczy (tak ciemne!) mierzyły się nieruchomo z jego oczyma, ale ręce jej pozostały zaciśnięte.
Soames posłyszał nagły szelest i odwrócił się. Wśród rozchylonej kotary stał Jon. Wyglądał bardzo dziwnie, tak iż z trudnością można było w nim rozpoznać owego młodzika, którego Soames widział kiedyś w galerji obrazów na Cork Street. Był o wiele starszy — w twarzy nie miał wogóle młodzieńczego wyrazu — miał rysy twarde, śmiałe, włosy zwichrzone, oczy głęboko osadzone. Soames zdobył się na wysiłek i odezwał się, podnosząc wargę ni to do śmiechu ni to do drwinki:
— No, kawalerze! Jestem tu w imieniu mej córki.. Cała ta sprawa, zdaje się, od twej zależy decyzji. Matka oddała wszystko w twe ręce.
Chłopak wpatrywał się w twarz matki i nic nie odpowiadał.
— Przyszedłem tu jedynie na usilne nalegania mej córki — powtórzył Soames. — Jakąż odpowiedź mam przynieść jej zpowrotem?
Wciąż patrząc w twarz matki, chłopak odrzekł spokojnie:
— Proszę powiedzieć Fleur, że nic z tego nie będzie. Muszę spełnić przedśmiertne życzenie mego ojca.
— Jonie!
— Tak jest, mamo!
Soames, jakby osłupiały, patrzył to na matkę, to na syna, poczem wziąwszy kapelusz i parasol, które złożył był na krześle, ruszył w stronę kotary. Chłopak stanął przy nim, aby go odprowadzić, jednakże Soames już przeszedł poza kotarę. Chrzęst pierścieni zasuwającej się zasłony był dla niego dźwiękiem, uwalniającym go od jakiegoś ciężaru, leżącego mu na piersi.
— A więc tak się sprawa przedstawia! — myślał, wychodząc przez drzwi frontowe.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.