Przebudzenie. Do wynajęcia/Część III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Przebudzenie. Do wynajęcia
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. To Let
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII
POSĘPNA NUTA

Gdy Soames oddalał się od domu w Robin Hill, słońce przyćmioną poświatą przedarło się przez szarzyznę chłodnego popołudnia. Do tego stopnia absorbowały go zawsze pejzaże malowane, iż rzadko wyglądał na dwór w tym celu, by szukać na serjo efektów w samej przyrodzie — teraz jednak uderzyła go i zastanowiła ta dziwna, nagle rozbłyśnięta jasność, która przy całej swej posępności wieściła triumf. Było to zgodne ze stanem jego własnych uczuć. Zwycięstwo w kapitulacji! Poselstwo jego spełzło na niczem — jednakże oto oderwał się od owych dwojga łudzi, odzyskał córkę... kosztem jej szczęścia. I cóż na to powie Fleur? Czy uwierzy, że uczynił wszystko, co było w jego mocy? I w tym rozbłysku słonecznym, pałającym na wiązach, leszczynach, berberysach rosnących na łące i wśród tych nieprzejrzanych pól, Soames poczuł trwogę. Ona będzie ogromnie wzburzona! Będzie musiał apelować do jej dumy. Ten chłopak wyrzekł się jej, a oświadczył się po stronie kobiety, która niegdyś wyrzekła się jej ojca! Soames zacisnął pięści. Wyrzekła się... i czemu? Co on jej wyrządził złego? I znów odczuł malaise człowieka, który wyobraża sobie samego siebie w oświetleniu osób drugich — niby pies, co zetknął się ze swojem odbiciem w zwierciadle i jest jednocześnie zaintrygowany i zaniepokojony tą niedosiężną zjawą.
Nie kwapiąc się do domu, zjadł obiad w mieście, u „Conoisseurs“. Gdy zajadał gruszkę, nagle przyszło mu do głowy, że, gdyby nie był pojechał do Robin Hill, chłopak powziąłby może inną decyzję. Pamiętał wyraz jego twarzy, gdy Irena jemu, Soamesowi, wzbraniała się podać rękę. Czyż Fleur dobry zysk wyciągnęła dla siebie, starając się zanadto upewnić swą pozycję?
Do domu przyjechał o wpół do dziewiątej. Gdy samochód wjeżdżał w jedną z bram przejazdowych, rozległ się chrzęstliwy łomot motocykla, przejeżdżającego przez drugą bramę. Był to niewątpliwie młody Mont, zatem Fleur nie była osamotniona. W każdym razie Soames, wchodząc do domu, czuł się nieswojo. W saloniku o kremowych boazerjach siedziała Fleur, wsparłszy łokcie na kolanach a podbródek na splecionych z sobą dłoniach, i wpatrywała się w białą kameiję, zasłaniającą kominek. Soames, rzuciwszy na nią okiem, zanim go dostrzegła, poczuł nowy strach. Cóż ona tam widzi wśród tych białych kamelij?
— Aha, tato!
Soames potrząsnął głową. Język odmówił mu posłuszeństwa. Ależ to mordęga! Ujrzał, że oczy jej się rozszerzyły, a usta drżały.
— I co? co? Prędko, tatku!
— Moja droga — zaczął Soames. — Uczy... uczyniłem, co było w mej mocy, ale...
I znów potrząsnął głową.
Fleur podbiegła ku niemu i ręce złożyła na jego barkach.
— Ona?
— Nie — mruknął Soames; — nie ona, lecz on. Kazano mi powiedzieć, że to do niczego nie prowadzi... bo on musi spełnić przedśmiertne życzenie ojca.
Objął ją wpół.
— Cicho, cicho, dziecino, nie przejmuj się tą zniewagą z ich strony. Oni są niewarci twego małego paluszka.
Fleur wyrwała się z jego uścisku.
— Ty nie... ty nie próbowałeś niczego. Ty... ty zdradziłeś mnie, tatku!
Soames, boleśnie dotknięty, wpatrywał się w jej postać, wijącą się przed nim w namiętnym bólu.
— Tyś nie próbował... nie próbowałeś... byłam tak głupia... Nie uwierzę, by on mógł... by mógł!... Dopiero wczoraj!... Ach, czemuż ja ciebie prosiłam!
— Tak — rzekł spokojnie Soames — czemu mnie prosiłaś? Ja tłumiłem w sobie uczucia, jakie mną owładły... wbrew własnemu sądowi czyniłem co tylko było w mej mocy, by ci dogodzić... i oto jaka spotyka mnie odpłata. Dobranoc!
Skierował się ku drzwiom, a drgały w nim wszystkie nerwy.
Fleur skoczyła za nim.
— On mnie się wyrzeka? To chciałeś powiedzieć, ojczulku?
Soames odwrócił się i zmusił się do odpowiedzi:
— Tak jest.
— Och! — krzyknęła Fleur. — Coś ty zrobił... coś ty mógł takiego zrobić wówczas... przed laty?
Poczucie potwornej naprawdę krzywdy i niesprawiedliwości zaparło dech Soamesowi, nie pozwalając mu wykrztusić ani jednego słowa. Co on zrobił? A co oni jemu zrobili? Z godnością, nie poczuwającą się do żadnej winy, złożył rękę na piersiach i patrzył na córkę.
— Wstyd! — krzyknęła Fleur w roznamiętnieniu.
Soames wyszedł z pokoju. Wolno, z lodowatym spokojem, przeszedł do swej galerji obrazów i jął przechadzać się wśród swych skarbów. Okropność, ach, okropność! Ona została okradziona! I któż to ją okradł?
Stanął spokojnie przed kopją Goyi... Fleur, kwiat jego życia!... przyzwyczajona we wszystkiem do samowoli... a teraz nie może osiągnąć swych celów! Odwrócił się ku oknu, by zaczerpnąć powietrza. Światło dnia konało, wschodził księżyc, złote tło było za sylwetami topól... Jakiż to dźwięk się odezwał?... To ta maszyna grająca! Posępna nuta, dudnienia i drgawek pełna!... Fleur nakręciła ten instrument... ale w jakim celu? mogłaż mieć z niego jakąś pociechę?
Dostrzegł jakąś postać, poruszającą się poza łąką, wśród promieni księżycowych, przesianych przez listowie pnących róż i młodych drzew akacjowych. Tak, to chodziła Fleur, snując się tam i zpowrotem. Serce Soamesa drgnęło nagle i jakby omdlało. Cóż ona uczyni wobec tego ciosu? Skądże mu o tem wiedzieć? Byłoż mu cokolwiek wiadomo o niej?... On tylko ją kochał przez całe życie... strzegł jej jak oka w głowie! Poza tem nie wiedział nic... nie miał pojęcia o niczem. Ona tam była... ta nuta posępna wciąż brzmiała... a rzeka błyszczała w miesięcznej poświacie!
— Muszę wyjść — pomyślał.
Zbiegł do salonu, oświetlonego tak, jak go był zostawił, w którym pianola bębniła jakiś walc czy foxtrot czy jak to się podówczas nazywało, i wszedł na werandę.
Gdzie mógłby tu obserwować ją, sam nie będąc przez nią widzianym? Przekradł się przez sad, dążąc do domku przewoźnika. Tak, znalazł się pomiędzy nią a rzeką — i to go nieco uspokoiło. Ona była córką jego i Anetki — chyba więc nie uczyniłaby jakiegoś niemądrego kroku — ale oto było coś... sam nie wiedział, co! Z okna domku przewoźnika widział ostatnią akację oraz trzepotanie sukni Fleur z każdym nawrotem jej nieprzerwanego pochodu. Pianola nareszcie ucichła — dzięki Bogu! Soames przeszedł w stronę przeciwległego okna i jął przyglądać się wodzie, płynącej zwolna poza kępami lilij. Prąd, ocierając się o nie, bulgotał zcicha, srebrząc się w poświacie księżycowej. Nagle Soamesowi przypomniał się ów wczesny poranek, w którym spał na łodzi... wnet po śmierci ojca i po urodzeniu Fleur... prawie, że dziewiętnaście lat temu... Nawet teraz odżywała w nim pamięć tego niezwykłego dlań świata, jaki ujrzał po obudzeniu, oraz dziwnego uczucia, jakiego na widok ten doznał. W owym to dniu wzięła początek druga namiętna jego miłość — ku tej jego dziewczynie, błądzącej teraz pośród akacyj. Jakąż mu ona była pociechą! Na myśl o tem opuściła go wszelka dolegliwość i poczucie urazy. Gdyby zdołał uczynić ją szczęśliwą, nie byłby zważał na nic!... Przeleciała sowa, raz po raz piszcząc głośno; nietoperz przeleciał w pobliżu; światło rozjarzało się i rozprzestrzeniało na wodzie. Jakże długo uwzięła się Fleur spacerować! Podszedł znów do okna i naraz zobaczył ją schodzącą ku brzegowi. Stała bliziutko, na pomoście przystani. Soames przyglądał się jej, splótłszy z sobą ręce. Miałże do niej przemówić? Podniecenie doszło w nim do wielkiego napięcia. Ta cichość jej postaci, jej młodzieńczość, pochłaniająca ją rozpacz i tęknota, to pogrążenie jej — w samej sobie... Będzie ją zawsze pamiętał taką, oblaną księżycem... i ten cichy, słodki poplusk wody i to drżenie liści wierzbowych... Ona wszak miała w świecie wszystko, co tylko mógł on jej dać, z wyjątkiem jednej rzeczy, której nie mogła mieć — przez niego! Opaczność spraw tych kłuła Soamesa boleśnie, jakgdyby ość, uwięzła w gardle.
Z niewymowną ulgą spostrzegł, że Fleur zawracała do domu. Cóżby dał za to, by wynagrodzić jej tę przykrość! Perły, podróże, konie, innych mężczyzn, wszystko czegoby tylko zażądała, oddałby jej za to, byle zatrzeć wspomnienie jej młodej postaci, stojącej samotnie nad wodą! Masz ci! Ona znów nastawiła tę samą melodję! Ależ to istna manja! Posępna, bębniąca, przytłumiona melodja nadpływała od strony domu. Soames rozumiał niewyraźnie, o co chodzi; zdało mu się, jakby córka mówiła do niego:
— Skonam, jeżeli nie będę miała czegoś, coby pomagało mi tak się przechadzać!
No, jeżeli jej to miało pomagać, to niechże sobie brząka przez całą noc! I znów myszkując nieobaczkiem przez sad owocowy, dostał się zpowrotem na werandę. Zamierzał wejść i pomówić z nią teraz, jednakże wahał się, nie wiedząc, co powiedzieć, i z trudnością starając sobie w pamięci odświeżyć wrażenie, wywołane zawodem w miłości. Powinien był wiedzieć, powinien był przypomnieć sobie — i nie mógł! Wszelkie realne odczucia rozwiały się i znikły — została jedynie pamięć, iż bolało okropnie. Stał tak, stępiały, wodząc chusteczką po rękach i wargach, które były suche zupełnie. Wyciągając szyję, dostrzegł Fleur; stała tyłem do pianoli, wciąż wydrzeźniającej mu się swą muzyką, skrzyżowała ręce na piersiach a w ustach trzymała zapalony papieros, którego dym na pół zasłonił jej twarz. Wyraz tej twarzy dziwny był dla Soamesa; oczy jej błyszczały i patrzyły błędnie przed siebie, a każdy jej rys był ożywiony jakimś złowieszczym gniewem i szyderstwem. Raz czy dwa razy zdarzyło się Soamesowi widzieć podobny wyraz u Anetki... twarz ta, nazbyt żywa, nazbyt bezpośrednia, nie była w tej chwili twarzą jego córki. I Soames nie odważał się wejść, czując, jak daremną byłaby wszelka próba pociechy. Usiadł przeto w cieniu kąta za kominkiem.
Dziwne figle płatał mu los! Nemesis! To dawne, nieszczęśliwe małżeństwo! I czemuż to — na miłość Boską? Gdy tak namiętnie pragnął Ireny, a ona zgodziła się... być jego... skądże mógł wiedzieć, że nie będzie go kochała?... Melodja skończyła się i rozpoczęła się na nowo, i znów się skończyła, a Soames wciąż siedział w cieniu, czekając — sam nie wiedział, czego.
Niedopałek papierosa, wyrzucony za okno przez Fleur, spadł na murawę. Soames przyglądał mu się, jak się żarzył i spalał. Księżyc wzniósł się ponad więźbę topól i wylewał na ogród swą jawę — niejawę. Światło jego nieukojne, tajemnicze, odległe — co Soamesowi zdało się, jak piękność kobiety, która nigdy go nie kochała — usiało nieziemską powłoką kwiaty ogrodowe. Kwiaty! A jego kwiat tak nieszczęśliwy! Ach! Czemuż szczęścia nie można ulokować w pożyczkach lokalnych, wyzłocić mu brzegów, zabezpieczyć go przed zniżką kursu?
Z okna salonu przestało już wylewać się światło. Panowała tam cisza i ciemność. Czy Fleur poszła już na górę? Powstał i skradając się na palcach, zajrzał do środka. Wydawało się, jakoby wyszła istotnie. Wszedł przeto do pokoju. Weranda nie dopuszczała tu księżycowego światła, przeto zrazu nie mógł dostrzec niczego, jak tylko zarysy sprzętów, ciemniejsze od samego mroku. Powlókł się ku oknu, ażeby je zamknąć. Zawadził nogą o fotel i posłyszał westchnienie. A więc ona tu siedziała, skulona i wciśnięta w róg sofy! Ręka mu zawisła w powietrzu. Czy córce potrzeba było jego pociechy? Stanął, patrząc w ten kłębek zmiętych sukni, włosów i uroczej młodości, usiłujący po swojemu wygrzebać się ze smutku. Jakże zostawić ją tutaj? Nakoniec dotknął jej włosów i odezwał się:
— Kochanie, idź lepiej spać. Ja o tem jakoś pomyślę!
Było to ni w pięć, ni w dziewięć. Ale cóż mógł powiedzieć innego?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Józef Birkenmajer.