Nieraz jesienią, idąc po ugorze
Pośród jałowców osendziałych śniegiem,
Widziałem ptaki, lecące szeregiem
Gdzieś nad nieznane południowe morze...
Oczy za nimi gubiłem w przestworze.
Goniąc myślami za ich chmurnym biegiem:
Gdzie one spoczną i nad jakim brzegiem?
Czy nowe życie znajdą, czy śmierć może?...
I długo stałem, zapatrzony w dale —
Aż cały smutny ten różaniec ptasi
W krople się stopił i zginął w przeźroczu...
Gdzie drga powietrze tysiącem odcieni
I morze światła przed oczyma płynie...
Chciałbym zatrzymać duszę w tej krainie,
Zapomnieć lodów, zimy i jesieni
I być, jak ludzie w szczęściu zamyśleni,
Bez wiecznych pragnień i zawsze i ninie...
Tak tu spokojnie, cicho... Całe życie
Zda je się tonąć w bieli i błękicie,
Słońce promieni żywot i ozłaca...
Idę w te blaski martwemi oczyma —
Myśl nieustanie i zawsze powraca
W krainę, kędy wieczna leży zima...