Przerwana korespondencja

>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przerwana korespondencja
Podtytuł Wspomnienie
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1891, nr 41
Redaktor Franciszek Olszewski
Wydawca Wacław Szymanowski i Antoni Pietkiewicz (Adam Pług)
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Kurjera Warszawskiego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Przerwana korespondencja.
(WSPOMNIENIE.)





Przy końcu maja roku... (gdy mowa o damach, ścisłe daty nie są na miejscu) przyniesiono mi kilka listów. Spojrzałem na nie obojętnie, gdyż po charakterze pisma poznałem stałych moich korespondentów, z których przodkami miewał ongi relacje listowne święty Paweł.
Umiem czytać takie bileciki bez otwierania kopert, znana mi jest bowiem i treść ich i forma w znaki zapytania bogata...
Gdy odrzuciłem je na bok, wypadł z pomiędzy nich jeden w fantazyjnej kopercie, adresowany pismem drobniutkiem, nieznanem.
Otworzyłem go nie bez pewnej obawy, która wszakże, jak się pokazało później, nie była usprawiedliwiona.
List brzmiał tak:

„Łaskawy panie i kuzynie.

Masz czas na pisanie różnych głupstw (wyraz ten był wprawdzie przekreślony, mogłem go jednak odcyfrować), masz czas na pisanie różnych utworów pióra, a nie możesz zdobyć się na nakreślenie kilku wyrazów do znajomej, przyjaciółki i kuzynki. Nie jesteś nawet łaskaw zapytać, co się z nią dzieje? Czy żyje jeszcze, czy też błądzi już w krainie cieniów.
Czy tak się godzi?
Otóż ja, kobieta, zawstydzam pana i robię pierwszy krok. Piszę, a piszę w tem przeświadczeniu, że pańska obojętność musi mieć przecie granice i że nie będziesz pan tak niedelikatny, żeby na list mój (jak to podobno masz zwyczaj) odpowiedzieć milczeniem. Gdy byłam małą dziewczynką, pensjonarką, obchodziły cię niekiedy moje ćwiczenia polskie, które ozdabiałeś licznemi poprawkami, może obecnie obejdzie pana moje życie, bo, niestety, to jest takie „pensum”, w którem bodaj czy nie częściej, aniżeli w wypracowaniach stylistycznych, popełniamy omyłki...
Ostatni raz widzieliśmy się przed laty pięcioma, w dzień mego zamążpójścia. Pamiętam wybornie, żeś pan był wtenczas w dziwacznem usposobieniu i, kiedy wszyscy składali mi życzenia, pan jeden nietylko, ze nie przystąpiłeś do mnie z dobrem słowem i przyjaznem uściśnieniem dłoni, ale nie raczyłeś rzucić mi zdawkowej monety konwenansu... banalnego frazesu. Pomyślałam... doprawdy, nie pamiętam już, co pomyślałam. Zresztą na zastanawianie się nie miałam czasu.
Zaraz po weselu wyjechaliśmy na południe. Wiadomo panu, że jako panienka niezamożna, nie mogłam marzyć o tem, co tylko dla ludzi bardzo bogatych jest dostępne. Zamążpójście zmieniło z gruntu moje położenie materjalne, a mąż od pierwszej chwili otoczył mnie zbytkiem i chciał dać mi poznać te wszystkie przyjemności, jakie bogaci ludzie mieć mogą.
Przyznam się z całą otwartością (bo trzeba panu wiedzieć, że w listach tych najzupełniej szczerą być postanowiłam), że z początku ten deszcz złoty, który z hojnej dłoni męża spadał na moją młodocianą główkę, olśniewał mnie i zachwycał. Byłam nim upojona, śmiałam się jak dziecko do błyskotek, do nowych widoków, lubiłam ubierać się w piękne suknie i fantastyczne kapelusze, przepadałam za klejnotami, a stare koronki wprawiały mnie w zachwyt. Tych wrażeń mąż mi nie szczędził, przeciwnie, postępował tak, jak gdyby chciał mnie niemi przesycić.
Dodać trzeba, że otoczenie niepewności zmieniały się ciągle przed mojemi uszami. Jechaliśmy na południe, zatrzymując się w większych miastach tyle tylko, żeby trochę odpocząć, nowemi pięknościami wzrok nasycić i biedz dalej i dalej.
Nie umiem opowiedzieć, jak mi się takie życie podobało. Zwiedziliśmy Szwajcarję, południową Francję, Włochy i kraj. Byłam w Wenecji, Rzymie, Neapolu u stóp Wezuwjusza... widziałam morze.
Po półrocznej wędrówce wróciliśmy do domu i... tu szczęściu memu i zachwytom koniec.
W drugim roku pożycia mąż, chcąc mi zrobić przyjemność i wrócić dawny złoty humor, odbył ze mną tę wycieczkę powtórnie, ale już ani morze, ani krajobrazy wspaniałe, ani miasta arcydzieł sztuki pełne, nie robiły na mnie wrażenia. Przechodziłam obojętnie obok zachwycających mnie ongi cudów przyrody i sztuki. Przechodziłam smutna i znużona.
Straciły też dla mnie urok świecidła i klejnoty, nie przepadam już jak dawniej za strojami, zabaw nie pożądam, jaśnieć nie chcę, nie zajmuje mnie nic...
Jednem słowem, nie jestem szczęśliwa.
Mieszkamy na wsi.
Majątek nasz, właściwie majątek mego męża znajduje się w bardzo ładnem położeniu nad rzeką, posiada pałacyk, prześliczny park na wpół dziki i jakieś przestrzenie pól, łąk i lasów, podobno bardzo znaczne.
Tak mówią; co do mnie, nie znam się na tem.
Nie wiem, czy pan znasz mego męża? Zdaje mi się, że niewiele, prawie tylko z widzenia... Powiem więc coś o nim. Jest to człowiek dobry, do mnie przywiązany, w obejściu zawsze uprzedzający i delikatny. Podobno znakomity gospodarz, a jako obywatel powszechnie jest szanowany w okolicy dość nawet szerokiej. Widuję go dopiero na obiedzie wieczorem, wtedy gdy przyjmujemy gości, lub gdy razem udajemy się na wizyty, zresztą nie mam pojęcia, co się z nim dzieje...
Od świtu przepada podobno w odmęcie spraw gospodarskich, przemysłowych. Mówią, że gromadzi zapasy zboża, buduje gorzelnie, młyny, jakieś tartaki, czy też inne maszyny, o jakich wyobrażenia nie mam.
Zdawałoby się, że warunki, w jakich się znajduję, pozostawiają niewiele do życzenia, a człowiek, którego mi los za towarzysza życia przeznaczył, robi wszystko co może, aby mi to życie uprzyjemnić... a jednak... jednak... ja jestem bardzo nieszczęśliwa.
Mogłabym się rozpisać o tem długo, obszernie, po kobiecemu, lecz nie wiem, jak mój list będzie przyjęty, wolę więc wstrzymać się przynajmniej do czasu, w którym o jego losach się dowiem... — a teraz zasyłam przyjazne uściśnienie dłoni... etc.

X.”

Przeczytawszy ten list, zamyśliłem się... Z sąsiedniego mieszkania, przez otwarte okno dochodziły odgłosy ludzkiej radości, wyrażające się w wykrzyknikach: „pik! dwa pik! pas! cztery pik! dziesięć pik! sto pik! miljon pik! aż do znudzenia... do obrzydliwości...
Dobrze ludziom dzieje się na świecie — a ta pani narzeka!...
Odpisać jednak trzeba... niema rady...
Nazajutrz wziąłem papier, jaki miałem najlepszy, pióro najlepsze i atrament także najlepszy i nakreśliłem odpowiedź.
„Najszanowniejsza Pani Kuzynko Dobrodziejko!
Nie pisywałem do pani, gdyż ani o to proszony, ani upoważniony do tego nie byłem. Lecz dziś, gdy najniespodziewaniej z pałaców jaśnie pani przemówiła dawna, zacna i kochana kuzynka, miłe i dobre niegdyś dziewczątko, byłbym kafrem, zulusem, buszmanem, gdybym na liścik jej nie pospieszył z odpowiedzią, tem bardziej, że łaskawa na mnie korespondentka jest nieszczęśliwa.
Ja w to wierzę, a że dla biednych i cierpiących mam zawsze niekłamaną sympatję — przeto pospieszam ze słowami pociechy...
Czytając pani list, biegiem myślą za pociągiem, unoszącym zakochaną parę do krainy wiecznej wiosny... Wyobrażałem sobie panią na tle zachwycających krajobrazów, pod marmurowemi kolumnadami pałaców. Zdawało mi się, że widzę migotliwe blaski drogich kamieni, słyszę szelest jedwabiów i że razem z tłumem lazaronów podziwiam zachwycającą podróżniczkę, która łączy w sobie najbogatsze wdzięki natury, z najwykwitniejszemi wymysłami mody.
Tak to, pani dobrodziejko, nieszczęście przybiera najrozmaitsze formy i nieraz siecze swoje ofiary złotym deszczem, jak tego doświadczyła przed wiekami mitologicznej pamięci mama Perseusza, niejaka pani Danae.
Ja wierzyłem odrazu, że pani nie jesteś szczęśliwą i że być nią nie możesz. Utwierdziłem się zaś w tem wierzeniu mocniej jeszcze czytając dalej pani list i dowiedziawszy się z niego, że mieszkasz w ładnej rezydencji wiejskiej, otoczonej prześlicznym parkiem, że posiadłości męża pani są bardzo obszerne, a on sam jest człowiek prawy, zacny, szanowany i przepadający w otchłani zajęć gospodarskich i fabrycznych.
Są to wszystko warunki, które razem wzięte mogą wytworzyć smutne i nieszczęśliwe życie, zasłonić pogodny napozór horyzont czarnemi chmurami, wycisnąć łzy z oczu, zatruć każdą chwilę... Widziałem już takie wypadki...
Nie czując się dość kompetentnym, aby coś pani poradzić, udałem się wieczorem do klubu, pragnąc zasięgnąć opinji ludzi światłych i nie wymieniając nazwisk, opowiedziałem im rzecz o tyle dokładnie, o ile byłem poinformowany. Pierwszy, z którym rozmawiałem w tej kwestji, był młody, ale znany już doktorek specjalista od leczenia cierpień nieokreślonych, protegowany bardzo przez damy. Bardzo elegancki młody człowiek łączył w sobie powagę uczonego z szykiem światowca, i z tego zapewne powodu pachniał trochę kwasem karbolowym, a trochę paczulą.
Wysłuchał mnie, pokiwał głową i zarzucił mnie gradem pytań: — ile pani ma lat? jaką kompleksję? jaki kolor oczu i włosów? jak długo żyli pani rodzice i z powodu jakich chorób pomarli? Czy pani miała rodzeństwo? czy pani siostry nie cierpiały na newrozę? czy bracia rodzeni lub cioteczni nie zdradzali skłonności do melancholji lub samobójstwa? Jaki jest tryb pani życia? o której pani wstaje? czy się bardzo późno udaje na spoczynek? czy ma pani dobry sen i apetyt? Czy ma pani towarzystwo? czy po większej części przepędza czas sama? Czy pani grywa i jak dużo? Co pani czyta? Czy się pani czem trudni? Czy ma pani szczególnie ulubione zajęcie? Czy dużo pani chodzi? czy pani jeździ konno? czy się gimnastykuje? czy używała kiedy kuracji hydropatycznej i z jakim skutkiem? Czy pani męża kocha? Czy? czy? czy? i jeszcze z piętnaście „czy”, których pamięć moja objąć nie jest w stanie.
Ma się rozumieć że nie mogłem odpowiedzieć na wszystkie zapytania, ale na podstawie tego, com mu zakomunikował, orzekł z całą stanowczością, że pani ma ogólne rozstrojenie nerwów, a prócz tego kilka jeszcze cierpień także nerwowych, które nazwał po łacinie. Zalecił ruch i umiarkowaną djetę. Kąpiele rzeczne — a później wyjazd w góry, potem kąpiele morskie, a po nich dłuższy pobyt na południu, dajmy na to w Egipcie. Na przypadek bezsenności małe dawki jakiejś mikstury. Te środki mają niezawodnie złemu zaradzić i pani położenie nieszczęśliwe stanie się wyjątkowo rozkosznem. Powtarzam słowa doktora, niech pani próbuje, może w samej rzeczy będą skuteczne.
Wysłuchawszy informacyj doktora, zawiązałem gawędkę z poetą. Ten znalazł, że pani ma serce złamane, zwichnięte skrzydła, że stała się pani ofiarą przymusu, poddała ręce pod złote kajdany, które są tak ciężkie dla serc czulszych i dusz o wyższym polocie.
— Dziękuję panu — rzekł w końcu, silnie wstrząsając mą rękę — serdecznie panu dziękuję. Rozmowa z panem będzie dla mnie poniekąd bodźcem do napisania poematu, który oddawna wzbierał już w mej duszy. Stary, jak świat, a zawsze wdzięczny i na nową nastrojony nutę: „Zwichnięte skrzydło”. Bądź zdrów.
— Wieszczu — rzekłem — nie chciałbym przerywać natchnienia, które, jak wiadomo, na zawołanie nie przychodzi, wdzięczny ci jestem za współczucie dla mojej znajomej, dziękuję naprzód za poemat, który niewątpliwie ozdobą literatury się stanie, ale ja cię o radę prosiłem...
— Radę — odrzekł w zamyślenie wpadając — radę? Hm... gdybym był bliżej, gdybym tę osobę znał, wiedziałbym co poradzić, a jeżeli nie poradzić, to przynajmniej pocieszyćbym potrafił... ale na niewidzianego, trudna sprawa.
— Więc nic nie powiesz...
— To zależy, mój panie, to zależy... od charakteru, od temperamentu. Śmiałe duchy rwą pęta i depcą przesądy...
— Moja znajoma — rzekłem — nie należy do kategorji duchów śmiałych...
— Ha, więc skoro nie ma dziś sił, by jak orlica wzbić się ponad chmury konwenansów, niech cierpi w milczeniu, jak gołąbka w szponach jastrzębich.
— Raczże mi powiedzieć, jak to wygląda w zastosowaniu praktycznem.
— Niech się zajmie sprawami miłosierdzia, założy towarzystwo filantropijne, niech wspiera ubogich, szyje sukienki dla dzieci wieśniaczych. W pierwszym lepszym romansie angielskim znajdzie gotową receptę. Żegnam pana...
Wieszcz skinął mi głową i odszedł. Zwróciłem się jeszcze z zapytaniem do jednego jegomości. Człowiek to bez zaprzeczenia poważny i rozsądny, ma dwie fabryki i słynie w mieście jako bardzo czynny i energiczny przemysłowiec. Jedno mu tylko można zarzucić, a mianowicie, że jest trochę szorstki i do pewnego stopnia lekceważy formy światowe... przedstawiłem mu sprawę w krótkości.
Wysłuchał, machnął ręką i powiedział... Co powiedział wolę zachować przy sobie. Ci ludzie czynu, szczycący się narobionemi rękami, mają oryginalne swoje poglądy.
Jeszcze jedno słówko. Zaczepi ono o przeszłość.
Wszak nie zapomniałaś pani jeszcze swego dawnego otoczenia, zwłaszcza z czasów pobytu na wsi w Górce? Wiem, że lubiła pani prostych ludzi, chętnie rozmawiała z wieśniakami, a małe, pyzate, jasnowłose dzieci chłopskie miały w pani szczególną protektorkę. Bywam tam niekiedy, więc mogę jakąś nowinką ztamtąd służyć. Zapewne pamięta pani tę ładną Marysię, co miała takie duże modre oczy i ogromne warkocze barwy lnu, tę, której portrecik robiła pani pastelami? Jestem pewny, że ją pani pamięta.
Otóż ta Marysia poszła za mąż w parę miesięcy po pani wyjeździe. Chłopskie dziecko, za chłopa wyszła... Mają chatkę nad wodą i zdaje się cztery morgi gruntu... Obszar aż za wielki do krokieta, ale nieco za szczupły na gospodarstwo. Mąż Marynki konia trzyma i furmankami zarabia, ona pracuje w polu, w ogrodzie, niańczy dzieci, których ma już dwoje, przędzie, bieli płótno, jak zwyczajna babina. Ładna jest jak dawniej, jej mąż także przystojny chłop. Czy się kochają nie wiem, ale zdaje się, że tak, bo nie kłócą się z sobą i nie słyszałem, żeby się kiedy pobili... Klęski ich omijają, zdrowie służy, dzieci chowają się dobrze; możnaby więc z tego wnosić, że są szczęśliwi.
Złudzenie!
Pytam Marynki o to wprost, bo kwestja szczęścia ludzkiego zawsze mnie zajmuje...
— Jakże Marysiu — mówiłem — dobrze wam?
— Albo ja wiem — odrzekła.
— Ale przecież... wasz człowiek nienajgorszy.
— Juścić chłop, jak chłop... ujdzie.
— Dziatki wasze jak malowanie...
— Oj, aby choć pan nie urzekł..
— Nie mam złych oczu... a zresztą, dla waszej spokojności splunę „na psa urok”... zboże wam się rodzi...
— A dyć, Bogu dziękować...
— W chałupie zgoda?
— Dała jabym jemu niezgodę, ażby Kraków zobaczył!
— Więc jesteście szczęśliwi?
— Gdzie zaś?! — odrzekła z westchnieniem.
— A cóż wam brakuje?
Po długich certacjach, z nieśmiałością wielką, zasłaniając spłonioną twarz fartuchem, wyznała mi, że wszystko byłoby jako tako, lecz to ich martwi, że dnie są za krótkie... Gdyby były choćby o kilka godzin dłuższe, mogliby zarobić więcej grosza i kupić drugą krowę. Tymczasem dnie jak dnie... a o jednej krowinie i przy dwojgu dzieciach, łasych na mleko jak koty, marne życie...
Niema szczęścia na świecie, niema wcale, szanowna moja kuzyneczko...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Napróżno oczekuję drugiego listu... Odbieram tylko zwykłe, donoszące: że „miesiąc już pływał”, lub że korespondent „się dziwuje” — a od kuzynki ani znaku życia... Obraziła się z powodu pracowitej Marynki...
I miejże tu sympatję dla nieszczęśliwych!

Klemens Junosza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.