[221]PRZEZ LINIĘ FRONTU
Fragmenty poematu
O tajemnej godzinie, gdy kogut zapieje,
W gęstwinie lasu dziać się zaczynają dzieje,
Próchno niesamowitym ogniem rozelśniewa,
Rumaków dosiadają uzbrojone drzewa,
I zjeżdżają po stoku, i jadą przez parów,
I suną na tle nieba w szyszakach konarów,
Nagle spadną na wioskę, jak grom i pożoga.
W bieliźnie wybiega z chat niemiecka załoga,
Krzyk rannych, huk wystrzałów, łopot drzwi, dzwon szkliwa,
I łamią się areszty, i płoną archiwa.
W miastach wściekły podglebny nurt chodniki gryzie,
Arsenał i prochowy skład w każdej remizie,
W każdej fabryce stuka maszyna piekielna,
Każde okno, jak zemsty strzelnica śmiertelna.
W nielegalnych drukarniach przez bezsenne noce
Dojrzewają wolności sprężone owoce,
I każdy róg sam przez się ulotkę powiela,
I już usta śpiewają, i drży Cytadela.
[222]
W zaspie śniegu, pod drzewem jakimś rosochatym,
W staromiejskim zaułku, zatęchłym i krzywym,
Historia z partyzanckim czyha automatem,
I przysiągłbyś, że zmarli pomagają żywym.
Tam, lękiem pustej nocy zwiększeni w dwójnasób,
W widmowych frakach, lotnych niby skrzydła sine,
Rozkopując srebrzysty od księżyca nasyp,
Łukasiński z Trauguttem zakładają minę.
Tam Waryński mazurem kajdaniarskim dzwoni,
W bramy fabryk napada na transporty broni,
Otwiera Pawiak. Przez świat śnieżycą zamglony
Jedzie Ściegienny — za nim chłopskie bataliony,
Nad siodłem zgięte cienie we wstęgach naboi.
Jeden zsiadł — konia w rzece lodowatej poi.
Spójrzcie mu w twarz — to Jakub Jasiński! Dosiada
Konia, wyjeżdża na brzeg. Skąd ta błyskawica
Na czole? Wysłała go Narodowa Rada.
Musi oddać list do rąk samego Staszica,
Który ożył i walczy... W szronu aureoli
Szemrzą żywe kamienie Modlina i Kutna.
Cicho. Nad ruinami zorza wzeszła smutna,
Buczek z granatem błądzi po ulicach Woli,
Tak oto kwiatami krwi, co nigdy nie więdną,
Przeszłość i Teraźniejszość splatają się w jedno,
I zapatrzeni w boju wczorajszego zjawy,
Dzisiejsi ludzie giną dla jutrzejszej sprawy.
Ponad odpływającą granicę niewoli
Nad morze mroku, które cofa się powoli,
Wzleciała wieść sygnałem umówionych rakiet,
Przemycili ją, niby szyfrowany pakiet,
[223]
Wędrowcy tajnych ścieżek — słychać ją w tętencie
Końskim, i każde ucha do ziemi przytknięcie
Nabrzmiewa nią jak głuchym wulkanicznym grzmotem.
Już dotarła — rozchodzi się — wieść dźwięczna o tem,
Że Polska będzie, że we wstrząsach zmartwychwstanie,
Że będzie stać na szczęściu ludów, nie na gwałtach,
Stepami zaczepiona o tatrzańskie granie,
A bursztynowym czołem oparta o Bałtyk,
Że powstanie, męczeńskim blaskiem rozwidniona,
I błyśnie łzą, i okiem wzruszonym zaświeci,
I wystarczy jej szczęście wezbranego łona,
Aby nakarmić wszystkie miłowane dzieci.
Owieje ją pieniste powietrze wolności,
Nowością oszołomi kolor zwykłych rzeczy,
Żywiczny zapach ziemi duszę z ran wyleczy,
Powikłane cierpieniem serce się uprości.
Wiosna! Wiosna! Już cuda powstają widomie,
W trzasku seryj, w huku bomb, w zenitowym gromie.
Już strumień krwi nawisie kamienie podmywa,
I osuwa się w przepaść lawina straszliwa.
Jeszcze ostatni zasiek — hurra! — jeszcze błyska
Jakaś strzelnica — same ją ręce połamią!
I naprzód — przez dymiący stos pobojowiska —
W słońcu, w rozkrzyżowaniu bezgranicznym ramion,
W okrzyku, w pocałunków ulewie majowej!
Swobodo! Skroń Ojczyzny tchem burzliwym owiej
I uskrzydlaj zwycięzców płomienne szeregi!
[224]
O, złuda! To nic miasto wydźwiga się z ziemi
Nad ołowianej fali zmarszczkami wiecznemi —
To jest olbrzymie pole niewybuchłej bitwy!
Jutro te trotuary będą ogniem kwitły,
W ulicach się żelazny wicher rozszaleje...
To nie jest miasto! W zygzak łamane transzeje
Czarne szczęki zasieków ku wschodowi szczerzą:
Blokhauz opancerzoną obraca się wieżą
Wysuwając macki luf. Po minowym polu
Przejdzie wiersz – żołnierz krokiem bezgłośnym patrolu.
On gniazda cekaemów znajdzie i policzy,
On zapamięta każdy rów przeciwlotniczy,
Każdą forteczkę, każdą podziemną zapadnię,
Każde workami piasku wzmocnione poddasze.
Lecz nade wszystko niechaj rozpozna dokładnie
Nory, w których zaprzańcy siedzą i judasze —
Niech stanie w drzwiach, niech spojrzy i odwiedzie kurek...
Dudnij, wierszu, po schodach i rynnach podwórek,
Budź echo na rozstajach, stań się duchem przedmieść,
Pomnażaj żywą ilość przez kipiącą jedność,
Bądź tym, co w ludziach krzyczy, buntuje się, boli —
Aż wyjdą na spotkanie naszej zbrojnej woli
Polacy — gniewem zbrojni, wiarą w siebie silni!
Bracia, ja bym chciał swoją nieudolną ręką
Z tych trzynastozgłoskowych postrzępionych linii
Uprząść jedną nić — długą, mocną, ostrą, cienką,
Jedną nić — ostrą, mocną, lśniącą jedwabiście,
I tą nicią miłości, nicią nienawiści
Wasze blade od smutku ręce, przynależne
[225]
Jednej rodzinie, a tak niedawno rozbieżne,
Powiązać niby lontem i puścić po loncie
Płomień — niech wszystkie serca buchną jednocześnie
Skrzydlatą luną walki! Kościoły rozdzwońcie
Na alarm! Niech drżą podli na wieść, kim jesteście!
Złączcie dłonie, rodacy! Ziemia kwitnąć będzie
Zwycięską siłą, która od śmierci jest wyższa.
Wieść o tym huczy w czołgów wesołym rozpędzie,
Każdy wybuch nabrzmiewa nią i każdy wystrzał.
Złączcie dłonie, rodacy! Bestia rozszalała
Broczy — zygzakiem cofa się — drży — już przegrała —
Jeszcze się skręca — lecz o milę cuchnie trupem,
Już do swych nor smrodliwych zaczęła odwroty
Grzechocząc potrzaskanym w czworo kręgosłupem,
Gubiąc łuski, ciało drąc o leśne wykroty.
Złączcie dłonie, rodacy! Jej oślizgły posiew
W gruzy łamie urodę żyznej ziemi naszej.
Brońcie domów, i sadów, i krzyżów, i kłosów,
Brońcie fabryk, i torów, i szybów, i maszyn!
Złączcie dłonie, rodacy! Śmiało, mocno, szczerze,
Groźnie! — aby gadzina, poprzez kraj sterany,
Nie uszła do gniazd czarne wylizywać rany,
I porosnąwszy w nowe łuszczaste pancerze,
Aby nie podniosła łba i zębem nie błysła!
Jest granitowy Modlin, jest warowna Wisła,
Jest Dąbrowa, i Gniezno, i Poznań, i Kraków,
Żyje Warszawa — święte miasto dla Polaków,
Jest broń — pękają od niej pruskie arsenały,
Jest wojsko — niezliczona armia — naród cały!
Jest dowódca bez skazy w każdym partyzancie.
[226]
Jeszcze krok — jeszcze jeden wysiłek — powstańcie!
Powstańcie — z dymu fabryk, z oparów trupiarni —
Powstańcie — jednolici, płomienni, ofiarni!
Od pruszkowskiej rogatki promień młodociany
Wpada pomiędzy szare i kamienne ściany,
Prześlizguje się Bema, Filtrową i Piękną.
Wywabia z trotuaru każde cienia piętno,
Dopadłszy Marszałkowskiej, wśród nagłych rozjarzeń
Rozkłada się wachlarzem świateł i witrażem,
Znowu składa się, leci na Plac Zbawiciela,
Budzi gołębie, kościół tęczą rozwesela,
Potem przez Nowowiejską przenika do Alej,
Muska Łazienki, sunie po asfalcie dalej,
Przez Nowy Świat, Krakowskie pędzi jak szalony,
I na moście Kierbedzia wieszając lampiony,
Skacze do Wisły!
A już ptaki w zielonych pogwizdują skwerach,
Sklepy mrugają, bramy domów dzień otwiera.
Mijam jedwabne łąki. W porannym przezroczu
Stoi chłop i uśmiechem przymrużonych oczu
Pozdrawia ruń młodziutką. Do niego się garnie
Trzoda pastwisk i owoc płomienisty sadów.
Płot w makach: to półnagie dzieciaki sąsiadów
Spojrzeniem pożerają nowiutką młockarnię,
Kupioną za żywy grosz ojców. Młyn pobliski
[227]
Na przemian ta basuje, to śpiewa dyszkantem.
Telefoniczne słupy niby obeliski.
Nad luki strzech wzlatują smukłe ptaki anten.
Warto się o to skrwawić i zatracić warto.
Przykazała żywa krew tych, co już nie wstaną,
W niepodległej strażnicy, nad ziemią schłostaną,
Przy boku praw i swobód trwać niezmienną wartą.
Pilnować, aby dobro, które zbir niemiecki
Zabrał, jak żołd zaległy zbrojnego pochodu,
Przeszło całe — do gwoździa i ostatniej niecki —
W ręce wydziedziczonych i skarbiec narodu.
Niechaj broń strajku, w tylu walkach wyostrzona.
Spoczywa w pochwie, ale nie rdzewieje nigdy,
Zawsze gotowa suche odrąbać ramiona
Temu, kto z dna pociągnie starą pałkę krzywdy.
Lśnijcie, trujące pszczoły kościuszkowskich rusznic!
Ty, szablo partyzancka, ze zgrzytem się obnaż!
Ktokolwiek zechce ludy zbratane poróżnić
I pchnąć Polskę do wojny nieprawej — ten zbrodniarz!
I ktokolwiek, niby strach ze zbożowych gąszczy,
Dźwignie się i bykowcem zza pleców śmignąwszy,
Pogoni chłopa w szary świat, na zmarnowanie,
Jak dziada — kuternogę w zetlałym łachmanie,
Ten pozna, jakim światłem oliwiona lufa!
Naród przedstawicielom wybranym zaufa,
Lecz nie zaśpi czujności. I nikt nie przekreśli
Tych kart, które lud mocą cierpienia otworzył.
I jeśli nas przez wieki budzono i jeśli
Na wschodzie w krwi daremnej brodził biały orzeł,
To teraz, Polsko, nowej słonecznej epoce
Dajesz usta i wsparta na przyjaźni stoisz.
Dzisiaj żelazne, jutro złociste owoce
Wyda poczęty w bojach wiecznotrwały sojusz.
Front, styczeń-luty 1944 r.
|