Przez stepy (1899)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez stepy |
Podtytuł | Opowiadanie kapitana R. |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | piąte |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały tom IV |
Indeks stron |
Zatrzymaliśmy się dopiero u podnóża Gór Skalistych.
Strach mnie ogarniał, gdym spoglądał zblizka na ów cały świat granitów, którego boki upowite są mgłami, a szczyty giną gdzieś w wiecznych śniegach i chmurach. Ogrom ich i milczący majestat przygniatał mnie do ziemi, więc korzyłem się przed Panem, prosząc Go, aby mi pozwolił przeprowadzić, przez te niezmierne mury, moje wozy, moich ludzi i moją żonę ukochaną. Po takiej prośbie śmielej zapuściłem się w kamienne gardła i korytarze, które gdy zamknęły się za nami, byliśmy od reszty świata odcięci. Nad nami niebo, na niem kilka orłów kraczących, koło nas wiecznie granit i granit: prawdziwy labirynt przejść, sklepień, jarów, rozpadlin, przepaści, wież, milczących gmachów i jakby olbrzymich uśpionych komnat. Taka tam uroczystość i dusza pod takim kamiennym uciskiem, że człowiek sam nie wie, dlaczego, zamiast mówić głośno, szepce po cichu. Zdaje mu się, że droga ciągle zamyka się przed nim, że jakiś głos mówi mu: nie idź dalej, bo tam już niema przejścia! Zdaje mu się, że gwałci jakąś tajemnicę, na której Bóg sam położył pieczęć. Nocami, gdy te sterczące zastępy stawały się czarne jak kir, a księżyc obrzucał srebrnym żałobnym szlakiem ich szczyty, gdy jakieś dziwne cienie powstawały ze „śmiejących się wód,“ dreszcz przejmował najhartowniejszych awanturników. Godziny całe spędzaliśmy przy ogniskach, spoglądając z jakimś zabobonnym przestrachem w czarne, oświetlone krwawym blaskiem głębie wąwozów, jakby w oczekiwaniu, że coś strasznego ukaże się z nich lada chwila.
Raz znaleźliśmy pod wgłębieniem skały szkielet człowieka, a choć z resztek włosów, przyschniętych na czaszce, i z broni poznaliśmy, że był indyjski, jednak złowróżbne uczucie ścisnęło nasze serca bo ten trup z wyszczerzonymi zębami zdawał się nas ostrzegać, że kto się tu zabłąkał, ten już nie wyjdzie. Tego samego dnia metys Tom zabił się na miejscu, spadłszy wraz z koniem z krawędzi skalnej. Smutek jakiś ponury ogarnął cały tabor; dawniej jechaliśmy gwarno i wesoło, teraz nawet woźnice przestali kląć i karawana posuwała się w milczeniu, przerywanem tylko skrzypieniem kół. Muły też narowiły się coraz częściej, a gdy jedna para stawała, jak wryta, wszystkie wozy idące za nią, musiały się zatrzymywać. Najgorzej gryzło mnie to, że w tych chwilach tak ciężkich i trudnych, w których żona potrzebowała więcej niż kiedykolwiek mojej obecności i poparcia, nie mogłem być przy niej, bo prawie musiałem się dwoić i troić, aby dawać przykład, krzepić odwagę i ufność. Ludzie przenosili wprawdzie trudy z wytrwałością, Amerykanom wrodzoną, ale poprostu gonili resztką sił. Jedno tylko moje zdrowie wytrzymywało wszystkie trudy. Bywały noce, że i dwóch godzin nie miałem odpoczynku; ciągnąłem wozy wraz z innymi, ustawiałem straże, objeżdżałem majdan, słowem pełniłem służbę dwa razy jeszcze cięższą, niż każdy z ludzi; ale widać szczęście dodawało mi sił. Bo też gdym strudzony i zbity przychodził wreszcie do mego wozu, znajdowałem tam wszystko, com miał na świecie najdroższego: serce wierne i ukochaną rękę, która ocierała moje uznojone czoło. Lilian, choć cierpiąca trochę, nie zasypiała umyślnie nigdy przed mojem przybyciem, a gdym jej czynił o to wymówki, usta zamykała mi całowaniem i prośbą, abym się nie gniewał na nią. Gdym ją ułożył już do snu, usypiała, trzymając mnie za rękę. Często w nocy, gdy się zbudziła, otulała mnie skórami bobrowemi, bym się wywczasował lepiej. Zawsze łagodna, słodka, kochająca i dbała o mnie, doprowadziła mnie do tego, żem ją poprostu ubóstwiał i całowałem brzegi jej sukni, jakby rzecz jaką najświętszą, a ten wóz nasz zmienił się dla mnie w kościół prawie. Taka malutka wobec tych niebotycznych ścian kamiennych, po których wodziła wzniesionemi oczyma, zakryła mi je jednak tak, że przy niej niknęły z moich oczu i że wśród tych ogromów ją samą tylko widziałem. Cóż dziwnego, że gdy innym brakło sił, ja miałem je jeszcze i czułem, że póki o nią będzie chodziło, nigdy mi ich nie zbraknie.
Po trzech tygodniach drogi dostaliśmy się wreszcie do obszerniejszego kanionu, który tworzy rzeka Biała. U wejścia do niego Indyanie z pokolenia Uintah przygotowali nam zasadzkę, która zmieszała nas cokolwiek; ale gdy ich czerwonawe strzały poczęty dosięgać aż na dach wozu mojej żony, uderzyłem na nich wraz z ludźmi z taką natarczywością, że natychmiast poszli w rozsypkę. Wybiliśmy ich trzy czwarte. Jedyny jeniec, jakiego wzięliśmy żywcem, młody, szesnastoletni chłopiec, przyszedłszy trochę do siebie ze strachu, począł, ukazując kolejno na nas i na zachód, powtarzać te same gesta, jakie czynili Yampasowie. Zdawało nam się, że chce powiedzieć, iż biali ludzie znajdują się w pobliżu, ale domysłowi temu trudno było dać wiarę. Tymczasem okazał się on prawdziwym, i łatwo sobie wyobrazić zdziwienie i radość moich ludzi, skoro drugiego dnia, zjeżdżając z wyniosłej płaszczyzny, ujrzeliśmy na dnie obszernej doliny, leżącej u stóp naszych, nietylko wozy, ale i domy, pobudowane z okrąglaków, świeżo wyszłych z pod siekiery. Domki te tworzyły koło, w środku którego wznosiła się obszerna szopa bez okien; środkiem doliny płynął strumień, przy nim błąkały się stada mułów, strzeżone przez konnych ludzi. Obecność istot mojej rasy w tem miejscu przejęła mnie zdumieniem, które wkrótce przeszło w trwogę, gdym pomyślał, że to mogą być „Outlawy,“ chroniący się na pustynię po dopełnionych zbrodniach przed karą śmierci. Wiedziałem już z doświadczenia, że podobne wyrzutki ze społeczeństwa posuwają się często w kraje bardzo odległe i zupełnie puste, gdzie tworzą oddziały, mające doskonałą wojenną organizacyę. Częstokroć bywali oni nawet założycielami nowych jakoby społeczeństw, które początkowo żyły z rozbójniczych wypraw w kraje ludniejsze, później zaś, przy coraz większym napływie ludności, zmieniały się stopniowo w rządne Stany. Spotykałem się nieraz z „Outlawami“ na górnym biegu Mississipi, gdy jako skwater, spławiałem drzewo do Nowego-Orleanu, i nieraz krwawe miewałem z nimi zajścia, okrucieństwo więc ich i bitność były mi również znane dobrze.
Nie obawiałbym się ich, gdyby między nami nie było Lilian, ale na myśl o niebezpieczeństwie, w jakieby popadała ona w razie przegranej bitwy i mojej śmierci, włosy powstawały mi na głowie, i pierwszy raz w życiu bałem się, jak ostatni tchórz. A byłem przekonany, że jeśli to są „Outlawy,“ to żadną miarą nie unikniemy bitwy, sprawa zaś będzie trudniejsza, niż z Indyanami.
Natychmiast więc, ostrzegłszy ludzi o prawdopodobnem niebezpieczeństwie, uszykowałem ich do boju. Byłem gotów albo sam zginąć, albo wybić co do nogi to gniazdo szerszeni, i tym celem postanowiłem pierwszy na nich uderzyć. Tymczasem z doliny spostrzeżono nas i dwóch jeźdźców puściło się, co koń wyskoczy, ku nam. Odetchnąłem na ten widok, bo „Outlawy“ nie byliby przecie wysyłali poselstwa. Jakoż okazało się, że to byli strzelcy kompanii amerykańskiej, handlującej futrami, którzy w tem miejscu mieli swój obóz letni, czyli tak zwany „summer-camp.“ Zamiast więc bitwy, czekało nas najgościnniejsze przyjęcie i wszelka pomoc ze strony tych surowych, ale poczciwych strzelców pustyni. Jakoż przyjęli nas z otwartemi rękoma: my zaś dziękowaliśmy Bogu, że wejrzawszy na nędzę naszą, zgotował nam odpoczynek tak słodki. Oto już półtrzecia miesiąca upływało, jak opuściliśmy Big Blue River, siły nasze były wyniszczone, muły nawpół żywe: tu zaś mogliśmy wypocząć znowu z tydzień jaki, we wszelakiem bezpieczeństwie, przy obfitości pokarmu dla nas, a paszy dla naszych zwierząt.
Było to poprostu dla nas zbawienie. Mister Thorston, naczelnik obozu, człowiek z wychowaniem i światły, poznawszy, iż nie jestem zwykłym gburem stepowym, poprzyjaźnił się ze mną odrazu i ofiarował swój domek na mieszkanie dla mnie i Lilian, której zdrowie cierpiało coraz mocniej.
Dwa dni przetrzymałem ją w łóżku. Tak już była utrudzona, że przez pierwszych dwadzieścia cztery godzin nie otworzyła prawie oczu; ja przez ten czas czuwałem, aby nic nie mieszało jej spoczynku, przesiadując przy jej łóżku i wpatrując się w nią całemi godzinami. Po dwóch dniach była już tak wzmocniona, że mogła wychodzić; ale nie pozwoliłem się jej tknąć żadnej roboty. Ludzie też moi przez pierwsze dni kilka spali jak kamienie, gdzie który upadł, poczem dopiero wzięliśmy się do naprawy wozów, odzienia i do prania bielizny. Poczciwi strzelcy pomagali nam we wszystkiem szczerze. Byli to po największej części Kanadyjczycy, najmujący się do kompanii handlowej. Zimę spędzali na łowach, łapiąc we wniki bobry, bijąc skunksy i kuny, latem zaś ściągali się do tak zwanych „summer-camps,“ czyli letnich obozów, w których bywały czasowe składy futer. Przyrządzone tam jako tako skóry szły dopiero pod konwojem na wschód. Służba tych ludzi, najmujących się na kilka lat, była nad wszelki wyraz ciężka; musieli bowiem udawać się w okolice niezmiernie odległe i dziewicze, gdzie wszelki zwierz znajdował się wprawdzie w obfitości, ale gdzie żyli w ciągłych niebezpieczeństwach i ustawicznej wojnie z czerwonoskórymi. Prawda, że otrzymywali za to wysoką zapłatę, większość ich jednak służyła nie dla pieniędzy, ale z miłości do życia w pustyniach i do przygód, których nigdy nie brakło. Był też to wybór ludzi wielkiej siły i zdrowia, zdolnych do znoszenia wszelkich trudów. Widok ich ogromnych postaci, futrzanych czapek i długich karabinów, przypomniał żonie mojej powieści Coopera, które czytywała w Bostonie; dlatego też patrzyła z wielką ciekawością na cały obóz i na wszystkie ich urządzenia. Karność, której sami przestrzegali, panowała między nimi taka, jakby w zakonie rycerskim, i Thorston, główny agent kompanii, a zarazem patron ich, dzierżył władzę zupełnie wojskową. Byli to przytem ludzie niezmiernie poczciwi, dlatego czas upływał nam wśród nich doskonale; nasz tabor podobał im się również bardzo i mówili, że nigdy jeszcze nie spotkali tak karnej i porządnej karawany. Thorston chwalił wobec wszystkich mój plan podróży drogą północną, zamiast na St-Louis i Kanzas. Opowiadał nam, że karawana, złożona ze trzystu głów, która poszła tamtędy pod wodzą niejakiego Marcwooda, po licznych cierpieniach z powodu upału i szarańczy, straciła zwierzęta pociągowe, a w końcu została w pień wyciętą przez Indyan Arapahoc’ów. Strzelcy kanadyjscy wiedzieli to od samychże Arapahoc’ów, których z kolei wybili mocno w wielkiej bitwie i odebrali im przeszło sto skalpów, a między innemi i skalp Marcwooda. Wiadomość ta wpłynęła silnie na moich ludzi, tak, że sam stary Smith, najwytrawniejszy włóczęga, który z początku przeciwny był drodze na Nebraskę, powiedział mi wobec wszystkich, że jestem więcej „smart“ od niego i że uczyć mu się przy mnie. Przez czas pobytu w gościnnym letnim obozie odzyskaliśmy zupełnie siły. Prócz Thorstona, z którym stałą zawarłem przyjaźń, poznałem tam także sławnego na całe stany Micka, który nie należał do obozu, ale samotrzeć, wraz z dwoma głośnymi wnicznikami, Lincolnem i Kidem Carstonem, włóczył się po pustyniach. Dziwni ci ludzie we trzech prowadzili prawdziwe wojny z całemi pokoleniami indyjskiemi a zręczność ich oraz nadludzka odwaga, zawsze zapewniały im zwycięstwo. Imię Micka, o którem napisano dziś niejedną książkę było tak strasznem Indyanom, że słowo jego więcej znaczyło dla nich, niż traktaty z rządem Stanów. Rząd też często używał go do pośrednictwa, a w końcu zamianował gubernatorem Oregonu. Gdym go poznał, miał już lat blizko pięćdziesiąt, ale włosy jego czarne były, jak pióro kruka, a w spojrzeniu mieszała się dobroć serca z siłą i niepohamowaną śmiałością. Uchodził przytem za najsilniejszego mężczyznę w całych Stanach, i gdym się z nim próbował, pierwszym byłem, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, którego nie mógł powalić o ziemię. Człowiek ten z wielkiem sercem polubił niezmiernie Lilian i błogosławił ją, ilekroć nas odwiedzał, na odjezdnem zaś podarował jej parę ślicznych maleńkich mokasinów, wyrobionych przez niego samego ze skóry daniela. Podarunek ten przydał się bardzo, bo biedactwo moje nie miało już żadnej pary całych trzewików.
Wyruszyliśmy wreszcie w dalszą drogę, pod dobrą wróżbą, opatrzeni w dokładne wskazówki, jakich kanionów trzymać się w pochodzie, i w zapasy solonej zwierzyny. Niedosyć na tem. Zacny Thorston pozabierał co gorsze nasze muły, a dał nam natomiast swoje silne i oddawna wypoczęte. Przytem Mick, który był już w Kalifornii, opowiadał nam cuda prawdziwe nietylko o jej bogactwie, ale o słodkiem powietrzu, o ślicznych lasach dębowych i kanionach górskich, jakim równych niema w całych Stanach. Zaraz więc wielka otucha wstąpiła nam w serca, bo nie wiedzieliśmy o krzyżach, które czekały nas przed dojściem do tej ziemi obiecanej. Odjeżdżając, długo powiewaliśmy kapeluszami na „remember“ poczciwym Kanadyjczykom. Co do mnie, dzień ten odjazdu na wieki został wyryty w mem sercu, tego bowiem jeszcze południa, ukochana gwiazdka mojego życia, objąwszy mnie obu rękami za szyję, poczęła, cała czerwona ze wstydu i wzruszenia, szeptać mi do ucha coś takiego, co gdym usłyszał, schyliłem się do jej nóg i płacząc z wielkiego wzruszenia, całowałem kolana tej już nietylko żony mojej, ale i przyszłej matki mego dziecięcia.