<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przybłęda
Podtytuł Powieść
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160
Wydawca B. Kiciński
Data wyd. 1892
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rudnię znano na kilka mil dokoła, bo stała na rozdrożu, gdzie się mnogie gościńce krzyżowały, a żaden podróżny jej nie minął, nie dawszy choć wytchnąć koniom przy karczemce.
Pierwszy, co tam gospodę postawił, dobrze obrachował odległości, a może też nie rachubą, ale przypadkiem tak się szczęśliwie znalazła położoną. Trudnoby bowiem dobadać, co wprzódy stanęło: czy owa Rudnia, która nazwisko dała miejscu, czy karczma wśród głuchego lasu.
Na gruzach dziś zapomnianej przeszłości królowała teraz głównie owa żydowska gospoda, chociaż nie była tu samą. Las, otaczający ją dokoła, rozstępował się w tem miejscu dosyć szeroko i wśród sosen starych, leszczyny i olch, widać było usadowioną karczmę z jej szopami, loszkiem i ogrodem, dalej pod samemi drzewy kuźnię czarną i chatę kowala, a głębiej jeszcze dachy dworków, czy chat, na pól w gęstwinie ukrytych.
Dodawszy odwieczną studnię z żórawiem, a nieco opodal, gdzie się drogi rozchodziły, stary krzyż, mchem siwym okryty, pochylony wiekiem — nie widać było nic, oprócz przerzedzonego, ale podszytego lasu i gościńców, które się ztąd w cztery przeciwne świata krańce rozbiegały.
Karczma, w której Mosiek Gugiel panował, wziąwszy ją w spadku po dziadach i pradziadach, nie wyglądała bardzo przynęcająco, ale się też nie lękała konkurencji i nie potrzebowała podróżnych kusić ku sobie, bo się oni bez niej obyć nie mogli.
Mosiek zaspakajał niezbędne wymagania ludzi, nie wiele żądających — woda w studni była dobra, wódka nie gorsza, jak gdzieindziej, miał siano, w potrzebie obrok, a szopa obszerna, choć dach jej wiele pozostawiał do życzenia, dozwalała zawsze czasu deszczu wybrać miejsce, w którem niebardzo zaciekało.
Oprócz wielkiej zakopconej izby szynkownej, otwartej dla wszystkich, na rzadki wypadek, gdyby tu kto chciał podnocować i nie myślał przespać się na wozie, była nawet izdebka gościnna, w której jednak zwykle mieścił się sprzęt zbyteczny, zapas drewek, kupa kartofli i drewniany statek.
Oprócz arendarza Mośka, który niezaprzeczenie był tu osobą najznakomitszą... Rudnia miała kowala, niegdyś cygana, dziś od lat dziesiątka osiadłego tu stale i wypierającego się swojego pochodzenia... Chciał on uchodzić za węgra i zwał się Janaszem Seredką; ale włos czarny, skóra ciemna, wyraz oczu, na pierwszy rzut oka krew cygańską zdradzały...
W dworkach mieszkali pozostali z dawnych czasów, gdy się tu belki i klepki wyrabiały — budnicy...
Polanki pozarastałe w lesie dowodziły, iż budników tych niegdyś daleko więcej być musiało; lecz gdy ustał zarobek, las wyrąbano, uprawa roli nie bardzo się opłacała, z czasem porozchodzili się oni wszyscy, chaty opuszczone porozwalały się, a role zajałowiały.
Zostali tylko, może niedostatkiem do miejsca przykuci, Wysoccy, mieniący się szlachtą z Mazowsza, i Bzurscy, także jacyś szlachcice... Ci, mały czynsz opłacając dziedzicowi, uprawiali kawałki pól, przez siebie wydartych, mieli powytykane łąki i wolny wypas dla chudoby w lesie. Las ten poczciwy dawał im, oprócz tego, jagody i grzyby bezpłatnie, a na sosnach wolno było barcie stawiać, które się miodem opłacały.
Wszystko to, razem wzięte, nawet przy najpracowitszem życiu, nie dozwalało dojść do skromnej choćby zamożności. Budnicy żyli z dnia na dzień, ubogo, biednie, a na przednówku Mosiek ich często ratować musiał.
Wysoccy i Bzurscy o sobie nie wątpili, że szlachtą być musieli, chodzili w kapotach, unikali powierzchownego podobieństwa z włościanami, mieli nawet jakieś papiery, skrzętnie chowane i z pokolenia w pokolenie przechodzące, ale te do wylegitymowania się im nie starczyły...
Życie to osamotnione w lesie, opodal od kościoła, od ludzi, od gromady, do której należeli, powoli zdziczyło ich, a ubóztwo przygnębiało na duchu. Ostatni potomkowie tych rodzin wyglądali w istocie, jak plemię jakieś, skazane na wymarcie.
Z Bzurskich pozostawało teraz tylko dwóch braci, ludzi w średnim wieku, na jednem polu i w jednej siedzących chacie, kłócących się nieustannie, a niemogących rozejść, tak ich bieda z sobą skuła.
To jeden, to drugi wychodził na zarobek, — pola uprawiali coraz raniej, dobytku ubywało; pomawiano ich o to, że szkody robili w zwierzynie i w lesie, zadawano nawet daleko gorsze bezprawia, ale Bzurscy się na niczem złapać nie dawali, a głowy nosili hardo.
Para lichych koniąt, jedna krowa chuda, kilka kóz stanowiły całe ich mienie. Żadna też panienka z waszecia nie miała ochoty wyjść za Bzurskiego — i oba byli nie żonaci... Stara gospodyni, rekrutowana ze wsi Rudek, posługiwała im i opierała... Rzadko siadywali w domu.
Mało co lepiej mieli się Wysoccy. — Tych dwoje, mąż i żona, biedowało razem; ale on często chorował, a kobiecisko się zamęczało, nie mogąc samo dopilnować wszystkiego. Z dwojga dzieci — nic im teraz nie pozostało.
Córeczkę starszą dziwny los spotkał. Od urodzenia była ona wątłą i chorowitą, lekarz jej życia nie obiecywał. Nieznajoma jakaś pani wzięła ją przez miłosierdzie w opiekę i odtąd wcale o niej słychać nie było. Chłopak chował się do lat dwunasta, zachorował i po krótkiej słabości umarł. Pozostali Wysoccy sami we dwoje, walcząc z coraz bardziej doskwierającym im niedostatkiem.
Oboje, pomimo złej doli, mężnie sobie poczynali, znosili biedę, nie dając się jej złamać, i pracowali niezmordowanie, choć przyszłości żadnej nie mieli przed sobą.
Do pomocy około roli miał stary Piotr Wysocki najętego we wsi wyrostka sierotę, a Wysocka około domu posługiwała się starą babą pijaczką, która pół w szynku Moszkowi, pół jej służyła. A że karczma choćby samym wódki zapachem ją nęciła, częściej tam, niż u jejmości przesiadywała.
Parę koni, krów dwie starych, owiec prostych kilka, trochę drobiu, dozwalały wyżyć mizernie, potrzebowali też nie wiele.
Z każdym jednak rokiem w gospodarstwie szło ciężej i gorzej, bo Wysocki zmógł się, zestarzał, w kościach go czasami łamało tak okrutnie, iż się położyć musiał.
Naówczas chłopak, bez dozoru, około pola rady sobie nie dał. Żniwa więc wypadały liche, a w domu na przednowku chleba brakło. Trzymał ich nałóg życia i pracy, chociaż oprócz siebie nie mieli o kim myśleć i o przyszłość kłopotać się nie potrzebowali, ruszali się jednak, wzajem dodając sobie otuchy.
Córeczki, którą im przez litość odebrano, widzieć i odzyskać już się nie spodziewali. Mieli ją za umarłą. Krewnych jakichś daleko gdzieś miał podobno Wysocki, ale ci o niego, a on też się o nich nie troszczył.
Szło z każdym rokiem ciężej. Piotr coraz kładł się częściej i legiwał dłużej; żona jego, Helena, kaszlała po nocach i miała zadyszkę. Przecież rąk nie opuszczali.
Jejmość często za dwoje musiała robić, i w domu wszystko opatrzeć, i na pole wyjrzeć, bo baba Michałowa zbiegała z chaty, a gdy do niej wróciła, ręce się jej trzęsły i tyle tylko, że, pod piecem siadłszy, z rękami w kieszeniach, piosnki zawodziła.
Wyrostek zaś, Jakubek, wyszczekany łotrzyk, choć się wykłamać zawsze umiał, gdy oka nad sobą nie czuł, za pastuszkami biegał i z niemi leżąc — próżnował.
Chudoba i gospodarze co rok gorzej wyglądali; a dziedzicowi, panu Bodiańskiemu, czynsz co rok trudniej było opłacać. Zalegało zawsze coś dworowi i Mosiek miał rachunki.
Z kilkunastu barci, które niegdyś mieli Wysoccy, zaledwie im teraz pięć pozostało. Pomimo to, trzeba było widzieć oboje starych Wysockich, gdy on się mógł podźwignąć i chodzić, a ona, widząc męża na nogach, odżyła. Krzątali się tak ochoczo, raźnie, jak gdyby najszczęśliwiej się im wiodło.
Stary Piotr nieznużony był w pracy, stara Helusia, nauczona przez niego, od rana do nocy chwili jednej nie spróżnowała. Wygrzebaliby się może z biedy, gdyby los w najmniejszej rzeczy im sprzyjał.
Ale — wszystko się na nich sprzysięgać zdawało i nie wiodło w niczem.
Wysocki z anielską cierpliwością zwykł był mawiać, uśmiechając się dobrodusznie.
— Zboże u mnie w garściach na polu, to już pewny deszcz.
Albo:
— Na zasiewby potrzeba deszczu, weźmie, ani chybi, posucha.
Z tem niepowodzeniem zżywszy się, jak z rzeczą powszednią, pobożni ludzie krzyże swe ofiarowali Bogu.
Stara Wysocka, gdy jej ukochanek syn zmarł, opłakawszy go, pożałowała, że córkę chorowitą obcym oddała, nie spodziewając się jej wychować. Ale nie uczyniła tego z dobrej woli, ani z braku przywiązania, tylko przez miłość dla dziecięcia. Obawiała się o jego życie, była to dziewczynka delikatna bardzo, doktor wymagał wielu rzeczy, których oni dziecku dostarczyć nie mogli.
Najdziwniejszym w świecie trafem, pani jakaś, przejeżdżająca przez Rudnię, gdy się jej powóz złamał niedaleko ztąd w lesie, zmuszona cały dzień przesiedzieć, zabłąkała się znudzona do Wysockich chaty.
Tu jej w oko wpadła mała Albinka, a że ona straconą córeczkę przypominała, naparła się dziecka u Wysockiej, przyrzekając chować ją, jak własną córkę.
Ani ojciec, ani matka, nie chcieli w początku dziecka oddawać, ale doktor nadjechał, który je leczył. Ten im wręcz powiedział, że u nich się Albinka nie wychowa, a przy większem staraniu żyć może.
Tak więc, choć z płaczem i łzami, matka uczyniła z dziecka ofiarę; nieznana pani, która zostawiła tylko swoje nazwisko, zabrała je z sobą i — więcej się już do Wysockich nie zgłosiła.
Po kilku latach upartego milczenia, gdy się nawet dopytać o tę panią niemogli, a ona się nie odzywała — powiedzieli sobie, iż dziewczę pewnie nie żyło.
Matka, czasem tylko przypominając je sobie, szeptała.
— Mój Boże... miałaby już lat dwadzieścia... pociechę i pomoc byśmy z niej mieli!!
Stary Piotr, nie dając się rozrzewniać żonie, zwykle jej usta zamykał swojemi:
— Taka była wola Boża! Daj pokój, Helusiu! Bóg wie, co czyni!
I Wysocka, łzy otarłszy, do roboty powracała.
Wysoccy oprócz siebie nie mieli prawie nikogo, nikt do nich nie zaglądał, nie żyli z nikim.
Bzurscy, chociaż czasem zachodzili do nich, a niekiedy pożyczali to sochy, to brony, to siekiery lub rydla — nie mieli u Wysockich miru. Piotr im zarzucał, że nie dosyć gospodarstwa pilnują, że na niebezpieczne rzucają się zarobki; Bzurscy śmieli się ze starych, że są łatwowierni i oszukiwać się dają.
Z kowalem cyganem nikt tu nie żył, i ledwie gadano do niego; z dalszych budek gość rzadki; z Mośkiem Wysoccy dobrze byli, ale zdaleka.
Dwie tęgie mile do miasteczka i kościoła nie zawsze tam dojechać dozwalały.
Rozumie się, iż stosunki ze dworem blizkiej znajomości i spoufalenia nie dopuszczały.
Pan Hieronim Bodiański, dziedzic Rudek, kawaler, który za starego jeszcze uchodzić nie chciał, a młodym już nie był, — dobry człowiek, spokojny, gospodarz nie tęgi, słynął z tego, iż nawet w kraju, który zbytnią pracowitością nie grzeszy, uchodził za ideał próżniaka...
Życie wiódł ruchliwe...
Kładąc kabałę i paląc fajkę, albo czekał na gości, lub, gdy mu się to sprzykrzyło, jechał w odwiedziny, gdziekolwiek bądź — byle w domu sam z sobą nie siedział.
Niekiedy znudzony bardzo Bodiański czytywał kalendarz...
Oprócz kalendarza i książki nabożnej po matce, nic więcej w domu drukowanego nie miał. Tej zaś ostatniej nie potrzebował i nigdy do rąk nie brał, bo wszystkie pacierze, pieśni, litanje, nawet psalmy pokutne, na pamięć umiał.
Człowiek był zresztą jak ryba zdrów i potrzebujący atmosfery jasnej i swobodnej do życia. Od ludzi smutnych przerażony uciekał.
W lecie czasami godzinami widywano go siedzącego z fajką w ganku, z nogą na nogę założoną, patrzącego na dziedziniec i gościniec, żartobliwie zaczepiającego służbę przechodzącą i śmiejącego się z konceptów własnych, które niezmienione powtarzał. Ludzie je też na pamięć umieli.
Dowcipów tych, nader niewyszukanych, Bodiański wielkiego zapasu nie miał, — trochę prostszych dla ludzi, trochę delikatniejszych dla znajomych i przyjaciół. Z przysłowiami i wykrzyknikami starczyło mu to na powszednie życia potrzeby.
Mówiono, iż pan Hieronim po kilkakroć żenić się probował, ale mu się w tem nie powodziło. W chwili stanowczej brakło odwagi. Nie wyrzekał się jednak skorzystać, gdyby się co — ut sic, trafiło.
Tymczasem panny bardzo się za nim nie ubiegały... Mająteczek był skromny i trochę obdłużony... nadziei na przyszłość żadnych, sam on niezbyt powabny.
Małego wzrostu, przysadzisty, z wyrazem zadowolenia z siebie na rumianej, pucołowatej twarzy — pan Hieronim miał ruchy, tupania, podskoki, podrygiwania nogami nałogowe, tak jakoś pocieszne, że, patrząc na niego, od śmiechu wstrzymać się było trudno. Ni z tego ni z owego, wśród rozmowy okręcał się na jednej pięcie, przysiadał i prostował — a czynił to bezmyślnie, zapewne w przekonaniu, że to ożywia i dramatyczniejszą czyni rozmowę!
Przy tem zawsze prawie jedno powtarzał, mówił toż samo i przewidzieć było można, od czego zacznie i na czem skończy rozmowę. Panny sobie z niego żartowały, wyprowadzając na manowce, wśród których plątał się, rady dać nie umiejąc.
Dodać należy, iż on od panny, którą miał towarzyszką życia uczynić, wymagał bardzo wiele.
Za sobą miał to tylko, iż majątku nie tracił, ale się też go nie dorabiał. W końcu roku nie było długów, lecz i odłożyć nie miał co na złą godzinę. Szaleństw nie dopuszczał się żadnych. Umiarkowanie myśliwy, w tańcu nie namiętny, jedną tylko rzecz lubił, jak mówił, pasjami — maleńką grę w karty, skromnego wiseczka, marjasika, lub halbezwelwe. Zasiadłszy do zielonego stolika, gotów był przy nim choćby noc przesiedzieć całą.
Nie chciwość wygranej do kart go ciągnęła, bo nigdy nie ważył się grać drogo, ale było to jedyne zajęcie, które mu próżnię życia i myśli zapełniało.
Gdy grać nie mógł, prawie z równem zajęciem kładł kabałę.
Przywiązywało go i to może do zielonego stolika, że grał — doskonale.
W innych sprawach nie odznaczając się zbytnią umysłu bystrością, przy kartach bywał genjalnym. Przegrywał też bardzo rzadko.
Życie, które prowadził pan Hieronim, czyniło go prawie szczęśliwym — pragnień wygórowanych nie miał. Gospodarstwo i zatrudnienia szły z pewną metodą, ułożoną z góry, trybem niezmiennym od lat wielu.
Innowacyj nie rozumiał.
W kalendarzu miał poznaczone dnie, w których przypadały imieniny sąsiadów, a tych nie opuszczał nigdy. Oprócz tego miał kilka jarmarków, na których się znajdować musiał, a i na kontraktach pokazywał się regularnie, choć żadnego interesu nie miał. Grywał tam w wiseczka...
Resztę czasu spędzał spokojnie w domu, do siebie rzadko zapraszając gości, ale gdy się trafili, przyjmując bardzo serdecznie.
Zbytku w domu nie było, kuchnia nie wytworna, lecz nikt nie wyjechał głodnym i koniom gościnnym obrok dawano.
Nie mając nic do czynienia, oprócz ciągnienia kabały, studjowania kalendarza, rozmów z ekonomem, Bodiański rad był, gdy mu się kto na gawędkę trafił. Nie gardził więc ani towarzystwem Mośka, w którego polityczne wiadomości miał wiarę głęboką, ani odrzucał budników nawet — jeżeli który do dworu przybył za interesem. Częstował naówczas kieliszkiem wódki i trzymał, póki się rozmowa nie wyczerpała.
Mosiek był mu użytecznym, wiedział przez niego Bodiański, co się działo w sąsiedztwie, a nawet w jego własnych, rozległych, wyrąbanych i spustoszonych lasach, wśród których gdzieniegdzie się budnicy gnieździli.
Miłym też gościem w Rudkach był proboszcz, ksiądz Spytek, którego pan Hieronim szanował i kochał. Średnich lat, zdrów, silny, jak Bodiański, zawsze wesół i uśmiechnięty, proboszcz godził się z nim wyśmienicie.
Czasem siadali grać w marjasza, powtarzając sobie wszystkie stare tradycyjne pogadanki, które ta gra wyrobiła, i śmiejąc się z nich tak, jakby całkiem były nowe.
Za każdą bytnością ks. Spytek zagadywał regularnie pana Hieronima, kiedy da na zapowiedzie i zaprosi go na wesele, i zawsze jedną otrzymywał odpowiedź.
— Będzie na to czas.
Szczęśliwy Bodiański był jednym z tych ludzi, którzy nie mają nieprzyjaciół, lecz i przyjaciołmi serdecznymi pochwalić się nie mógł.
Nie roznamiętniało go nic, ani zasmucało zbytnio, natura dała mu szczęśliwy temperament i instynkt, który go trzymał zawsze w mierze.
Pięknego jednego dnia wiosennego, wedle zwyczaju Bodiański siedział na ganku z fajką, na skórzanej poduszce, znużywszy się kładzeniem kabały od rana — gdy za wrotami postrzegł przesuwającą się biedkę Mośka. Wiadomem mu było, że jechał na folwark po wódkę — ale, chcąc się upewnić, że do niego zajdzie na gawędkę, dał mu znak, aby o tem pamiętał.
W kwadrans potem, z biczem w ręku, z połami podkasanemi, Mosiek, mały, chudy, z oczkami bystremi, czarnemi, i twarzą, pełną tryskającego z niej życia gorączkowego, zjawił się w ganku z nizkim pokłonem.
— No! cóż tam u ciebie słychać! Hę! Szynkujesz coś bardzo powoli! Widzisz... — odezwał się Bodiańaki.
— Co jasny pan chce? Na przednówku! niech pan popyta, jak gdzieindziej wódka odchodzi? U mnie jeszcze lepiej, niż gdzieindziej — odparł Mosiek.
— Nic nowego?
— Niech Pan Bóg obroni! Co ma być nowego! Chwalić Boga po staremu...
— A cygan? powrócił?
— Czemu on nie miał wracać? od dwóch dni w domu... Węgiel pali...
— Ja mówiłem, że wróci. Przecieźby żony z dzieckiem nie porzucił.
Mosiek, który miał w sobie cokolwiek z ducha sprzeciwieństwa, szepnął:
— A od czegoż on cygan? — chociaż przed chwilą nie wiedział, dlaczegoby nie miał powrócić.
Bodiański się rozśmiał.
— No, a Bzurscy, oba w domu? — zapytał.
— To wiadoma rzecz — zamruczał Mosiek — że oni razem nigdy wysiedzieć nie mogą. Oniby się zjedli... Jeden powraca, drugi zaprzęga i jedzie. Czasem ani jednego, ani drugiego niema; gdyby nie baba, chatęby kołkiem zaprzeć trzeba...
— Już to gospodarstwo ich psu na budę się nie zdało — rzekł Bodiański — a czynsz zalega. Niewielka z nich pociecha.
— A co jaśnie panu z tego przyjdzie, jak ich wypędzi? Chaty nie najmie nikt, rozwali się.
— I to prawda! — rzekł Bodiański. No, a u Wysockich, jak tam?
— Stary leży chory — zaczął żyd — żona się około gospodarstwa włóczy. Oni szczęścia nie mają, a nieźli są ludzie.
— I ja tak sądzę — potwierdził Hieronim — ale na biedę tę rady niema.
Rozmowa się tak powoli wlokła, wedle starej i znanej aryngi, gdy na drodze, która około wrót dworu przechodziła, ukazała się mała płócienna budka z furmanem żydkiem z blizkiego miasteczka.
Zwolniły nieco chude konięta kroku, przechodząc około bramy, minęły ją. Bodiański, ciekawy, spostrzegł, że woźnica się zatrzymał...
Mosiek dostrzegł, że mu znak dawał — przeprosił pana i pobiegł do niego.
Pan Hieronim zdala parzył z ciekawością na ożywioną rozmowę dwóch Izraelitów, która niedługo trwała i budka znowu się posunęła gościńcem ku lasowi i Rudni.
Bodiański, zawsze wszystkiego ciekawy, skinął niecierpliwie na Mośka, aby mu przyszedł zdać sprawę, co budka owa zawierała i dokąd pociągnęła.
Żyd szedł dosyć zdziwiony tem, co widział i słyszał. Głową pokręcał. Nim go p. Hieronim czas miał zapytać, zaczął opowiadać.
— Nie wiem, co się to ma znaczyć! W budce siedziała panna... wcale fein panienke... przystojne, młode osobe... Nu! i pytali się o Wysockich...
Bodiański porwał się z ławki i na nodze się na pół okręcił.
— O starych tych Wysockich?
— Jaśnie pan wie, że tu innych niema... oprócz tych, co siedzą na Rudce w lesie. A oni nie znają nikogo i ich nikt nie zna.
Bodiańskiego mocno to zaintrygowało.
— Mosiek! proszęż cię, żebyś mi dotarł i dowiedział się, co to znaczy? Młoda osoba? z waszecia?
— Owszem, bardzo... fein! — potwierdził żyd — w tej mizernej budce ona się tak wydawała, jakby nie powinna w niej siedzieć.
— Proszę! przystojna? — podchwycił p. Hieronim.
Żyd począł się uśmiechać złośliwie.
— Bardzo ładne! — powtórzył raz jeszcze...
Bodiańskiego widoczny niepokój ogarnął.
— To dopiero! — zawołał — któżby to mógł być?
— Trudno, nie wiedząc, zgadnąć — odparł Mosiek z rezygnacją.
— Więc czegóż stoisz? — przerwał Hieronim — zabieraj wódkę i żebyś mi się gruntownie dowiedział. Kto, po co, za czem... przecież ja obowiązany jestem wiedzieć, co się na moim gruncie dzieje. A to rzecz bardzo ciekawa! nie prawdaż? bardzo ciekawa!
— Pewnie, że ciekawa — potwierdził Mosiek — ja jak żyję nie pamiętam, aby się kto o Wysockich pytał... Na co oni komu potrzebne?
— Zagadka! — śmiejąc się ochoczo, zawołał pan Hieronim — słowo daję! zagadka... Z sąsiedztwa nikt być nie może, bo by budki w miasteczku nie najmował... to oczywista, jak na dłoni. Zatem zdaleka? A któż być może zdaleka? do Wysockich? Rozumiesz! to ciekawa rzecz, bardzo ciekawa! Jedźże, nie bałamuć, dowiedz się, kto to był, a jutro żebym miał raport...
Mosiek się ukłonił; a pośpiech, z jakim powrócił na folwark, kazał wnosić, że rozkaz pański chciał spełnić gorliwie i niezwłocznie.
Bodiański, okręciwszy się raz jeszcze na pięcie i wierzgnąwszy nogą, co dowodziło ożywienia, zapalił, śpiewając, fajkę, nogi znowu założył, jak wprzódy, ale fizjognomja jego nie odzyskała tego spokoju, jakim jaśniała przed chwilą.
Myślał i przemyśliwał, kto i po co mógł jechać do Wysockich?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.