Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom I/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody dobrego wojaka Szwejka |
Podtytuł | podczas wojny światowej |
Tom | Tom I Szwejk na tyłach |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“ |
Data wyd. | 1949 |
Druk | Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Pułkownik Fryderyk Kraus, mający też przydomek von Zillergut, jako pamiątkę po jakiejś wioszczynie w Salzburgu, którą przodkowie jego przepili jeszcze w osiemnastym wieku, był czcigodnym bałwanem. Gdy coś opowiadał, to wygłaszał zdania ogromnie arbitralne, wypytując przy tym słuchaczy, czy aby zrozumieli najpierwotniejsze wyrazy.
— A więc okno, panowie. Wiecie, co to jest okno?
Albo na przykład:
— Droga, która po obu stronach ma rowy, nazywa się szosą. Tak, panowie. Wiecie, co to jest rów? Rów to wykop, nad którym pracuje sporo ludzi. Jest to zagłębienie. Tak. Robi się rydlami. Wiecie co to jest rydel?
Miał manię objaśniania wszystkiego, a czynił to z takim zapałem, jak jaki wynalazca, opowiadający o swoim dziele.
— Książka, proszę panów, to pewna ilość rozmaicie pociętych ćwiartek papieru różnego formatu, który jest zadrukowany, ułożony, zeszyty i zlepiony. Tak. Wiecie, panowie, co to jest klej? Klejem się lepi.
Był tak potwornie głupi, że oficerowie uciekali od niego i omijali go z dala, aby nie musieli słuchać jego wykładu, że chodnik oddzielony jest od jezdni i że jest to podwyższony pas bruku przed frontem domu. Zaś front domu, to ta część, którą widzimy z ulicy lub z chodnika. Tylnej części domu z chodnika zobaczyć nie można, o czym łatwo się przekonać, gdy się stanie na jezdni.
Gotów był zademonstrować tę interesującą rzecz na poczekaniu, ale na szczęście przejechano go. Od tego czasu zgłupiał jeszcze bardziej. Zatrzymywał oficerów i wdawał się z nimi w nieskończenie długie rozmowy o omletach, słońcu, termometrach, pączkach, oknach i markach pocztowych.
Było naprawdę dziwne, że ten idiota mógł stosunkowo szybko awansować i że posiadał poparcie ludzi wpływowych, jak np. dowodzącego generała, który popierał go, pomimo jego absolutnej niezdatności.
Podczas manewrów dokazywał ze swoim pułkiem istnych cudów. Nigdy nie dotarł do oznaczonego celu na czas, prowadził żołnierzy kolumnami pod karabiny maszynowe, a kiedyś przed laty podczas manewrów cesarskich na południu Czech zdarzyło się, że razem ze swoim pułkiem zginął, dostał się aż na Morawy i włóczył się z nim jeszcze parę dni po ukończonych manewrach, gdy żołnierze innych pułków już dawno siedzieli w koszarach. Uszło mu i to.
Jego przyjacielskie stosunki z generałem dowodzącym i z innymi, niemniej idiotycznymi dygnitarzami wojskowymi starej Austrii przyniosły mu szereg odznaczeń i orderów. Czuł się ogromnie wyróżniony i uważał się za najlepszego żołnierza pod słońcem oraz za teoretyka strategii i wszystkich nauk wojskowych.
Podczas przeglądu pułku wdawał się w rozmowę z żołnierzami i pytał ich zawsze o to samo:
— Dlaczego karabin, jakiego używa wojsko, nazywa się manlicher?
W pułku przezywali go z tej racji „Manlichertrottel“. Był niezwykle mściwy, gubił podwładnych oficerów, jeśli mu się nie podobali, a gdy który z nich chciał się żenić, to władzom wyższym wydawał o nim opinię jak najgorszą.
Brakło mu połowy lewego ucha, którą uciął mu w pojedynku jego przeciwnik, wyzwany przez niego za proste stwierdzenie faktu, że Fryderyk Kraus von Zillergut jest skończonym bałwanem.
Po rozbiorze jego przymiotów umysłowych doszlibyśmy do wniosku, że przymioty te nie były wcale lepsze od tych, które wsławiły gburowatego Habsburga, Franciszka Józefa, jako notorycznego idiotę.
Jego mowa miała te same akcenty, w jego głowie mieścił się taki sam zasób naiwności. Podczas pewnego bankietu w kasynie oficerskim, gdy rozmawiano o Schillerze, pułkownik Kraus von Zillergut wyrwał się ni w pięć ni w dziesięć:
— Widziałem wczoraj, moi panowie, pług parowy, pędzony przez lokomotywę, ale nie przez jedną, lecz przez dwie lokomotywy. Patrzę, dym, podchodzę bliżej, a to lokomotywa, a z drugiej strony druga. Powiedzcie, panowie, czy to nie śmieszne? Dwie lokomotywy, jakby nie dość było jednej.
Przez chwilę milczał, a potem dorzucił:
— Gdy się benzyna wyczerpie, to automobil musi się zatrzymać. To też wczoraj widziałem. I ględzi się o zachowaniu energii! Nie jedzie, stoi, nie ruszy się, bo nie ma benzyny. Czy to nie śmieszne?
Przy swojej tępocie był niezwykle pobożny. W mieszkaniu miał ołtarz domowy. Często chodził do spowiedzi i do komunii, wyróżniając kościół św. Ignacego, a od początku wojny modlił się o powodzenie wojsk austriackich i niemieckich. Chrześcijaństwo mieszał sobie z marzeniami o hegemonii germańskiej. Bóg miał dopomóc zwycięzcom do wydarcia pokonanym ziemi i bogactw.
Wpadał zawsze w istny szał, gdy się dowiadywał, że przywieziono jeńców.
— Po co brać jeńców — mawiał. — Powystrzelać ich wszystkich. Bez miłosierdzia. Tańczyć na trupach. Wszystkich cywilów w Serbii spalić co do jednego. Dzieci pozakłuwać bagnetami
Nie był wcale gorszy od niemieckiego poety Vierordta, który podczas wojny wydrukował wiersze wzywające ojczyznę niemiecką, aby duszą z żelaza nienawidziła i mordowała miliony diabłów francuskich.
Niech aż pod obłoki, ponad góry,
Gromadzą się kości ludzkie i dymiące ciała...
∗ ∗
∗ |
Skończywszy wykład w szkole jednorocznych ochotników, wyszedł nadporucznik Lukasz z Maxem na spacer.
— Pozwalam sobie zwrócić uwagę pana oberlejtnanta — rzekł zatroskany Szwejk — że z tym psem trzeba bardzo ostrożnie, żeby nie uciekł. Może zatęsknić na ten przykład za dawnym panem i mógłby dać dęba, gdyby go pan spuścił ze smyczy. Nie radziłbym też chodzić z nim przez plac Hawlićka, bo tam włóczy się jeden zły pies rzeźnicki spod „Mariańskiego obrazu“. To strasznie zły pies i jak tylko zobaczy w swoim rewirze cudzego psa, to zaraz strasznie zazdrosny, żeby mu czego nie zeżarł. Takie samo psisko, jak ten żebrak od świętego Hasztala.
Max podskakiwał wesoło i plątał się między nogami, okręcił łańcuszek dokoła szabli nadporucznika i wyrażał wielką radość, że pójdzie na spacer.
Wyszedłszy na ulicę, nadporucznik Lukasz skierował się w stronę Przykopów. Miał się spotkać z pewną damą na rogu ulicy Pańskiej. Pogrążony był w myślach urzędowych. O czym ma jutro wykładać jednorocznym ochotnikom w szkole? Jak określamy wysokość pewnego wywyższenia? Dlaczego określamy wysokość zawsze nad powierzchnią morza? Jak z wysokości nad powierzchnią morza ustala się prostą wysokość wzgórka od jego podłoża? Jakie figlarne jest ministerstwo wojny, że takie sprawy włącza do programu szkolnego! To przecie rzecz artylerii. Istnieją też mapy sztabu generalnego. Gdy nieprzyjaciel znajdować się będzie na wzgórzu 312, to nie będzie można rozmyślać o tym, dlaczego wysokość wzgórka podana jest od powierzchni morza i nikt nie będzie mógł zabrać się do określenia wysokości tego wzgórza. Spogląda się na mapę i basta.
Z rozmyślań tych wyrwało nadporucznika ostre wezwanie: „Halt!“ Ozwało się ono nad jego uchem akurat w chwili, gdy zbliżał się ku ulicy Pańskiej.
Jednocześnie z ozwaniem się tego głosu, pies szarpnął się na łańcuszku i z radosnym ujadaniem rzucił się w stronę człowieka, który krzyknął: „Halt!“
Przed nadporucznikiem stał pułkownik Kraus von Zillergut. Nadporucznik Lukasz salutował, tłumacząc się pułkownikowi, że go nie zauważył.
Pułkownik znany był z tego, że namiętnie lubił zatrzymywać podwładnych.
Salutowanie uważał za coś, od czego zawisły losy wojny i na czym oparta jest potęga armii.
— W salutowanie żołnierz powinien wkładać duszę — mawiał. Był to wyraz najpiękniejszego kapralskiego mistycyzmu.
Pilnował i uważał, aby salutujący oddał ukłon wojskowy ściśle według przepisów do najsubtelniejszych szczegółów, precyzyjnie, z powagą.
Czyhał na wszystkich, którzy go omijali: od piechura aż do podpułkownika. Tych szeregowców, którzy salutowali mimochodem, jakby chcieli rzec „Jak się masz?“ zatrzymywał i sam prowadził ich do koszar dla ukarania.
Jemu nie można było tłumaczyć się: — Nie widziałem.
— Żołnierz — mawiał — winien szukać swego przełożonego w tłumie i nie wolno mu myśleć o niczym innym, tylko o tym, aby spełnić swój obowiązek przepisany przez regulamin służbowy. Gdy pada na pobojowisku, winien przed skonaniem zasalutować. Kto nie umie salutować, udaje, że nie widzi, albo salutuje niedbale, jest dla mnie bestią.
— Panie nadporuczniku — głosem straszliwym mówił pułkownik Kraus — niższe stopnie obowiązane są oddawać cześć wyższym. To nie jest zniesione. A po drugie: od kiedy to panowie oficerowie przyzwyczaili się chodzić na spacer z kradzionymi psami? Tak jest: z kradzionymi psami. Pies, który jest własnością kogoś innego, jest psem kradzionym.
— Ten pies, panie pułkowniku... — zaczął się tłumaczyć Lukasz.
— Jest moim psem, panie nadporuczniku — szorstko przerwał mu pułkownik. — To mój Lux.
A Lux czy Max przypomniał sobie swego dawnego pana, nowego zaś wygnał z serca i wyrwawszy się nadporucznikowi obskakiwał pułkownika z takim nadmiarem radości, na jaką zdobyć się może tylko gimnazista wysłuchany przez ukochaną.
— Chodzenie na spacer z kradzionymi psami nie daje się pogodzić z honorem oficerskim. Pan nie wiedział? Oficer nie może kupować psa, nie przekonawszy się, że może go kupić bez przykrych dla siebie następstw! — grzmiał pułkownik Kraus, głaszcząc Luxa-Maxa, który z psią podłością zaczął warczeć na nadporucznika i wyszczerzać zęby na niego, jakby go pułkownik był poszczuł na swoją ofiarę: — Weź go!
— Panie nadporuczniku — mówił pułkownik dalej — czy uważałby pan za właściwe jeździć na kradzionym koniu? Nie czytał pan ogłoszenia w „Bohemii“ i w „Tageblacie“, że zginął mi rasowy pinczer? Jak to, pan nie czytał ogłoszenia swego przełożonego?
Pułkownik wyrażał najwyższe zdumienie.
— Udali się ci młodzi oficerowie! A gdzież to dyscyplina? Pułkownik posyła do gazety ogłoszenie, a nadporucznik nie przeczyta go!
— Gdybym ci, dziadu stary, mógł dać parę razy w pysk... — myślał nadporucznik Lukasz spoglądając na bokobrody pułkownika przypominające orangutana.
— Niech pan idzie ze mną kawałek — rzekł pułkownik.
Nadporucznik szedł obok przełożonego, prowadząc z nim miłą rozmowę:
— Na froncie, panie nadporuczniku, taka rzecz trafić się panu drugi raz nie może. Spacerować sobie na tyłach z kradzionymi psami, to rzecz przyjemna. Tak. Spacerować z psem swego przełożonego. I to w czasach, gdy co dzień tracimy setki najlepszych oficerów. A ogłoszeń się nie czyta. Przecież w taki sposób mógłbym zamieszczać ogłoszenia przez sto lat i obwieszczać światu, że mi zginął pies. Dwieście lat, trzysta lat!
Pułkownik głośno smarkał, co zawsze oznaczało u niego wysoki stopień wzburzenia, i rzekł: — Może pan spacerować dalej. — Odwrócił się i poszedł, chłoszcząc gniewnie poły płaszcza oficerskiego szpicrutą.
Nadporucznik Lukasz przeszedł na drugi chodnik, ale i tam usłyszał znowuż surowe: „Halt!“ Pułkownik zatrzymał właśnie jakiegoś nieszczęśliwego piechura, rezerwistę, który myślał o swojej mamie, siedzącej w domu, i przeoczył pułkownika.
Pułkownik własnoręcznie ciągnął go do koszar dla ukarania i wyzywał go od morskich świń.
— Co ja z tym Szwejkiem zrobię? — myślał nadporucznik. — Rozpłatam mu gębę, ale to mało. Pasy drzeć z tego łotra, i tego nie dość.
Zapominając, że miał się spotkać z pewną damą, wzburzony skierował się w stronę swego mieszkania.
— Zabiję tego drania! — rzekł wsiadając do tramwaju.
Tymczasem dobry wojak Szwejk zajęty był interesującą rozmową z ordynansem z koszar, który przyniósł dla nadporucznika jakieś papiery do podpisania i czekał na niego.
Szwejk podejmował go kawą i przy tym napoju opowiadali sobie, że Austria się przejedzie.
Rozmawiali tak, jakby nic lepszego i pewniejszego nie mieli sobie do powiedzenia. Rozmowa ich składała się z szeregu zdań, które z wszelką pewnością byłyby przez sąd określone jako zdrada stanu i za które byliby powieszeni.
— Najjaśniejszy pan musiał z tego wszystkiego zidiocieć — oświadczył Szwejk. — Nigdy nie był bardzo sprytny, ale ta wojna go z pewnością dobije.
— Już zidiociał — z całą pewnością zadeklarował żołnierz z koszar. — Idiota, jak nogi stołowe. Może on nawet nie wie, że jest wojna. Być może, że wstydzili się powiedzieć mu o tym. Ten podpis na manifeście do jego narodów to też pewno złodziejstwo. Kazali wydrukować bez jego wiedzy, bo on już o niczym myśleć nie może.
— Gotów jest i tyle — tonem znawcy zawyrokował Szwejk. Robi pod siebie i muszą go karmić jak małe dziecko. Niedawno opowiadał w szynczku jeden pan, że ma dwie mamki i że trzy razy dziennie dają cesarzowi ssać.
— Żeby nam wreszcie porządnie skórę złoili — westchnął z koszar żołnierz — byłby wreszcie z tą Austrią spokój.
Obaj rozmawiali w ten sposób dalej, aż wreszcie Szwejk potępił Austrię ostatecznie:
— Takiej idiotycznej monarchii nie powinno być na świecie.
Słowa te uzupełnił drugi żołnierz zdaniem, które było niejako wnioskiem praktycznym:
— Jak mnie poślą na front, to im zwieję.
Gdy obaj żołnierze w dalszym ciągu wyrażali poglądy czeskiego człowieka na wojnę, żołnierz z koszar powtórzył, o czym słyszał dzisiaj na mieście, że koło Nachoda słychać armaty i że w czasie najbliższym car będzie w Krakowie.
Potem opowiadali sobie o tym, że zboże z całego kraju wywozi się dlatego do Niemiec, że niemieccy żołnierze dostają papierosy i czekoladę.
Następnie przypominali sobie wzajemne czasy dobrych, porządnych wojen dawnych, a Szwejk poważnie wywodził, że wtedy, kiedy to za mury oblężonego miasta rzucano garnki, pełne smrodliwych rzeczy, też nie było osobliwą przyjemnością wojowanie w takim smrodzie. Opowiadał koledze, iż czytał, że jakiś zamek oblegany był przez całe trzy lata, a nieprzyjaciel oblegający nic innego nie robił, tylko dzień w dzień bawił się w taki właśnie sposób z oblężonymi.
Byłby niezawodnie powiedział jeszcze coś interesującego i pouczającego zarazem, ale rozmowę ich przerwał powrót nadporucznika Lukasza. Rzuciwszy straszliwe, miażdżące spojrzenie na Szwejka, podpisał papiery, odesłał żołnierza i skinął na Szwejka, aby poszedł za nim do pokoju.
Oczy nadporucznika miotały straszliwe błyskawice. Siadłszy na krześle, zastanawiał się, spoglądając na Szwejka, kiedy rozpocznie masakrowanie.
— Najpierw dam mu parę razy w pysk — myślał nadporucznik — potem rozpłatam mu nos i poobrywam uszy, a dalej się zobaczy.
Tymczasem spoglądała na niego szczerze i tkliwie para poczciwych, niewinnych oczu Szwejka, który odważył się przerwać ciszę przed burzą tymi słowy:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że kota już pan nie ma. Zeżarł pastę do butów i pozwolił sobie zdechnąć. Wrzuciłem go do piwnicy, ale do sąsiedniej. Takiego porządnego i ładnego kota angorskiego już pan nie znajdzie.
— Co ja z nim zrobię? — pomyślało się nadporucznikowi. — Na rany boskie, przecież ma taki idiotyczny wyraz twarzy!
Zaś poczciwe, niewinne oczy Szwejka dalej promieniały tkliwością i dobrocią, wikłającą się wyrazem absolutnej równowagi ducha, jakby mówił, że wszystko jest w porządku i nic się nie stało, a jeśli się nawet stało, to i to jest w porządku, że w ogóle coś się dzieje.
Nadporucznik Lukasz podskoczył ku Szwejkowi, ale go nie uderzył, jak pierwotnie zamierzał. Machnął mu pięścią pod nosem i ryknął:
— Wyście, Szwejku, ukradli psa!
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że o żadnym takim wypadku nie wiem, i pozwalam sobie, panie oberlejtnant, zauważyć, że z Maxem wyszedł pan po południu na spacer, więc go ukraść nie mogłem. Mnie zaraz to zastanowiło, że pan wrócił do domu bez psa. Pomyślałem, że musiało się coś stać. To się nazywa sytuacja. Przy ulicy Spalonej mieszkał jakiś rymarz Kuneś, to on też nie mógł wybrać się z psem na spacer, bo go zaraz zgubił. Zazwyczaj zapomniał go gdzieś w szynku, albo mu go kto ukradł, czy też pożyczył go sobie i nie oddał...
— Szwejku, bydlę jedno, Himmellaudon, stulcie pysk! Albo jesteście taki wyrafinowany nikczemnik, albo też jesteście taki bałwan i idiota, który nic nie rozumie. Ciągle przytaczacie przykłady, ale ostrzegam was, że ze mną żartów nie ma! Skąd wzięliście tego psa? Kto wam go dał? Czy wiecie, że to pies naszego pułkownika, który zabrał mi go, gdyśmy się z nim przypadkowo spotkali? Czy rozumiecie, że to okropny wstyd dla mnie? Gadajcie prawdę: ukradliście go, czy nie?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że go nie ukradłem.
— Wiedzieliście o tym, że ten pies jest kradziony!
— Posłusznie melduję, że wiedziałem, że ten pies jest kradziony.
— Szwejku, Jezus Maria, Himmelherrgott, ja was zastrzelę, wy bydlę jedno, wy ośle, wy wole, wy gówniarzu jeden! Czy można być takim bałwanem?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że można.
— Czemuście mi przyprowadzili kradzionego psa? Czemuście mi tę bestię wprowadzili do mieszkania?
— Żeby sprawić panu przyjemność, panie oberlejtnant.
Oczy Szwejka łagodnie i tkliwie spoglądały na twarz nadporucznika, który usiadł i jęknął:
— Czemu Bóg mnie karze takim bydlakiem!
W cichej rezygnacji siedział nadporucznik na krześle i doznawał uczucia, że nie ma siły, aby Szwejka huknąć w łeb, a nawet nie ma jej tyle, aby skręcić papierosa. Sam nie wiedząc, dlaczego to czyni, posłał Szwejka po „Bohemię“ i po „Tageblatt“, żeby sobie Szwejk przeczytał ogłoszenie pułkownika o skradzionym psie.
Z gazetami rozłożonymi tak, że widać było ogłoszenia, Szwejk powrócił rozpromieniony i z radością meldował:
— Jest ogłoszenie, proszę pana oberlejtnanta. Tak ładnie opisał pan oberst tego skradzionego rasowego pinczera, aż miło czytać. I jeszcze obiecał sto koron nagrody temu, kto psa przyprowadzi. To bardzo przyzwoite wynagrodzenie. Zwykle daje się pięćdziesiąt koron nagrody. Niejaki Bożetech z Kosirzów utrzymywał się w taki sposób. Zawsze skradł jakiego psa, a potem czytał w ogłoszeniach, czy jest poszukiwany, i odprowadzał go. Pewnego razu ukradł ładnego czarnego szpica, a ponieważ właściciel nie poszukiwał psa przez ogłoszenia, zrobił próbę i sam ogłosił o szpicu w gazecie. Zapłacił pięć koron, po czym zgłosił się jeden pan, że to jego pies, że mu zginął i że myślał ten pan, iż szukanie nie zdałoby się na nic, bo nie wierzy w istnienie ludzi uczciwych. Zasadniczo, powiada, przeciwny jest wynagradzaniu uczciwości, ale na pamiątkę podaruje mu swoją książkę o hodowli kwiatów w domu i w ogródku. Mój zacny Bożetech złapał tego czarnego szpica za zadnie łapy i dał nim po łbie temu panu. Przysiągł sobie, że od tej chwili nigdy nie będzie zamieszczał ogłoszeń o znalezionych psach. Woli sprzedać psa do psiarni, gdy się o niego nikt nie troszczy i nie poszukuje go przez ogłoszenie.
— Idźcie spać, Szwejku — rozkazał nadporucznik. — Gotów jesteście bałwanić się tu do samego rana.
Sam też poszedł spać, a w nocy śniło mu się o Szwejku, że skradł konia następcy tronu, przyprowadził mu go, a podczas przeglądu następca tronu tego konia poznał, gdy on, nieszczęśliwy nadporucznik Lukasz, jechał na nim przed swoim oddziałem.
Rano czuł się nadporucznik tak, jakby przez całą noc hulał i jeszcze do tego został obity. Leżała na nim jakaś niezwykle ciężka zmora i gnębiła go. Zasnął był nad ranem jeszcze raz, zmęczony straszliwym snem, ale zbudziło go pukanie do drzwi, a zza nich wychyliła się poczciwa twarz Szwejka i ozwało się pytanie, kiedy pan nadporucznik każe się zbudzić.
Nadporucznik jęknął na łóżku:
— Precz, bydlaku! To coś strasznego!
Gdy wstał i gdy Szwejk przyniósł mu śniadanie, nadporucznik został zaskoczony nieoczekiwanym pytaniem swego służącego:
— Posłusznie melduję, panie nadporuczniku, czy nie życzyłby pan sobie, żebym się postarał o jakiego pieska?
— Wiecie, Szwejku, że mam wielką ochotę oddać was pod sąd polowy — mówił nadporucznik wzdychając — ale was by sąd uniewinnił, bo czegoś tak kolosalnie idiotycznego, jak wy, jeszcze świat nie widział. Spójrzcie na siebie w zwierciadle. Czy nie mdli was sam widok waszego cymbalskiego wyrazu? Jesteście przecie najidiotyczniejszą igraszką przyrody, jakiej drugiej nie ma. No, powiedźcie sam, Szwejku, czy podobacie się sobie?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że się sobie nie podobam. Jestem w tym zwierciadle taki jakiś, jakby mi ktoś guzów ponabijał. To szkło nie jest szlifowane. U tego Chińczyka Stańka, co handluje herbatą, mieli kiedyś takie wypukłe lustro i jak ktoś spojrzał w nie, to mu się chciało rzygać. Pysk taki, głowa jak ceber do pomyj, brzucho jak u pijanego kanonika, jednym słowem, figura. Przechodził tam kiedyś pan namiestnik, spojrzał na siebie, i zaraz musieli to lustro zdjąć.
Nadporucznik odwrócił się, westchnął i uznał za słuszne zająć się raczej kawą ze śmietanką niż Szwejkiem.
Szwejk gospodarował w kuchni i nadporucznik Lukasz słyszał jego śpiewanie:
Maszeruje Grenevil przez Prochową bramą,
Szable im się błyszczą, a dziewuchy piszczą...
Potem słychać było inną piosenkę:
My, żołnierze, mamy święta,
Karty, wódka i dziewczęta,
I pieniędzy pełen trzos,
To ci los, to ci lo-ho-ho-hos...
— Takiemu bydlakowi wszędzie dobrze — pomyślał nadporucznik i splunął.
We drzwiach ukazała się głowa Szwejka:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że przyszedł ordynans z koszar, żeby pan się zaraz stawił u pana pułkownika.
I poufnie dodał:
— To pewno z powodu tego pieska.
— Już wiem — rzekł nadporucznik, gdy w sieni ordynans chciał mu się meldować.
Rzekł to głosem stłumionym i wychodząc rzucił na Szwejka spojrzenie miażdżące.
Nie chodziło o raport, ale o coś gorszego. Pułkownik siedział w fotelu ponury i zachmurzony, gdy nadporucznik wszedł do jego kancelarii.
— Przed dwoma laty, panie nadporuczniku, życzył pan sobie dostać się do Budziejowic do dziewięćdziesiątego pierwszego pułku — mówił pułkownik. — Wie pan, gdzie są Budziejowice? Nad Wełtawą, tak nad Wełtawą, tam, gdzie wpada do niej rzeka Ohrza, czy coś takiego. Miasto jest duże, że tak powiem, przyjemne, i jeśli się nie mylę, ma ono nadbrzeże. Wie pan, co to jest nadbrzeże? Jest to mur, zbudowany nad wodą. Tak. Zresztą nie o to chodzi. Mieliśmy tam manewry.
Pułkownik zamilkł i spoglądając na kałamarz przeszedł do innego tematu:
— Ten mój pies zepsuł się u pana. Nie chce nic żreć. A w kałamarzu jest mucha. Dziwna rzecz, że w zimie wpadają muchy do kałamarza. Nieporządek.
— Gadaj, stary safanduło — myślał nadporucznik.
Pułkownik wstał i przeszedł się kilka razy po kancelarii.
— Długo myślałem nad tym, panie nadporuczniku, co właściwie mam zrobić z panem, żeby się taka rzecz powtórzyć nie mogła, i przypomniałem sobie, że życzył pan sobie zostać przeniesiony do dziewięćdziesiątego pierwszego pułku. Naczelne dowództwo donosi nam, że w pułku tym bardzo daje się odczuwać brak oficerów, ponieważ Serbowie nam ich wybili. Daję panu słowo honoru, że przed upływem trzech dni będzie pan w dziewięćdziesiątym pierwszym pułku w Budziejowicach, gdzie formują się marszbataliony. Niech pan dziękuje. Wojsko potrzebuje oficerów, którzy...
I nie wiedząc, co ma jeszcze powiedzieć, spojrzał na zegarek i dodał:
— Już pół do jedenastej. Najwyższy czas iść do raportu pułkowego.
Na tym urwała się przyjemna rozmowa i nadporucznik odetchnął, gdy wyszedł z kancelarii pułkownika i znalazł się w szkole jednorocznych ochotników, którym oznajmił, że za kilka dni udaje się na front i że urządza wieczorek pożegnalny w Nekazance.
Po powrocie do domu, rzekł do Szwejka z naciskiem:
— Wiecie wy, Szwejku, co to jest marszbatalion?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że marszbatalion to jest marszbaciar, a marszkompania to marszkuma. My zawsze wszystko skracamy.
— Więc wam, Szwejku, powiem — rzekł nadporucznik głosem uroczystym — że pojedziecie ze mną do takiego właśnie marszbaciara, kiedy tak lubicie skróty. Ale nie myślcie sobie, że na froncie będziecie wyprawiali takie idiotyczne kawały, jak tutaj. Cieszycie się?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że bardzo się cieszę — odpowiedział dobry wojak Szwejk. — Będzie to wspaniałe, gdy obaj polegniemy za najjaśniejszego pana i jego dom.