Przygody na okręcie „Chancellor“/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody na okręcie „Chancellor“ |
Podtytuł | Notatki podróżnego J. R. Kazallon |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | Édouard Riou |
Tytuł orygin. | Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W nocy dnia 29 października (ciąg dalszy). Niema jeszcze północy, ciemność najzupełniejsza rozpostarła się naokoło, nie wiemy, w którem miejscu okręt osiadł na mieliźnie. Czy gwałtownie popychany huraganem doleciał do brzegów Ameryki, którą jutro może ujrzymy?... W kilka chwil po utknięciu »Chancellora« szczęk łańcuchów na przodzie okrętu dał poznać Kurtisowi, że zarzucono kotwicę.
— Dobrze, dobrze — zawołał — porucznik i bosman spuścili obie kotwice, mam nadzieję, że nas utrzymają.
Nagle spostrzegam, że Kurtis zbliża się do balustrady aż do granicy, zakreślonej przez płomienie. Wychylił się za parapet i nachylony słuchał przez kilka minut czegoś uważnie, pomimo huku fali. Można sądzić, że śledzi uchem jakiś niezwyczajny szmer. Nareszcie powrócił na werendę.
— Woda wchodzi do okrętu — zawołał — a woda, jeśli nam Bóg dopomoże, da sobie radę z pożarem.
— A później — rzekłem.
— Panie Kazallon, później jest to przyszłość, która spoczywa w ręku Boga. Myślmy tylko o teraźniejszości.
Należałoby w tej chwili stanąć przy pompach, w pośród płomieni jednak niepodobna do nich dostąpić. Widocznie kilka desek złamanych przepuszcza w głąb okrętu masę wody i zdaje mi się, że siła ognia już się zmniejsza. Słychać przerażający świst, spowodowany walką dwóch żywiołów. Widocznie woda dosięgła podstawy ognia, zatapiając spodnie warstwy bawełny. Tem lepiej, niech ugasi pożar, my sobie z nią damy radę. Woda, to żywioł marynarza, on umie z nią walczyć i zwyciężać.
Trudno opisać niepokój, w jakim pozostawaliśmy przez trzy godziny tej nocy, która nam się wiekiem wydawała.
Gdzie jesteśmy? widocznie woda opada i ogień się zmniejsza. »Chancellor« więc uwiązł na mieliźnie, w godzinę po największym przypływie, bez rachunku jednak i obserwacyi na pewno nic wiedzieć nie możemy. Spodziewam się jednak, że w razie ugaszenia ognia, przy najpierwszym przypływie odpłyniemy dalej. O wpół do piątej rano zgasła zasłona ogniowa, rozdzielająca okręt na dwie połowy i spostrzegliśmy grupę ludzi skupionych na wąskim przodzie. Wkrótce potem przywrócono komunikacyę pomiędzy kończynami okrętu. Porucznik i bosman przeszli do nas po krawędzi, bo na pokład zejść jeszcze nie można. Uradziliśmy z oficerami, że przededniem nic działać nie można. Jeżeli jesteśmy blisko ziemi i morze na to pozwoli, dopłyniemy do lądu na łódce lub na tratwie. Jeżeli zaś nie będzie widać ziemi, a »Chancellor« osiadł na samotnej skale, postaramy się go naprawić, ażeby dopłynąć do najbliższego brzegu.
— Jednakże — powiedział Robert Kurtis, na co porucznik i bosman zupełnie się zgodzili — trudno jest oznaczyć, gdzie jesteśmy, bo wiatr północno-zachodni musiał nas daleko odpędzić, popychając na południe. Oddawna już nie mogłem brać wysokości, a że w tej stronie Atlantyku nie znamy żadnych skał, prawdopodobnie więc uwięźliśmy przy brzegu Ameryki południowej.
— Tak — powiedziałem — ale jesteśmy ciągle zagrożeni eksplozyą, czy nie możemy opuścić »Chancellora« i uciec?
— Czy na tę rafę — odpowiedział Kurtis. — Ależ jak ona wygląda, czy morze jej nie zalewa? czy możemy rozpoznać to w ciemności? Niech dzień nadejdzie, a zobaczymy.
Powtórzyłem te słowa Roberta Kurtisa innym pasażerom. Nie są one zupełnie uspokajające, jednak nikt nie chce wierzyć, że rozbicie się okrętu w środku oceanu, o setkę mil od lądu, może być dla nich nowem nieszczęściem. Uwaga wszystkich zwróconą jest na wodę, zalewającą pożar, a tem samem usuwającą możliwość eksplozyi.
W istocie, zamiast płomieni, coraz więcej dymu wydobywa się z klapy. Strumienie ognia, ukazujące się niekiedy, gasną natychmiast. Po trzasku ognia nastąpił świst zamieniającej się w parę wody. Morze więc spełnia to, czego ani pompy, ani sikawki nie zdołałyby zrobić.
Na ugaszenie pożaru, tlejącego wpośród tysiąca siedmiuset pak bawełny, jedynym, skutecznym środkiem był tylko zalew.