<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Piękne jest Podole, poetyczna Ukraina, ale Wołyń ma w sobie coś tak uroczego, tak czarodziejskiego, iż z nim żadna z sąsiednich ziem porównaną być nie może. Takim się on wydaje z blizka tym, co tam życie rozpoczęli i pędzą, a cóż dopiéro ludziom, co część wieku przeżywszy na nim, opuście musieli i tęskno zawsze przypominają go sobie. Wszystko się potęguje we wspomnieniach; obraz, z którym człowiek w duszy się nosi, z czasem nabiera kształtów i barw cudownych. Niéma w tém kłamstwa i przesady, ale jest idealny blask, w którego światłości wszystko nowego nabiera życia. Krajobraz, w tęsknotę oprawny, zyskuje wiele.
Wołyń zaś nie potrzebuje nawet tego upiększenia, aby być pięknym. Zielone jego wzgórza, dębowe lasy, błyszczące stawy, smaragdowe łąki, złociste łany, i dwory siedzące w gniazdach olch i topoli, stanowią coś, jemu tylko właściwego — czego nigdzie indziéj niéma...
I, jak wszędzie, tło i otoczenie wyrabia tu żywot odrębny, tworzy ludzi, atmosfera napawa tém, czém jest przepełnioną...
Ale to — stare dzieje.
W Łuckim powiecie, dziś zapewne przezwanym inaczéj, leżał w tym czasie, w którym się powieść nasza ma rozwijać, piękny i znaczny majątek, Biały Ostrów.
Miał on tym stronom tylko właściwą dwulicowość: ziemię z jednéj strony, żyzną, jak podolska, z drugiéj lasy ogromne poleskie, skarbiec niewyczerpanych bogactw dla tych, co niemi zarządzać umieli.
Z zazdrością téż spoglądali dorobkiewicze na te dobra, ostrząc zęby na nie, lecz nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, aby sięgnąć po nie mogli; chyba kiedyś może, ale bardzo nierychło, Biały Ostrów mógł z rąk dawnych posiadaczy spadkowych przejść w szpony tych, co ziemią tak frymarczą, jak wszystkiém, co w nie wpada.
Dziedziczką jego była naówczas wdowa, tytułowana Sędziną, pani Natalia z Brusów-Stokowskich Brodzka, niezbyt już młoda, lecz obiecująca żyć, jak to u nas poczciwe niewiasty dawniéj umiały, to jest, bodaj do lat seciny. Nie miała ona dzieci, nie zdawała się chciéć wyjść za mąż, choćby jéj na pretendentach nie zbywało, ale energiczną i przewidującą była tak, że majętności na łaskę i niełaskę losu odumrzéć nie mogła. Tak się naówczas wszystkim zdawało, tak sobie powszechnie, mówiąc o niéj, powtarzano. W sąsiedztwie z dawna ją przezwano Kozakiem, o czém wiedziała i nie gniewała się za to wcale. Ale bo téż oryginalniejszéj nad nią istoty z dawna pewnie na całym Wołyniu, a może i na szerszéj przestrzeni, znaléźć nie było łatwo.
W chwili, gdy się nasze opowiadanie rozpoczyna, pani Sędzina miéć musiała lat czterdzieści i kilka, lecz siły i zdrowie dwudziestoletnie winna była życiu czynnemu, niemal męzkiemu. Niewieściego w sobie nie miała, nic, oprócz serca. Nie piękna za młodu, jak pospolicie wszystkie upośledzone w tym względzie kobiety, w późniejszych latach nietylko nie zbrzydła, ale niemal wypiękniała. Niewielkiego wzrostu, silnie i kształtnie zbudowana, figurę miała zręczną, postać młodą, mchy żywe do zbytku, twarz płci ciemnéj, a rysów dziwnych, ruchomych, niekształtnych, ale pełnych wyrazu i życia. Czarne oczki ogniste strzelały z niezmierną siłą, brwi nad niemi gęste, grube, najeżone, marszczyły się razem z czołem często groźnie, zawsze niezmiernie energicznie. Maleńki nosek nie zdobił jéj wcale, a pod nim zarysowywało się coś nakształt wąsika, którego pani Natalia bynajmniéj się nie wstydziła. Usta dosyć szerokie, z wargami różowemi, wydatnemi, rzadko się zamykały, bo pani Natalia nie umiała w sobie ukrywać nic, a umysł jéj i fantazya nie odpoczywały nigdy. Wyrazów téż, mówiąc, nie dobierała wcale; zarzucano jéj nawet, iż się niekiedy, ożywiwszy do zbytku, posługiwała niezupełnie kobietom właściwemi; klęła i łajała często po kozaczemu.
Obyczaje miała męzkie. Za życia ojca, wielkiego myśliwca i zawadyaki, wychowywana przez niego, bo matka ją małą odumarła, przejęła zupełnie jego mowę, nawyknienia, upodobania. Jeździła konno doskonale, powoziła czterema końmi i paliła z bicza tak, że jéj woźnice mogli zazdrościć. Strzelała téż wybornie i polowanie tak lubiła, jak ojciec nieboszczyk. Na gospodarstwie znała się nie gorzéj od tych, co uchodzili w okolicy za najlepszych rolników; rządzcy do znacznego majątku nie potrzebowała wcale. Pola swe i lasy objeżdżała sama, i często ją przy robotnikach, podpartą w boki, w dziwacznym kapelusiku, w bucikach męzkich, podpasaną skórzanym paskiem, widziéć było można.
Dziedziczka pięknego majątku, choć nie ładna i trochę straszna dla przyszłego męża, miała za młodu bardzo licznych konkurentów, ale wszystkich odpaliła. Nie wierzyła, żeby się kto w niéj mógł zakochać, a sama do rozmiłowania się skłonną nie była.
Miała już lat dobrze dwadzieścia i kilka, gdy w sąsiedztwie małą wioszczynę odziedziczył po stryju, tak zwany, Izio (Izydor) Brodzki. Przybywał on kędyś z Podlasia i na Wołynia był obcym. Wioszczyna jego, Pasieczyńce, przytykała do Białego Ostrowu.
Objąwszy ją, Izio naturalnie objechał sąsiedztwo. Chłopak był młody, nie piękny, nieśmiały, naiwny i łatwowierny, ale dziwnie dobrego serca. Z niebardzo tęgą głową a miękkiém usposobieniem, starający się ze wszystkimi być dobrze, ufający każdemu, Izio przeznaczonym był na to, aby padł ofiarą tych, którzy z poczciwości i powolności korzystać wcale się nie wzdragają.
W Białym Ostrowie począwszy bywać, nie zamyślał starać się o bogatą dziedziczkę, ale upodobał sobie jéj towarzystwo, właśnie może dla wielkiéj różnicy charakterów... i, nie zamierzając wcale zdobywać serca, pozyskał sobie wielką przychylność panny Natalii.
Widząc niebezpieczeństwo, na jakie był narażony w towarzystwie, którego nie mógł uniknąć, panna Natalia wzięła go naprzód w opiekę. Usiłowała kierować nim, prowadzić go, ostrzegać, wlać w niego energią swoję. Na nic się to wprawdzie nie przydało, ale zbliżyło ich do siebie i obudziło wielką wdzięczność w Iziu.
Przestrogi przyjaciółki przyjmował chętnie, ale iść za niemi nie miał siły; poczciwy chłopak, wciągnięty, wyzyskiwany, ograbiony, wplątany w interesa, wpadł w najprzykrzejsze położenie.
Naówczas-to, gdy go wszyscy mieli za zgubionego, niewiadomo jak, panna Natalia, dała mu do zrozumienia, że gotową jest wyjść za niego. To pewna, że on piérwszego kroku uczynić był-by nie śmiał. Ślub odbył się prędko i bez żadnych wielkich ceremonii. Gości zaproszono nie wiele, występu żadnego nie było. Izio, szczęśliwy, przeniósł się do Białego Ostrowu.
Nie ulega najmniejszéj wątpliwości, że był szczęśliwym, że do żony się przywiązał gorąco, a ona go kochała namiętnie; lecz, nawet pod energiczną dłonią małżonki, nie mógł się zmienić charakter biednego niedołęgi. Pozostał on, czém był, najlepszym w świecie człowiekiem, ale do niczego.
Puścić go samopas strach było, zawsze prawie coś zmalował. Z czułością wielką czuwała nad nim żona, nie czyniąc mu wymówek, nie zatruwając życia, lecz bolejąc nad tém, że przerobić go nie mogła...
Szczęście to trwało lat kilka, Izio dostał kaszelku, zbladł, zaczął słabnąć, okazała się rozwijająca szybko choroba piersiowa; żona pielęgnowała go, jeździła z nim, starała się ocalić, — napróżno. Niedołęga zmarł z uśmiechem na ustach, jak wszyscy suchotnicy, sądząc się blizkim uzdrowienia i różowe śniąc marzenia przyszłości.
Żal żony po nim był innym, niż pospolicie bywa kobiecy. Z zaciętemi wargami, milcząca, nie mogąc płakać, pochowała go Natalia; jakiś czas siedziała zamknięta, przybita, chmurna, potém wzięła się do gospodarstwa, do pracy, do życia dla drugich.
W tém wdowieństwie swojém dopiéro wyrobiła się na to, czém teraz była: na jednę z osób największego wpływu, powszechnie szanowaną, któréj oryginalność, nieco dziwaczną, szorstką, przebaczano dla wielkich cnót i najszlachetniejszego serca.
Są ludzie, którzy żyją sobie tylko i dla siebie; Sędzina potrzebowała żyć dla drugich i namiętnie mieszała się do tego, co do niej nie należało. W domu wychowywała kilka ubogich szlachcianek, trochę po żołniersku, ostro, karno, ale tak, że wszystkie wychodziły na najlepsze żony i gospodynie; po za domem wpływ jej był może dziwniejszy jeszcze, ale ogromny. Pomagała, gdy kto w jej oczach zasługiwał na to, burczała, gdy kto postępował nie do rzeczy, godziła zwaśnionych, dawała nauki obałamuconym, a gdy jej kto śmiał zarzucić, iż się wdaje w to, co do niej nie należy, odpowiadała hardo:
— Jakto? nie należy! a to mi się podoba! Czy to my wszyscy nie składamy jednej rodziny ludzkiej, chrześciańskiej i szlacheckiej? Każdy człowiek odpowiada za człowieka, któremu dał zginąć, mogąc go poratować?
— Łaję, bom powinna. Nie przyjemna rzecz słuchać, zapewne, ale gdy kto tonie, za czuprynę go się chwyta, nie pytając o pozwolenie.
Niekiedy nauki Sędziny przybierały ton i obroty nadzwyczaj gwałtowne. Powiedzieć komuś, że był osłem, wcale się nie wahała, a nie jednemu plunęła w oczy: — patrz żebyś łajdakiem nie został.
Poznamy zresztą Kozaka tego w ciągu powieści.
Biały Ostrów, stara siedziba Brusów-Skotnickich, mało co się zmienił od prastarych czasów Wołynia. Dwór, pobudowany u zbiegu dwóch rzeczułek na gródku odwiecznym, z sadami, ogrodami, zabudowaniami, kaplicą, lamusem, tak był w olbrzymich drzewach ukryty, że z jednej tylko strony od wjazdu, część jego widać było. Nie miał on powierzchowności wdzięcznej, i nie starał się o nią, ale utrzymany był troskliwie, kwiatami otoczony trzymał się dobrze pomimo wieku, a we wnętrzu obszerny był, zamożnie urządzony i wygodny. O odświeżenie go nowościami i elegancyą młodą nie troszczyła się gospodyni, za to pełnym był ciekawych starożytnych sprzętów i pamiątek.
Szczęśliwie jakoś oszczędziły go wojny, pożary i kataklizmy, w których u nas tyle drogocennych przepadło zabytków. Pani Sędzina miała srebra, które kilku już pokoleniom służyły; makaty i kobierce, wypłowiałe ale przepyszne; szafy gdańskie i meble kolbuszowskie, mnóztwo cacek i zbiór broni rzadkiej piękności i doboru.
Wskazując na szable dziadowskie, wzdychała często i wołała:
— Licho nadało, żem się ja chłopcem nie urodziła! Taki mam apetyt do nich!!
Dwór utrzymany był nie wytwornie, lecz nie skąpo. Służby dosyć było w nim, kuchnia i piwnica dobrze zaopatrzone, przy stole nigdy zbytku, lecz jedzenie zawiesiste i dostatnie, a o każdej dnia godzinie gość przybywający głodnym nie był. Cudem zjawiał się obiadek, wprawdzie z nieuchronnemi naleśnikami, ale tak smacznemi, że się ich odjeść nie było można.
Gosposia, jak obyczaj, tak i apetyt miała męzki; jadła dobrze, niekiedy nawet i kieliszek wina sobie pozwalając.
W domu rygor był wielki. Słudzy chodzili na palcach, ale żaden z nich się nie poskarżył, wszystkim dobrze było; a obawiając się pani, kochali ją jak matkę.
Gorącego lipcowego dnia, zbliżała się właśnie godzina obiadowa i Sędzina ze swemi dziewczętami, panną starszą i ekonomem, zabierała się siadać do stołu, gdy bryczka się zatoczyła przed ganek, tęgich, tłustych parą koni zaprzężona, i z niej wysiadł, średnich lat, rumianej, pogodnej, miłej twarzy ksiądz, który, ociągnąwszy sutannę i chustką pył z niej opędzając, w progu się spotkał z otwierającą drzwi gospodynią.
— W same porę, bo wazę niosą, księżuniu — odezwała się, podając mu rękę. — Dalibóg, żem się nie spodziewała.
Ksiądz witał się, ale twarz nie rozchmurzyła mu się zupełnie; choć miała wyraz spokojny i łagodny, był na niej jakiś cień smutku.
— Wie pani Sędzina zapewne, zkąd jadę? — rzekł cicho.
— A zkądże-bym mogła wiedzieć?... zmiłuj się, ojcze!
— Więc i o śmierci starego Sołomereckiego pani dotąd nie wie? — rzekł proboszcz.
— Pierwszy raz słyszę! — odparła dosyć obojętnie Sędzina. — Wieczny mu pokój... — dodała — ja po nim płakać nie będę i bodaj mało kto zapłacze.
Skrzywiła się, mówiąc to.
— Dziś już stoi przed Bogiem — poczęła, wprowadzając księdza do bawialnego pokoju i wprost z niego kierując się do jadalni, w której już pięcioro dziewcząt, jednako ubranych, stało rzędem, i zobaczywszy księdza, przyszło rękę jego ucałować. — Dziś on już stoi przed Bogiem! niech On mu przebaczy.
I głową trząść poczęła.
— Siadajmy od razu do stołu — rzekła, wskazując miejsce proboszczowi. — Z czegóż zmarł Sołomerecki? Tak do ostatka udawał młodego, że w istocie dłuższego życia się dla niego spodziewać było można. Cóż mu się stało??
— Nie wiem — odparł proboszcz, ocierając pot z czoła — doktor powiada o jakiejś gorączce gastrycznej, która taki zły obrót wzięła. Szczęściem wezwano mnie w porę, żem mógł go na śmierć przygotować. Bóg niech mu będzie miłosierny.
Westchnął ksiądz i zamilkł.
Cały dwór Sędzinej, żegnając się i kłaniając księdzu, zasiadł powoli do stołu, stary sługa wnosił poważnie wazę wielkich rozmiarów. Sędzina miała już coś na ustach o zmarłym Sołomereckim, gdy, spojrzawszy na dziewczęta, pomiarkowała się, usta skrzywiła i zamilkła.
Rozmowa rozpoczęła się — obojętna, lecz czuć było, że na niej ciężył ów zmarły Sołomerecki.
— Z pogrzebem pewnie na syna czekać będziecie? — rzekła po chwili Sędzina.
— Nie wiem, jak i kto tem rozporządzi — odpowiedział proboszcz, który, pomimo smutku, krupnik podany zajadał z apetytem podróżnego. — Niema nikogo, oprócz tego Gryżdy.
Mówiąc to, skrzywił się.
Psiawiary! — dorzuciła gospodyni z uśmiechem dziwnym. — Nieładnie go nieboszczyk przezwał, ale musiał wiedzieć dla czego, a przydomek tak do niego jakoś przyrósł, że go nikt nie zowie inaczej.
— Niech w Bogu odpoczywa stary Sołomerecki — odezwał się ksiądz — ale w istocie, bodaj nie bez przyczyny nadał mu tak niepochlebne przezwisko.
Piękna i szlachetnych rysów twarz księdza Piszczały znowu się zachmurzyła.
— Zanosi się na metamorfozę — ciągnął dalej, — której pono nikt nie przewidywał. W kilka godzin po śmierci, zaszedłem spocząć u Gryżdy i, powiadam pani Sędzinie, znalazłem go, w przeciągu bardzo krótkiego czasu tak zmienionym, żem języka w gębie zapomniał. Przy starym księciu Sołomereckim, kto go dawniej widział, a zobaczył by go teraz??... Powiadam pani Sędzinie, inny człowiek.
— Cóż mu się stało? — spytała gospodyni.
— Nie wiem, zdaje się, że sobie wyobraża, iż on teraz księciem zostanie — mówił proboszcz. — Pierwsze słowo, którem mnie powitał, było: — Ruina!! nic nie zostało, syn pójdzie z torbami!! A któż winien?? Głupi rozrzuca a rozumny zbiera. Dobra pójdą na sprzedaż za długi, wątpię żeby się co Maurycemu okroiło. Ja się z tem nie taję, że i mam na majątku wierzytelność znaczną, i, tak czy owak, będę się starał, aby dobra przy mnie zostały.
— A to łajdak! — wykrzyknęła gwałtownie Sędzina, uderzając w ręce. — Ruina!! Zapewne, że Sołomerecki źle i głupio się rządził, na pana chorował, ale gdyby nie Gryżda, nigdyby do upadku nie przyszło.
— Żeby go pani Sędzina widziała, kiedy mi to mówił, co to za mina, jaka postawa, ton!! Osłupiałem. Żeby dobre słowo dał nieboszczykowi, z którego łaski urósł. Ten jeszcze nie ostygł, a on już o sobie myśli.
— Że Gryżda go okradał i coś sobie przyzbierać musiał — odparła Sędzina — tośmy wszyscy wiedzieli; ale żeby aż tyle miał, by sięgnąć po cały majątek, to nie do wiary!!
— Zdaje się jednak z tej pewności, z jaką mówi o tem, iż musiał się zawczasu dobrze obrachować! Nie jest to człowiek, coby się darmo przechwalał.
Z oburzeniem wielkiem słuchała Sędzina.
— Szkoda mi młodego Maurycego — rzekła — raz czy dwa go tylko widziałam, gdy przyjeżdżał z Belgii do ojca, który go podobno dlatego zdala od siebie trzymał, aby paskudne swe prowadzić życie. Chłopak bardzo sympatyczny, nic do ojca nie podobny, odrodziła się w nim jakaś pradziadowska poczciwsza natura... Ten Gryżda, ten Gryżda — dodała — nie mogę go strawić!!
Kończyła to słowa Sędzina gdy zaturkotało znowu przed gankiem; spojrzała, pochyliwszy się przez okno, i spoglądając na starego sługę, odezwała się spokojnie:
— Zamarski!
Szybkie kroki dały się słyszeć w pokoju i w progu ukazał się mocno wąsaty szlachcic, z twarzą czerwoną, w długich butach.
— Niech będzie pochwalony...
Przyszedł pocałować w rękę gosposię, i ledwie usta odjąwszy od niej, zawołał głosem potężnym:
— Sołomerecki kipnął!.. Ale to fraszka — począł, nie czekając odpowiedzi — Gryżda Psiawiara tak się już tam rządzi i szumi, jakby miał być jego sukcesorem. A! niema, niema wyrazu na to!!
I splunął.
Sługa przyniósł krzesełko, talerz, wódkę, przekąskę i, jak gdyby na Zamarskiego oczekiwano, stawił już przed nim talerz z krupnikiem. Szlachcic, serwetę podpiąwszy pod brodę, zabierał się do łyżki, ale pilniej mu było pono gadać, niż jeść.
— Żeby... z pozwoleniem, szelma choć do pogrzebu poczekał — ciągnął dalej — ale to, panie dobrodzieju, jak w teatrze, zmiana dekoracyi, maskę zrzucił, i już tam się rządzi, jak szara gęś, głośno się z tem odzywając. że to wszystko jego... jego... Ale — zje dyabła!!
Sędzina się rozśmiała.
— Jedz no ty krupnik, nim jego dyabłem poczęstujesz — rzekła — i tak już musiał ostygnąć.
— Nie, doskonały! — zawołał szlachcic, któremu z wąsów ciekło. — A! ten Gryżda!!
Słówko musimy wtrącić o Zamarskim, sąsiedzie Sędzinej, który z wielu względów do niej był charakterem podobny. Miał lat pięćdziesiąt kilka, żonaty nie był, mająteczek miał niewielki, lecz potrzeby jeszcze mniejsze, i tak mu z jego ubóstwem dobrze było, tak je dumnie znosił, że o nikogo nie dbał.
Utrzymywano, że, choć starszy, od Sędzinej przejął wiele i był jej uczniem. W istocie niektóre zwroty mowy obojgu im były wspólne, i Zamarski też namiętnie w cudze sprawy lubił się mieszać, grać rolę Cenzora, a prawdę rąbać, choćby za nią potem istotnie się wyrąbać przyszło.
Sędzina szacowała go dosyć, lecz wiedziała i znała, iż w głowie u Zamarskiego mniej było, niż w sercu, i często burczała na niego, że się nierozważnie porywał. W istocie, szlachcic miał instynkta poczciwe, lecz, zbyt porywczy, nie zawsze się obrachował z tem, co czynił.
Być bardzo mogło, iż z dawna patrząc i przysłuchując się sąsiadce, nieświadomie ją naśladował; ta jednak wielka różnica była między nimi, iż Zamarski nie spełna wiedział, co czynił, idąc tylko za instynktem serca, a Sędzina miała i serce, i głowę. Szlachcic prawdziwą cześć dla niéj i uwielbienie wyznawał otwarcie i ochotnie jéj służył, ale ona rzadko z tych dobrych chęci korzystać mogła, bo nigdy pewną nie była, że Zamarski, w zapędzie i rozgorączkowaniu właściwém sobie, na rachunek jéj głupstwa nie popełni.
Zamarskiemu teraz, choć jadł żarłocznie, szybko, usta się nie zamykały. Krztusił się, prychał, serwetą ocierał, kaszlał, ale na wybór między jedzeniem i gadaniem nie mógł się zdecydować. Sędzina, znudzona tém, odezwała się nakazująco:
— Ale zjedz że wprzódy, a potém mówić będziesz...
— Kiedy ten Gryżda mnie dławi! — odparł Zamarski, ale schylił się posłuszny i krupnik chłeptać począł z pośpiechem.
Gospodyni, pomilczawszy nieco, zwróciła się do proboszcza.
— Będziemy tedy mieli tragikomedyą bezpłatną — rzekła. — Mylę się, bo właściwie biedny syn nieboszczyka koszta poniesie. Od wielu lat patrzymy, z daleka wprawdzie, na tego Gryżdę; zawsze we wszystkich wstręt wzbudzał jakiś, a nie możemy powiedziéć, żebyśmy go znali? Zkąd się to wzięło!!
W tém proboszcz Piszczała, który ciągle siedział zamyślony i smutny, podniósł głowę, potarł czoło i rzekł łagodnym, sympatycznym głosem:
— Ja jeden może mógł bym coś o nim więcéj powiedziéć, niż drudzy, lecz są rzeczy i ludzie wstrętni, o których i myśléć, i mówić się nie chce.
— Jeżeli kiedy, to dziś — przerwała żywo Sędzina, — słowo daję, bliżéj nas nauczyć znać tego jegomości, nietylko potrzeba, ale obowiązek. Jużciż my tak mu się tu rozpościerać między nami i wciskać w naszę poczciwą gromadkę nie damy. Nie prawdaż, Zamarski? — dodała, zwracając się ku niemu z uśmiechem.
Szlachcic, uszczęśliwiony, do góry podniósł rękę, uzbrojoną widelcem z kawałkiem mięsa na nim, i bardzo komicznie krzyknął:
— Nie damy! na Boga!!
Nawet dziewczęta, przy stole siedzące, spojrzawszy na niego, prychać zaczęły, śmiech w rączkach ukryć się starając. Sędzina zwróciła się do księdza Piszczały, jakby przynaglając go, aby mówił więcéj; ale ksiądz oczyma wskazał na dziewczątka siedzące u stołu, dając do zrozumienia, iż przy nich opowiadać sobie nie życzy, i rozmowa przeszła na wspomnienia ogólne o rodzinie Kniaziów Sołomoreckich, któréj ostatnimi potomkami byli: zmarły książę Leon i żyjący syn jego Maurycy.
Zamarski tym czasem tak się z półmiskami uwijał, że obiad razem z innymi biesiadnikami skończył, wąsy otarł starannie, westchnął, i wstawszy, a panu Bogu podziękowawszy, z proboszczem i gospodynią pociągnął rycerskim krokiem do bawialnego pokoju.
Był to salon obszerny, trochę tylko za nizki, ze ścianami po prostu bielonemi, których nagromadzone sprzęty mało co widziéć dawały.
Okna jego wychodziły na ogród, zarosły i cienisty. Niektóre drzewa stare tak się rozpościerały z gałęźmi, że aż na dach dworu sięgały. Było też tu przyciemno, nawet w południe, lecz ten mrok nadawał wnętrzu jeszcze bardziéj malowniczą fizyognomią.
Szafy, szafeczki, gierydony, biurka, kanapy, stoły, tak były nagromadzone obficie, iż, pomimo obszerności izby, ciasną ją czyniły. Na tych sprzętach stała ilość nie porachowana najrozmaitszych pamiątek: puharów, skrzyneczek, szkła starego, sreber, a ściany niezakryte niemi zajmowały ciemne jakieś obrazy stare. Wszystko to, razem wzięte, tak doskonale z sobą harmonizowało, tak się zrosło i zżyło, iż się zdawało niemożliwą do rozerwania całością.
Stworzyły ją wieki, bezwiednie, nie pragnąc artystycznego uczynić obrazka, a jednak urósł on cudnie piękny sam z siebie.
Gospodyni na tém tle starém, ze swą dzisiejszą rubasznością i oryginalną fizyognomią, doskonale się malowała, jako postać główna.
Zaledwie tu zasiedli przed wielkim stołem okrągłym, na którym czarna kawa już stała, gdy Sędzina, podając filiżaneczkę jéj proboszczowi, odezwała się natarczywie:
— Ale, nie męcz-że nas i mów, co wiész o tym Gryżdzie paskudnym. Jesteśmy sami.
Proboszcz z pewnym wstrętem, napiwszy się kawy trochę, rozpoczął:
— O poczciwych ludziach powiadają: bodaj się tacy na kamieniu rodzili; o innych należało-by, dla ich własnego dobra, mówić: bodaj-by na świat nie przychodzili. Nie godzi się potępiać nikogo, lecz trudno pobłażać temu, co się w żaden sposób uniewinnić nie daje.
Westchnął proboszcz i, kawy się znowu trochę napiwszy, powoli ciągnął daléj:
— Jakże-bym znać nie miał tego Gryżdy, kiedy razem z nim byliśmy w Wileńskiem Seminaryum.
Gospodyni i Zamarski ze zdumieniem przerwali okrzykiem, a proboszcz po chwili począł znowu:
— A no, tak jest. Był klerykiem, widziałem go w czarnéj sukience, słowo w słowo takim, jakim jest dzisiaj, bo się mało co zmienił i postarzał, z twarzą bladą i ospowatą, z oczkami małemi a ostro i zimno patrzącemi na świat, z tém ostygnięciem jakiémś i obojętnością na wszystko, która go i dziś cechuje.
Otwartszym tylko był naówczas, niż jest dzisiaj. W Seminaryum, gdzie inni uczyli się i utwierdzali w pobożności, on, dziwnym sposobem, zdawał się uczyć niewiary i sceptycyzmu. Stworzył sobie jakąś logikę wykrętną, z któréj pomocą wszystko wywracał, wszystko podawał w wątpliwość, szydził z każdéj rzeczy. W tym wieku, w jakim my byliśmy naówczas, zwykle uczucie honoru, godności własnéj, nawet przy pokorze chrześciańakiéj, żywo się objawiać zwykło. W nim zaś to było osobliwém, że nąjprzykrzejsze obelgi, zarzuty, wymówki, padały na niego, nie czyniąc najmniejszego wrażenia. Ruszał ramionami, nie zbladł, nie zaczerwienił się, słuchał i połykał, jakby się to go nie tyczyło.
W rzeczach wiary najzupełniejszéj był obojętności. Nie taił się z tém, że do Seminaryum wpadł dla chleba i że sukienka była dla niego środkiem, nie celem. Wśród nas wielu nie miał przyjaciela, nie zbliżał się do nikogo, nikt téż sympatyi nie okazywał dla niego. Wcale go to nie obchodziło.
Brak pobożności, usposobienie sceptyczne, wstrętliwa powierzchowność, tak mało sposobnym go czyniły do stanu duchownego, że nawet zwierzchnicy uczuć mu dawali, iż na niewłaściwą wpadł drogę. Trwał jednak przy swojém, aż dopóty, dopóki jakiś niespodziany mały spadek nagle go z Seminaryum nie wygnał. Zaledwie o nim otrzymał wiadomość, wnet sukienkę zrzucił.
— Mam tego dosyć — rzekł chłodno — bylem za co ręce mógł zaczepić, wolę być swobodnym. Dawniéj suknia duchowna, to była karyera, można było dojść do księztwa Siewierskiego i krociów — a dziś — co? biskupi pensyonowani, beneficyów niéma. To do niczego nie prowadzi.
Wywlókłszy się tak, zniknął nam z oczu. Przez ciekawość dowiadywałem się potém o niego. Okazało się, że ze spadkiem, za który miał ręce zaczepić, przerachował się. Dostał za mało, i zamiast coś rozpocząć o własnéj sile, tymczasowo znalazł gdzieś miejsce nauczyciela domowego. Jak z niego wyszedł, nie wiem, dosyć, że wziął małą dzierżawę w sąsiedztwie starego Sołomereckiego.
Potrzeba i to wiedziéć, że Gryżda, przy całéj swéj wystygłości i sceptycyzmie, był dosyć zabawnym, szczególniéj, gdy się chciał popisać z tą logiką wywrotu, w któréj celował. Stary Sołomerecki, Panie mu odpuść, człek zepsuty, próżniak, potrzebował zawsze czegoś i kogoś do zabawy. Gryżda doskonale się do tego nadawał.
Człowiek wielkiego świata i pięknéj ogłady książę, pomimo pozornego wykształcenia, głowę miał słabą. Gryżda mu się wydał niemal geniuszem.
Gdy, oprócz tego, na dzierżawie nadzwyczaj zabiegliwym i szczęśliwym się okazywał, skończyło się na tém, iż Sołomerecki mu jednego pięknego dnia objawił, że chciał by w ręce jego zdać zarząd swych majątków i interesów.
W jakich się to stało warunkach, Bogu jednemu wiadomo. Gryżda dzierżawkę swą zaraz komuś odstąpił. Sprowadził się do księcia, wszystko w ręce swe pochwycił, i z wielką zręcznością wyzyskując słabości pryncypała, umiał się tak niezbędnym mu uczynić, iż książę, chociaż go przezwał Psiawiarą, choć znał się oszukiwanym i odzieranym, rozstać się już z nim do śmierci nie mógł.
Przezwisko swe obrzydliwe, urągania księcia, wzgardę jego jawną dla siebie, znosił Gryżda z tym chłodem, z jakim w Seminaryum przyjmował szyderstwa towarzyszów. W ciągu tych lat kilkudziesięciu, ożenił się tak, że mało kto o tém wiedział, a nawet książę pono dopiéro po weselu nie rychło doszedł tajemnicy. Z żoną żył rok zaledwie, urodziła mu się córeczka, dziś już dorosła panienka.
Sędzina chciała w tém miejscu przerwać opowiadanie, gdy proboszcz dodał:
— Otóż jak aniołów na świecie niéma, tak pono i dyabłów wcielonych nie znaleźć. Niesmaczny ten i niegodziwy Gryżda ma jednak choć to poczciwe uczucie w sercu, że do dziecka jest przywiązany. Dziewczę podobno wychował zdala od siebie, w nieświadomości téj atmosfery zatrutéj, którą sam oddycha.
Sędzina ramionami poruszyła.
— Przecie jéj zawsze z dala od siebie trzymać nie będzie, — wtrąciła — a niedaleko jabłko od jabłoni pada.
— Ja téż po dziecku takiego wywłoki nie spodziewam się dobrego nic — dodał Zamarski.
Proboszcz roześmiał się dobrodusznie.
— Mój Antolku — rzekł poufale do szlachcica — nie pluj w wodę, abyś jéj potém napić się nie potrzebował. Któż wie! panna bogata, ty kawaler, a nuż?
— Niechże mnie Bóg uchowa! — krzyknął. — Ślicznie ksiądz proboszcz sądzi o swym słudze! Stary, tak, stary jestem, i nie powabny, a gdyby mi Gryżda córkę dawał, gdyby była złota i cała dyamentami sadzona, dosyć, że jego córka, za nic w świecie!
Sędzina się śmiać zaczęła, w boki biorąc, bo miała zwyczaj ten zuchowatego stawania z obiema rękoma rozpostartemi.
— Nie obawiaj-że się, Zamarski, — rzekła. — Gryżda z pewnością na waszeci oczu nie zwróci. Ho! bo! wyobrażam sobie wcale co innego, odgaduję myśl jego... ożeni z nią Maurycego i zrobi księżną...
— Za pozwoleniem, — odparł zwolna proboszcz — muszę znowu wystąpić z mojemi informacyami, aby sprostować domysły, zdaje mi się, nie trafne. Niech mi Sędzina daruje!
— Ale cóż ja jegomości darowywać mam? — roześmiała się gospodyni — rżnij prawdę i nie pytaj! Nie darowała-bym tego, abyś przez grzeczność mnie oszczędzał, bo to znaczyło by, że masz Brodzką za głupią dzierlatkę.
Zamarski zaprotestował wykrzyknikiem, nie dającym się określić. Był to jakiś głos gardłowy, coś podobnego do ryku dzikiego stworzenia, napadniętego z nienacka.
— Księcia Maurycego — mówił proboszcz Piszczała powoli i dobitnie, wedle swego zwyczaju, bo nawet w najpospolitszéj rozmowie czuć w nim było trochę kaznodzieję — księcia Maurycego, a raczéj pana Maurycego, bo tytułu swego nosić on się wzdraga i pewnie się go wyrzecze, znam dosyć dobrze. Ile razy tu przybywał na wakacye do ojca, co się jednak nie często trafiało, i ojciec mu nigdy długo tu pozostać nie dozwolił, bywał u mnie i przesiadywał godzinami. Ze starym Sołomereckim kto nie mówił o głupstwach i bałamuctwach, nie było o czém z nim rozmawiać, a że z synem unikał podobnych przedmiotów, więc wymykał mu się. Maurycy tych kilka, kilkanaście dni, nie mając gdzie spędzić, zajeżdżał do mnie. Młodzieniec co się zowie wykształcony, poważny, zdolny i wielkich nadziei. Na zdolnościach bym nie bardzo polegał, bo te się na dobre, równie jak na złe, obrócić mogą, ale na charakterze... o! charakter ma, i tęgi.
— Okazało by się, — przerwała Sędzina — że owo jabłko i jabłoń w przysłowiu, o których mowa była...
— Nie zawsze się sprawdza axyomat mądrości narodów — dodał proboszcz — przysłowia też kłamią. Są wszędzie wyjątki.
Roześmiał się ksiądz Piszczała sam do siebie.
— Tak, są wyjątki, dorzucił, i są nawet ludzie, co utrzymują, że one potwierdzają regułę.
Bałamutny ten frazes wprowadził go w dobry humor i nie rychło wrócił do rozpoczętego opowiadania o Maurycym.
— Chociaż stary Sołomerecki do ostatniéj godziny udawał pana i oszukiwał równie siebie, jak ludzi, zdaje mi się, że oko syna widziało przyszłość jasno, i że Maurycy nie łudzi się spadkiem, nie spodziewa bogactw, a przygotowuje się do życia pracy.
Mniéj go dotknie ruina, niż by kogo innego mogła...
— A! ojcze mój! — żwawo zaprotestowała Sędzina — co bo mówicie! Zapewne, jeżeli ma olej w głowie, to go wiele obchodzić nie będzie, czy sztukę mięsa zje z chrzanem na glinie, czy bażanta z truflami na porcelanie, bo to są dzieciństwa; ale, mój ojczulku, wyrzec się tych miejsc, drogich, potem i krwią ojców uprawianych, pełnych pamiątek rodzinnych, do których serce przyrasta, oddać je na sprofanowanie... a! to ból nad bole.
Proboszcz skłonił głową.
— Święte słowa pani Sędzinéj — rzekł — ale na nieszczęście zapomnieliśmy, pozbyliśmy się téj miłości ziemi własnéj dla doktryn wieku fałszywych, dla używania i dla frymarków. Dadzą komu za ojcowiznę sto tysięcy więcéj, niż ją cenił, pozbędzie się dla głupiego grosza, który najczęściéj potém zmarnuje. O! — westchnął — ta auri sacra fames, co ona nam szkód wyrządziła, począwszy od pana Prota! Zdaje się to wielkim rozumem robić pieniądze, aby potém szastać niemi lub błyszczeć; tymczasem bogactwa największe szczęścia ani pojedynczym ludziom, ani narodom nie dają, jeżeli znaczenie ich i pożytkowanie z nich jest fałszywie pojęte. Demoralizują najczęściéj najprzód tych, w czyich są rękach, potém budzą w ubogich zazdrość, niechęć, nienawiść ku cielcom złoconym. Tylko w rękach chrześcijanina, wedle słowa Bożego, pieniądz owoce daje dobre. Aleśmy zboczyli z drogi — dokończył ksiądz Piszczała.
— Na bardzo przyjemną boczną ścieżkę — rozśmiała się Sędzina.
Zamarski, który nic nie rozumiał, uśmiechnął się téż potakująco, a Proboszcz dodał:
— Mam w Bogu nadzieję, że się mój pan Maurycy godnie pokaże.
Sędzina, która stała zadumana, usta tylko krzywiąc i brwi marszcząc, nagle wybuchnęła:
— Ale, zmiłuj się, mój ojcze! czyż to może być, abyśmy pozwolili temu Gryżdzie wpośród nas się rozsiadać z tą córunią na łupieży, zająć miejsce w poczciwém obywatelstwie i...
— A cóż my na to poradzim! — zawołał Proboszcz, ręce łamiąc.
— To mi się podoba! — bijąc nogą w podłogę, krzykliwie odparła Sędzina — to mi się podoba! Gromada wielki człowiek, gdy się skupi i wié czego chce. Weźmy się wszyscy za ręce, a tego łajdaka między siebie nie puścimy.
— Jakim sposobem? — zapytał rozważnie i chłodno Proboszcz.
— Jest na to tysiąc sposobów! — zawołała Sędzina — można mu życie tak nieznośnym uczynić, że nie wytrwa.
Ksiądz Piszczała głową potrząsał. Sędzina odwróciła się ku Zamarskiemu, jak generał do adjutanta. Szlachcic zawczasu jéj potakiwać był gotów.
— Wykurzym go, razem z córunią — dodał — ja w tém. Dyabła zje...
— Dajże pokój z dyablami — rozśmiał się Proboszcz. — Cóż mu zrobicie? co? Ja go znam. Nie zechcecie z nim żyć, on o to nie dba; będziecie się urągać z niego, on to z najzimniejszą krwią znosi. Na pojedynek wyzwać się nie da; obity kijami, wysmaruje się i wyleczy. O ludzi mu nie idzie, o dobre imię nie dba. Cóż mu zrobicie?
— Ale, mój ojczulku — przerwała Sędzina — nie może być, aby w sobie coś ludzkiego nie miał, znajdziemy słabą stronę; a ja ją naprzód już widzę w téj córce, którą kocha...
Proboszcz zamilkł i zadumał się, a potém westchnął.
— Sędzino dobrodziejko — rzekł, zwracając się ku niéj — zmiłuj się, tylko nie za rzeźko, nie za szparko, nie za gwałtownie, bo to się na nic nie zda. Powtarzam: co mu zrobicie? Dobrze czy źle zdobyte, ale pewnie prawnie ubezpieczone, ma wierzytelności na majątku Sołomereckich, nie wyrzecze się ich przecież. Całém życiem i sumieniem na nie pracował. My dóbr tych dla pana Maurycego odkupić nie mamy za co.
Poruszył ramionami.
Sędzina nóżką tupnęła.
— Stoję przy swojem! — rzekła — my tu Gryżdy nie chcemy.
— Wykurzym go! — powtórzył adjutant Zamarski.
Tymczasem Proboszcz, milczący, wzdychając, wstał z krzesła i szukał oczyma kapelusza, chcąc odjechać.
— Nie mam wyobrażenia — dodał — jak rychło tu z Belgii syn może przyjechać. Radbym bardzo widziéć go zaraz i zapobiedz jakiemu fałszywemu krokowi z jego strony, chociaż się go nie spodziewam.
Gospodyni zbliżyła się do Proboszcza.
— Mój ojcze — rzekła po cichu — jeżeli go pochwycisz, przyślij go do mnie. Okrutną mam ochotę stanąć na czele spisku przeciwko temu infamisowi. Będę radzić, pomogę, znajdą się drudzy, wyratować możemy młodego Sołomereckiego. Proszę cię, ojcze, kiedy nieboszczyk, trwoniąc, mógł się tak długo utrzymać przy obciążonéj majętności, dla czegóż by syn, pracując...
Milczał ksiądz Piszczała, jakoś tęskno w myślach zatopiony.
— Zdaje mi się — dodał w końcu — że mój pan Maurycy tego ciężaru majątku i ciężaru łask przyjąć nie zechce, bo, przyznam się pani, że i taka pomoc wspaniałomyślna, to brzemię...
— Ale! co znowu!! — burknęła Sędzina — to rzecz tak naturalna, że gdyby ludzie zrozumieli obowiązek, nigdy-by nikomu z naszych upaść nie pozwolili. Źle się rządzi kto, wziąć go gałgana w kuratelę! trwoni — związać mu ręce, srom wywołać; a pada niewinnie, wszyscy za jednego i nie dać ginąć. To rozumiem!!
Ksiądz w rękę ją całował, już trzymając kapelusz do odjazdu.
— Tak, ty to, dobrodziejko moja, rozumiesz, prawda! ale powiedz mi, kto więcéj?
— Ja!! ja! — huknął Zamarski, bijąc się po piersi dłonią szeroką.
Wszyscy, spojrzawszy nań, rozśmieli się.
— Czegoż bo się państwo śmiejecie? — odparł bardzo poważnie. — Żem ubogi? ha! ale zawadyaka jestem słowem i dłonią i, jeśli nie dam pieniędzy, to dam dokukę na usługi dobréj sprawie, a i to coś warto!
— Ale i ty sam — rzekł Proboszcz, ściskając go — ty sam, słowo ci daję, wart jesteś wiele i więcéj niż ci, co się noszą i czwanią. Tylko i waszeć, i Sędzina, nie gorącujcie się, proszę, proszę.
Gospodyni, nie zważając na to, co Proboszcz mówił, pogrążyła się w myślach. Pożegnał się i odjechał ksiądz Piszczała, a Zamarski, choć także się brał do czapki, przyczekiwał jeszcze, czy mu nie da jakich rozkazów Sędzina.
Tym razem jednak, czy wziąwszy do serca radę Proboszcza, czy sama uznawszy potrzebę głębszego zastanowienia się nad położeniem i zamierzoném wmieszaniem się w sprawę cudzą, pani Brodzka nie wydała żadnego rozkazu adjutantowi. Rzekła mu tylko na odjezdném:
— Proszę cię, jedź, rozsłuchaj się, rozpatrz, nazbieraj plotek i przywieź je mnie. Śmierć Sołomereckiego niewątpliwie poruszy i zajmie wszystkich; trzeba wiedziéć przed wojną, na kogo, jako na sprzymierzeńca, rachować możemy, komu, jako nieprzyjacielowi, nie wierzyć.
— Jak Boga kocham! niech mnie jasne bija pioruny! — zawołał Zamarski — jeżeli ten, jak go pani słusznie nazwala, infamis, na kogokolwiek bądź u nas rachować może. Niéma jednego... niéma żywéj duszy, co-by go nie znała i nie gardziła nim.
Sędzina z politowaniem spojrzała na wyrokującego szlachcica.
— Mój Zamarski — rzekła — najpoczciwszy człowiek z ciebie, ale ty ludzi nie znasz wcale. Dopóki Gryżda był sobie małym człeczkiem i nie wydawał się z tém, co ma, szczuli wszyscy przeciwko niemu, teraz się to odmieni. Do córki znajdą się pretendenci, do wytłómaczenia świństw, które popełnił, obrońcy usłużni. Metamorfoza trutnia tego wiele innych nam gotuje. Zobaczysz! Jedź tylko, nastaw uszy, a wiernie mi donoś, co się święci.
Przeszła się Sędzina po pokoju, palcem się bijąc w czoło.
— Na święty Ignacy — rzekła po namyśle — u mnie zawsze zjazd bywa, jak wiesz, bom zwykła obchodzić imieniny tego naszego przezacnego Proboszcza, księdza Piszczały. Otóż i tego roku nie chybię. Zaprosimy... zapraszaj zawczasu! Tak będzie najlepiéj!! — dodała. — Czasu jest dosyć, aby się wszystko wyklarowało. Maurycy przyjedzie, infamis się do reszty zdemaskuje... naradzimy się przy kieliszkach, które zawsze do szlachetnych myśli podbudzają, jeśli się ich nie nadużyje.
Zamarski śmiał się, w rękę całując gosposię. Zapewnił ją, że spełni rozkazy, siadł na bryczkę i huknął na woźnicę:
— Nie do domu! do miasta!!
Krępe, małe, okrągłe koniki ruszyły z kopyta i w tumanie kurzu zniknął szlachcic, a jejmość szła gderać na swe wychowanice, bo okrutnie gderała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.