<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Przed dworkiem, na owym kręgu ogrodzonym i piaskiem usypanym starannie, kilku chłopców stajennych na ładnych i rosłych koniach jeździło w kółko. — Wyprostowani jak struny, słuchali komendy, stósownie do której robili zwroty, zatrzymywali się, lub też posuwali się naprzód.
Na środku tego zaimprowizowanego maneżu stał sam pułkownik. Twarz miał ogorzałą, nos orli, a usta zasłonięte długiemi białemi wąsami. Ubrany był w biały, opięty surdut, buty z cholewami, a na głowie miał furażerkę wojskowego kroju. W ręku trzymał szpicrutę, którą gniewnie poruszał ilekroć koń niedobrze wykonywał ewolucye, lub który chłopak zaniedbywał się na siodle.
Marszczył się wówczas stary, komenderował »stój!« a zbliżywszy się do niepojętnego ucznia, tłómaczył mu zasadę, nie szczędząc przy tem różnych komplementów.
Dziś jakoś pomyślnie skończyła się lekcya i pułkownik w dobrym był humorze, bo chłopcy się starali zadowolnić starego. Kazał im zejść z siodeł, przeprowadzać konie powoli żeby ostygły, a sam usiadł na ganku, fajeczkę zapalił i patrzył...
Drzwi otwarły się zcicha i ukazała się w nich nasza znajoma z porannej wycieczki. W czarnych, lśniących włosach miała wpiętą maleńką szkarłatnej barwy różyczkę, na twarzy igrał uśmiech.
Pocichu stanęła za krzesłem starego i z nienacka obydwiema rączkami zakryła mu oczy...
— A jesteś panna? — rzekł śmiejąc się, — gdzieżeś to tak wędrowała od rana?
— Ach, dziaduniu kochany, byłam we młynie, u tej biednej chorej, woziłam jej właśnie krople, które dziadzio tak zachwalał na febrę.
— Tak... tak... bądź pewna, że jej pomogą; już one niejednego postawiły na nogi — ale cóżeś tam widziała więcej w tej podróży?
— Niezapominajki... olszynę... bociana...
— Wronę! cztery żaby! trznadla! mości dobrodzieju... prawda?
— Dziadunio śmieje się ze mnie!..
— No tak, bo ja się pytam coś widziała? a ty mi powiadasz: bociana... olszynę... wierzbinę... Toć wiadomo że w lecie są bociany, niezapominajki i inne różne rzeczy — ale czy nad to nie widziałaś nic więcej?
Dziewczyna zarumieniła się mocno i po krótkim namyśle odpowiedziała:
— Nic, dziadziu...
Sama nie wiedziała dlaczego, ale skłamała, a chcąc jak najprędzej uniknąć dalszych zapytań, wybiegła do pokoju, pod pozorem że chce dziadkowi przygotować śniadanie. Liczyła na to, że staruszek, którego czas bardzo był systematycznie ułożony, po śniadaniu zaraz wyjedzie na łąki i w pole, a ona tymczasem ochłonie z wrażenia i uporządkuje myśli, które jakoś dnia tego dziwnie były podobne do pasm a nitek splątanych.
Zwykle, gdy się krzątała po domu, na ustach jej brzmiała piosenka wesoła, dziś uwijała się milcząc, a taka była roztargniona szczególnie, że zamiast w filiżankę nalała kawy na talerz. Spostrzegła się jednak dość wcześnie, bo gdyby dziadzio zobaczył — żartowałby z niej przez dzień cały. Jeszcze się nie skończyło śniadanie — a już przed gankiem stał piękny, kary wierzchowiec, z niecierpliwością bił nogą w ziemię i gryzł błyszczące wędzidło.
Stary wnuczkę w głowę pocałował, czapkę włożył i wyszedłszy przed dom raźno na konia wskoczył; kary rzucił się kilkakrotnie, lecz silną ręką jeźdźca osadzony na miejscu, spokojnie stępa poszedł za bramę.
Pułkownik wyprostowany po wojskowemu, z prawą ręką opartą na biodrze, defilował jak niegdyś przed frontem — i ktokolwiek go ujrzał nie mógł na żaden sposób przypuścić, że widzi przed sobą starca, dźwigającego siedm krzyżyków na grzbiecie. A jednak tak było. Dzielny starzec zahartował się w trudach i niewygodach żołnierskich; nie szczędziły go kule w bitwach, bo kilkakrotnie był ranny, nie oszczędzało go i życie samo, gdyż przeszedł całą szkołę niewygód, kłopotów, ciężkich zmartwień i strat bolesnych... a jednak nie ugiął się i nie złamał...
Rogata dusza siedziała w tem ciele, ona to ożywiała je i dodawała sił, gdy krzyże były zbyt ciężkie, — ona podtrzymywała go, zachęcała do życia... A trzeba było jakiejś zachęty i podniety, bo samo życie zbyt mało przedstawiało powabów. Młodość jego na burzliwe natrafiła czasy — i gdy mu się właśnie uśmiechało szczęście, gdy był przy boku kochającej i ukochanej kobiety, gdy patrzył na dziecię igrające na jej kolanach, powołano go gdzieindziej; — poszedł tam gdzie krew się lała i ludzie jak skoszone kłosy padali — i nie oszczędzany w tym boju, skaleczały, jak liść uniesiony na wzburzonej fali rzeki, wyrzucony został na obce, a niezawsze gościnne brzegi.
Kawał to czasu już temu.
Wydobrzawszy, Południe całe przeszedł i Wschód, ale i pod rozkosznem niebem Włoch i nad brzegami Bosforu nie zaznał upragnionego spokoju. Zawsze ciągnęła go nieprzeparta tęsknota do swoich, do rodzinnego zakątka, do tych łanów obszernych i lasów cienistych, które z oddalenia wydawały mu się tak cudownie pięknemi, jak żaden krajobraz na świecie.
Patrzył na palmy, a myślał o sośnie karłowatej; oddychał wonią wspaniałych kwiatów południa, a oddałby je wszystkie za jeden wonny bławatek z sandomierskiej pszenicy; przechadzał się pod smukłemi portykami najwspanialszych dzieł architektury — a zapłakałby rzewnie gdyby mu dano ujrzeć zwykłą wioskę ubogą, gościniec nasz piaszczysty i poczerniały od deszczów krzyż przydrożny...
W pracy, nieraz nad siły podejmowanej, znajdywał najskuteczniejsze przeciw tęsknocie lekarstwo. Po kilku latach wędrówki do książki się wziął, uczył się, wyższą szkołę w Paryżu ukończył, a kiedy otrzymał z kraju wiadomość, że mu śmierć ukochaną kobietę zabrała, wstąpił do wojska znowuż i szukał zapomnienia w Algierze. — Nigdzie jednak nie zaznał pociechy, nigdzie ukojenia. Tęsknotę i żal miał za nieodstępnych stałych towarzyszów.
Wreszcie i jemu uśmiechnęło się szczęście — mógł wracać. Miał jeszcze córkę w kraju — córkę zamężną już i szczęśliwą podobno, przy niej też miał zamiar przepędzić starość i odpocząć po ciężkiej życiowej wędrówce...
Niedługo miał jednak tę pociechę upragnioną i spokój. Córka słabego zdrowia była i zmarła, zięć zaś, ladaco niestety, wyjechał w inne strony i ożenił się z jakąś bogatą wdową, a pułkownik pozostał znów samotny i smutny jak przedtem.
Nie wyrzekał jednak i nie złorzeczył losowi, bo po córce pozostała mu wnuczka, śliczne dziecko, z czarnemi, rozumnemi oczami. Gdy szczebiotała do niego, targała mu wąsy, gdy obejmowała jego szyje rączętami drobnemi, to zdawało się staremu, że nic w życiu nie przeszedł, że żadnej boleści nie zaznał — że to był tylko sen przykry, krótkotrwały, po którym najpiękniejsza nastąpiła rzeczywistość. Nieraz w takiej chwili po jego twarzy spływała łza rozrzewnienia, nieraz wznosił oczy do nieba, jakby tem wejrzeniem chciał przesłać dzięk serdeczny za jedyną, a jednak tak wielką pociechę.
Wziął wnuczkę całkiem do siebie. Zebrawszy resztki funduszów kupił ten mały folwarczek — i uciekł ze skarbem swoim w ustronne zacisze.
Klarcia była dzieckiem wątłem i słabowitem, ale powietrze, balsamiczna woń iglastego lasu i ruch ciągły wzmocniły, zahartowały ją, a gdy podrosła już nieco, ćwiczenia fizyczne wykształciły jej muskuły i rozwinęły ciało.
Klarcia miała swego własnego konika, białego jak mleko, spokojnego, ujeżdżonego wybornie, — miała łódkę, w której puszczała się na rzeczkę i na staw szeroki, w zimie zaś używała ślizgawki, którą namiętnie lubiła.
O ile jednak stary wiarus dbał o zdrowie i rozwój fizycznych sił dziewczęcia, o tyle z drugiej strony nie zapominał o potrzebach duszy i umysłu.
Wziął do domu ubogą, lecz zacną i w dobrych zasadach wychowaną kuzynkę, która zastępowała matkę Klarci — a oprócz tego przez lat siedm, zdolna nauczycielka, nie ze Szwajcaryi lub z Francyi, lecz wykształcona polka, była jej przewodniczką w naukach. Niemało też pomagał i sam dziadunio, dla którego lekcye z wnuczką były zatrudnieniem najmilszem.
W tym roku skończyła się właśnie edukacya Klarci. Panna Michalina, owa nauczycielka, byłaby bezwątpienia pozostała dłużej, lecz trafiło jej się wyjść zamąż, więc pożegnana serdecznie przez pułkownika i szczerze przywiązaną do niej uczennicę, poszła na swój chleb, a Klarcia dostała długą sukienkę i awansowała na dorosłą pannę.
Takie są, skreślone w krótkości, dzieje dziadka i wnuczki; pozostaje nam jeszcze trzecia osoba w dworku, a mianowicie ciotka Józefa.
Była to już osoba niemłoda, ale ani podobna do przeciętnego typu starej panny, typu, który się tak często w życiu daje spotykać. Pomimo wątłej i szczupłej postaci, pełną była siły, energii i życia. — Z ust jej nikt nie słyszał nigdy słów żalu i zniechęcenia — lecz przeciwnie, każde jej słowo głosiło ideę czynu, pracy i miłości.
Bystre jej oczy przenikały do głębi, a chociaż twarz nie była piękną i świeżą, malował się jednak na niej wyraz dobroci, który nie opuszczał jej nigdy. — Skutkiem różnych okoliczności skazana na samotność, nie mając rodziny własnej, oddała serce całe domowi, w którym znalazła przytułek, a pozyskawszy szacunek pułkownika i serdeczne przywiązanie Klarci, stała się w tym domu tak niezbędną, tak konieczną niemal, jak matka.
Teraz znamy już wszystkich mieszkańców dworku, pędzących życie ciche, spokojne, a prawie szczęśliwe. Poważną zadumę na twarzy pułkownika rozprasza srebrzysty i wesoły śmiech Klarci — a ciotka podziela ich chwilowe smutki i radości.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.