Róża polna (nowela)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża polna |
Podtytuł | III |
Pochodzenie | Róża polna (nowela) |
Wydawca | Ignacy Płażewski |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia P.K.O. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała nowela Cały zbiór |
Indeks stron |
Postanowiłem więc, że w jak najprędszym czasie całą sprawę załatwię i rozwiążę.
Z tem postanowieniem wróciłem do domu, ale w nocy na nowo mię opanowały zwątpienia. Przedewszystkiem rozważałem, czy nie łudzę się, sądząc, że związanie się z kobietą, choćby tak słodką, jak Elfryda, jest konieczne dla spełnienia moich przeznaczeń? Jakkolwiek moje stanowisko na świecie jest dosyć skromne, to jednak wierzę w to, że każdy człowiek ma swe przeznaczenie, pewną rolę do odegrania na ziemi; rola ta, o ile ją wykonywasz należycie, niewątpliwie określi rację twego bytu na świecie. Jest to jednak rola nieosobista i nieświadoma; jesteś tu niby jednym z owych ślimaczków, których miljardy złożyły się na kredówce. — Była to, jak widzimy, droga, jak to mówią, użyteczna, ale bez blasku. Byłem zresztą bardzo ceniony w swoim zawodzie i świeżo otrzymałem propozycję budowania mostu w gubernjum Czernihowskiem. Jednak, bądź-jak-bądź, należy mi się też jakiś promień w życiu; nie przypuszczam, aby ta promienność popsuła mi natchnienie. Ale z drugiej strony obawiałem się kolegów, zaklętych wrogów stanu małżeńskiego, a którzy z miłości stworzyli sobie jakiś fenomen sam w sobie i dla siebie, absolutny i zamknięty, bez celu i bez przyczyny; w gruncie i ja miałem te same poglądy. Jedyny cel miłości stanowiła dla nich rozkosz; nawet rozmaite cierpienia, rozczarowania, niewzajemności, załamania, samobójstwa — nawet to wszystko wchodziło do programu tej samolubnej, oderwanej od życia miłości. Owóż czułem, że tu, poza rozkoszą, ukazuje się nadto jeszcze inna potęga: obowiązek, połączenie na całe życie, coś, co mi niezmiernie trudno sobie wyobrazić. Dzięki perwersji, jakiej nabyłem sam z siebie i w towarzystwie swoich kolegów — przychodziły mi do głowy i takie myśli, że prędzej czy później z Elfrydą się rozłączę — i, wyznaję, że mi ta myśl rozłączenia była niemniej przyjemną, jak myśl połączenia.
Bądź-jak-bądź, z tą bandą byłem tak związany, że główna moja myśl krążyła koło kwestji, aby się moi przyjaciele jakimbądź sposobem o moim grzechu nie dowiedzieli. Dawno już między nimi nie byłem, ale widać jakieś plotki o mnie rozpuszczono po mieście, gdyż spotkałem się raz z doktorem Lędźwiłłem i z Dantyszkiem, i obaj czynili dość ironiczne aluzje do jakiejś mojej erotycznej przygody. Nicom na to nie odpowiadał, udając, że nie rozumiem; jednakże mnie to zastanowiło. Ostatecznie nie zwracałbym na to wcale uwagi, gdyby nie to, że ja osobiście całą ich ironję miałem w samym sobie.
Nim usnąłem, zdecydowałem po raz nie wiem który:
— Nie — nie! Będę dla niej ojcem — mistrzem — bratem — co chcecie, ale nie...
Na lekcje uczęszczałem bardzo akuratnie. Moja uczennica robiła znakomite postępy: rysowaliśmy już małe projekty arkad i mostów; słowem, panienka stawała się doskonałym inżynierem.
Ja jednakże zachowywałem się na lekcjach w sposób tak oficjalny, że Joasia bywała najczęściej łzawo melancholijna, jakby jakiś żal miała do mnie, co mi znowu sprawiało rzeczywistą przykrość.
Czasem też przerywała pracę — spoglądała na mnie żałośnie — i naraz wołała:
— Pan nic nie rozumie! — albo...
— Pan jest zimny, jak lodowiec! — albo znowu:
— Szkoda, że pan nie jest inny!...
Rozumiałem to wszystko aż zanadto dobrze — i tylko to mię smuciło, że Elfryda była blada, żałosna, melancholijna — i że traciła humor.
I ciocia była o nią też niespokojna. Mówiła mi, że nie wie, co się stało z dziewczyną, że miasto na nią źle oddziaływa, że jada, jak ptaszyna, że pewnie jest chora...
Zaczynałem się trwożyć, bo widocznem jest, że choć moje postanowienia były mocne, niemal niewzruszone — to jednak, bójcie się Boga! łzy panienki, jej bladość i smutek — wszystko to budziło we mnie zwątpienie i łamało moją wolę.
Gdym na nowo był sam ze sobą, rozmyślałem, co zrobić: czy wyjechać do ziemi Czernihowskiej, zanim będzie to konieczne (miałem jeszcze sześć tygodni czasu) — czy brutalnie zerwać raz na zawsze i raz na zawsze powrócić do pana Wincentego — czy też, mówiąc po mieszczańsku, oświadczyć się pannie — i poddać się wymogom społecznym?
Bo wiedziałem już, że niema wyjścia. Przeczuwałem niebo słodyczy, ale dostrzegałem też czarną stronę tego nieba. Nie będę o tem wspominał, gdyż na naszych zebraniach u Wincentego instytucję małżeńską takeśmy do cna obgadali, obciosali, obstrugali, że byłem raczej przygotowany na najgorsze, niż na najlepsze — rezultaty. Nikt z większą niewiarą nie przystępował do tej sprawy, którą, niewiadomo dlaczego, ludzie nazywają wielką sprawą. Gdybym chciał określić, jakie było moje główne uczucie w tym momencie, to powiedziałbym, że było to uczucie szyderstwa, połączonego ze strachem wobec nieznanego...
∗
∗ ∗ |
Gdym tak pewnego dnia rozmyślał, pisząc list w sprawie Czernihowskiej — usłyszałem naraz gwałtowne dzwonienie. Otworzyłem drzwi — i oto do mego przedpokoju weszli kolejno: stróż domu, chłop olbrzym białowąsy, w kubraku, który był niegdyś szaro-zielony; nieznajoma, niemłoda kobieta w łachmanach jedwabnych, wreszcie Elfryda...
Widok ten zadziwił mię razem i ucieszył. Elfryda, z twarzą zarumienioną od wiatru wrześniowego, w niebieskim płaszczyku, robiła na mnie wrażenie świeżo rozkwitłej gencjany... Śród tego stróża — zacnego bardzo, ale mało wytwornego człowieka — oraz tej kobiety, którą czuć było rynsztokiem, wyglądała, jak zjawisko. Parę nieokreślonych słów powiedziałem do Elfrydy, chcąc wyrozumieć znaczenie tej wizyty. Kobieta w łachmanach, podtrzymywana przez stróża, ledwie mogła stać na nogach — i, zamglonem okiem patrząc dokoła, szeptała, jakby do siebie:
— O, Boże miłosierny, zlituj się nade mną! — a spirytusem czuć ją było na dwadzieścia cztery metry.
Stróż ze stoicyzmem rzymskiego legjonisty stał koło tej kobiety i podtrzymywał jej niepewną postawę dwunożną, gdyż najwidoczniej miała ochotę położyć się na ziemi. Cała ta scena odbywała się w przedpokoju. Poprosiłem Elfrydę do mego gabinetu, a stróż z nieznajomą pijaczką został w przedpokoju. Kobietę posadzono na kanapie; pijaczka natychmiast usnęła.
— Co się stało? — zapytałem Elfrydy, która stała zmieszana. — Co to znaczy?
Elfryda milczała, nie mogąc znaleźć słów odpowiednich, ale Ignac przemówił:
— A to, proszę łaski pana — ta pijaczka baba zwaliła się pod bramą — i tak cięgiem siedzi a siedzi, cięgiem płacze a płacze... Ja ją znam, bo to się tu jeszcze dziesięć lat temu włóczyło po ulicy, niby jako miłosierna panna, co to każdego kocha... Ale potem to to się zestarzało — pies jej nie chciał — zestarzało się i — na śmieciarkę poszła... Takem ją chciał przepędzić, bo to niewolno włóczęgom — aż tu — ta panienka zbliża się do niej...
— Nie, to było nie tak. Oto ta kobieta, biedna i nieszczęśliwa, siedziała pod bramą zapłakana — więc się do niej zbliżyłam, bo mię litość ogarnęła, i pytam: Co za jedna? A ona do mnie: „O, moja złota paniusiu, moja święta — taka jesteś podobna do mnie, kiedy byłam w twoich latach, że mogłabym paniusię kochać, jak córkę!“ Bardzo mię to ujęło, więc mówię: Moja biedna pani, cóż to z wami się stało, że tu we łzach siedzicie pod bramą, a ten niedobry człowiek was wypędza? — „Paniusiu droga, samotna jestem na świecie, sierota opuszczona, bez ojca i matki, bez kawałka chleba... od trzech dni nic nie jadłam! Ulituj się nade mną, królewno złocista!“ — A gdzież wy mieszkacie, dobra kobieto? — „Gdzie się uda, panieneczko. Kąta nie mam pod głowę, ani dachu — sierota opuszczona, bez ojca i matki...“
Tak mówiła Elfryda — i szczęście, że się pijana baba obudziła, bo jej chrapanie przeszkadzało mi słyszeć głos dobroczynnej panienki... Scena ta mimowoli przypomniała mi obrazki z „Wieczorów Rodzinnych“. Elfryda, mówiąc, naśladowała czarownie każde słowo i grę twarzy obcej kobiety, która się przyglądała tępem okiem całej tej scenie, choć nie brakło w jej spojrzeniu pewnego zachwytu dla swej dobrodziejki.
Stróż zaś słuchał tego opowiadania z wyrazem wyższości, właściwej urzędnikowi, znającemu instrukcję policyjną, od czasu do czasu uśmiechał się życzliwie a ironicznie — i zaznaczył:
— Tak świergotała ta śliczności panienka — ale ja przecież wiem, co robię — i muszę słuchać naczalstwa — a włóczęgów nie puszczać! Toć ja wiem, co za jedna ta stara Wikła...
— Wikta! — pomyślałem i baczniej się zacząłem przyglądać kobiecie...
— Jeszcze dziesięć lat temu — to to wyglądało inaczej! Ubierało się, jak marmuzela, a włosy, co ich teraz prawie że niema, malowała galancie na żółto i mieszkała we trzech pokojach... Ale jak się to zestarzało, a stało się niezdolne niby już do tej zabawy, to ją facety przepędziły — i teraz to tylko czasem gdzie pijany żołnierz jej się trafi, co jej da dychę. I tak z rozpaczy pije i włóczy się po ulicach, zamiast — by to zostać śmieciarką, albo inny uczciwy proceder prowadzić.
— O, jaki to zły, niepoczciwy człowiek! I nie wiem, czego on chce od tej nieszczęśliwej kobiety! Przecież cna nie winna, że dzisiejszy ustrój społeczny powoduje nędzę! Gdyby ten ustrój zmienić na inny — lepszy, to odrazu cały świat inaczejby wyglądał i nie byłoby takich strasznych kategoryj! Ale tu nie o to idzie; tu trzeba pomóc tej kobiecie, ocalić ją od nędzy i upadku: pan się tem zajmie — nieprawdaż, panie Karolu! Właśnie, kiedym z nią rozmawiała, patrzę, aż tu Nr. 27. Myślę sobie: w tym domu mieszka pan Karol. Zobaczymy, czy on ma serce! Więc zaraz poprosiłam tego człowieka...
— Już to widać, że paniusia ma dobre serce, bo i tej kobiecie dała pół rubla — i mnie pól rubla! Pokornie dziękuję, choć, uczciwszy uszy, dla takiego ścierwa to szkoda było całej tej fatygi...
— No, mój Piotrze, dajcie już pokój. Trzebaby z tą starą coś zrobić: odwieźcie ją do domu przytułku, dam wam tu list do pani N...
Mówiąc to, wyszedłem do przedpokoju, gdzie przyjrzałem się Wikcie. Cierpko mi się zrobiło, a zwłaszcza, gdy naraz ta rozpijaczona twarz starej wiedźmy zaczęła mi się przyglądać zezem, wyłupiastym, sinym i podsiniałym okiem...
— Franek! — zawołała na mnie — i tu jąłem błogosławić moją chytrość studencką. Znałem kiedyś tę kobietę, znałem ją przed dwudziestu laty; ona to, starsza od nas, w wolnej miłości żyjąca osoba, wtajemniczyła zarówno mnie, jak i wielu z naszych kolegów, w arkana Erosa. Kiedy dziś patrzę na tę pierwszą moją realizację miłości, zgroza mnie ogarnia i myślę, jak dziwnemi drogami prowadzi nas życie ku prawdzie. Mieliśmy z Wiktą system taki, żeśmy zmieniali imiona: Władek nazywał się Michałem. Stasiek Jerzym, a ja — Frankiem. Prawdziwe to zbawienie było dla mnie, gdyż coby to było, gdyby ta kobieta znała moje imię; coby to było, gdyby mnie tak nazwała wobec Joasi: zaiste, nie wiem i myśl o takiej możliwości napełniła mnie zgrozą; w oczach mi się zrobiło ciemno, pobladłem, aż musiałem się oprzeć o ścianę i drżącym głosem niecierpliwie już mówiłem do Piotra:
— Weźcie tę kobietę i wsadźcie do dorożki. Odwieźć ją tam a tam, a dorożkarzowi dajcie mój bilet dla pani N. — piliłem stróża, aby jak najprędzej sprawę załatwił. Dałem mu jeszcze rubla za pośpiech — i odetchnąłem dopiero, gdy Piotr z babą znaleźli się za drzwiami.
Wróciłem do swego gabinetu, gdzie w pobliżu drzwi stała Elfryda. Byłem zawstydzony i onieśmielony; poprostu było mi wstyd mojej przeszłości, tego momentu, który mi się dziś wydawał hańbą. I trwoga była we mnie, czy aby Elfryda nie miała jakich podejrzeń; czy nie domyśliła się czego. Ale ta łabędzia dusza nawet przypuszczeń żadnych nie miała; okrzyk „Franek“ przeszedł koło jej ucha niedosłyszany. Owszem, rozjaśniona, dziękowała mi bardzo, z uśmiechem tak czarownym, że cały mój niepokój prysnął, niby mgła. Byłem teraz, jak w marzeniu: sam na sam z tą czystą, ukochaną, słodką dziewczyną.
— Teraz widzę, że pan ma serce. Bardzo się cieszę. Tyle nieszczęścia jest na ziemi — i to wszystko. I gdyby tylko zmienić ustrój socjalny...
Moje drogie biedactwo, ona wierzyła, że ustrój socjalny można zmienić odrazu, byle się tylko ludzie na to zgodzili; ale mnie to sprawiało wielka przyjemność, kiedy ta miła istotka plotła sobie takie koszałki-opałki, i, owszem, jeszcze ją podniecałem. Strasznie urągałem na ten ustrój socjalny i dawałem jej nawet fantastyczne pomysły zmiany „tego wszystkiego“. Zgadzała się ze mną doskonale i powoli znikała jej nieśmiałość w stosunku do mnie. Rzeczywiście sytuacja była wyjątkowa dla tak zwanej panny dobrze wychowanej. Była w mieszkaniu kawalerskiem, co prawda, u starego kawalera, ale bądź-jak-bądź wiedziała, że mi nie jest obojętną. To też chciała zaraz uciekać i już mię żegnała; ja zaś dziękowałem jej pokornie za ten zaszczyt, za zjawienie się u mnie, za to rozświecenie moich ciemności i rozcieplenie mojego zimnego mieszkania swoją osobą.
— Ach, jaki też pan szkaradny, żeby mi takie głupstwa opowiadać! Pan mię pewno ma za jakaś gęś salonową — i dlatego mi pan tak pochlebia. Jużbym wolała, żeby pan był cynik, bo mi mówili, że pan jest cynik. Czy pan naprawdę jest cynik? Co to jest cynik?
— Cynik? Nie wiem. Nigdy nie byłem cynikiem. Co pani nazywa cynikiem?
— Cynik — to jest taki, co drwi z miłości i nie odczuwa miłości. Mnie się zdaje, że pan nie odczuwa miłości.
— Droga panno Joasiu, odczuwałem ja miłość, kiedy byłem młody, ale nie dziś to dla mnie o tych sprawach myśleć.
— To pan już taki stary?
— Ojcem pani mógłbym być...
— Ha, ha, ha! To zabawne... Wcale, wcale nie mógłby pan być moim ojcem, tylko...
— Tylko...
— Tylko... Kiedy pan nic nie rozumie. Pan jest bez serca. Czasem to ja pana bardzo nie lubię... O, jaki tu u pana nieporządek...
Tu Elfryda zaczęła mi pokazywać braki mojego mieszkania, które mnie się wydawało bajecznie czystem i eleganckiem. Ale ona wskazała mi tysiące braków i niedostatków. Na ścianie wisiały obrazki Stycznia i kilku innych moich znajomych malarzy, a nadto ośm lub dziesięć fotografij kobiecych.
— A to co za kobiety? To pewno pańskie kochanki. Czy pan się kiedy kochał? Czy pan się naprawdę kochał? Niech pan mi powie.
Opowiedziałem Joasi parę ad hoc upiększonych historyjek, w których mniej więcej bohatersko występowałem. Niektóre pominąłem: wspomniałem Czesię, Jadwigę, Wandę, Marylę — wreszcie najdłużej zatrzymałem się nad historją Julji, której fotografja zresztą była ukryta w biurku — i nie wisiała na ścianie. Była to, rzeczywiście, tragiczna sprawa, choć niezmiernie prosta. Julja była żoną mego kolegi — i kochaliśmy się z nią bardzo gorąco, ale razem bardzo czysto i szlachetnie: gdyż niemniej kochałem jej męża, który o tej miłości wiedział i który owszem dał nam wolną drogę do postępowania. Wiedzieliśmy, że pójść za popędem serca, byłby to dla męża Julji wyrok śmierci — i że on oczekiwał tego wyroku z najwyższym niespokojem. Otóż ani ona, ani ja nie chcieliśmy do tego dopuścić — i postanowiliśmy się rozejść. Jakoż rozeszliśmy się na zawsze z sercem obolałem. Mówiłem o tem z prawdziwem wzruszeniem — i naraz usłyszałem spazmatyczny płacz Elfrydy. Widoczne było, że ją ta historja rozrzewniła do głębi.
— O, jaki pan był nieszczęśliwy! O, jakże to piękne! Pocieszenie panu jest konieczne!
Widziałem, że Joasia całą tę historję o Julji przeniosła niemal na dziś lub najbliższe wczoraj — i przetopiła ją w swoim własnym liryzmie. Siedziała przy mnie na fotelu, w niebieskim płaszczu i kapelusiku czarnym filcowym, przystrojonym w róże herbaciane.
Było mi tak dobrze, rozmowa nasza była tak serdeczna i słodka, że czułem się niesłychanie młody i naiwny. Z lekka cała ta rzewność zaczęła mi się wydawać nieco śmieszną. Chochlik jakiś podsuwał mi grzeszne myśli. Ale odpychałem te myśli od siebie. Owszem — postanowiłem zachowywać się surowo dla dwóch powodów: naprzód, aby nie angażować się na żaden czyn, któryby w przyszłości mię wiązał, a powtóre — na wypadek, gdyby Elfryda miała zostać moją żoną, chciałem, aby weszła do mego domu, jako virgo immaculata[1], najmniejszem pożądaniem ani dotknięciem nie splamiona.
Postanowiłem być wobec niej czysty bezwzględnie, choć czułem, że w tej czystości jest więcej cynizmu, niż gdybym się oddał temu, co było we mnie istotnie. Byłoby najwłaściwszem wytrwać w tej obłudnej i cynicznej czystości, ale mię opanowała wiosna i naraz stałem się, jak młodzieńczyk, który własną wolę zatracił.
Elfryda wstała i zaczęła się żegnać. Twarzyczka jej biało-różowa, wcale nie klasyczna. owszem niezupełnie regularna w rysach — ale niezmiernie ładna — zdała mi się nagle zjawiskiem, którego niewolno oglądać bez pocałunku. Niespodzianym ruchem ująłem Elfrydę wpół i pocałowałem ją w to miejsce, gdzie koło ust formują się dołeczki. I oto stała się rzecz, której w głębi duszy oczekiwałem.
Jej jasne oczy zabłysły tak, że zdawały się jak płomienie. Spojrzała na mnie z niesłychaną pogardą królewny obrażonej — i bez słowa pożegnania opuściła moje mieszkanie. Szczególna rzecz, byłem z jej postępowania bardzo zadowolony — i, choć w duszy mię to bawiło, przybrałem maskę człowieka, uderzonego piorunem. Zwłaszcza ta maska utrwaliła się, gdy po małej chwili usłyszałem dzwonek. Otworzyłem: weszła Elfryda, niemniej surowa i pełna powagi, jaką miewają królewnę w bajkach dla dzieci — i powiedziała te słowa:
— Zapomniałam parasolki.
Z zimną powagą wręczyłem królewnie parasolkę, ukłoniłem się jej sztywno; ona zaś, wziąwszy zapomniany objekt, wyszła krokiem dumnym, w którym znać było, że serce ją boli z rozczarowania.
— Stało się! utraciłeś mię na wieki! — tak mówiło całe jej zachowanie.
Gdym znalazł się w samotności, zacząłem rozważać, czy nie stało się dobrze. W istocie bowiem małżeństwo moje z tem dzieckiem byłoby absurdem: w ten zaś sposób nie ja zerwałem z nią, ale ona ze mną. Stałem się wielkim optymistą. Logika zdarzeń była dobroczynna. Jutro wyjeżdżam nad Dniepr; pójdę tylko przedtem pożegnać się do pani Marskiej.
W jakąś godzinę potem zjawił się u mnie Stasiek. Byłem przekonany, że mnie przychodzi wyzwać na pojedynek w obronie honoru swej shańbionej siostry. Nic jednak o tem nie wiedział.
— Szanowny kolego! — rzekł — mam tragiczną historję. Pewna kobieta, uważacie... Miłość ognista, rendez-vous, upojenie najwyższe, a tu — patrzcie — golizna zupełna! Potrzeba mi nagwałt pięćdziesięciu rubli. Jeżeli mi nie pożyczycie — muszę skończyć samobójstwem...