Róża polna (nowela)/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża polna |
Pochodzenie | Róża polna. Nowele i fantazje |
Wydawca | Ignacy Płażewski |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia P.K.O. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
By ślubny wieniec uszczknąć na skroń.
Tak miłym i dźwięcznym głosem śpiewała panienka, siedząca na oknie w salonie cioci swojej, pani Marskiej, przez pół odwrócona na pokój, a przed pół na ogród za oknem.
Okno wychodziło na słońcem oblany, niewielki ogródek, który jednakże w mieście mógł uchodzić za dość obszerny. Wprost okna szła w małem oddaleniu główna aleja ogrodu, wysadzona dwoma szeregami czerwonych, ciemno-fijoletowych i białych malw, które się kołysały od powiewów zefiru i wydawały się zdala, jak procesja dziewcząt w kolorowych sukniach. Nad tą barwistą linją stały wysmukłe głogi i akacje, kwiatem różowym i biało złotym obsypane, a w dalszej części trawnika wiśnie i jabłonki, z których kwiat wiosenny już oblatywał; wreszcie, jakby na straży, na czterech krańcach ogrodu — stały dwa kasztany i dwie topole nadwiślańskie, połączone linją kunsztownie wyciętych grabów. Ogród huczał od wrzawy pszczół, bąków i chrabąszczy, i świergotu pliszek, pośmieciuch i wróbli.
Całe to życie ogrodu, pełnego dziewanny,
słoneczników i maku, gdzie parę krzaków róż i fantazyjnych ostów stanowiło niby wytwór kultury wyższej — całe to życie nadawało jakiś wiejski charakter temu miłemu ustroniu, w którem przebywałem.
Był to salonik dość obszerny o starem umeblowaniu z lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych; o sprzętach mahoniowych, krytych czerwoną materją; w kącie stała serwantka, pełna różnych osobliwych przedmiotów z porcelany i szkła, a obok niej stary, długi fortepian; stół duży, pokryty ciężkim dywanem — stał przed kanapą, a na nim stare albumy i kilka nigdy nie czytanych książek, w edycjach luksusowych. Pod zwierciadłem, pochyło zawieszonem, konsola — z kandelabrami, a śród nich figurki porcelanowe: pasterze i pasterki. Pod piecem stało pudło, w którem świeżo pomieszczono dwa parotygodniowe szczeniaki.
W chwili, o której mówię — siedziała w saloniku pani domu, p. Marska, z małym, czarnym kotkiem na ręku, jej towarzyszka, p. Eliza, nauczycielka Francuzka, wreszcie na oknie siedziała owa młoda, śpiewająca panienka.
Spoglądała ona przez pół w ogród, uważając, jak słońce powoli płynie z ogrodu do salonu; przez pół zaś zwrócona była do nas: buzia jej się nie zamykała, i trzeba przyznać, była to panienka bardzo wymowna i rozmowna.
Zaczynała rok dwudziesty i miała figlarne, iskrzące się niebieskie oczy i nad wyraz różowe, świeże, półwilgotne wargi, a za niemi białe, jak perły, zdrowe ząbki, które przy ciągłym śmiechu nieustannie nam pokazywała; przy uśmiechu też powstawały dwa czarowne dołeczki w kącikach ust na biało-różowej, świeżej, jak wiśnia, twarzy. Niebieskawe żyłki snuły się koło szyi, a złote, bujne, niepokorne włosy dowolnie się wiły koło czoła, koło skroni, koło uszu... W tych włosach było coś anarchicznego.
To cudowne zjawisko w kretonowej bluzce lila i w sukni barwy chamois, w tualecie bardzo prostej i niewyszukanej, siedziało na oknie, założywszy ręce po napoleońsku i kołysząc nóżkami, aż się w słońcu jarzyły jej czarnozłote pantofelki i migały białe, ażurowe pończoszki.
Ciocia Marska siedziała koło kanapy na fotelu pod oknem i w zachwycie patrzała na dziewczynę, a panna Eliza nalewała czarną kawę w filiżanki.
Z panienką poznałem się niedawno, gdyż dopiero parę tygodni temu przyjechała do Warszawy wraz ze swoim bratem, studentem prawa, i zamieszkała u ciotki, którą odwiedzałem od czasu do czasu.
Osóbka ta, średniego wzrostu, ale zbudowana tęgo i postawnie, patrzała na mnie zabawnie wyzywającym wzrokiem i, lekko z białoruska przeciągając, tak mi opowiadała:
— Tak, proszę pana, mam na imię Elfryda. To bardzo śmieszne imię — romansowe. Ale mam takie imię przez mamę, a nawet przez tatusia, bo tatuś właśnie tak zrobił, jak mama kazała. A to było tak, że kiedy się mój tatuś z mamą ożenił, to bardzo się kochali, a raz mama śpiewała tę samą pieśń, co ja, bo ja tę pieśń bardzo lubię.
Młoda Elfryda wybiegła w ranek,
By ślubny wieniec uszczknąć na skroń...
Tam ją w dolinie czekał kochanek,
I w takie słowa przemówił doń:
Edgarem jestem, koronę noszę!
Powiedz, Elfrydo, czy kochasz mnie?
To bardzo miła śpiewka — i to uszczknąć ogromnie mi się podoba. Ale nie o tem chcę mówić. Kiedy mama tak parę zwrotek zaśpiewała, mówi do tatusia: — „Janku, jak będziemy mieli córkę, to ją nazwiemy Elfrydą!“ — Ale ojczuś strasznie się rozgniewał: — „Niech Bóg broni — zawołał — to jakieś imię z teatru, z opery! Wolę Magdę albo Baśkę!“ — a mamusia na to: — „Nie, nie! musi być Elfryda!“ — I tak się długo sprzeczali, aż nakoniec tatuś zawołał: — „Wolę wcale nie mieć córki, niż żeby się nazywała Elfryda!“ — Tak powiedział ojczuś w złą godzinę, a ja się bardzo tem zmartwiłam i nie chciałam się urodzić! Aż trzy lata minęło — bardzo smutnie — i raz tatuś mamę pocałował w rękę — i tak powiada: — No, niech już będzie Elfryda, byleśmy mieli dziecko. Więc, kiedy ojczuś tak powiedział, jak mama kazała, dopiero wtedy się urodziłam — i tatuś mnie nazwał Elfrydą, ale zawsze śmiał się ze mnie: — „ty, figura z Fra-Diavola!“ — Ale mamusia była zadowolona, bo postawiła na swojem... Bo mamusia jest trochę uparta, nawet bardzo uparta! Śliczna kobieta, żeby pan ją znał, toby się pan w niej zakochał na śmierć. Mamusia bardzo a bardzo ojca kocha, ale jak chce co zrobić, to napewno zrobi, żeby tam tatuś nie wiem jak długo mówił: — „nie i nie!“ — Tak to, panie, dostałam takie imię z opery, ale naprawdę — to panu powiem, że ja jestem Joasia, a tamto Elfryda, to tylko w oficjalnych bumagach...
Ciocia patrzała na dziewczynę okiem, pełnem miłości. Była to miła staruszka, niegdyś pewnie bardzo piękna osoba; przed piętnastu laty utraciła młodocianą córkę i całą swoją miłość przelała na Elfrydę.
— Jak ta laleczka szczebiocze — mówiła. — Zdaje mi się zawsze, że to małe dziecko, a przecież ma lat dziewiętnaście, niby to naiwna, ale bardzo mądre stworzenie i serce złote! Roztrzepana ogromnie, ale uczyła się doskonale i skończyła pensję w Rydze z nagrodą. Tu się zamierza dalej kształcić.
— Ale co też ciocia mówi! Nie mam wcale dziewiętnastu lat, tylko dwadzieścia i nawet jeszcze miesiąc — i wcale nie jestem naiwna, bo mam już dużo doświadczenia, i wcale nie mam złotego serca, bo najlepiej to chciałabym być, jak lady Makbet albo Lukrecja Borgia! Ale teraz inne czasy: trzeba się uczyć, i właśnie przyjechałam tu na latający uniwersytet, bo kocham naukę i chciałabym umieć wszystko od a do zet. Stasiek zapisał się na prawo; będzie adwokatem, ale teraz mówi, że się głównie uczy hulać. Ach, jak ja chciałabym hulać! jak ja chciałabym być chłopcem! To wielka niesprawiedliwość, że dziewczyna nie może się zmienić w chłopca! I cóż z tego, że ja się nauczę biologji, psychologji, fizjologji, antropologji, socjologji, ekonomji, malarstwa, rzeźby, muzyki, literatury, geologji, statystyki i tego wszystkiego...
— O Boże! — zawołałem — tego wszystkiego chce się — pani nauczyć?
— Rozumie się!
— Co za genjusz! — mówiła ciocia.
— Rozumie się, i jeszcze wielu innych rzeczy: filozofji, metafizyki, trygonometrji, chemii, fizyki, mechaniki, i tańca, i gimnastyki!... I, proszę pana, poco mi ta cała nauka, jeżeli mi niewolno iść samej do teatru, do kawiarni, ani do kabaretu! Cóż to? niewolno mi być samodzielną kobietą? Jeżeli chcę się nauczyć tego wszystkiego, to właśnie, żeby być samodzielną kobietą! Pan wcale nie wie, jaka ze mnie anarchistka! J a cały świat przewrócę do góry nogami i będę żyła zupełnie inaczej... Ja zostanę prostytutką!...
— Co też ty wygadujesz, Lalu, na miłość Boga! — zawołała przerażona ciocia.
— O co wam idzie? czego się ciocia gniewa? czyż ja powiedziałam co złego?
— Ależ, dziecko, ta prosty...
— No, właśnie! Prostytutka: kobieta prosta, szczera, prawdziwa, naturalna i bez ceregieli...
— Mais elle ne comprend pas ce qu’elle parle[1] — przerwała panna Eliza, która, choć nie mówiła po polsku, ale wszystko rozumiała.
— Czyż powiedziałam jakie głupstwo? Chcę być kobietą bez ceregeli i bez konwenansu... i będę sama chodziła do teatru i do kawiarni. Nawet bez panny Elizy, i bez cioci, i bez Staśka... Tylko chcę, żeby mnie kiedy Stasiek zaprowadził na jakie pijaństwo, żeby tak się zabawić po kawalersku... Palić papierosy umiem i piję koniak, jak grenadjer!
Słuchałem tej gawędy z zaciekawieniem, obserwując tę szczególną osóbkę, na którą spoglądałem z najwyższą sympatją. Panna Eliza dała Elfrydzie filiżankę kawy i ciastko kremowe, żeby jej „dzióbek zatkać“. Gdyż wraz z ciocią dystyngowana ochmistrzyni była pełna obawy, co powie nieobliczalna Elfryda. Panienka ze smakiem zjadła ciasteczko i wypiła haustem czarną kawę, już zimną, przyczem cudownie w górę podniosła swą łabędzią szyję, a potem znowu do mnie się zwróciła:
— Pan się ze mnie śmieje, bo panu się wydaje, że ja plotę, jak sroka! Ale ja nie jestem takie dziecko, jak się panu zdaje. Ja mam już dwadzieścia lat, ale czy pan myśli, że w Pogoryszkach można się rozwinąć umysłowo. Dopiero tu, w Warszawie, zaczęłam poznawać życie. Już byłam raz w cyrkule, w szpitalu odwiedzałam znajomą, byłam u rejenta, nawet w lombardzie byłam! A jakże! Wszystko widziałam. Ja jestem bardzo ciekawa, jak mamusia, i uparta, jak mamusia! Ja chcę wszystko poznać! Ja wiem, te pan się zbiera w jednej „knajpie“ (z dumą użyła tego wyrazu) ze znajomymi, i że wy tam urządzacie „Platońskie“ biesiady. Tak mi mówił doktór Lędźwiłł, i wiem, że tam bywa kilku poetów i malarzy, i kilku bardzo zabawnych ludzi: p. Henryk Nawara, Dantyszek, ten sławny pisarz, i profesor Tarło, i Styczeń: będę musiała kiedyś być na waszem zebraniu, to już pan mię tam wprowadzi! A możebym została inżynierem, jak pan! Budowałabym mosty. Wie pan, chciałabym zbudować taki most do samego nieba!
— Ależ pani jest sama mostem do nieba! — zawołałem mimowoli.
— Ach, jak mi się to podoba, co pan powiedział! To coś, jakby z sonetów Michała Anioła!
I klasnęła w ręce, zeskoczyła z okna i zaczęła naraz skakać po pokoju, wziąwszy z rąk cioci czarnego kotka i, niby to skacząc, niby tańcząc, całowała to wypieszczone stworzonko i śpiewała:
Kochanków liczę na tuziny,
Sam na sam z chłopcem, to mi raj!
Poczem rzuciła kotka, który, łyskając zielonem okiem, uciekł z powrotem pod skrzydła cioci, a następnie zbliżyła się ku piecowi, gdzie w dość obszernem pudle na słomie leżały dwa grube, jak kluski, trzytygodniowe szczeniaki z gatunku wyżłów pokojowych. Wraz z niemi mieściła się tam wiecznie śpiąca, stara wyżlica, czarna z żółtą plamką na nosie. Szczenięta były ciemno-żółte, widać nie po matce. Gramoliły się niezgrabnie po swojem pudle i żałosnem skomleniem dawały znać o sobie. Stara suka znała dobrze Elfrydę, gdyż ta przybyła właśnie w dniu narodzin szczeniąt — i od pierwszej chwili roztoczyła nad matką i dziećmi najczulszą opiekę, tak, iż miała ona tutaj szerokie przywileje. Śpiąca suka nie protestowała zupełnie, gdy Elfryda wyjęła z pudła dwa szczeniaki i zaczęła się bawić z niemi, jak mała dziewczynka lalkami.
— Ach, jakie śliczne psiątka! — mówiła panienka, poczem jęła się im bacznie przyglądać i dodała. — To suczki.
— Mais Jeannette, tu es folle![2]
— Dlaczego? Czym nie poznała się na tem?
— Naprzód o tem się nie mówi, a powtóre, to nie suczki!
— Nie suczki? Więc jak ty odgadujesz? Elise! dites le moi, ma chérie![3]
— Ah, mon Dieu! Quelle enfant terrible![4] Jak, o tem ci mówić teraz nie będę, ale tylko ci to powiem! Bijou jest piesek, a Żola — suczka!
— Ha, ha! zaśmiała się Joasia. — Patrzcie, a Tereska mówiła, że to dwa pieski, ja znowu, że to dwie suczki, a tymczasem... To ciekawe!...
— Mogłaby też wiedzieć o tem panna Tereska...
— Jakim sposobem! To niełatwa rzecz! Przecież u małych dzieci do roku nie można poznać, czy będzie chłopiec, czy dziewczyna, a dopiero u szczeniaków...
Tak mówiła Elfryda, oburzona, że ludzie drwili z jej ciemnoty, ale to jej wyjaśnienie przyjęto wybuchem śmiechu tak serdecznego, że Elfryda zrozumiała odrazu: Palnęłam jakieś głupstwo.
W jednej chwili stała się czerwona, jak ogień; poczem poleciała wprost do okna i jednym susem, jak sarenka, wyskoczyła przez okno do ogrodu. Tu, niby strzała, pobiegła między szeregami malw, sama barwna, jak malwa, i, szybkolotna. ukryła się w zasłonie dzikiego wina, pokrywającego altankę u wylotu alei. Chwilę tam pozostała — i ukazała się znowu, wypływając z gęstwiny bzów. Wnet też usłyszeliśmy jej śmiech srebrny, niemal dziecinny, pełny radości osobliwej. Powróciła znów powolniejszym krokiem i, zbliżywszy się do okna, powiedziała do mnie:
— Wracam, panie Karolu, niech mi pan poda rękę!
Natychmiast z całą galanterją starzejącego się kawalera podałem jej rękę. Wyznaję, że dotknięcie tej młodej, białej rączki podziałało na mnie, jak prąd elektryczny — i sam nie wiem, dlaczego obudziła się we mnie myśl, coby to była za rozkosz posiadać w domu taką czarodziejkę.
Lekko, jak bezcielesna istota, wskoczyła na okno i z okna znowu do pokoju. Ukłoniła się żartobliwie i śmiała się, niby szalona, aż jej skrzące się niebieskie oczy zdały się na chwilę raczej zielono-złote, niż niebieskie. Włosy jej zaś, zupełnie fantastycznie, niby złoty obłok, rozbujały się na główce, zasłaniając białe, szerokie czoło.
— Niech pan nie myśli, że ja jestem taka głupia! O tych pieskach to mi się tylko tak wyrwało. Ale ja wiem wszystko, doskonale wiem! Stasiek mi to wszystko powiedział. Bo musi pan wiedzieć, że Stasiek to już prawdziwy mężczyzna, student uniwersytetu, lubi sobie wypić, pobawić się — i to wszystko. Stasiek, proszę pana, ma już kochankę. To jest jedna panna z teatru, śpiewa na scenie i tańczy! Tak, panie Karolu! Bo jakże młody człowiek mógłby żyć bez kochanki? Tak mi powiedział Stasiek. Pan pewno także ma kochankę, nieprawda? Mówili, że pan jest cynik. Czy pan jest naprawdę cynik? Cynik to jest ten, co śmieje się z miłości, a mówią, że pan nie wierzy w miłość. Czy to prawda? Ale swoją drogą, kochankę pan ma, tylko pan o tem nie chce mówić. To bardzo szlachetnie z pańskiej strony, bo każdy prawdziwy mężczyzna jest dyskretny.
I Stasiek jest dyskretny: nikomu o swojej damie nie powiedział, tylko mnie pod sekretem, bo ja jestem dobra do sekretu, a musiał mi powiedzieć, bo chciał jej sprawić suknię, ale nie miał pieniędzy, więc mi zabrał futro i zegarek — i zastawił w lombardzie za 50 rubli. Sama z nim byłam w lombardzie. Stasiek zapewne mieszkałby tu z nami i byłoby nam weselej, ale nie może, bo on tę damę przyjmuje u siebie. Szczęśliwy chłopiec! Jak jabym chciała być chłopcem! Zarazbym sobie wzięła za kochankę pannę Elizę.
— Mais tais-toi donc, petite drôle![5] — wołała panna Eliza, rosła brunetka południowego typu francuskiego, o wielkich, czarnych, żywych oczach i śniadej cerze, osoba wcale przystojna, lat około trzydziestu, ubrana ciemno, dyskretnie i ze smakiem. Śmiała się, mówiąc do Elfrydy, bardzo zadowolona z jej oświadczyn — i, ująwszy ją za rękę, posadziła na swych kolanach — i zaczęła ją całować.
— Ależ ja cię kocham, Elizo! —. mówiła Joasia, całując nawzajem Elizę. — Kocham cię bardzo i gdybym była chłopcem, tobym się ożeniła tylko z tobą!
Widok tego całowania rozmarzył mnie dziwnie, ale nie mogłem uczynić nic więcej, tylko nalałem sobie kieliszek benedyktynu. Elfryda tymczasem zeszła z kolan panny Elizy i z melancholją, niemniej zabawną od jej wesołości, zbliżyła się do fortepianu. Zagrała kilka akordów z preludjum Szopena i nanowo zaczęła mówić:
— Jakie to dziwne, że kobieta nie może się ożenić z kobietą. Wielka szkoda! Ja nie mogę się ożenić, tylko muszę wyjść zamąż. I mamusia moja, kiedym wyjeżdżała do Warszawy, tak mówiła do mnie mądrze, bo mamusia jest bardzo mądra. „Pamiętaj — powiedziała — że te wszystkie nauki, filozofje i ekonomje, to nicpotem, a główna rzecz, żeby panienka wyszła zamąż i złapała sobie jakiego chłopca, żeby to był chłopiec nie za stary i nie za młody, żeby miał stanowisko i dobre dochody, np. żeby był inżynierem...“ O, jak pan Karol! — tu klasnęła w ręce — słowo daję, mama pewno myślała o panu. To ja już chyba pana będę musiała „złapać“. Dlaczego nie? To bardzo ładna rzecz być inżynierem!
Robiło mi się słodko koło serca.
— A jeszcze mamusia powiada: „Musisz zrobić dobrą partję, przecież ty jesteś bogata: masz kamienicę w Poniewieżu... i pięćdziesiąt tysięcy“... Ale to wszystko nieprawda. Mamusia kłamie tak z miłości. Bo to wcale nie kamienica, tylko drewniany domek, a ja wcale nie mam pięćdziesięciu tysięcy posagu, tylko dziesięć. Więc to jest bardzo mało — i nie mogę zrobić świetnej partji. Czy pan jest świetna partja? Pan mi się bardzo podoba. Pan jest podobny do Staśka, ale tak, jakby Stasiek był już zupełnie dorosły człowiek. Albo nie!... Właśnie pan wcale nie jest do niego podobny. Stasiek to szaławiła, sowizdrzał, smarkacz. Ja lubię tylko ludzi poważnych, głębokich i dojrzałych. Właśnie, jak pan. Ja się znam na ludziach i mam dużo doświadczenia. Pan jest bardzo przystojny. Ach, jakby to było zabawne, gdyby się pan ze mną ożenił. Razem budowalibyśmy mosty dla pana starosty — nieprawdaż? Pan musi mnie nauczyć sztuki inżynierskiej i całej technologji: to piękna sztuka. Ja umiem rysować, miałam zawsze z rysunków piątkę, ale robiłam tylko główki i landszafty. Muszę się nauczyć kreślenia takiego właśnie, jakie jest potrzebne inżynierom. Ach, pan mnie będzie uczył tego kreślenia: dobrze, panie Karolu, mój drogi panie!
Pomyślcie, czy mogłem odmówić — tak hypnotycznej prośbie mojej czarującej rozmówczyni? Oczywiście, choć się lekcjami nie trudnię, przystałem, umówiłem się na trzy razy tygodniowo i za dwa dni mieliśmy już zacząć pracę w charakterze urzędowym.
Wogóle zachowywałem się wobec Elfrydy niemal całkowicie biernie; zdawało się, że jestem bez woli i że ona mnie, jako nieoporną, bezwładną masę, samoistnie bierze w swe posiadanie.
Byłem upojony tym wiosennym śpiewem ptaka, co mógł świergotać byle jaką melodię, a wszystko wychodziło niezmiernie uroczo, jakby każdy ton miał rozmaite elastyczne znaczenia. Czas był już na mnie i opuściłem salon pani Marskiej, dziwnie poruszony. Mieszkanie było tak położone, że szło od ogrodu wzdłuż bramy i miało dwa okna, wychodzące na ulicę. Jedno z okien należało do pokoju panny Elizy, drugie do Joasi. Kiedym się znalazł na ulicy, z najbliższego okna usłyszałem okrzyk: „panie Karolu!“
Joasia już była w swoim pokoju i przesyłała mi ręką pożegnanie, które na mnie robiło wrażenie pocałunku. Ta krótka godzina czasu, przebyta u pani M., zdawała mi się jakby złoty moment, wykrojony przypadkiem z Edenu. Coś zaperliło się we mnie, jak puhar wina szampańskiego. Coś zakołysało się we mnie, coś zapachniało konwalją i jaśminem.
Zdawało mi się, że już moje życie uczuciowe dawno wygasło, a tymczasem naraz coś mię znowu wytrąca z drogi rozsądku i spokoju, i budzi w mojem sercu nowy dreszcz wiosenny. Czy aby nie zapóźno? Rusałka, pełna magicznej siły, wcielenie pokusy, przebudziła naraz to, co już we mnie dawno zastygło, i ukazała mi perspektywy ślicznych zamków na księżycu. Wyznaję, żem nigdy w życiu nie był tak romansowo i romantycznie usposobiony, jak w owo popołudnie czerwcowe, gdym się pożegnał z Elfrydą. Nawet kiedy, jako gimnazista, kochałem się w Jadzi i kiedy, jako student, kochałem się w Czesi, nie miałem tego osobliwego dreszczu, tego drżenia całej mej istoty, jak teraz, kiedym ujrzał to niezwykłe zjawisko. Co innego historja z panią Julją: była to przygoda raczej tragiczna, a która dla nas obojga zakończyła się rezygnacją i rozeszliśmy się oboje z sercem nadkruszonem, choć niepopełniliśmy nic złego, owszem, był w naszem postępowaniu pewien heroizm; cała ta sprawa miała w sobie jakiś wielki, beznadziejny smutek.
Tu, przeciwnie, jakaś radość drgająca, jak promień słońca na zielonych liściach młodej brzozy — rozszerzała mi serce, iż czułem się wprost odrodzony i odmłodzony. Dawne wspomnienia były mi raczej podnietą, niż zaporą. Nigdy nie spotkałem takiej czarownej osoby — i myśl o niej popchnęła mnie momentalnie w kierunku najdalej idących postanowień.
Ożenić się! — co za szczególna idea. Natychmiast się roześmiałem sam do siebie z tego pomysłu, ale był to w gruncie rzeczy śmiech szczęścia.
Prawda, jest między nami znaczna różnica wieku: ona ma koło dwudziestu lat, a ja prawie o lat dwadzieścia jestem od niej starszy. Czy to uczciwie z mej strony łączyć się z tak młodą dziewczyną? Ale z drugiej strony, czy jest uczciwie zdeptać to szczęście, co się do mnie uśmiechnęło?
— To moja ostatnia miłość! — mówiłem sam do siebie. — Czy istotnie miłość? Jakiś mędrzec powiada, że u mężczyzny ostatnia miłość jest najsilniejsza.
Nie chciałem teraz widzieć się z nikim, choć miałem zebranie wieczorem; wolałem marzyć o tej syrence, którą dziś ujrzałem.
Wróciłem do domu — i — zacząłem niby to gorliwie rysować plan jakiejś pompy ssąco-tłoczącej. I oto ciągle mi się zdawało, że koło mnie krąży jakaś niewidzialna postać w bluzce lila i w sukience „chamois“ — i że ma bujne rozwiane złote włosy i skrzące niebieskie oczęta — i nieustannie słyszałem jej śmiech i świergotanie, a każde jej słowo przybierało dla mnie znaczenie, cale odmienne od tego, jakie miało zewnętrznie; w słowach jej odczuwałem jakieś niesłychanie głębokie i wyraźne objawienia.
I żal mi było, że to tylko widmo i ułuda — i że jej tu niema — i roiłem, co to byłoby za szczęście, gdyby ta róża polna na zawsze u mnie zamieszkała, jako moja żona.
Żona!? Prawdę mówiąc, nigdy na serjo nie myślałem dotąd o małżeństwie, a dziś już po raz drugi coś mi w tym rodzaju migota. Ani Jadwiga, ani Czesia, ani tembardziej pani Julja — nie wiązały się nigdy w mojej wyobraźni z ceremonją ślubną. Były to miłości mniej albo więcej poważne, mniej albo więcej trwałe, ale, że się tak wyrażę, pozaspołeczne.
Teraz dopiero po raz pierwszy — myśl ta stanęła tak jasno przede mną, żem się poniekąd uląkł paru moich przyjaciół, którzy wespół ze mną zaklęli się, że nigdy się nie ożenią. Spisek szczególny i właściwie nierozsądny. Zresztą mój akces do tego spisku był bardzo nieokreślony; poczyniłem na wszelki przypadek rozmaite zastrzeżenia: „Jakkolwiekbądź — to jednakże, w każdym razie, gdyby naprzykład...“ Ta niewyraźna formuła chroniła mnie przed zobowiązaniem bezwzględnem. Jednakże taki Nawara, albo Herkner, albo Styczeń niewątpliwie przeciw mnieby wystąpili: Zdrada! — zdrada! — wołaliby do mnie.
Z tego powodu wolałem się z nimi nie widywać — i głównie przesiadywałem w domu, albo też potajemnie, jak zbrodniarz, mówiąc stylem Schopenhauera — śpieszyłem na ulicę Zieloną — do małego domku z ogrodem.
— Widzisz, stary szaleńcze! — mówiłem sam do siebie. — A jednak instynkt gatunku opanował i ciebie! I choć cię Schopenhauer ostrzegał, to przecież idziesz oślepiony i bezwłasnowolny. Pomyśl, takie studenckie historje w twoim wieku! Czy ci nie wstyd?
Alem już wszelki wstyd utracił. Chwilami budził się we mnie rozsądek, ale miał minę koślawej małpy, gdy moje szaleństwo było podobne do królewny z baśni.
Tam — przy ulicy Zielonej — zdawało mi się — jest bardzo blisko nieba. Jakoż nieświadomie budowaliśmy z Elfrydą most do nieba.
Elfryda okazała się nadzwyczajną uczennicą. Co prawda i ja też byłem nader gorliwym nauczycielem — i wobec mojej panienki czułem się wprost natchniony, tak że kreślenie linij krzyżowych, hyperbol i parabol, linij spiralnych i sinusoid — wszystko to rozwijało się w moich oczach w jakieś symfonje poetyczne — i z tych lekcyj tworzyła się jakaś zupełnie oderwana, nie mająca nic wspólnego z naszą pracą, symboliczna, nieskończona melodja.
Zaczynałem nie rozumieć, jak się to stało, że ja dotychczas mogłem istnieć bez Elfrydy — i nawet już wątpiłem, czym dotychczas wogóle egzystował.
Praca nasza odbywała się w pokoiku Elfrydy. Ponieważ miałem wtedy na niektóre rzeczy uwagę wprost przeczuloną, zauważyłem niedługo, że koło okna Elfrydy, już to bliżej, już dalej, czasem na chodniku przeciwnym, czasem po naszej stronie, krąży ciągle paru młodych ludzi, na oko sądząc, studentów, a którzy niewątpliwie czuwają tu dla Elfrydy.
Był tam jeden młodzieniec rudawy, barczysty, o minie bandyty, w kolosalnym kapeluszu, z grubym kijem w ręku: stał on godzinami pod latarnią na przeciwnym chodniku i ćmił papierosa za papierosem, niby to patrząc w niebo, a w gruncie śledząc nasze okno.
Był drugi, elegancki mały brunecik, z melancholijnem okiem, w czarno oprawnych okularach na szerokim sznureczku i w niebieskim krawacie. Ten stał w pobliżu okna, koło bramy naszego domu — i właściwie tak się umieszczał, że nic nie mógł widzieć, ale oddychał powietrzem, którego warstwą bliższą oddychała Elfryda. Było jeszcze paru, co nie chcieli stać na miejscu, ale woleli badać sprawę metodą perypatetyczną — i krążyli po ulicy, aby od czasu do czasu rzucić okiem do pokoiku Joasi.
Jeden poważny młody człowiek, o minie profesora — stale robił sto kroków tam i z powrotem — i nagle pod okienkiem niby to przypadkiem się zatrzymywał i spoglądał w okno, za którem stała Elfryda; udając, że stało się tak od niechcenia — szedł z pośpiechem dalej, robił kilkadziesiąt kroków i wracał z powrotem.
Inny, wygolony jak Anglik, pan w pelerynie, czupurny i żywy, o świdrującem czarnem oku, tę samą podróż odbywał w kierunku odwrotnym, ale ten zatrzymywał się po oknem na dwie minuty i dłużej, śpiewając jakieś arje z operetek.
Zaprowadziłem zwyczaj radykalny; zapuszczałem firaneczki tak, że nic nie było widać — i doradziłem Elfrydzie, żeby zawsze tosamo czyniła, co też mi ona obiecała.
Młodzież ta — wyznaję — z lekka mię zaczęła niepokoić. Bez trudu domyśliłem się, co znaczy ta defilada. Widocznie chłopcy zauważyli ładną dziewczynę i krążyli koło okna, jak wilcy koło owczarni. Od panny Elizy dowiedziałem się nawet, że Joasia dostała w okolicy przezwisko: panienka z okienka.
Jakoż z czasów poniewieskich został jej obyczaj, mało znany w większych miastach, wyglądania przez okno. O ile była sama w swoim pokoju, rano czy wieczorem, stawała w oknie i przez otwarty lufcik patrzała na ulicę. Zresztą nie było tam nic ciekawego do widzenia: była to ulica spokojna, mało ruchliwa, oddalona od centrum, w niehandlowej dzielnicy i w każdym prawie domku był tam ogródek, a chodniki były wysadzone kasztanami. Domów wyższych nad dwupiętrowe widziałeś tu niewiele; byłeś niby na prowincji, gdzie się mniej więcej wszyscy, choć z widzenia, znają. Nic też dziwnego, że zjawienie się Elfrydy obudziło tu powszechne zajęcie.
Zapuszczanie firaneczki, ów bardzo prosty, obmyślony przeze mnie strategemat stał się, jak to zrozumiałem później, powodem konsternacji w całej dzielnicy.
Elfrydę te wędrówki chłopców wielce bawiły. Serdecznie śmiała się z tych serenadowych przedstawień, a że była aż nazbyt żywa i mało przezorna, przeto, wyglądając przez okno, nieraz wymieniała z niemi spojrzenia i wyglądało tak, jakby ich sama ośmielała. To też, niewątpliwie, ci młodzi studenci mieli o Elfrydzie zupełnie osobliwe pojęcie.
— To są wszystko moi wielbiciele — mówiła Elfryda. — Kochają się we mnie i okropne oczy robią do mnie, aż mi się chce nieraz od śmiechu pokazać im nosa. Ja ich znam teraz wszystkich z imienia i nazwiska. Każdy z nich już tu dawał różne znaki i raz mi jeden przysłał bukiet, inny jakąś osobliwą malowaną pieczątkę z Amorem, inny znów bardzo trudny do odgadnięcia rebus albo znów list cyfrowany. Ale ja jestem une personne très sérieuse[6] — nic na to nie odpowiadam. Chłopcy tu krążą całemi godzinami. O, ten rudy, co wygląda, jak zbójca, to jest malarz, nazywa się Michał Kierz, a ten brunecik, Kazimierz Zwański, to.kolega Stasia i gdyby był mędrszy, toby go Staś do cioci wprowadził. Ten, co wygląda na profesora, to Józef Proszek, a tamten w pelerynie — to medyk z III roku, Leon Busz!
Elfryda mówiła o tem wszystkiem tak wesoło, że we mnie, sam nie wiem dlaczego, obudziło to wielką melancholię. Zapewne też odbiła się ta żałość na mojej twarzy, bo wnet i Elfryda dziwnie posmutniała, pytając:
— Czy ja co złego zrobiłam? Dlaczego pan tak dziwnie na mnie patrzy?
— Nie, nic złego, ale niech pani im się nie przygląda tak z okna, bo mogliby to sobie źle wytłumaczyć.
— No, to już dobrze, nie będę wyglądać przez okno.
Rozmowa ta jednak wpłynęła na mnie ujemnie. W duszy przyznawałem, że którybądź z tych młodych ludzi miałby daleko większe prawo do Elfrydy, niż ja; myśl, że zostałbym mężem osoby, prawie o połowę młodszej ode mnie, napełniała mnie trwogą, i chwilami całe moje zachowanie się wobec Elfrydy wydawało mi się jeszcze bardziej żakowskiem, niż postępowanie tych studentów. Zaczynałem się gniewać sam na siebie i duszę moją gryzły wielkie wątpliwości. Na stare lata zakochałem się w smarkatej dziewczynie — i stałem się nie mniej śmieszny, jeżeli nie więcej, jak ci studenci. Postanowiłem też sobie, że przestanę dawać lekcje Elfrydzie, że przestanę o niej tak dziecinnie marzyć, i wogóle zapomnę o niej zupełnie: wrócę na nasze zebrania w knajpie u Wincentego, gdzie na nowo rozpocznę sceptyczno-cyniczne biesiady, aby się uleczyć z mojej spóźnionej romantyki. Takem sobie postanowił i dotrzymałem słowa. Koledzy powitali mię hucznem brawem, jako marnotrawnego syna, i honorowy poncz mi ofiarowali. Nie spowiadałem się im z powodów mej dłuższej nieobecności: starałem się być, ile można, drwiącym i cynicznym — i wogóle okłamywałem sam siebie, bo w istocie było mi nieskończenie smutno.
Czasami też sam siebie chwytałem na przejawach aż nazbyt młodzieńczego sentymentalizmu. Raz, naprzykład, nieświadomie prawie, kupiłem pudło cukrzonych pomarańcz i dopiero, powróciwszy do domu, zrozumiałem, co to znaczy: Elfryda mówiła mi kiedyś, że bardzo lubi pomarańcze w cukrze; to też, ile razy widziałem w jakim magazynie ten smakołyk, zawsze mię coś korciło, żeby go kupić. Głównem źródłem mojego smutku był brak decyzji: z dnia na dzień, z godziny na godzinę zmieniałem postanowienia.
— Nigdy już tam nie pójdę.
— Jutro muszę się zobaczyć z Elfrydą.
— Karolku, jesteś stary głupiec. Spraw sobie szlafrok i pantofle!
— Bez niej wyżyć nie mogę. Przecież to samobójstwo. Jutro oświadczę się cioci i pannie!
— O, idjoto! czy wytrzymasz bez śmiechu tę ceremonję?
— Nie, śmiać się nie będę! Będę się zachowywał z najwyższą powagą. Będę wzruszony!
— To idź do Wincentego — i porozmawiaj z butelką węgrzyna!
— A jednak!... Jakże mi szkoda tej krynicy życia i zmartwychwstania! Czyż na zawsze mam być trupem — i niewolno mi się odrodzić?
Toż skoro tylko zamykałem oczy, natychmiast, jakby tam na siatkówce była tylko ona jedna, wypływała Elfryda w całej swej postaci, kształtna, wysmukła, silna, dysząca radością. Coś niesłychanie pieszczotliwego płynęło mi od tej wizji — i byłem niezadowolony, żem takie samemu sobie nieprzyjazne uczynił postanowienie, i żem już dziesięć dni nie był u Elfrydy — i nawet nie wiem, jak daleko posunęło się zuchwalstwo tych błaznów studentów.
Właśnie był dzień jedenasty, gdy w godzinach porannych listonosz przyniósł mi kartkę z malowanką. Obrazek przedstawiał człowieka, który tonie w wodzie, i drugiego, który się w głąb rzucił i nieszczęsnego ze spienionych fal mężnie wydobywa.
Pod tym obrazkiem widziałeś miłe, drobne pismo; fijoletowym atramentem nakreślone były wyrazy:
Jeanne.
— To od niej. Co za gorzka pogarda — pomyślałem sobie — i stało mi się na świecie bardzo miło i zabawnie. Gniewa się na mnie za moją nieobecność, którą nawet listownie zaniechałem wytłumaczyć.
Zdecydowałem się ostatecznie, że pójdę do niej! Przyszła mi na myśl dziwna refleksja: ile razy występowałem w roli amanta, byłem stanowczy, szybki i pewny ręki; skoro tylko wiązała się z tem choćby daleka myśl o małżeństwie, traciłem równowagę ducha i stawałem się niepewny siebie. Zdaje mi się, że budziła we mnie trwogę idea ciągłości związku — i tej krępującej jednostajności, co się z nim łączy. Czyby nie zmienić taktyki z Elfrydą? Myśl o małżeństwie denerwuje mnie i ubezwładnia. Niech naprzód zostanie moją kochanką, a potem zobaczymy. I odepchnąłem natychmiast tę decyzję z oburzeniem.
Nie znaczy to bynajmniej, abym miał chęć obrażać pamięć kobiet, które mnie kochały, gdyż zawsze świętą jest pamięć osoby, która ci dała w życiu choćby godzinę szczęścia, ale postać Elfrydy w mojej wyobraźni kojarzyła się z ceremoniałem czysto społecznym. Może dlatego, że była to jakby leśna dryjada, i słodko mi było marzyć, że taką właśnie istotę, oswojoną, będę miał w domu. Może to wpływ czwartego krzyżyka — i utajony egoizm, pożądanie słońca na nadchodzącą jesień żywota, nie wiem, ale odrzuciłem stanowczo wszelki zamiar nieprawny względem Elfrydy, a z drugiej strony — stara nawyczka! niesłychanie trudno było mi wejść w formuły obyczajowe.
Gdym przybył do małego domku przy ulicy Zielonej, panowało tam wielkie wzburzenie. Ciocia wyglądała na osobę bardzo strapioną, p. Eliza była blada, nawet żółtawa nieco, i oczy opuściła w ziemię, Elfryda zaś miała pod oczkami sinoczerwone prążki, jakby długo przedtem płakała. Był nadto w pokoju student, brat Elfrydy, chłopiec wysmukły, o małych wąsikach, szatyn ciemny, mający oczy, podobne do Elfrydy, choć spojrzenie mniej czyste: widać, że ten młodzieniec niemało uciech sączył z puharu życia. Był ubrany w sposób wyszukany, mundur nosił zawsze galowy, a na oczach miał wcale niepotrzebne binokle bez sznureczka. Przemawiał nieco zgóry, jakby urzędowy opiekun siostry. Krążył po pokoju, z rękami w kieszeniach, bardzo wzburzony — i, jak dotąd, jedną tylko etażerkę z kwiatami przewrócił, kota wyrzucił przez okno do ogrodu, a suce groził, że tosamo z nią uczyni, jeżeli warczeć nie przestanie.
— Moja Joasiu — mówił — jesteś cielątko. Kiedy zamąż wyjdziesz, to będziesz mogła romansować — to jest przyjęte. Ale dopóki jesteś panną — to się pilnuj. Tu nie jest Poniewież, tylko Warszawa. A tym opryszkom ja poprzetrącam nogi i ręce... Kamień na kamieniu nie pozostanie...
— Co się stało? — pytałem zaniepokojony. — I czemuż to pan siostrę zowie cielątkiem — i takie szczególne nauki jej daje.
— Nauki moje są tylko esencją dzisiejszego ustroju społecznego — tak właśnie, jak to się praktykuje, a że cielątko jest — to jest. Mnie, starszemu bratu, wolno tak powiedzieć do siostry, bo i ona mi nieraz mówi: ty, baranie.
— Czy p. Elfryda miała jaką przykrość? — zapytałem cioci, nie chcąc tymczasowo poruszać tematów Stasia.
— O, i wielką — powiedziała ciocia z ciężkiem westchnieniem, a panna Eliza jeszcze boleśniej westchnęła.
— A to wszystko przez pana — zawołała do mnie Elfryda. — Dostał pan moją kartkę? Czy pan wie, że ja omało nie utonęłam, a pana tu nie było, żeby mnie ratować. Bo pan jest nieczuły, lodowaty, bez serca... Żebym ja była o tem wiedziała...
— Ale o czem? Skądże te groźne posądzenia? I gdzie to pani omało co nie utonęła?...
— W tem oknie. Bo to cała historja przez to okno. I dopiero jak zobaczyli Staśka, to się ulękli...
— Kto zobaczył Staśka... kto się uląkł?...
— Te chłopcy. Nie wiedziałam, że studenci są tacy złośliwi. Więc to było tak: oni tu się ciągle kręcili pod oknami, ale ja nic nie winna, bo przecież nawet się na nich nie patrzyłam. Dlaczego oni to robili — nie wiem: to pewno taka zabawa studencka. A ja, że pan nie przychodził, rysowałam ciągle te same linje i te same figury, co mi pan pokazał. Więc siedziałam raz w nocy przy lampie i rysowałam, a wszyscy już spali — i panna Eliza spała (tu zauważyłem, że panna Eliza jeszcze bardziej oczy opuściła), a że było bardzo gorąco, więc otworzyłam lufcik. Była może pierwsza po północy. Wtem słyszę z ulicy głos, co woła: Panno Joasiu! W tej chwili wstałam i wyjrzałam przez okno, a tu pod oknem wszystkie te chłopcy, i Leon, i Kazio, i Michał... stanęli i czapki zdjęli, grzecznie mi się kłaniają. A ten, co wygląda na profesora, pan Józef, tak mi powiada: — Proszę pani, wielkie grozi ci niebezpieczeństwo, i przychodzimy cię ostrzec! — Ach, jak to ładnie z ich strony... — tak sobie pomyślałam i zaraz im podziękowałam. — Serdecznie jestem obowiązana panom, panowie studenci. Cóż mi grozi? powiedzcie, bo się bardzo lękam. — Więc oni znowu: — Jest tu jeden wielki siłacz, atleta z cyrku, który się chwali, że panią porwie i na koniec świata zawiezie! — Aż mię dreszcz przeszedł, gdym to usłyszała: żeby mnie jakiś straszny człowiek porwał i uniósł gdzie daleko, i nie mogłabym zobaczyć się z mamą, ani z ciocią, ani ze Staśkiem, ani z panem Karolem! Więc, oczywiście, tak powiadam: — Ach, jacy wy dobrzy, jacy szlachetni, że mnie ostrzegacie! Uratowaliście mnie od strasznego nieszczęścia! A mama to mi mówiła w Poniewieżu, że pilnuj się — powiada — i czuwaj nad sobą tam, niby w Warszawie, bo tam są ludzie chytrzy i złośliwi, a tymczasem wcale nieprawda! Dusze poczciwe i oddajecie mi rzeczywiście wielką usługę! Przysięgam, że lubię was za to ogromnie, za tę waszą szczerość i złote serce! Już ja wam tego do końca życia nie zapomnę i musimy się zapoznać bliżej: ja was poproszę, to tu przyjdziecie do mnie kiedy na herbatę wieczorem, i ciocia będzie, i panna Eliza będzie — (panna Eliza nagle twarz odwróciła) — i będzie Stasiek, mój brat, i pan Karol, mój narzeczony — a gdy ja z pewnem zdziwieniem słuchałem tego słowa, pośpieszyła dodać — umyślnie tak powiedziałam „mój narzeczony“, żeby im zaimponować, że niby już zamąż wychodzę, ale przecież ja wiem, że pan mnie nie kocha, i że pan wcale nie jest mój narzeczony! I, proszę pana, naraz te chłopcy, jeden naprawo, drugi nalewo, i powiadają: — do widzenia, dziękujemy! — i, sama nie wiem dlaczego, śmiali się bardzo...
Chciałam jeszcze im podziękować i niemało powiedzieć, ale oni zniknęli — i zrobiło mi się smutno. Pomyślałam sobie: szkoda, że tu niema Staśka albo pana Karola, toby z nimi lepiej mówił. Bo przecież to było bardzo zacnie, że mnie ostrzegli przed tym olbrzymem! Nieprawda? Zamknęłam okno i tak sobie myślę: czy aby nie zrobiłam jakiego głupstwa? Co to za człowiek z cyrku, co mnie chciał porwać? Gdzie on mnie widział i kiedy? Nic sobie nie przypominam i nigdy go nie widziałam. Czy to nie był tylko figiel — i dlaczego oni, skoro jeno usłyszeli: Stasiek, Karol, pan Karol, to zaraz uciekli? Tak sobie myślałam, bo jestem bardzo bystra — i zaraz sobie powiedziałam, że jestem cielę i osoba niedojrzała i nie można mnie samej sobie zostawić. Na drugi dzień o tem powiedziałam cioci i pannie Elizie, a panna Eliza aż zemdlała, gdy usłyszała moje opowiadanie — (tu, jakem zauważył, panna Eliza zaczerwieniła się, jak burak) — a ciocia bardzo się na mnie pogniewała i powiada: „ty jeszcze kiedy utoniesz, taka jesteś lekkomyślna!“ — A dopiero Stasiek jak mi zaczął mówić, że jestem cielę, i gęś, i takie różne rzeczy, com już sama sobie powiedziała! Pewnie ma słuszność, bo on jest doświadczony. Ale nikt mię nie bronił, więc mi było smutno. Myślę sobie: pan Karol pewnie byłby po mojej stronie, ale to człowiek zimny, bez duszy i zapomniał już o mnie.
Ta dziewczyna stanowczo przeczuwa, że we mnie coś się odbywa szczególnego i że jestem niemal pod jej władzą; zachowuje się tak, jakby to, o czem ja marzę chwilami, niestanowczo, czasem ironicznie — już oddawna było faktem dokonanym.
— Bezwarunkowo będę pani bronił, a co do pani oskarżeń, że jestem bez duszy, to znowu...
— Przepraszam, kolego! — przerwał z powagą Stasiek — pozwólcie, że ja się tą sprawą zajmę. Był to, oczywiście, ze strony tych panów nieprzyzwoity żart, to też ja (tu wskazał na swoją kamizelkę) — muszę ich ukarać. Gnaty im pogruchoczę, pokrwawię ze szczętem, rozprawię się z nimi ostro i stanowczo. Cześć kobiety, rozumiecie, to nie drobiazg! Będę walczył o cześć mojej shańbionej siostry.
— Ależ, Stasiu! — zawołała przerażona ciocia. — Co ty pleciesz! Skądże znowu shańbionej...
— No, nie shańbionej, ale mogłaby nią być. W każdym razie tego nie można puścić płazem. Zresztą... Możeby ciocia dała mi co do zjedzenia, bo właśnie jestem bez obiadu: krucho ze mną, a gospodyni już nie chce kredytować...
Ciocia wydała odpowiednie rozporządzenia, ja zaś zapytałem:
— A gdzież są ci młodzi ludzie?
— Właśnie, że znikli, jak kamfora — i niewiadomo, co się z nimi stało... Od trzech dni ich nie widać.
— Ja ich pod ziemią wynajdę! — emfatycznie wołał Staś. — Ścigać ich będę na koniec świata. Honor rodziny tak mi każe...
W tej chwili poproszono go do jadalnego pokoju, a ja z ciocią zacząłem tę sprawę rozważać i doszliśmy do wniosku, że właściwie nic się nie stało, że właściwie nie było żadnej tragedji — i że cała ta przygoda nikomu nie wyrządziła krzywdy. Fortel studencki z atletą cyrkowym był w gruncie dość naiwny; zaufanie Elfrydy raczej dobrze świadczy o jej czystości duszy, a znowu jej koncept, ów „mój narzeczony“, celnie powalił na ziemię atletę. Ciocia była udobruchana, a Elfryda patrzała na mnie z filuternym uśmiechem, aż jej mały, nieco zadarty nosek z lekka się poruszał — i mówiła:
— O, zaraz mówiłam, że pan Karol wszystko zmiarkuje i wytłumaczy. Bardzo dziękuję — ale teraz druga sprawa. Powiem panu, że pan jest szkaradny i że gniewam się na pana: dlaczego pan tyle dni nie przychodził?
Zacząłem się tłumaczyć w sposób dość nieokreślony, to też czułem, że Elfryda mi nie dowierza. Swoją drogą nastąpiła zgoda — i obiecałem na nowo rozpocząć lekcje. Gawędziliśmy jeszcze z pół godziny, przeważnie na temat, czy prawdą jest to, co mówił Stasiek, że kiedy panna zamąż wychodzi, to zaraz potem zaczyna romansować, a przecież Stasiek zna życie, więc dobrze wie, co mówi.
Twierdziłem stanowczo, że to jest nieprawda, że nigdy na świecie nic podobnego nie widziałem; że było to tylko za czasów Heleny Trojańskiej, raz jeden w historji. Takem opowiadał półdrwiąco — i czułem się odrodzony widokiem Elfrydy, która mi się wydawała zgoła wyjątkową osobą: zwątpienia moje pierzchły, byłem zdecydowany na krok ostateczny: zresztą nie oznaczyłem sobie dnia, ani godziny.
Tymczasem pannie Elizie zrobiło się niedobrze. Pobladła, jak trup — i zemdlona osunęła się na fotelu; obie kobiety ją podtrzymały, a ciocia prosiła mnie, żebym poszedł po doktora.
Natychmiast ruszyłem w drogę, a Stasiek ze mną.
— Niech pan lepiej zostanie — rzekłem. — Może pan będzie tu potrzebny.
— Na nic — rzekł, wychodząc wraz ze mną. — Zresztą mam pilną sprawę, panie kolego, a przedewszystkiem muszę się zająć walką przeciw tym kanaljom. Posiekam ich na drobne kawałki. Będę miał z pięć pojedynków, a tu, jak na złość, jestem goły, jak bizun. Pożyczcie mi 30 Er na tydzień czasu. Zwrócę, jak zegarek.
Żądaną kwotę wręczyłem Stasiowi i dodałem te słowa:
— Mój panie, czemu pan siostrze opowiada, że po ślubie można romansować z innemi? Czemu pan zatruwa tę kryształową, czystą duszę?
— Szanowny kolego — odparł Stasiek, zapalając cygaro — to, co mówiłem, jest to nauka dla kobiet mądrych, ale Joasia tego nigdy nie zrozumie! Będzie taka, jak jej matka: będzie wyprawiała różne hece, ale zawsze najbezecniej dochowa wierności mężowi!
Pomyślałem sobie wówczas: obyż ta Joasia była naprawdę nie za mądra! W słowach Staśka czułem ten sam cynizm, który i my uprawialiśmy niegdyś, i dla nieczystego sumienia była we mnie trwoga, bo, jak powiada mędrzec: to się mści!
Czy i na mnie to się zemści?
Postanowiłem więc, że w jak najprędszym czasie całą sprawę załatwię i rozwiążę.
Z tem postanowieniem wróciłem do domu, ale w nocy na nowo mię opanowały zwątpienia. Przedewszystkiem rozważałem, czy nie łudzę się, sądząc, że związanie się z kobietą, choćby tak słodką, jak Elfryda, jest konieczne dla spełnienia moich przeznaczeń? Jakkolwiek moje stanowisko na świecie jest dosyć skromne, to jednak wierzę w to, że każdy człowiek ma swe przeznaczenie, pewną rolę do odegrania na ziemi; rola ta, o ile ją wykonywasz należycie, niewątpliwie określi rację twego bytu na świecie. Jest to jednak rola nieosobista i nieświadoma; jesteś tu niby jednym z owych ślimaczków, których miljardy złożyły się na kredówce. — Była to, jak widzimy, droga, jak to mówią, użyteczna, ale bez blasku. Byłem zresztą bardzo ceniony w swoim zawodzie i świeżo otrzymałem propozycję budowania mostu w gubernjum Czernihowskiem. Jednak, bądź-jak-bądź, należy mi się też jakiś promień w życiu; nie przypuszczam, aby ta promienność popsuła mi natchnienie. Ale z drugiej strony obawiałem się kolegów, zaklętych wrogów stanu małżeńskiego, a którzy z miłości stworzyli sobie jakiś fenomen sam w sobie i dla siebie, absolutny i zamknięty, bez celu i bez przyczyny; w gruncie i ja miałem te same poglądy. Jedyny cel miłości stanowiła dla nich rozkosz; nawet rozmaite cierpienia, rozczarowania, niewzajemności, załamania, samobójstwa — nawet to wszystko wchodziło do programu tej samolubnej, oderwanej od życia miłości. Owóż czułem, że tu, poza rozkoszą, ukazuje się nadto jeszcze inna potęga: obowiązek, połączenie na całe życie, coś, co mi niezmiernie trudno sobie wyobrazić. Dzięki perwersji, jakiej nabyłem sam z siebie i w towarzystwie swoich kolegów — przychodziły mi do głowy i takie myśli, że prędzej czy później z Elfrydą się rozłączę — i, wyznaję, że mi ta myśl rozłączenia była niemniej przyjemną, jak myśl połączenia.
Bądź-jak-bądź, z tą bandą byłem tak związany, że główna moja myśl krążyła koło kwestji, aby się moi przyjaciele jakimbądź sposobem o moim grzechu nie dowiedzieli. Dawno już między nimi nie byłem, ale widać jakieś plotki o mnie rozpuszczono po mieście, gdyż spotkałem się raz z doktorem Lędźwiłłem i z Dantyszkiem, i obaj czynili dość ironiczne aluzje do jakiejś mojej erotycznej przygody. Nicom na to nie odpowiadał, udając, że nie rozumiem; jednakże mnie to zastanowiło. Ostatecznie nie zwracałbym na to wcale uwagi, gdyby nie to, że ja osobiście całą ich ironję miałem w samym sobie.
Nim usnąłem, zdecydowałem po raz nie wiem który:
— Nie — nie! Będę dla niej ojcem — mistrzem — bratem — co chcecie, ale nie...
Na lekcje uczęszczałem bardzo akuratnie. Moja uczennica robiła znakomite postępy: rysowaliśmy już małe projekty arkad i mostów; słowem, panienka stawała się doskonałym inżynierem.
Ja jednakże zachowywałem się na lekcjach w sposób tak oficjalny, że Joasia bywała najczęściej łzawo melancholijna, jakby jakiś żal miała do mnie, co mi znowu sprawiało rzeczywistą przykrość.
Czasem też przerywała pracę — spoglądała na mnie żałośnie — i naraz wołała:
— Pan nic nie rozumie! — albo...
— Pan jest zimny, jak lodowiec! — albo znowu:
— Szkoda, że pan nie jest inny!...
Rozumiałem to wszystko aż zanadto dobrze — i tylko to mię smuciło, że Elfryda była blada, żałosna, melancholijna — i że traciła humor.
I ciocia była o nią też niespokojna. Mówiła mi, że nie wie, co się stało z dziewczyną, że miasto na nią źle oddziaływa, że jada, jak ptaszyna, że pewnie jest chora...
Zaczynałem się trwożyć, bo widocznem jest, że choć moje postanowienia były mocne, niemal niewzruszone — to jednak, bójcie się Boga! łzy panienki, jej bladość i smutek — wszystko to budziło we mnie zwątpienie i łamało moją wolę.
Gdym na nowo był sam ze sobą, rozmyślałem, co zrobić: czy wyjechać do ziemi Czernihowskiej, zanim będzie to konieczne (miałem jeszcze sześć tygodni czasu) — czy brutalnie zerwać raz na zawsze i raz na zawsze powrócić do pana Wincentego — czy też, mówiąc po mieszczańsku, oświadczyć się pannie — i poddać się wymogom społecznym?
Bo wiedziałem już, że niema wyjścia. Przeczuwałem niebo słodyczy, ale dostrzegałem też czarną stronę tego nieba. Nie będę o tem wspominał, gdyż na naszych zebraniach u Wincentego instytucję małżeńską takeśmy do cna obgadali, obciosali, obstrugali, że byłem raczej przygotowany na najgorsze, niż na najlepsze — rezultaty. Nikt z większą niewiarą nie przystępował do tej sprawy, którą, niewiadomo dlaczego, ludzie nazywają wielką sprawą. Gdybym chciał określić, jakie było moje główne uczucie w tym momencie, to powiedziałbym, że było to uczucie szyderstwa, połączonego ze strachem wobec nieznanego...
∗
∗ ∗ |
Gdym tak pewnego dnia rozmyślał, pisząc list w sprawie Czernihowskiej — usłyszałem naraz gwałtowne dzwonienie. Otworzyłem drzwi — i oto do mego przedpokoju weszli kolejno: stróż domu, chłop olbrzym białowąsy, w kubraku, który był niegdyś szaro-zielony; nieznajoma, niemłoda kobieta w łachmanach jedwabnych, wreszcie Elfryda...
Widok ten zadziwił mię razem i ucieszył. Elfryda, z twarzą zarumienioną od wiatru wrześniowego, w niebieskim płaszczyku, robiła na mnie wrażenie świeżo rozkwitłej gencjany... Śród tego stróża — zacnego bardzo, ale mało wytwornego człowieka — oraz tej kobiety, którą czuć było rynsztokiem, wyglądała, jak zjawisko. Parę nieokreślonych słów powiedziałem do Elfrydy, chcąc wyrozumieć znaczenie tej wizyty. Kobieta w łachmanach, podtrzymywana przez stróża, ledwie mogła stać na nogach — i, zamglonem okiem patrząc dokoła, szeptała, jakby do siebie:
— O, Boże miłosierny, zlituj się nade mną! — a spirytusem czuć ją było na dwadzieścia cztery metry.
Stróż ze stoicyzmem rzymskiego legjonisty stał koło tej kobiety i podtrzymywał jej niepewną postawę dwunożną, gdyż najwidoczniej miała ochotę położyć się na ziemi. Cała ta scena odbywała się w przedpokoju. Poprosiłem Elfrydę do mego gabinetu, a stróż z nieznajomą pijaczką został w przedpokoju. Kobietę posadzono na kanapie; pijaczka natychmiast usnęła.
— Co się stało? — zapytałem Elfrydy, która stała zmieszana. — Co to znaczy?
Elfryda milczała, nie mogąc znaleźć słów odpowiednich, ale Ignac przemówił:
— A to, proszę łaski pana — ta pijaczka baba zwaliła się pod bramą — i tak cięgiem siedzi a siedzi, cięgiem płacze a płacze... Ja ją znam, bo to się tu jeszcze dziesięć lat temu włóczyło po ulicy, niby jako miłosierna panna, co to każdego kocha... Ale potem to to się zestarzało — pies jej nie chciał — zestarzało się i — na śmieciarkę poszła... Takem ją chciał przepędzić, bo to niewolno włóczęgom — aż tu — ta panienka zbliża się do niej...
— Nie, to było nie tak. Oto ta kobieta, biedna i nieszczęśliwa, siedziała pod bramą zapłakana — więc się do niej zbliżyłam, bo mię litość ogarnęła, i pytam: Co za jedna? A ona do mnie: „O, moja złota paniusiu, moja święta — taka jesteś podobna do mnie, kiedy byłam w twoich latach, że mogłabym paniusię kochać, jak córkę!“ Bardzo mię to ujęło, więc mówię: Moja biedna pani, cóż to z wami się stało, że tu we łzach siedzicie pod bramą, a ten niedobry człowiek was wypędza? — „Paniusiu droga, samotna jestem na świecie, sierota opuszczona, bez ojca i matki, bez kawałka chleba... od trzech dni nic nie jadłam! Ulituj się nade mną, królewno złocista!“ — A gdzież wy mieszkacie, dobra kobieto? — „Gdzie się uda, panieneczko. Kąta nie mam pod głowę, ani dachu — sierota opuszczona, bez ojca i matki...“
Tak mówiła Elfryda — i szczęście, że się pijana baba obudziła, bo jej chrapanie przeszkadzało mi słyszeć głos dobroczynnej panienki... Scena ta mimowoli przypomniała mi obrazki z „Wieczorów Rodzinnych“. Elfryda, mówiąc, naśladowała czarownie każde słowo i grę twarzy obcej kobiety, która się przyglądała tępem okiem całej tej scenie, choć nie brakło w jej spojrzeniu pewnego zachwytu dla swej dobrodziejki.
Stróż zaś słuchał tego opowiadania z wyrazem wyższości, właściwej urzędnikowi, znającemu instrukcję policyjną, od czasu do czasu uśmiechał się życzliwie a ironicznie — i zaznaczył:
— Tak świergotała ta śliczności panienka — ale ja przecież wiem, co robię — i muszę słuchać naczalstwa — a włóczęgów nie puszczać! Toć ja wiem, co za jedna ta stara Wikła...
— Wikta! — pomyślałem i baczniej się zacząłem przyglądać kobiecie...
— Jeszcze dziesięć lat temu — to to wyglądało inaczej! Ubierało się, jak marmuzela, a włosy, co ich teraz prawie że niema, malowała galancie na żółto i mieszkała we trzech pokojach... Ale jak się to zestarzało, a stało się niezdolne niby już do tej zabawy, to ją facety przepędziły — i teraz to tylko czasem gdzie pijany żołnierz jej się trafi, co jej da dychę. I tak z rozpaczy pije i włóczy się po ulicach, zamiast — by to zostać śmieciarką, albo inny uczciwy proceder prowadzić.
— O, jaki to zły, niepoczciwy człowiek! I nie wiem, czego on chce od tej nieszczęśliwej kobiety! Przecież cna nie winna, że dzisiejszy ustrój społeczny powoduje nędzę! Gdyby ten ustrój zmienić na inny — lepszy, to odrazu cały świat inaczejby wyglądał i nie byłoby takich strasznych kategoryj! Ale tu nie o to idzie; tu trzeba pomóc tej kobiecie, ocalić ją od nędzy i upadku: pan się tem zajmie — nieprawdaż, panie Karolu! Właśnie, kiedym z nią rozmawiała, patrzę, aż tu Nr. 27. Myślę sobie: w tym domu mieszka pan Karol. Zobaczymy, czy on ma serce! Więc zaraz poprosiłam tego człowieka...
— Już to widać, że paniusia ma dobre serce, bo i tej kobiecie dała pół rubla — i mnie pól rubla! Pokornie dziękuję, choć, uczciwszy uszy, dla takiego ścierwa to szkoda było całej tej fatygi...
— No, mój Piotrze, dajcie już pokój. Trzebaby z tą starą coś zrobić: odwieźcie ją do domu przytułku, dam wam tu list do pani N...
Mówiąc to, wyszedłem do przedpokoju, gdzie przyjrzałem się Wikcie. Cierpko mi się zrobiło, a zwłaszcza, gdy naraz ta rozpijaczona twarz starej wiedźmy zaczęła mi się przyglądać zezem, wyłupiastym, sinym i podsiniałym okiem...
— Franek! — zawołała na mnie — i tu jąłem błogosławić moją chytrość studencką. Znałem kiedyś tę kobietę, znałem ją przed dwudziestu laty; ona to, starsza od nas, w wolnej miłości żyjąca osoba, wtajemniczyła zarówno mnie, jak i wielu z naszych kolegów, w arkana Erosa. Kiedy dziś patrzę na tę pierwszą moją realizację miłości, zgroza mnie ogarnia i myślę, jak dziwnemi drogami prowadzi nas życie ku prawdzie. Mieliśmy z Wiktą system taki, żeśmy zmieniali imiona: Władek nazywał się Michałem. Stasiek Jerzym, a ja — Frankiem. Prawdziwe to zbawienie było dla mnie, gdyż coby to było, gdyby ta kobieta znała moje imię; coby to było, gdyby mnie tak nazwała wobec Joasi: zaiste, nie wiem i myśl o takiej możliwości napełniła mnie zgrozą; w oczach mi się zrobiło ciemno, pobladłem, aż musiałem się oprzeć o ścianę i drżącym głosem niecierpliwie już mówiłem do Piotra:
— Weźcie tę kobietę i wsadźcie do dorożki. Odwieźć ją tam a tam, a dorożkarzowi dajcie mój bilet dla pani N. — piliłem stróża, aby jak najprędzej sprawę załatwił. Dałem mu jeszcze rubla za pośpiech — i odetchnąłem dopiero, gdy Piotr z babą znaleźli się za drzwiami.
Wróciłem do swego gabinetu, gdzie w pobliżu drzwi stała Elfryda. Byłem zawstydzony i onieśmielony; poprostu było mi wstyd mojej przeszłości, tego momentu, który mi się dziś wydawał hańbą. I trwoga była we mnie, czy aby Elfryda nie miała jakich podejrzeń; czy nie domyśliła się czego. Ale ta łabędzia dusza nawet przypuszczeń żadnych nie miała; okrzyk „Franek“ przeszedł koło jej ucha niedosłyszany. Owszem, rozjaśniona, dziękowała mi bardzo, z uśmiechem tak czarownym, że cały mój niepokój prysnął, niby mgła. Byłem teraz, jak w marzeniu: sam na sam z tą czystą, ukochaną, słodką dziewczyną.
— Teraz widzę, że pan ma serce. Bardzo się cieszę. Tyle nieszczęścia jest na ziemi — i to wszystko. I gdyby tylko zmienić ustrój socjalny...
Moje drogie biedactwo, ona wierzyła, że ustrój socjalny można zmienić odrazu, byle się tylko ludzie na to zgodzili; ale mnie to sprawiało wielka przyjemność, kiedy ta miła istotka plotła sobie takie koszałki-opałki, i, owszem, jeszcze ją podniecałem. Strasznie urągałem na ten ustrój socjalny i dawałem jej nawet fantastyczne pomysły zmiany „tego wszystkiego“. Zgadzała się ze mną doskonale i powoli znikała jej nieśmiałość w stosunku do mnie. Rzeczywiście sytuacja była wyjątkowa dla tak zwanej panny dobrze wychowanej. Była w mieszkaniu kawalerskiem, co prawda, u starego kawalera, ale bądź-jak-bądź wiedziała, że mi nie jest obojętną. To też chciała zaraz uciekać i już mię żegnała; ja zaś dziękowałem jej pokornie za ten zaszczyt, za zjawienie się u mnie, za to rozświecenie moich ciemności i rozcieplenie mojego zimnego mieszkania swoją osobą.
— Ach, jaki też pan szkaradny, żeby mi takie głupstwa opowiadać! Pan mię pewno ma za jakaś gęś salonową — i dlatego mi pan tak pochlebia. Jużbym wolała, żeby pan był cynik, bo mi mówili, że pan jest cynik. Czy pan naprawdę jest cynik? Co to jest cynik?
— Cynik? Nie wiem. Nigdy nie byłem cynikiem. Co pani nazywa cynikiem?
— Cynik — to jest taki, co drwi z miłości i nie odczuwa miłości. Mnie się zdaje, że pan nie odczuwa miłości.
— Droga panno Joasiu, odczuwałem ja miłość, kiedy byłem młody, ale nie dziś to dla mnie o tych sprawach myśleć.
— To pan już taki stary?
— Ojcem pani mógłbym być...
— Ha, ha, ha! To zabawne... Wcale, wcale nie mógłby pan być moim ojcem, tylko...
— Tylko...
— Tylko... Kiedy pan nic nie rozumie. Pan jest bez serca. Czasem to ja pana bardzo nie lubię... O, jaki tu u pana nieporządek...
Tu Elfryda zaczęła mi pokazywać braki mojego mieszkania, które mnie się wydawało bajecznie czystem i eleganckiem. Ale ona wskazała mi tysiące braków i niedostatków. Na ścianie wisiały obrazki Stycznia i kilku innych moich znajomych malarzy, a nadto ośm lub dziesięć fotografij kobiecych.
— A to co za kobiety? To pewno pańskie kochanki. Czy pan się kiedy kochał? Czy pan się naprawdę kochał? Niech pan mi powie.
Opowiedziałem Joasi parę ad hoc upiększonych historyjek, w których mniej więcej bohatersko występowałem. Niektóre pominąłem: wspomniałem Czesię, Jadwigę, Wandę, Marylę — wreszcie najdłużej zatrzymałem się nad historją Julji, której fotografja zresztą była ukryta w biurku — i nie wisiała na ścianie. Była to, rzeczywiście, tragiczna sprawa, choć niezmiernie prosta. Julja była żoną mego kolegi — i kochaliśmy się z nią bardzo gorąco, ale razem bardzo czysto i szlachetnie: gdyż niemniej kochałem jej męża, który o tej miłości wiedział i który owszem dał nam wolną drogę do postępowania. Wiedzieliśmy, że pójść za popędem serca, byłby to dla męża Julji wyrok śmierci — i że on oczekiwał tego wyroku z najwyższym niespokojem. Otóż ani ona, ani ja nie chcieliśmy do tego dopuścić — i postanowiliśmy się rozejść. Jakoż rozeszliśmy się na zawsze z sercem obolałem. Mówiłem o tem z prawdziwem wzruszeniem — i naraz usłyszałem spazmatyczny płacz Elfrydy. Widoczne było, że ją ta historja rozrzewniła do głębi.
— O, jaki pan był nieszczęśliwy! O, jakże to piękne! Pocieszenie panu jest konieczne!
Widziałem, że Joasia całą tę historję o Julji przeniosła niemal na dziś lub najbliższe wczoraj — i przetopiła ją w swoim własnym liryzmie. Siedziała przy mnie na fotelu, w niebieskim płaszczu i kapelusiku czarnym filcowym, przystrojonym w róże herbaciane.
Było mi tak dobrze, rozmowa nasza była tak serdeczna i słodka, że czułem się niesłychanie młody i naiwny. Z lekka cała ta rzewność zaczęła mi się wydawać nieco śmieszną. Chochlik jakiś podsuwał mi grzeszne myśli. Ale odpychałem te myśli od siebie. Owszem — postanowiłem zachowywać się surowo dla dwóch powodów: naprzód, aby nie angażować się na żaden czyn, któryby w przyszłości mię wiązał, a powtóre — na wypadek, gdyby Elfryda miała zostać moją żoną, chciałem, aby weszła do mego domu, jako virgo immaculata[7], najmniejszem pożądaniem ani dotknięciem nie splamiona.
Postanowiłem być wobec niej czysty bezwzględnie, choć czułem, że w tej czystości jest więcej cynizmu, niż gdybym się oddał temu, co było we mnie istotnie. Byłoby najwłaściwszem wytrwać w tej obłudnej i cynicznej czystości, ale mię opanowała wiosna i naraz stałem się, jak młodzieńczyk, który własną wolę zatracił.
Elfryda wstała i zaczęła się żegnać. Twarzyczka jej biało-różowa, wcale nie klasyczna. owszem niezupełnie regularna w rysach — ale niezmiernie ładna — zdała mi się nagle zjawiskiem, którego niewolno oglądać bez pocałunku. Niespodzianym ruchem ująłem Elfrydę wpół i pocałowałem ją w to miejsce, gdzie koło ust formują się dołeczki. I oto stała się rzecz, której w głębi duszy oczekiwałem.
Jej jasne oczy zabłysły tak, że zdawały się jak płomienie. Spojrzała na mnie z niesłychaną pogardą królewny obrażonej — i bez słowa pożegnania opuściła moje mieszkanie. Szczególna rzecz, byłem z jej postępowania bardzo zadowolony — i, choć w duszy mię to bawiło, przybrałem maskę człowieka, uderzonego piorunem. Zwłaszcza ta maska utrwaliła się, gdy po małej chwili usłyszałem dzwonek. Otworzyłem: weszła Elfryda, niemniej surowa i pełna powagi, jaką miewają królewnę w bajkach dla dzieci — i powiedziała te słowa:
— Zapomniałam parasolki.
Z zimną powagą wręczyłem królewnie parasolkę, ukłoniłem się jej sztywno; ona zaś, wziąwszy zapomniany objekt, wyszła krokiem dumnym, w którym znać było, że serce ją boli z rozczarowania.
— Stało się! utraciłeś mię na wieki! — tak mówiło całe jej zachowanie.
Gdym znalazł się w samotności, zacząłem rozważać, czy nie stało się dobrze. W istocie bowiem małżeństwo moje z tem dzieckiem byłoby absurdem: w ten zaś sposób nie ja zerwałem z nią, ale ona ze mną. Stałem się wielkim optymistą. Logika zdarzeń była dobroczynna. Jutro wyjeżdżam nad Dniepr; pójdę tylko przedtem pożegnać się do pani Marskiej.
W jakąś godzinę potem zjawił się u mnie Stasiek. Byłem przekonany, że mnie przychodzi wyzwać na pojedynek w obronie honoru swej shańbionej siostry. Nic jednak o tem nie wiedział.
— Szanowny kolego! — rzekł — mam tragiczną historję. Pewna kobieta, uważacie... Miłość ognista, rendez-vous, upojenie najwyższe, a tu — patrzcie — golizna zupełna! Potrzeba mi nagwałt pięćdziesięciu rubli. Jeżeli mi nie pożyczycie — muszę skończyć samobójstwem...
Wkrótce wyjechałem nad Dniepr. Nie będę opisywał swego tam pobytu, gdyż to do rzeczy nie należy.
Cały się oddałem pracy przygotowawczej co do budowy mostu w powiecie N., gubernjum Czernihowskiego. Naprzemiany siedziałem w kancelarji swojej lub też byłem w rozjazdach, czyniąc pomiary i projekty.
Starałem się zapomnieć o Joasi, ale, rzecz osobliwa — coraz bardziej mi się przypominała jej postać, a zwłaszcza jej wizyta u mnie, zakończona tak nieszczęśliwie, czy też tak szczęśliwie — pocałunkiem. W wyobraźni sprawa ta przedstawiała mi się z ciągle rosnącą mocą, jako coraz okropniejsza zbrodnia. Skutkiem tej zbrodni — zdawało mi się czasem, żem utracił na wieki jedyną cudowną sposobność do szczęścia. Czasem naodwrót wydawało mi się, żem ocalił i ją i siebie. Jednakże tu na tej dalekiej Ukrainie taka we mnie nastąpiła zmiana, że mój nastrój sceptyczny jakoś pierzchał — i stawałem się melancholijno-marzycielski.
Czyniłem sobie wyrzuty, żem wyszedł ze swej roli czystego cynizmu lub też cynicznej czystości i żem przez swój studencki postępek sprofanował to właśnie, co chciałem mieć kryształowem.
Przed wyjazdem byłem z pożegnaniem u cioci. Elfryda miała również kufry spakowane. Dowiedziałem się, że wyjeżdża do rodziców na wakacje. Pożegnała się ze mną lodowata i niewzruszona. Nosek jej tylko drgał nieco, a oczy, przesłonięte rzęsą, w dół opuszczone — były niewidzialne. Twarz miała bladą i dumną, jak figurka z Tanagry. Ponieważ całą tę sprawę traktowałem w jakiś szczególny sposób, jakby to była historja nie realna, ale poprostu fantazja na fortepian, przeto, choć mi ta przygoda była przykrą, to jednakże jej bieg interesował mię, jak zabawna nowela, dotycząca rzekomo trzecich osób. I ja też z surową powagą, niby to żartujący, niby obojętny — pożegnałem Elfrydę.
Dodać muszę, że p. Elizy nie widziałem, gdyż leżała w swoim pokoju w łóżku — i była „nieswoja“; mdłości, torsje, omdlenia ją nawiedzały; wogóle choroba zdawała się dość niewyraźna — i doktór dotąd nie określił jej nazwy.
Żyłem tedy na dalekiej ziemi naddnieprzańskiej, cały zajęty matematyką, ale w istocie moja myśl była gdzieindziej — była daleko — i krążyła koło Pogoryszek, wcale nieznanego mi miasteczka, ale które, mimo to, kochałem, gdyż tam mieszkała... ona... Miałem jej liściki, miałem jej rysunki — i nieraz je przeglądałem, jakby to była niewyczerpana kopalnia marzeń. Na południowem słońcu tutejszem stawałem się coraz bardziej studencki. Minęło parę miesięcy. Nadchodził listopad. Znakomita część mojej pracy była już wykonana — i zamierzyłem niedługo na pewien czas pojechać do Warszawy. Byłem teraz często poza domem, jeździłem po brzegach rzeki, już to po strome miasta N., już to po drugim brzegu, gdzie często nocowałem w chatach włościan ukraińskich, w chatach, czysto wybielonych, zdobnych w rozmaite malunki, z ogródkami, pełnemi słoneczników. Wieczora gościnni gospodarze śpiewali mi pieśni i grali na bałabajkach.
Widok szerokich bezbrzeżnych pól, z lasami na dalekim widnokręgu, ogromne czerwone księżyce, wiatry już szumiące jesiennym powiewem, ale ciepłe i przyjemne — wszystko to wciąż rzewniejszy budziło we mnie nastrój. Sny ukazywały mi Joasię w coraz piękniejszych, w coraz bardziej anielskich postaciach.
Właściwie nie należy nigdy myśleć o tem, co stracone. Ale czy są na świecie rzeczy bezwzględnie stracone? Oto właśnie, żem nie wierzył w stratę — wspominałem tę moją, wizję rusałczaną.
Zaczynam wierzyć, że nasz kolega, Jan Podobłoczny, który się w ostatnich czasach zajął okultyzmem, ma słuszność. Istnieje zapewne nieświadoma komunikacja dusz na odległość. Przekonałem się, że Elfryda nie przestała myśleć o mnie, choć jeszcze była na mnie rozgoryczona.
Pewnego razu, wróciwszy z chutoru do miasteczka, znalazłem kartę pocztową. Karta była czerwona, a na niej ręcznej roboty akwarelka z podpisem: widok Pogoryszek (lasek, rzeczka, domki, kościołek), zaś poniżej wiersz bezimienny, który przepisuję dosłownie:
Ukochałam w tobie to, co boże,
Twoich marzeń idealny zdrój;
Ukochałam myśli twoich zorzę —
Przewodnią mi gwiazdą był duch twój.
Dziś nie wielbię cię, nie czczę, nie wierzę:
Rzucam święty twej kapłanki próg —
Bo poznałam w tobie jeno.......!
A myślałam, żeś wielki, żeś bóg.
Na boku napisane było jeszcze: Exegi! wielkiemi literami.
Wiersz może niezupełnie jasny i nie wszędzie odpowiadał warunkom prozodji, ale niewątpliwie był to owoc długich rozmyślań i pewnej namiętności. Z pisma, oczywiście, poznałem, kto był autorem, raczej autorką tego listu; niemniej i treść jego, piorunująca i groźna, doskonale odpowiadała moim marzeniom.
Wiersz, jak okazało się później, był plagjatem; jest to przepisany i przekręcony dowolnie utwór jednego z poetów współczesnych. — Zaznaczam to w nawiasie.
Liścik ten i rozrzewnił mnie i zabawił. Moja laleczka chciała zabawić się w Junonę — i wyrazić mi raz jeszcze swą niezgłębioną pogardę dla mojej osoby... Z drugiej strony nie domyślałem się wcale, że ona we mnie widziała tyle wielkości, tyle boskości i innych cudów. Okazuje się, że trzeba mieć odpowiednie oczy, aby widzieć bóstwo tam, gdzie go niema. I ten ból rozczarowania — o moja słodka, pieściwa gołąbko, jakżeś ty nieszczęśliwa, żeś utraciła wiarę w swego boga! Żal mi cię bardzo, ale bądź pewna, że się dostroję do twoich wyżyn.
Nie, ta osóbka dziwy ze mną wyprawia. Muszę się stać wielki, muszę w sobie zogniskować boskość, muszę w sobie zwalczyć kropki... inaczej wszystko będzie stracone!
Byłem tego wieczora bardzo wesoły i zadowolony: już czułem się podniesiony wysoko ponad... i już marzyłem o spotkaniu z Joasią w Warszawie.
W nie długim czasie potem byłem już z powrotem w swojem starem mieszkaniu. Było po wakacjach; nazajutrz zaraz spotkałem się ze Staśkiem, który miał jakąś sprawę honorową i na jej konto pożyczył ode mnie 25 rubli. Dowiedziałem się od niego, że Joasia za parę dni wraca do cioci.
Jakoż zdarzyło się bardzo fortunnie, że i Elfrydę spotkałem na ulicy. Uśmiechnęła się do mnie czarownie i słodko, jakby zapomniała o swojej roli — obrażonej bogini, ale wnet odęła buzię i zaczęła być lodowała.
Dziękowałem jej za pamięć i za tę kartkę czerwoną z malowanką i z wierszykiem: wiersz, choć tak gorzki — piękny jest i podniosły, wyrzut słuszny i niewątpliwie ten, do kogo słowa były zwrócone, pod wpływem tych cudownych słów się zmieni i z kropek stanie się na nowo bogiem.
Joasia szczerze była zadowolona tą tyradą, prawdopodobnie słabo odróżniała sztuczność od prawdy, choć i ja tak byłem rozradowany spotkaniem z Joasią, że i we mnie sztuczność stała się mimowoli prawdą. Pragnąłem zostać bogiem — nagle, bez wysiłku, cudem, aby... właściwie, aby sprawić przyjemność Elfrydzie.... Czy istotnie tędy prowadzi droga do boskości — wątpiliby o tem zapewne ci starzy cynicy, którzy się zbierają na kolacjach u p. Wincentego, ale ja w tym momencie przestałem być cynikiem, byłem na nowo młody i odmłodzony, czułem się zakochany, jak student, choć, co będzie dalej, o tem nie myślałem. Amaban amans amare — jak mówi ś-ty Augustyn.
— To, co pan wie... wtedy u pana... to było bardzo brzydkie. Ale ja... pana lubię. Tylko musi pan się zmienić i być tak, jak przedtem. Tak mi przyszło na myśl napisać ten wierszyk, choć ja sama nie pisuję wierszy, ale jaki pan jest mądry, że się pan odrazu domyślił, że to ja napisałam.
— Przez intuicję...
— Czy pan o mnie kiedy myślał? Pewno pan o mnie zapomniał zupełnie! Co ja dla pana znaczę? wy wszyscy jesteście jednakowi. Stasiek już się teraz w piątej pannie kocha, a zawsze na wieki, zawsze jedyny, pierwszy i ostatni raz, zawsze aż do śmierci. Ale teraz to Stasiek kocha się w bardzo bogatej pannie. Jabym go tam nie kochała: szałaput, zmienia się co chwila i strasznie się zadłuża: tatuś musiał za niego 700 rubli długów zapłacić, a jeszcze futra mego nie wykupił z lombardu ani zegarka... Ale czy pan wie, co za nieszczęście mamy z panną Elizą?
— Cóż się stało?
— Nie, nie mogę panu powiedzieć, bo to sekret. W każdym razie panna Eliza jest bardzo chora, ale to wszystko przez ten ustrój społeczny. Niech pan do nas zajdzie: ciocia będzie bardzo rada.
∗
∗ ∗ |
Kiedym już się pogodził z Elfrydą i kiedy już na nowo ją zobaczyłem, jako nieutraconą, ale owszem jakby odzyskaną, znów obudziły się we mnie wątpliwości i wszystkie marzenia, które mi ozłacały samotne wieczory nad brzegami Dniepru — prysły nagle i zupełnie z innej strony mi się ukazały. U p. Wincentego powitano mnie bardzo serdecznie: niektórzy mię uważali, jakobym już był pogrzebiony, ożeniony, zamarły — i na nowo rozpoczęli swoje złośliwe opowiadania o kobietach. Choć były śród tych opowiadań niektóre bardzo zabawne, to jednak, gdym się znalazł sam na sam ze sobą, doszedłem do takiego wniosku:
— Wszystko, co oni mówią, może być prawdą: ale Joasia jest zupełnie inna, jest to wyjątkowa, jedyna kobieta — i na całej ziemi nie znajdzie się druga, do niej podobna.
Formuła ta stała się dla mnie tak oczywiście prawdziwa, że mi się wyryła w duszy, jako zasadniczy aksjomat mego życia. Dalszych wniosków jednakże z tego nie wyciągałem j tylko mi ciągle błądził wierszyk:
i byłem szczęśliwy, żem taką wyjątkową, jedyną w życiu spotkał. Wszystko, com w Joasi zauważył, jej postać, jej głos, jej słowa, jej myśli, uśmiech, postępowanie — wydawało mi się nieskończenie harmonijnem — doskonałem, wyjątkowem, jedynem. Nie, ten cynizm moich przyjaciół, zresztą i mój własny — to przecież ślepota i nic więcej. Poprostu przejrzałem i stałem się jasnowidzący.
Spotkałem się kiedyś z Janem Podobłocznym, który, choć bywał na naszych zebraniach, to jednak miał odmienne pojęcia o miłości, gdyż kochał się raz jeden tylko w życiu, i żona jego — jak mówił — była nadzwyczajnem medjum miłosnem. Nie objawiając mu tajemnicy, pytałem go dyskretnie o pewne fenomeny psychiczne, jak je rozumieją okultyści — i z jego objaśnień dowiedziałem się, że wszystko właśnie odbywa się tak, jak u mnie: nadzwyczajne przeczulenie, jasnowidztwo, odczuwanie na odległość, wyjątkowa promienność widzeń sennych i t. d. Świat mi się ubarwił tak jaskrawo i żywo, jakbym dopiero wchodził w życie — i nie było dla mnie niespodzianki, którejbym nie oczekiwał w sposób najspokojniejszy. Im rzecz była dziwniejsza, cudowniejsza, tem mi się zdawała bardziej naturalna i istotniejsza, tem zgodniejsza z wewnętrzną logiką zjawisk. Nieraz o czem zamarzyłem, natychmiast się urzeczywistniało, jakby moje marzenie było właśnie wolą fatum.
Jeżeli mówię — nieraz, to przesadzam; zdarzyło się to raz jeden. Siedziałem kiedyś u siebie i marzyłem tak:
— Jakby to było ładnie, gdyby tu znów się zjawiła Elfryda.
I oto dał się słyszeć dzwonek; biegnę otworzyć drzwi — w progu stała Elfryda. Byłem nad wyraz szczęśliwy: jakiś dobry bóg mię wysłuchał! Elfryda była blada, zmieszana, niespokojna. Płaszczyk miała na sobie ciemny, aksamitny, rodzaj futerka i białe boa z piór na szyi; kapelusz czarny słomkowy nosiła niezupełnie równo szpilką dużą przekłuty, jakby nie miała czasu przybrać się należycie. Oczy miała podczerwienione, jakby płakała. W pierwszej chwili przypuszczałem, że — jaka scena z ciotką, albo może Stasiek przykrość jej zrobił: słowem, niespokojnie patrzałem na tę ptaszynę, w której sercu widocznie kołatało jakieś niespodziewane nieszczęście.
— Panie! — zawołała, wszedłszy do mego gabinetu — musi pan mię ratować... to jest nie mnie... Dziecko... Właściwie nie dziecko, bo jeszcze niema dziecka... To ten rudy malarz, co wygląda jak bandyta — wszystko przez niego.
— Niechże się pani uspokoi, na miłość Boga... Nic pani nie rozumiem... Co się stało?... Może szklankę wody...
— Dobrze, niech mi pan da szklankę wody.
Natychmiast wykonałem jej życzenie, a gdy się uspokoiła, zacząłem ją pytać, co się stało.
— Eliza! — powiedziała mi na to — i zrozumiałem wszystko. — Pan wie, że Eliza długo była chora, a nikt nie wiedział, co jej jest, bo doktór nawet cioci nie chciał powiedzieć. Ale teraz to już nie można ukrywać, bo wszystko się ujawniło — i Eliza sama powiedziała. Ona jest shańbiona, a to wszystko przez tego malarza, co do niej chodził nocami przez okno. I teraz ona jest brzmienna (powiedziała to surowo i mocno, jakby podkreślając swą odwagę i świadomość, że wymawia takie słowo) i będzie miała dziecko — i to bardzo niedługo. Jak tylko ciocia się o tem dowiedziała, to się wielce rozgniewała i powiedziała: Taki skandal w moim domu! Nie można pozwolić! Eliza nie będzie już u mnie! Niech sobie szuka gdzie indziej przytułku, nie u mnie — i t. d., i t. d. Nie dziwię się cioci, bo to kobieta staroświeckich przekonań, zresztą bardzo szanowna, ale nie rozumie, że temu wszystkiemu jest winien ustrój społeczny. Ale tymczasem trzeba przecież ratować pannę Elizę, nie można jej tak zostawić: choć ona trzymała się dotąd bardzo dobrze i ukrywała swój stan zręcznie, ale ostatecznie już zapóźno. Pan rozumie, że musiałam tu zwrócić się do kogoś zaufanego o pomoc. Niech pan się nie dziwi, że ja to wszystko mówię tak otwarcie, ale pan zrozumie, że teraz nie czas na fałszywe ceremonje. Ja teraz już jestem dorosła i wszystko wiem, co należy wiedzieć. A co do pana, to mam nadzieję, że pan swego błędu nie powtórzy i że pan zachowa się...
— Nie tak, jak wtedy... — zauważyłem półironicznie.
— Właśnie, żadnych kropek... — odparła z uśmiechem.
Muszę wyznać, że mi zachowanie się Elfrydy imponowało: widocznem było, że przez te wakacje dużo myślała i znacznie dojrzała duchowo. Z tego miłego dziecka stawała się wspaniała kobieta.
Całe jej wzięcie się do sprawy z Elizą wydawało mi się nadzwyczaj szlachetnem i czystem w swojej śmiałości.
Naturalnie zająłem się najgoręcej tą nieszczęśliwą damą francuską, która miała taki accident.
Sprawa ta wymagała pewnych sum, których nie miała ani Joasia, ani Eliza. Ciocia wypłaciła swej damie do towarzystwa więcej, niż się należało, gdyż Eliza była bardzo lekkomyślna i wszystkie swoje dochody wydawała na fatałaszki, tak, iż właściwie była zadłużona u cioci. Jednakże pani Marska, wobec fatalnej sytuacji, dała jej sto rubli.
Owóż zająłem się tą sprawą gorąco. Wszystko to robiłem dla Joasi — i sprawa Elizy wydała mi się naraz tak nieskończenie ważną, jak żadna inna. Zaniedbałem na parę dni nawet swoich prac inżynierskich — i krążyłem nieustannie między instytucją, gdzie umieściłem Elizę (dyskrecja zapewniona), a domkiem pani Marskiej.
Ciocia była mocno zgorszona tem zdarzeniem, ale że była to wielce dobra kobieta, więc się interesowała losem swojej dawnej panny do towarzystwa, którą bardzo lubiła, gdyż Eliza była to osoba niezmiernie miła, temperamentu południowego, pełna żywego polotu i dowcipu. Temperament ją gubił: mówiła mi ze śmiechem, że zawsze sobie przysięga, że będzie très sage, très sage![8] i nigdy się jej to nie udaje, co parę lat musi jakieś głupstwo zrobić.
Byłem kilka razy u jej opiekunki: Eliza wychodziła do parloir’u w ubraniu quasi-szpitalnym; oczy miała zawsze wielkie, czarne, błyszczące, ale twarz wynędzniałą, pożółkłą; miała w sobie szczególną kombinację przygnębienia z powodów socjalno-jurydycznych swej sytuacji, z tą osobliwą, roślinnego niemal charakteru radością, jaka błyszczy w spojrzeniu kobiety, która ma zostać matką.
Ta smukła niegdyś postać, dziś zdeformowana, robiła na mnie przykre wrażenie i niewątpliwie uciekałbym zawsze po paru minutach, gdyby nie to, że mi towarzyszyła Elfryda, która z rozrzewniającem współczuciem przypatrywała się swej przyjaciółce.
Te szczególne odwiedziny powtarzały się kilkakrotnie, co mi pozwalało ciągle niemal obcować z Joasią. Oczywiście, było mi to nad wyraz przyjemne, choć nie przypominam sobie, żeby kto z zakochanych bywał w takim groteskowem położeniu, odwiedzał ze swą ubóstwianą jej przyjaciółkę, która ma nielegalnie zostać matką — Shocking! A jednak tak było — i sprawiało mi to niezmierną radość, gdym widział, jak delikatnie i życzliwie Elfryda zachowywała się wobec nowego, na świat wschodzącego życia. Było w niej samej jakieś słodkie i rozkoszne upojenie, niby przeczucie macierzyństwa, niby zwiastowanie przyszłych nowych istnień, których ona byłaby rodzicielką. Elfryda już kochała to nieistniejące dziecię, może więcej, niż jego rodzona matka, która miała rozmaite powątpiewania co do potrzeby tego zjawiska.
Eliza w istocie bardzo ironicznie traktowała zarówno tego przeklętego dzieciaka, jak i jego papę — tego bandytę-malarza, co godzinami stał pod latarnią, patrząc w okno Elfrydy.
Gdy jednakże się okazało, że Elfryda nie jest tak dostępna, jak młody człowiek przypuszczał, bandyta pewnego razu na ulicy zbliżył się do Elizy i zaczął z nią rozmowę o Elfrydzie: tymczasem z rozmowy tej wynikły rezultaty wcale nieoczekiwane. Cette canaille zmienił nagle swój afekt i zaczął flirtować z Elizą; był to, jak mówiła Eliza, un brute, ale miał w sobie un diable, i oto enfin, jakoś, kiedyś, coś — zaczęło się, a skoro się już zaczęło, to, koniec końców, trzeba było dojść do końca. Pewnego dnia malarz zniknął i nawet nie wiadomo, gdzie się ukrył. Nikt go nigdy nie widział.
— Nons n’irons plus au bois, les lauriers sont coupés![9] — zakończyła swoją historię Eliza, która wcale nie traktowała swej sytuacji tragicznie, owszem, nieco operetkowo.
Pewnego dnia powiedziała nam „mądra pani“, że nie może nas przyjąć i że Eliza nie wyjdzie z łóżka. Był to moment krytyczny, który na Joasię oddziałał bardzo przygnębiająco. Zapłakana wróciła do domu i nieustannie wysyłała mnie po wiadomości. Jakoż w parę dni potem, gdym był w azylu pięknej uwiedzionej, usłyszałem wielką nowinę:
— Dziecko się urodziło. Matka jest zupełnie zdrowa, również i nowonarodzona dziewczynka.
Elfryda znów się rozpłakała, tym razem z radości, gdym jej tę nowinę powiedział. Była tak ucieszona, jakby sama została matką.
Jeszcze dwa tygodnie leżała Eliza w przytułku, poczem jednak trzeba ją było odebrać z zakładu i gdzieś prywatnie pomieścić. Eliza z niezmiernym humorem przyjęła swoją córkę, małego, straszliwego potworka, czerwonego, jak raczek, a krzykliwego, jak papuga. Bawiła się nią, jakby lalką, pieściła ją, całowała; słowem, czy to pod wpływem nagłego poczucia macierzyństwa, czy też poprostu dlatego, że się pozbyła tego ciężaru, co jej łono deformował — stała się niezmiernie tkliwą matką. Dodam, że po tem przejściu bardzo wyładniała, i pod niebieską kołdrą, w białym staniku i białej zasłonie na głowie, wyglądała poprostu uroczo.
Nie dziw też, że ją Elfryda całowała, uszczęśliwiona, że się narodziło dziecię, i że jego matka jest taka piękna. W Joasi też dziewczynka znalazła czarującą opiekunkę, pełną miłości i tak gorliwą, jakby już się z dzieckiem nigdy miała nie rozłączyć. Początkowo Elfryda prosiła ciocię, aby wzięła do siebie Elizę z powrotem. Ale ciocia nie chciała na to żadną miarą przystać: rygor jej moralności byłby nieustannie gorszony widokiem dziecka, nie zapisanego w odpowiedniej kancelarji, na odpowiednim stemplowym papierze. Ostatecznie, zacna staruszka pogodziła się z faktem, pragnęła nawet zobaczyć dziecko Elizy, odwiedziła ją w przytułku, ale nie mogła żadną miarą na to przystać, aby to zgorszenie w domu jej było wciąż obecne.
Raz jeszcze ofiarowała dwieście rubli, aby Elizie umożliwić paromiesięczną egzystencję, ale zastrzegła sobie, żeby ta gdzieindziej wynajęła mieszkanie. Elfryda na chwilę miała ideę — dość naiwną — abym ja Elizę pomieścił u siebie, ale pomimo całego mego afektu dla tej cudownej istoty — nie zgodziłem się na to.
Sam jej wynająłem pokój u jakiejś zacnej kobiety — i tam też się wprowadziła razem ze swoją córką.
Nawiasem mówiąc, byłem zadowolony, że już się ta sprawa skończyła. Miałem już tego dosyć. Niechże się teraz Eliza sama zajmuje swojem dzieckiem. Jednakże cały ten osobliwy okres nie był dla mnie bez przyjemności: skutkiem tych ciągłych odwiedzin Elizy nastąpiło między mną a Joasią takie zbliżenie i taka serdeczność, że właściwie różnicy wieku między nią a sobą już nie czułem i zupełnie naturalnem wydawałoby mi się, gdybym się z tą osóbką ożenił.
Mimo to jednak nie mogłem się zdecydować. Cała sprawa z Elizą nie pozwoliła mi na to, com postanowił jeszcze w N., aby na nowo w sobie rozbudzić bóstwo, jak tego pragnęła Elfryda. Istotnie, ciągłe wizyty u akuszerki, odwiedzanie położnicy, poszukiwanie mamki i t. d., są to wszystko działania bardzo zacne, ale bynajmniej nie pomocne w pracy nad wywoływaniem w swej duszy boskości. Bezwarunkowo, w ciągu tego miesiąca czasu byłem tak zajęty, żem nie mógł szukać bóstwa, a zapewne ta trocha, com ją posiadał, wyparowała ze mnie i ulotniła się, niewiadomo jak i gdzie.
I oto sprzeczność losów ludzkich: Elfryda, która żądała ode mnie, abym został bogiem, przez swoje zajęcie chorą przyjaciółką przeszkodziła mi w osiągnięciu boskości.
I cóż tu czynić? Takem się przyzwyczaił do obcowania z Elfrydą, że było mi zupełnie niepojętem, jak będę istniał bez niej.
Zapewne, myśl połączenia się z nią na zawsze był to egoizm z mojej strony, ale niemniej egoizmem była myśl rozłączenia się, aby nie zmieniać warunków mego dotychczasowego życia.
Pytanie: dlaczego nie mam wybrać tego egoizmu, który mi daje większe zadowolenie — czyli, dlaczego nie wybrać małżeństwa?
Czy wogóle horror małżeństwa nie jest takim samym przesądem, jak samo małżeństwo? Czy wogóle w naszych wielu pozornych sprzecznościach życiowych niema utajonej tożsamości? I dlaczego z pośród wielu utajonych tożsamości nie mam wybrać tej, która ma takie śliczne złote włosy, i takie śliczne niebieskie oczy, i takie dobre, jedyne, wyjątkowe serce?
Odwiedzaliśmy jeszcze nieraz Elizę — i zwykle prowadziliśmy ożywione dyskusje właśnie na temat poszukiwania bóstwa i tożsamości. Joasię moje słowa drażniły, gdyż czuła w nich utajoną ironię, która zupełnie nie odpowiadała jej lirycznemu usposobieniu. To też pewnego razu, gdyśmy szli do Elizy, jakby rozżalona, mówiła do mnie z powodu tego rodzaju tyrady:
— Omyliłam się na panu. I dobrze, że jesteśmy sami, bo raz na zawsze niech pan wie o tem, że panem gardzę, niecierpię pana, nienawidzę... I że, gdyby pan mię na klęczkach błagał o przyjaźń, albo o co więcej — tobym panu powiedziała: Nie chcę! Idź pan precz!
— Z rezygnacją odejdę... Przeczuwałem, że tak będzie... A więc dziś pożegnamy się na zawsze...
— No, to dobrze... To się pożegnamy... Już ja pana znać nie będę...
I mówiąc to, moja słodka dusza łkać zaczęła tak żałośnie, aż mi serce zajękło. I naraz zaczęła kaszlać, jak osoba, zagrożona cierpieniem płucnem, a tu grudzień był w pełni i śniegi już padały. Zauważyłem dopiero teraz, że Elfryda chodzi niedostatecznie okryta, w jesiennym płaszczu.
Ależ pani jest przeziębiona! Gdzież pani futerko?
— W lombardzie. Stasiek mi je zastawił — odpowiedziała, ciągle jeszcze łkająca i zapłakana — i chusteczką obcierała oczki.
— Ależ trzeba wykupić — czy pani ma kwit?
— Mam — i wyjęła małą portmonetkę, z której kwit wyciągnęła. — Należy się 30 rubli: tu są w sakiewce.
Wziąłem sakiewkę i pytałem, czy woli iść do domu, czy też razem ze mną pójść do lombardu. Wolała odrazu się przebrać. Pojechaliśmy dorożką do zakładu zastawniczego, oboje milcząc, jakby między nami otchłań runęła. Ja grałem rolę człowieka odpalonego — i byłem smutny bez granic; ona zaś wyglądała tak, jakby spełniła surowy, groźny obowiązek, co jednakże sprawiało jej wielkie cierpienie.
Lombard był na jakiejś bocznej ulicy; jaskinia dość podejrzana — i niewiadomo dlaczego Stasiek wybrał właśnie tę instytucję, a nie inną. Jak mi potem Stasiek objaśnił, tu dawali więcej za przedmioty zastawione, ale też procent liczyli ogromny. Ciemne, ciasne, zimne ubikacje, przepełnione liczną, hałaśliwą, niezbyt czystą publicznością — była to owa instytucja, w której się znaleźliśmy. Niemały czas minął, zanim otrzymaliśmy swój przedmiot, t. j. futro (oraz złoty zegarek). Natychmiast przebrałem Elfrydę, a płaszczyk, który miała na sobie, odesłałem do domu przez posłańca.
Wracaliśmy znowu dorożką, aby do Elizy pojechać.
Chociaż futerko mocno czuć było naftaliną, ale Joasi było ciepło, tak że powoli się uspokajała w swej melancholji. Spoglądała na mnie z wielkim żalem, jakby mówiła: niedobry jesteś...
Wyznaję, żem utracił przytomność. Wszystkie moje żale i tęsknoty tak się jakoś poplątały na widok tej drogiej, kochanej, jedynej, żem zaczął ją błagać, aby się ukoiła, aby mi przebaczyła wszystkie moje grzechy, aby została moją na zawsze, bo ją kocham, ubóstwiam...
Na co ona, nagle błysnąwszy w oku nadzwyczajną błękitną radością, powiedziała:
— Jestem twoją! Zwyciężyłeś!
Masz tobie — a ja sądziłem, żem się poddał. Zresztą było mi to wszystko jedno. Byłem niezmiernie szczęśliwy.
∗
∗ ∗ |
Eliza wielce się uradowała z tej wiadomości, a jeszcze bardziej ciocia.
Stasiek szczerze winszował Joasi i mnie porówno, poczem zwierzył mi się, że tę bogatą pannę już porzucił, że znalazł inną, bogatszą i nadzwyczaj piękną, szampańską kobietę — i że na ekspensa tej wyprawy potrzeba mu gotówki, a tu golizna okrutna.
— Kochany szwagrze — zakończył — pożyczcie mi sto rubli. Oddam za tydzień.
- ↑ Ależ ona nie rozumie tego co mówi.
- ↑ Zwariowałaś, Janko!
- ↑ Elizo, powiedz mi to, moja droga!
- ↑ Ach, mój Boże, cóż za dzieciak nieznośny!
- ↑ Ależ cicho bądź, ty łobuzie mały!
- ↑ osobą bardzo poważną.
- ↑ Dziewica nieskalana.
- ↑ Bardzo stateczna.
- ↑ „Nie pójdziemy już do lasu, ścięte są wawrzyny“... (znana piosenka).