Rajski ptak (Bandrowski)/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pana Piekarskiego zastał Polata w małym ogródku za domem.
Stary stał u płotu i patrzył na rozciągający się przed nim widok.
— Ładnie tu, co? — uśmiechnął się do poety.
Z małego wzniesienia, na którem stał domek, szeroko daleko widać było jakgdyby płaską, malachitową misę, zielone nizinne wgłębienie, pręgowane szaro i zielono. Z lewej strony wieś ogarniała tę misę swem ramieniem. Nad białemi i szaremi ścianami piętrzyły się tu dachy czerwone, różowe i bronzowo-czerwonawe, koloru starego wina Porto. Jak bogata kita w turbanie, sterczały w tej harmonijnie ścieniowanej czerwieni czarne sosny cmentarza. Na uboczu dumnie stał wiatrak. Brzeg misy szedł dalej znowu wzniesieniem, na którem w regularnych, równych odstępach, zdawałoby się wzdłuż prostej linji — szosy — wyrastały częściowo wierzby, częściowo drzewa owocowe. Z blasków białych odgadywało się na szosie koła rowerów ludzi, jadących przy niedzieli w odwiedziny do sąsiednich wiosek. Jak wielka, wsadzona w misę kosmata łapa, przelewała się przez jej brzegi część parku zakładowego; tu zarosła gąszczem drzew, jeszcze bezlistnych, lecz wśród których widniały na plamach zieleni sosen białe pnie brzóz. Nad tem wszystkiem lśniącemi, ciepłemi falami chwiało się powietrze, nasiąkłe delikatnym, młodym blaskiem marcowego słońca i czystego, szafirowego nieba.
— Widok miałby charakter jesienny, gdyby ten blask powietrza nie wywoływał wizji wiosny — rzekł pan Piekarski — Napróżno drzewa grożą rózgami bezlistnych gałęzi. Widzi się je już obsypane jasną zielenią.
— Widoki Wielkopolski są w wysokim stopniu muzykalne! — zauważył Polata — Mają wyraźny rytm szerokiego, symfonicznego „Largo maestoso“, równocześnie zaś — zauważył pan to? — ich równinna rozlewność nie jest ani monotonna, ani smutna, ani nudna.
— A czem pan to tłumaczy? — zapytał emeryt.
— Inteligencją! — odpowiedział poeta.
— Nie rozumiem! — zdziwił się emeryt.
— Widział pan stepy?
— Tak. „Pusztę“ węgierską... „Pampasy“ w Stanach...
— Niech będzie Puszta... W Ameryce nie byłem, ale znam Pusztę i stepy w Rosji. Są smutne, melancholijne, bo nie czuje się w nich duszy ludzkiej. Tu jest też właściwie równia, ale podbita i uporządkowana przez kulturę, skutkiem czego ma inteligentniejszą, bardziej ożywioną minę. Patrzy rozumnie, bierze udział w pracy i w życiu człowieka, nie wieje z niej pustka, lecz raczej szeroko rozmachnięta, rozumna siła. Niech pan patrzy, jak pięknie spiętrzone są te poczciwe, rozmaicie czerwone dachy domów... U góry najjaśniejsze tony, niżej ciemniejsze i ciemniejsze. Akord.
— A u dołu czerwień starego, burgundzkiego wina — dominanta!
— Pan zna się na muzyce? — zdziwił się Polata.
— Trochę! — odpowiedział stary — Jestem nawet takim sobie, skromniutkim kompozytorem. Komponuję czasem ilustracje muzyczne do sztuk teatralnych i do dramatów filmowych, czasem — dla kawiarnianych kapel — ułatwione, nieco odświeżone „Potpourri“ układam.
— Nic o tem nie wiedziałem! — rzekł, jakby usprawiedliwiając się, poeta.
— Nie przypuszczał pan — dodał starszy pan — Nic dziwnego. Nie wyglądam na kompozytora i — powiedzmy dla dokładności — zawodowym muzykiem nie jestem. Powiem panu — ale proszę, niech pan tego nie rozgłasza, bardzo proszę! — byłem kiedyś zawodowym aktorem kabaretowym i śpiewakiem, kuplecistą... Miałem nawet pewne imię, ale to było dawno i nikt już mego pseudonimu nie pamięta — prócz nielicznych starych przyjaciół w sferach teatralnych... Oni czasem łaskawie dostarczają mi trochę roboty — poczciwi...
Tu pan Piekarski spojrzał wesoło na poetę.
— Sic transit gloria! — rzekł, uśmiechając się pogodnie — Niechże się pan temu przyjrzy, bo to i dla pana nauka. Ale — dodał i znowu uśmiech przeleciał mu przez twarz — nie skarżę się i szczerze mówię panu: Nie jest mi źle. Jednakże — wejdźmy do pokoju, bo marcowa pogoda jest fałszywa i podstępna.
Niewielki, podłużny pokoik pana Piekarskiego miał tylko jedno okno, przy którem koncentrowało się naturalnie całe życie lokatora — zresztą bardzo skromne i określone treściwie przez fotografję Kasieńki w srebrnej ramce i za szkłem, parę książek, przybory do pisania i duże, czarne pudło drewniane z tytoniem i bibułkami. Okno wychodziło na ogródek.
— Widzi pan — mówił starszy pan — Ogródek niewielki, ale mam w nim kilka drzewek z białym bzem tureckim i wiem, że będą w nim też kwitły irysy i lilje. Mówili mi o tem gospodarstwo moi, bardzo mili i uprzejmi staruszkowie. Słońce mam tu wschodnio-południowe, to jest — do jakiejś 11-tej godziny od rana — a to lubię. Powoli układam sobie te moje, Boże się pożal, kompozycje, gazetkę mam, więc o świecie też wiem więcej niż trzeba... więcej niż trzeba! — na córeczkę mogę popatrzeć codzień, Bogu dzięki, książeczki też jakieś dostaję — i tak sobie żyję pocichu, rozpamiętuję grzechy swoje, i — starzeję się z całą przyjemnością, niezbyt raptownie głupiejąc, a przedewszystkiem — nie więdnąc uczuciem... Tyle o mnie.
Tu starszy pan wygrzebał z szafy pudełko z „Płaskiemi“ i poczęstował gościa.
— Proszę bardzo, niech pan pali. Ja palę tylko kręcone, ale dla gości mam gotowe, bardzo proszę.
— A jakże pan może komponować bez instrumentu? — zapytał Polata.
— Mam instrument! — odpowiedział starszy pan — Wspaniały instrument, jakżeby! Zaraz panu kochanemu pokażę!
Z szuflady komody ostrożnie wyjął prawie czarną już z starości gitarę, z gryfem, kokieteryjnie przybranym czerwoną i zieloną wstążką, i brzęknął w struny.
— Jest! Jest! Moja kochana, wierna, jedyna towarzyszka! — śmiał się — Pan sobie nawet nie wyobraża, co to za przyjemność, jaka ulga — wyzbyć się nareszcie „sławy“, a zachować wierną towarzyszkę! Zestarzeć się — a nie zabić w sobie — marzenia, nie dać umrzeć w sobie ani miłości, ani pięknu... Nie żyć dla siebie, lecz żyć dla wszystkiego, co dobre! Ale poco ja panu głowę zawracam?...
Starszy pan schował gitarę do szuflady, poczem otworzył szafkę i czegoś w niej szukając, rzekł:
— Muszę pana przygotować, aby się pan nie zląkł... Spodziewam się jeszcze jednego gościa... Bardzo poważnego i trochę może krępującego... mianowicie: damy!
— Proszę! — zaniepokoił się Polata.
— Damy, proszę pana! I to — wielkiej damy, bo bardzo jeszcze młodziutkiej. Córeczka mnie zwykle w niedzielę odwiedza, moja Kasieńka. Mówię to, żeby pana przygotować, a także, żeby się pan nie zdziwił, że taką ucztę na stole zastawiam. Gotówby pan jeszcze źle o mnie pomyśleć, za łakomczucha i żarłoka mnie wziąć...
To mówiąc, pan Piekarski nakrył stół niebieską serwetką w białe kwiaty i postawił na nim koszyk z bułeczkami, talerzyk z szynką, z szprotkami, masło i pudełeczko z czekoladkami.
— Panu zaś muszę powiedzieć — zwrócił się do Polaty — że zaprosiłem pana na specjalną prośbę Kasieńki... Ona, widzi pan, jest prawdopodobnie obciążona dziedzicznie... niespokojnym duchem. Pisuje dla koleżanek komedyjki, a teraz chciałaby się dowiedzieć od pana, jak się pisze filmy... Wpadł pan, co? Teraz pan widzi, jaki pan nieostrożny, dał się pan nabrać staremu wróblowi.
— Żartuje pan! — żachnął się młody mężczyzna — Ale dobrze, że mi pan powiedział. Cieszę się, niezmiernie się cieszę... Zrobił mi pan ogromną przyjemność i wielki zaszczyt, tylko... czy ja — Czy pan nie uważa, że —
— I czegóż się pan tak zmięszał, drogi panie! — roześmiał się pan Piekarski — Wszakże to młodziutka panienka, podlotek, dziecko jeszcze, nie żadna lwica...
Poeta zaczerwienił się.
— Ach, panie! — wykrzyknął — Czy pan nie zmięszałby się, gdyby panu... gdyby panu powiedziano naprzykład, że pozna pan... swą matkę, gdy jeszcze była młodą panienką?!