Rajski ptak (Bandrowski)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Rajski ptak | |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1934 | |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
RAJSKI PTAK
POWIEŚĆ
J. BANDROWSKI
KSIĘGARNIA • ŚW • WOJCIECHA Nakładem i czcionkami Drukarni i Księgarni Św. Wojciecha S. z o. o.
w Poznaniu. Tłoczono na papierze z własnej fabryki papieru „Malta”. |
Było to jakoś w połowie stycznia. Mroźno było trochę, ale nie zanadto.
Wogóle zima była dość lekka, tylko posępna, szara, a potężne wichry równinne, to południowo-wschodnie, suche i zimne, to znów północno-zachodnie, nasiąkłe wilgocią, wyły monotonnie, prawie bez przerwy, tak że ludzie chodzili przygnębieni, jak oszołomieni, a czasem i podrażnieni. Mało się skutkiem tego do siebie odzywali, bo albo się im nie chciało ust otworzyć, albo też unikali rozmów, aby nie wybuchnąć, nie wywołać kłótni.
Józef Brat, właściciel gościńca „Pod Złotą Gwiazdą“ w Różewie, siedział na stołeczku przy drzwiach, prowadzących z kuchni do „lokalu“, i w tępem zamyśleniu przyglądał się Stasi, maleńkiej swej wnuczce, coś sobie opowiadającej i bawiącej się kolorowemi papierkami. Zdrowe, mocno zbudowane dziecko, szerokie w ramionach i nabite w sobie, od czasu do czasu maszerowało tanecznie dokoła kuchni, prężąc swą drobną figurkę w turkusowym sweterku, spod którego widać było czerwoną sukienkę. Dziewczynka bawiła się grzecznie, ale złota jej główka raz wraz zwracała się wyczekująco w stronę drzwi, wiodących do sionki.
Szary, mroźny, cichy, lecz twardy dzień roztapiał się zwolna w zmierzchu. Z podwórza dochodził zgrzytliwy szczęk pompy, stukot siekiery i podrażniony głos Kryńki, opuszczonej przez męża córki oberżysty, prowadzącej owdowiałemu ojcu gospodarstwo. W okrągłym, żelaznym piecyku, przystawionym do wielkiego pieca kuchennego, trzaskał ogień. Z szumem i trzaskaniem ognia łączyło się ciche skomlenie leżącego za piecem Tota, starego jamnika, żalącego się rzewnem skuczeniem na reumatyczne bóle w kościach. Było chłodno.
Ściemniało się.
Pan Brat siedział nieruchomo na swem krzesełku, ukryte w rękawach grubej kurtki ręce złożył na piersiach, patrzył w złote błyski ognia i — sterał się nie myśleć. Nie myśleć o niczem, siedzieć tylko i być — skoro inaczej nie można. Nic człowiek nie wymyśli, choćby się nie wiedzieć jak starał. Żadne myślenie nanic się nie zda, losu nie odmieni. Coraz ciemniej i ciemniej, i tak będzie już wciąż, aż dopóki nie zapadnie czarna noc. Wtedy — pójdziemy spać. Pój-dzie-my spać, nareszcie, po tym tak długim dniu, i — koniec!
Lecz — czy ten „dzień“ był istotnie taki długi?
Pan Brat ma dziś 58 lat. Dzieci ośmioro, wnuki. Przeżył dużo, widział niejedno, coś też czytał, namęczył się, nagryzł niemało, pracował ciężko. Ale dziś, gdy wzrokiem rzuci za siebie, gdy poprzez wszystkie swe trudy, cierpienia, klęski i wysiłki spojrzy aż tam, gdzie na początku stoi maluśki, jak ta tu Stasia, widzi, że to był naprawdę jeden tylko dzień, i to bardzo krótki dzień, w którym nie było kiedy dobrze pomyśleć, a cóż dopiero coś rozumnego zrobić! I tyle tych starań, zabiegów, pracy, trosk, bezsennych nocy i niepokojów, tyle walki, żeby wreszcie... co? To tu? Tyle? Nie więcej? I żeby choć kto z tego radość jakąś miał, żeby ktoś był szczęśliwy!... Gdzietam!
— I czy to było warto? — odzywa się w duszy pana Brata pytanie — Czy to było warto?
Nie widzi nikt, jak na usta pana Brata powoli wypełza uśmiech. Pogardliwy? Nie. Gdzież znowu! Dla kogo pogarda, poco? Pan Brat uśmiecha się sam do siebie, szczerze, pogodnie, jak mądry, doświadczony człowiek uśmiecha się na widok nieśmiertelnego, nieuleczalnego głupstwa.
Ale ten uśmiech natychmiast gaśnie.
Bo i on jest głupstwem.
Niema się do czego uśmiechać, niema się z czego śmiać, niema się czem cieszyć.
Odpędzać od siebie wszelką myśl. Niepotrzebne są myśli, zbyteczne. Niema o czem myśleć.
Ściemnia się coraz bardziej. Noc zapada.
Pój-dzie-my spać!
Głucho zatrzaśnięto drzwi od podwórza. Słychać było, jak ktoś tupie w sionce nogami, aby otrząsnąć z nich śnieg. Szczęknęła klamka. Weszła Kryńka, trzasnęła za sobą drzwiami, aż szyby w oknach zadzwoniły. Kryńka jest stale zła i podrażniona.
Wszedłszy, stanęła i rozejrzała się po kuchni, rozświetlonej tylko błyskami ognia, huczącego w żelaznym piecyku. Zauważyła masywny, gęsty cień przy drzwiach.
— Tato tu siedzi? — zapytała ostrym, urzędowym tonem — Gdzie Stasia?
Dziecko stało wpobliżu stołu pod oknem, z łokciami na krzesełku, plecami zwrócone do dziadka, milczące.
— Nie możesz się odezwać, kiedy cię szukam? — burknęła matka.
Zachrzęściły zapałki, błysnął płomyczek, brzęknęło szkiełko kuchennej lampki.
— W lokalu ciemno?
Stary zamruczał coś niewyraźnie basem, dźwignął się i wyszedł do lokalu.
W obszernej, prawie pustej sali było zimno. W dużych oknach równoległych dwu ścian tliło się jeszcze błękitnawe światło dogasającego dnia.Chłodne, obojętne milczenie wisiało nad ustawionemi wzdłuż ścian stolikami, przy których rzadko kto już siadywał. Ludzie nie mieli pieniędzy, nie bawili się, żałowali sobie kieliszka wódki, piwa nie pili wcale. Interes nie szedł, a podatki trzeba było płacić wysokie. Pan Brat miał sporo pieniędzy u ludzi — nie oddawali. W rezultacie zamiast utrzymywać się z gościńca, stary musiał dokładać wszelkich sił i starań, aby utrzymać gościniec. Na szczęście miał dwie krowy i ziemniaki ze swych paru morgów, więc mógł żyć, a na majątku, na pieniądzach już mu nie zależało — byle miał spokój. I tu znowu: przez całe życie pracował, aby zrobić ten majątek, aby coś mieć, a gdy przyszła na starość bieda, ani go to ziębi ani grzeje. Więc pocóż było przez całe życie? —
— Albo to człowiek wie, co robi? — pomyślał pan Brat.
Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.
Ani żywej duszy.
Szare niebo, szary dom po drugiej stronie ulicy, szara droga i powietrze szare.
Oberżysta lubił tę twardą, równą szosę z słupami telegraficznemi, rzewnie i tęsknie śpiewającemi. Chętnie wystawał swego czasu przed domem i spozierał to w tę, to znów w drugą stronę, jakgdyby wyglądając jakiegoś nadzwyczajnego gościa, tajemniczego i nieznanego, a przecie spodziewanego i oczekiwanego. Zdawało mu się, że może ktoś czy coś kiedyś przecie przyjdzie do niego tą drogą, zdaleka, z nieznanych stron, ze świata. Nie traktował tych marzeń swoich poważnie, może nawet nie zdawał sobie z nich sprawy. Gdyby jednak stanęła nagle przed jego domem ta jakaś zjawa w złocie, srebrze i tęczowych blaskach — nie zdziwiłby się. Powinna, powinna była przyjść z nieskończoności zielonej alei... Nie przyszło nigdy nic... Teraz — cóż? Conajwyżej — w sukni szarej, nędznej, dziurawej, przybieży — nowa troska, wychudła, ziemista na twarzy, nieustępliwa... postępująca choroba... śmierć z srebrem agonji na twarzy... A niech! Niechby wreszcie przyszła!
— Pój-dzie-my spać! — powtarza pan Brat.
Krynia weszła z kuchenną lampką, wstawiła ją w wyzłacany, żelazny kosz świetnie dawniej świecącej, wielkiej lampy, uregulowała płomień i wyszła.
W sieni zastukały drewniaki.
Drzwi uchyliły się, do lokalu wśliznął się mały chłopaczek z maleńką dziewczynką.
— Pięć aromatyków! — pisnął chłopak, stukając o pusty bufet malutką, srebrną monetką.
Pan Brat z dostojeństwem wszedł za bufet, podał chłopcu papierosy, wziął pieniążek, wydał resztę.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
Oglądając się, jakby im co złego groziło, i kłapiąc drewniakami, dzieci wyszły. Kilkakrotnie zaszczękała rozluźniona klamka drzwi, których maleństwa nie mogły zamknąć, wreszcie drewniaki wyższym tonem zastukały na kamiennych schodach i przeszły w szybki rytm na ulicy.
Pan Brat stał za bufetem, pokaszliwał w zimnej sali i patrzył, jak w czarnem oknie biegają złote błyski światła lampki. Na oknie stały ustawione w piramidę na drabince puste butelki z wina i z wódek — reklamowa wystawa! A raczej — wierny obraz stanu interesów. Półki regałów też są zastawione kilkudziesięciu butelkami, lecz ile wśród nich jest pełnych? Trzy, cztery. A w szufladach, gdzie dawniej były korzenie, kawa, herbata, cykorja — dziś niema nic, nic! A przecież jeszcze przed kilku laty bywało tu tak pełno, że goście stali koło siebie stłoczeni jak w kościele.
Cicho.
Do kuchni ktoś wszedł.
Słychać piskliwy głos.
To Bronisia, dziewczyna. Kryńka robi jej jakieś uwagi — gwałtownie, szorstko. Bronisia odcina się. Ileż złości w tych głosach!
Złote błyski biegają po oknie, jakby czarnym jedwabiem obciągniętem. Przecież tych błysków niema — nie chwycić ich, nie grzeją, a jednak są — złote w ciemnościach.
Czy myśli ludzkie, sny, marzenia, pragnienia, postanowienia... też... nie inaczej może... Marność! O czem tu myśleć?!
Zza drzwi alkierzyka doleciało głośne, kryminalne ziewnięcie.
— Pan literat! — uśmiechnął się stary.
Ciekawił go ten młody człowiek. Zjawił się w Różewie niespodziewanie pewnego mroźnego przedpołudnia, ulokował się w alkierzyku, zapłacił za miesiąc zgóry i rozgościł się. Młody, elegancki mężczyzna, zdawałoby się, dojrzały, bo sam mówił, że ma 28 lat, ale w rzeczywistości — dziecinny, możnaby powiedzieć — młodzik, niepraktyczny, niezaradny... Coś go bolało. Spoczątku trochę pił, to jest, próbował pić, ale widać było, że do wódki się zmusza. Potem uspokoił się, umiarkował, jakiś czas czytał — książek przywiózł pełną walizkę, tylko że same cudzoziemskie — wreszcie zabrał się do pisania. Nie przeszkadzał nikomu, wymagania miał skromne, kłopotu z nim nie było, ale — czego on tu właściwie chciał, czego szukał? Taki młody pan ze świata powinienby mieszkać w mieście, wśród swoich ludzi, wśród inteligencji, nie na wsi. Pisze wiersze. Widziała Kryńka, która go obsługuje i z którą się zaprzyjaźnił. Dał jej jabłuszka dla małej Stasi, pożyczył parę książek, daje do czytania dzienniki...
— Dobry chłopak, ale dziwak! — myśli stary szynkarz, który zna ludzi.
Nieszczęśliwa miłość! Nie trzeba go było wypytywać, opowiedział sam. Pan Brat jednem uchem słuchał, drugiem wypuszczał, że ten młody człowiek uciekł od jakiejś kobiety, przed jakąś kobietą... z miłości czy jak... trudno zrozumieć... takie tam jakieś głupstwo... Jak to młody!... A teraz siedzi jakgdyby na wygnaniu, rozpacza, to znów się odgraża, nie można zrozumieć, on sam pewnie nie wie, czego chce, wiersze pisze...
Wiersze pisze... Stary Brat... nie, nie pisze ani wierszy, ani nic... Ale zawsze czytał dużo i dziś czyta, gdy ma co. Tylko że dziś trudniej o książki... I już ludzie nie piszą takich książek, jak dawniej... Gdyby jednak pan Brat umiał pisać, oo, to onby napisał książkę! Wszyscyby ją czytali! Gdyby tylko umiał pisać. I to jest bardzo dziwne, że żaden z tych, którzy umieją pisać, ani jeden literat ani poeta nigdy nie napisał i nie napisze o tem, czego pełne jest serce prawdziwego, prostego człowieka. A znowu prosty człowiek nie potrafi napisać. Jakgdyby miał duszę na siedm pieczęci zamkniętą...
Zaczłapały kopyta końskie na szosie, przesunęło się za oknami słabe światło.
— Omnibus! — pomyślał oberżysta.
W sionce ktoś przytupywał nogami.
— Pan Piekarski! — domyślił się pan Brat i zawołał: — Krynia! Masz gorącą kawę? Kawy trochę zagrzej! Pan Piekarski idzie!
Do lokalu wszedł pan Piekarski.
Pan Piekarski był krępym, barczystym mężczyzną nie bez brzuszka, o ogolonej twarzy, smagławej, szerokiej, ale nie rozlanej, z przystrzyżonym krótko wąsikiem i z szaremi oczami, patrzącemi pogodnie i spokojnie, z pewnym jakgdyby dobrotliwym uśmiechem. W szerokich spodniach z bronzowego manszestru i w takiejż kurtce, opiętej na ciemnopopielatym swetrze, wyglądał na rzemieślnika, na dostatniego stolarza czy ślusarza, w rzeczywistości jednak był emerytem, żyjącym z niewielkiej emerytury, człowiekiem, jak się można było domyślać, nie bez wykształcenia i nie bez ogłady. Lat mógł mieć około 60-ciu.
Nowoprzybyły bez słowa podał panu Bratowi na powitanie rękę, usiadł przy stoliku wpobliżu bufetu, zsunął na tył głowy ciemnopopielatą czapkę sportową, zapalił papierosa i czekał w milczeniu. Również bez słowa nalał pan Brat większy kieliszek wódki, zaniósł go do kuchni, poczem, powróciwszy za bufet, usiadł. Po chwili weszła Krynia i postawiła przed gościem pół szklanki gorącej, czarnej kawy, zagrzanej z wódką. Pan Piekarski podziękował bardzo grzecznie, zamienił parę uprzejmych słów z Krynią, zapytał ją o zdrowie dziecka, a gdy młoda kobieta wyszła, upił łyk gorącego trunku i rzekł jak gdyby z zadowoleniem:
— Mrrróz!
— Mrozik! — odparł bez przekonania pan Brat, który, nie lubiąc emeryta, niechętnie się z nim zgadzał.
Milczenie.
— Ciemnawo u pana! — zauważył gość, rozglądając się po sali.
— Szkoda nafty! — rzekł gospodarz — Gości niema! Kogoż stać dziś na taki zbytek, jak wódka!
— Noo, powiedzmy, że nie jest tak źle! — rzekł pan Piekarski. — Ludzie mają pieniądze w PKO. A tu i owdzie czasem, przy sposobności i wypiją. Ale zrozumieli sami, że za pieniądze, wydane na wódkę, mogą mieć coś lepszego, więc — oszczędzają.
— Może być! — przyznał pan Brat.
Mimo że nie miał nic przeciw panu Piekarskiemu, nie pragnął z nim rozmowy. Emeryt, wolny już, zdawałoby się, od trosk i walki o byt, miał na świat i życie pogląd optymistyczny i wygodny, który drażnił oberżystę, starającego się jaknajdalej od wszystkiego odejść. Nie chciał ani pesymizmu ani optymizmu, pragnął... Nie! Niczego nie pragnął.
Od jakiejś chwili słychać było z alkierza niski, gardłowy głos Kryni. Namawiała na coś poetę. Stary wyraźnie słyszał słowa:
— Sam pan zobaczy! Niech pan pójdzie na chwilkę tylko popatrzeć!
Odpowiedział jej głuchy pomruk, potem głośne odsunięcie krzesła.
— Nie nudzi się panu na wsi?
— Nigdy mi się nie nudzi, panie Brat!
— Tak bez żadnej roboty siedzieć — mówił oberżysta trochę jadowicie — Człowiek samemu sobie obrzydnąć może...
Pan Piekarski spojrzał na pana Brata jakby z zaciekawieniem.
— Proszę! — rzekł — Samemu sobie może obrzydnąć? A to dobry początek! Widzę, kochany pan coś miarkuje!
Oberżysta spojrzał na emeryta bystro, pomyślał a potem potrząsnął przecząco głową.
— Nie rozumiem! — rzekł.
Emeryt zaśmiał się.
— No! — zaczął, jakby zachęcając do myślenia — Człowiek przeważnie samego siebie najwięcej kocha. Jeśli nie zawsze, to zwykle. Sam chce, sam robi i samemu sobie się podoba, nie?
— Przypuśćmy! — zgodził się oberżysta.
— Komu, jak komu, ale dla siebie jest zawsze piękny, nie?
— Przypuśćmy!
— Jeżeli zaś samemu sobie zbrzydnie? Jeśli samemu sobie zacznie brzydnąć? Jeśli samemu sobie przestanie się podobać, no — to co?
— No, to jest źle. Człowiek powinien być w zgodzie z sobą.
— Nawet kiedy żyje w niechlujstwie?
— To nie.
— A czy człowiek zawsze widzi niechlujstwo, w jakiem żyje?
— Nie zawsze.
— Więc gdy je zobaczy, to będzie dobrze, czy źle?
— Dobrze.
— Zatem, gdy człowiek zaczyna samemu sobie brzydnąć, co to znaczy? Prawdopodobnie, że żyje w jakiemś plugastwie. Więc dobrze, że sam sobie brzydnie, bo wtedy zacznie szukać tego plugastwa czy niechlujstwa w sobie i dokoła siebie, znajdzie je i zrobi z niem porządek. A to najważniejsza rzecz.
— Co pan powie! — nie bez pewnego szyderstwa w głosie rzekł pan Brat.
— Co pan słyszy! — odpowiedział pan Piekarski, stawiając pustą szklankę na stole — I czy pan nie zauważył, że ludzie, zupełnie zadowoleni z siebie, mają przeważnie głupie miny?
— Ach! Miny! — bąknął lekceważąco pan oberżysta — A pan?
— A ja jestem, powiedzmy — zadowolony, że nie jestem z siebie zadowolony — wyznał z westchnieniem emeryt — I szukam, szukam pilnie, gruntownie, we wszystkich kątach i zakamarkach, pracowicie, rzetelnie.
— Naprawi pan tem co? — pytam.
— Tego naprzód nie można —
Małe drzwiczki od kuchni otwarły się i do szynku wszedł pan literat Teodor Polata, dobrze zbudowany, choć z płaską piersią, smukły brunet z długą, czarną, napuszoną grzywą i z czarnemi, żywo błyszczącemi oczami w twarzy ciemnej, trochę tłusto połyskującej, dużej i nieco mongolskiego typu skutkiem wystających kości policzkowych i grubych, pospolitych warg. Twarz ta była w źle oświetlonej sali tem wyrazistsza, iż wszystkie cienie i fałdy zarysowały się na niej mocno i czarno. Młody mężczyzna był w eleganckiej pyjamie z miękkiego, ciepłego, brunatnego sukna z wyłogami z bladobłękitnego jedwabiu, a na nogach miał domowe pantofle z czerwonego safjanu.
— Dobry wieczór panom! — przywitał się grzecznie poeta — Och, zimno tu! Jak pan tu może cały dzień wysiedzieć, panie gospodarzu! Prawda, siedzi pan przeważnie w kuchni. Jak ciemno na dworze! — dodał, zaglądając w okno — Nigdzie ani światełka, a przecie tam po drugiej stronie ulicy jest dom. Czyżby ludzie już spać się pokładli?
— Siedzą w kuchni, od tyłu — wytłumaczył oberżysta.
— Ciche chaty wieśniacze! — zaczął mówić poeta z pewną ironją — Gdy się wieczorem przejeżdża przez wioski koleją i gdy się widzi światełka żółte w chatach, miło pomyśleć, jak cicho ludzie w takiej wiosce żyją, i zazdrości im się spokoju... A tu tymczasem — brat na brata bij-zabij, siostra na siostrę, córka na matkę, syn na ojca... Nienawiść, zawiść, zazdrość, niedosyt życia, marnowanie się, męka — i bieda.
Odwrócił się od okna, szybkim krokiem podszedł do bufetu i rzekł:
— No, gospodarzu, napijmy się wódki na rozgrzewkę i na ten smutek. Większe.
Zgrzytnął zębami.
— Wszędzie, wszędzie, zawsze — ból, ból, ból! O, jaką to noc ma czarną krew!
Uważnie, bacznie przyjrzał się panu Bratowi.
— A może pan napije się z nami? — zwrócił się do pana Piekarskiego — No! Jednego! — zachęcał.
Emeryt podniósł głowę, aby mu się lepiej przyjrzeć, i z pewnem zdziwieniem zauważył, że młody człowiek przygląda mu się ostro i badawczo.
— Czemu mi się pan tak przygląda? — zapytał.
— Nic. Zaraz! Panie Brat!
Gospodarz spojrzał na gościa.
— Proszę — dla pana Piekarskiego kieliszek.
Poeta z gospodarzem wypili jednym haustem, emeryt syrpnął odrobinkę wódki i postawił kieliszek na stole.
— Nadzwyczajne! — rzekł pan Polata, przyglądając się to panu Bratowi, to panu Piekarskiemu — Niesłychane wprost! Panowie chyba wiecie o tem, że jesteście podobni do siebie jak dwie krople wody.
— Mówią niektórzy! — niechętnie przyznał oberżysta.
— Podobieństwo niewątpliwie jest! — zgodził się emeryt — Ale my nie jesteśmy nawet rodakami. Pan Brat pochodzi z Kongresówki, ja jestem rodem z wschodniej Małopolski i bawię tu dopiero od jesieni.
Weszła Krynia, a za nią wbiegł do lokalu kudłaty wilk z dobrodusznym pyskiem i z łagodnemi, tęsknemi oczami.
— No, nie jest pan Piekarski zupełnie do tatusia podobny? Ta sama, pełna, okrągła twarz, te same szare oczy, ten sam krótki, mięsisty nos, broda trochę naprzód wysunięta, cera smagła... I niech pan popatrzy: taka sama budowa, szerokie ramiona, brzuszek, przewalający się chód...
— Tak, ma pani słuszność, podobieństwo zupełne! — przyznał Polata — Ale co jest dziwniejsze, to że przy tem podobieństwie niema chyba dwóch twarzy, któreby były mniej do siebie podobne przez swój wyraz... Niebo a ziemia! Choćby nawet byli bliźniakami, od pierwszego rzutu oka musiałoby się powiedzieć, że to dwaj zupełnie różni ludzie.
Poeta spojrzał znowu na emeryta, potem na oberżystę i powtórzył:
— Zu-peł-nie różni.
Krynia zaczęła z uśmiechem:
— Taak... Pan Piekarski —
Spojrzała na ojca, uśmiech zniknął z jej twarzy, umilkła.
— Pan Piekarski jest... Tatuś jest... — zaczynała.
Pan Brat spojrzał na córkę przeciągle, chłodno, surowo.
Młoda kobieta zmięszała się, ożywienie znikło z jej twarzy, zielone oczy zgasły. Odwróciła się i wyszła bez słowa.
— Gdyby pan — zwrócił się poeta do emeryta — potrafił zachmurzyć się tak posępnie, jak pan Brat —
— O, drogi panie! — westchnął emeryt — Potrafię! Potrafię!
— A pan — zwrócił się Polata do oberżysty — gdyby potrafił uśmiechnąć się, jak pan —
— Nie potrafię! Nie potrafię! — zachrypniętym nieco głosem przerwał pan Brat — I nie chcę! — dodał — Nie potrzebuję! Wszystko mi jedno! Wszystko jedno.
To mówiąc, zaczął napełniać kieliszki.
— Ja już dziękuję! — zawołał pan Piekarski, protestując równocześnie przeczącym ruchem dłoni — Ja już nie będę.
— A ja się na-pi-ję! — rzekł poeta z przekorą w głosie.
— Nic pan przez to nie wskóra! — zauważył emeryt.
— Niewiadomo! — rzekł młody mężczyzna — W każdym razie oszołomię się trochę... może zgłupieję... doreszty... i będzie mi lepiej... Bo ta odrobina rozumu, którą, zdawało mi się, posiadam, nie na wiele mi się przydała... a na więcej, niestety, już mnie nie stać... No, na zdrowie, gospodarzu! Chlust!
— Na zdrowie!
Pan Brat wypił i usiadł na zwykłem swem miejscu za bufetem. Rozumiał, że młody człowiek nie zachowuje się mądrze, wyczuwał w nim jakąś nieszczerość czy sztuczność, z drugiej strony jednak — djabli wiedzą! — pierwszy raz w życiu miał do czynienia z poetą, którego wierszy nie rozumiał ani w ząb, ale który miał je wydrukowane w dwóch cienkich tomikach z mnóstwem białego papieru, a nawet z całemi białemi kartkami w środku. Prócz tego, aby Ludzkość Myśląca wiedziała, komu zawdzięcza te poezje, w jednym z tomików umieszczona była karykatura poety, świadcząca niezbicie o wielkiej jego popularności, choć zupełnie niepodobna.
— Uciekła mi przepióreczka w proso! — zanucił wieszcz — Ba, żeby to była przepióreczka! Ale to był cudowny, rajski ptak, ptak z baśni, legendarny, mityczny... Ha! Cóż za farsa! Rozumiecie, panowie? Nie? Trudno!
Literat zaśmiał się głośno.
— A jednak — choć to z nieprawdopodobnego zdarzenia — zdarzyło się! Zakochałem się — w ptaku! W przecudnym, rajskim ptaku...
Pan Brat uśmiechnął się — z politowaniem, ale — uśmiechnął się i nie odwracał głowy od poety, w którego głosie brzęczała fałszywie i głupio jakaś nieszczerość, równocześnie jednak prawdziwie i szczerze dzwonił zachwyt i gorzał żar. „Zakochany w rajskim ptaku!“ Kto tu kiedy mówił, kto myślał o rajskich ptakach! A pan Brat wiedział, że rajskie ptaki istnieją, że żyją daleko, na wyspach, zamieszkanych przez czarnych, i że są białe, z długiemi, puszystemi, złotemi ogonami.
— Niewesoła historja! — wtrącił pan Piekarski.
— O, i bardzo nawet wesoła! Świetna zabawa, którą możnaby porównać z przeskakiwaniem przez własny cień...
— To może być niebezpieczne! — dodał emeryt.
— Prawdopodobnie! — zgodził się poeta — Ale, abyście mnie panowie zrozumieli! Panie Brat! Niech pan sobie wy-o-bra-zi —
Poeta wymawiał zgłoski z naciskiem, całą siłą swych błyszczących czarnych oczu patrząc w oczy oberżyście.
— Niech pan so-bie wy-o-bra-zi kobietkę jak laleczkę, bieluśką, odrobinę tylko promieniejącą różowem ciepłem, z takiemi dużemi, za dużemi, ogromnemi oczami, niebieskiemi i niezgłębionemi jak... jak niebo! Widzi ją pan?
— Uhm! — mruknął oberżysta, myśląc równocześnie: — Wierutne głupstwo, ale nie szkodzi. Z za dużemi oczami, niebieskiemi — jak niebo. Nic nie szkodzi. Co z tego wyniknie?
— Rozkosznie różowe usteczka, ząbki równiusieńkie i olśniewającej białości... Twarzyczka i główka stworzonego przed chwilą aniołka... Ciemne, jedwabiste pukle i — skrzydła, kochany panie, skrzydła z miękkich, barwnych, olbrzymich piór strusich, po parze skrzydeł u każdego ramienia — jedno skrzydło wlecze się po ziemi, drugie wznosi się wgórę... I na głowie ta-a-a-ki ogromny pióropusz... Widział pan kiedy coś podobnego?
— Nie! — odpowiedział oberżysta, zapatrzony gdzieś przed siebie.
— Ja panu zaraz pokażę, choć to nie to! Widział pan kiedy anioła — we śnie?
— Ja? — żachnął się szynkarz — Cóż znowu! Anioła!
— Zaraz. Niech pan jeszcze pomyśli: Jest ciemno. Skrzypce cudownie grają, serce w człowieku taje — a nagle — zorza świateł różnobarwnych — i w tem świetle — zjawisko skrzydlate, cudne, całe w piórach, z temi olbrzymiemi oczami, od których blasku błękitnego we wszystkich duszach rozkwitają niezapominajki.
Leżący dotychczas spokojnie przy nogach pana Piekarskiego wilk zerwał się nagle i zaczął gwałtownie ujadać potężnym, drewnianym barytonem.
— Leżeć, Lot! — krzyknął na psa gospodarz.
— Na kogo on tak szczeka? — zdziwił się poeta.
— Coś się psu przywidziało. Leżeć!
— Może ducha zobaczył? — wykrzyknął poeta — Bywa, że ludzie nie widzą, a zwierzęta widzą...
— Et! Ducha! Niech go pan wypuści na dwór.
Poeta otworzył drzwi.
— Wynoś się, Lot! — krzyknął oberżysta.
Warcząc i poszczekując, pies wybiegł na ulicę.
— Czekajcie, panowie! Zaraz wam coś pokażę.
Polata wyszedł szybko.
— Poeta! — rzekł do emeryta oberżysta z uśmiechem — Prawdziwy poeta!
— Zdaje mi się, że jest nieco podniecony! — zauważył pan Piekarski.
— Ja myślę, że oni są zawsze podnieceni. To inni ludzie, niż my.
— Może być — zgodził się emeryt — Choć — cóż? Dziecko!
Polata wrócił z dużą fotografją w rękach.
— Patrzcie, panowie! — zawołał, stając w świetle lampy — Zobaczycie mego rajskiego ptaka! Chodź pan tu, panie gospodarzu, tam pan nic nie zobaczysz!
W sionce, w oknach, w nieopalonym piecyku żelaznym czy też w rurach żelaznych zaczął skomleć i piszczeć wiatr.
Pan Brat wylazł zza bufetu i wziął fotografję, podaną przez pana Piekarskiego.
Ubrana — nie, raczej tylko przystrojona olbrzymiemi pióropuszami z piór strusich stała przed nim na fotografji — kobietka? dziewczynka? — nie, przemisterna i delikatna a zgrabniutka cacko-istotka, dziwo cudowne z ogromnemi oczami wróżki i z uśmiechem tak uroczym, że uwodził nawet na fotografji.
— To ma być żywa kobieta? — zapytał oberżysta.
— Tak! — odpowiedział poeta, wstrzymując oddech, jakgdyby się obawiał, aby tchnienie jego nie zdmuchnęło podobizny z papieru.
— Co pan powie? — zdumiał się oberżysta.
— To moja narzeczona! — objaśnił z dumą młody człowiek.
— Niepodobna! Na obrazkach widywałem takie panny, ale w życiu nigdy. Przepraszam pana: ona ma na codzień takie oczy? I kiedy nie pokazuje?
— Jakżeby mogło być inaczej?
— Aktorki różne rzeczy umieją, cóż ja wiem. I ona tu może do pana przyjedzie, ta panienka?
— Nie wiem! — rzekł poeta po chwili milczenia.
A nagle jęknął.
— Gdybyście widzieli... to uduchowienie w każdym ruchu... Ona naprawdę nie chodzi po scenie, ale płynie przez powietrze... Że coś podobnego jest możliwe — nie do uwierzenia! A jest to przecie tylko — człowiek! Dziewczynka! Kobieta!
— Naprawdę, kobieta? — zapytał naraz pan Piekarski — Ej, czy się pan nie łudzi?!
— Rajski ptak! — wyszeptał z zachwytem młody człowiek — Zaiste — rajski ptak!
— To — prędzej! — przyznał emeryt.
Zapadła cisza.
Polata odebrał oberżyście fotografję, usiadł przy jednym ze stołów i ukrył twarz w dłoniach.
— Musi pan być bardzo szczęśliwy, mając tak piękną narzeczoną! — zakonkludował pan Brat.
— O, bardzo! — jęknął ścicha poeta — Niesłychanie!
W głosie jego zabrzmiał głęboki ból i smutek.
Szczęknęła klamka w drzwiach.
Wszedł chłop w butach z cholewami, w grubej kurtce i w czapie z nausznikami, wypił mały kieliszek wódki, zapalił papierosa i wyszedł.
Znowu zaczął wyć wicher.
Polata wstał, wziął fotografję i wyszedł do alkierza.
Starsi panowie siedzieli w milczeniu.
Nie potrzebowali mówić. Wiedzieli, co mają o tem wszystkiem myśleć. Różnica była tylko ta, że gdy pan Piekarski, jako człowiek światowy i bywały, widywał nieraz takie zjawiska i z pewnością miał o nich wyrobiony sąd, pan Brat nie myślał o niczem, jak tylko o niewysłowionem, przebogatem pięknie i uroku tej cudnej istotki — a na piękno był naprawdę czuły i wrażliwy. Czyż jeden z jego synów nie malował obrazów, choć nigdy się malować nie uczył?
— Chciałbym ją kiedy w życiu zobaczyć — mruknął napół do siebie.
— Może przyjedzie! — odezwał się emeryt — Ale szczęśliwy on z nią nie jest i nie będzie.
Słychać było, jak poeta chodził nerwowo po alkierzu. Prawdopodobnie czegoś szukał, bo raz i drugi trzasnęła jakaś szuflada, zaskrzypiała skórzana walizka.
— Jak się to ten wicher rozwył znowu! — narzekał pan Brat.
Pan Piekarski milczał.
Wreszcie rzekł:
— Ten młody człowiek ma trochę niesamowite oczy, uważał pan? Mówi niby — o tyle o ile — do rzeczy, przytomnie, ale — w oczach ma jakieś błyski, które mi się nie podobają. Wogóle — nie wie pan, z czego on żyje?
— Nie dowiadywałem się... Płaci. Córka mi coś mówiła... Coś tam zarabia, prócz tego podobno ma jakieś stypendjum...
— Ale majątku nie ma?
— Nic o tem nie wiem. Zdaje się, że nie.
— Więc jakżeż? Rajskie ptaki są dla ludzi bogatych, nie dla chudziny.
— E, z tego tam nic poważnego nie będzie! — pokiwał głową oberżysta — Romansują! Pokocha się, dostanie po nosie, popłacze, napisze parę wierszy i będzie dobrze. Oni tak wszyscy... Och, ten wiatr!
Wicher wył, wył w czarnej, ciemnej nocy, aż dom cały stękał i dygotał.
— Po nogach ciągnie! — zauważył pan Piekarski.
A po chwili zaczął mówić:
— Uważa pan, kochany panie Brat! Jednakże ten wicher — napewno jest, wyje i ma swoje znaczenie. I ta noc, ciemna i czarna — też jest. W porządku. A tamto, te światła, muzyka, ten blask i świetność, to całe piękno, błyszczące oczy i pióra i futra i oklaski i kwiaty — dziś jest, a jutro bankructwo, nędza — niema nic! Doprawdy — nic.
— To — niby — nie są wcale — żadne — nowiny! — stwierdził oberżysta.
— Masz pan rację! — potwierdził pan Piekarski — A zresztą — i to „nic“ jest i też ma swoje znaczenie. Ale — dla wielu, wielu ludzi istnieje tylko to „nic“, poza którem świata Bożego nie widzą, którem żyją... Jak mogą żyć?
— Jak mogą! — odpowiedział oberżysta — Każdy żyje, jak może.
— O, nie! zaprzeczył emeryt — Co do tego, to się pan grubo mylisz!
W alkierzu trzasnął strzał.
Dał się słyszeć głuchy stukot.
— Co? Co? Co? — zląkł się oberżysta.
— Otóż właśnie! — wykrzyknął emeryt i zerwawszy się, poskoczył ku drzwiczkom.
Krynia stała w kuchni przy piecu, zamyślona. Strzału nie słyszała. Ujrzawszy wbiegającego pana Piekarskiego, zaniepokoiła się.
— Co się stało? — zawołała.
Pan Piekarski bez słowa poskoczył ku drzwiom, wiodącym do sionki. W sionce było zupełnie ciemno. Starszy pan natrafił na jakąś dziurę w podłodze i boleśnie wykręcił sobie nogę. Potem pchnął sobą w ciemnościach drzwi, prowadzące na schody. Zamknęły się z hukiem. Wreszcie namacał pan Piekarski w ciemnościach klamkę, szarpnął, otworzył — i w twarz z ciemnego podwórza dmuchnął mu zimny wiatr. Tuż ujadał gwałtownie wilk.
— Co, do djabła! — zamruczał emeryt — Nie mogę trafić!
Chciał zamknąć drzwi, ale w tej chwili wpadł mu między nogi pies, snać zaniepokojony strzałem. Otwarły się drzwi od kuchni i znowu Kryńka wpadła na emeryta tak gwałtownie, że omal nie zbiła go z nóg. Za Krynią wtoczył się do sionki oberżysta. Wielki wilk skuczał, poszczekiwał i pętał się wszystkim między nogami.
— Powoli! Powoli! — uspokajał pan Piekarski.
Kryńka przechyliła się przez niego, namacała klamkę, szarpnęła i pchnęła drzwi.
Na komodzie, do której zboku pod oknem przystawiony był stół z przyborami do pisania, płonęła palnikowa lampa bez klosza. W jej jaskrawem świetle widać było poetę, leżącego bez ruchu na podłodze, twarzą do ziemi, z prawą ręką wyrzuconą przed siebie. Niedaleko żelaznego pieca, buchającego czerwonym żarem i strzelającego wesoło, błyszczał mały, niklowany browning.
Kryńka krzyknęła głośno i rzuciła się ku „ciału“.
Pan Brat schylił się, podniósł broń, zabezpieczył ją i wpuścił do kieszeni manszestrów.
— Ostrożnie! Powoli! — mówił pan Piekarski, usuwając nabok kobietę — Trzeba go przedewszystkiem obejrzeć.
Przyklęknął przy leżącym, ujął prawą rękę w przegubie, namacał puls. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na zatrwożoną Kryńkę jakby zdziwiony.
— Żyje! — rzekł — Tętno trochę przyśpieszone, ale równe, pełne...
— Przenieśmy go na łóżko!
Dźwignęli młodego denata, ułożyli go na łóżku nawznak. Pan Piekarski pośpiesznie rozchylił na piersiach denata koszulę — kurtka pyjamy była rozpięta, spojrzał na pierś w okolicy serca — nic. Zaniepokojony odgarnął włosy na skroniach — też ani śladu jakiejś rany.
— Zboku! Zboku koszula jest zakrwawiona! — odezwała się Kryńka — Z lewej strony.
Istotnie — to było „zboku“. Nawet bardzo zboku. Możnaby powiedzieć, że zupełnie. Nie był to prawdziwy zamach samobójczy, lecz najprawdopodobniej tak częsta u młodych ludzi w tym stanie demonstracja histeryczna, chęć zwrócenia na siebie uwagi i wywołania współczucia, uzyskania rekompensaty za miłość nieszczęśliwą. Ale — niedoszły denat był w omdleniu.
— Bogu dzięki, nie mu się nie stało. To tylko zadraśnięcie. Ale wstrząśnienie musiało być silne, bo zemdlał. Niech mu pani da octu powąchać, ja pójdę zatelefonować po doktora.
— Koniecznie potrzebny? — zapytał oberżysta — Rozgłosi się —
— Powiemy, że przypadek skutkiem nieostrożnego obchodzenia się z bronią.
Pan Piekarski rozejrzał się po stołach. Były trzy. Na stole, pod oknem, gdzie młody wieszcz zwykł był prawdopodobnie płodzić, widać było ostre kanty seledynowej koperty. Połyskiwały na niej złociście wielkie litery, napisane fioletowym, chemicznym atramentem, używanym do „wiecznych“ piór. Obok leżało też eleganckie „wieczne“ pióro, oprawne w złoto. Emeryt wziął kopertę, przeczytał adres: „Leontyna Puch, Warszawa“.
— Waga puchowa! — pomyślał starszy pan.
Wbiegła Krynia z octem.
Denat zdawał się tylko na to czekać, bo jak tylko kobietka podsunęła mu otwór butelki pod nos, ocknął się.
— Co się stało? — zapytał słabym głosem.
— Niech pan lepiej nic nie mówi! — podrażnionym, mocnym głosem zaczęła Krynia — Głupstwo pan zrobił. Wielkie głupstwo. Ale już nie mówmy o tem.
— Ale co się stało? — pytał denat — Ja nic nie wiem. Zemdlałem, czy co?
— Postrzelił się pan — odpowiedział emeryt — Ale nic pan sobie nie zrobił. Draśnięcie.
— Postrzeliłem się?
Mistrz patrzył na obecnych swemi szeroko rozstawionemi, czarnemi oczami, w których teraz było dziecinne zdziwienie.
— Postrzeliłem się? — zapytał jeszcze raz — Gdzie?
— Tu! W alkierzu! — odpowiedziała Krynia — Leżał pan na ziemi, jakeśmy przyszli. Takie głupstwo! Mógł sobie pan co naprawdę zrobić! Coby ludzie powiedzieli? Bo pan wódkę pił!
— Niech pani tak nie pytluje! — zniecierpliwił się denat — Gdzie się postrzeliłem? — zwrócił się do pana Piekarskiego.
— W lewy bok. Mówię panu — draśnięcie. Ale po doktora trzeba do miasteczka zatelefonować. Teraz, kiedy pan żyje, zależy na tem, żeby rana, choć niewielka, była opatrzona. To był nieszczęśliwy wypadek, prawda?
— Prawdopodobnie! — odpowiedział denat wciąż jeszcze omdlewającym głosem — Ja nic nie wiem. Przypominam sobie, że miałem browning w rękach. Co się potem stało — nie pamiętam.
— Doskonale! — zgodził się emeryt — Więc — nieszczęśliwy wypadek! Ja też tak myślałem. Zatem — idę telefonować po doktora. To konieczne. Musi opatrzyć ranę i dać panu coś na uspokojenie. Potem może pana pielęgnować siostra Eupraksja. Bardzo dobra pielęgniarka, całą wioskę leczy. Więc idę. A ten list wrzucić?
Tu pan Piekarski pokazał seledynową kopertę.
Postrzelony wieszcz szeroko otworzył oczy.
— List? A, tak, list! Bardzo proszę, będę panu bardzo wdzięczny.
Tu opadł na poduszki i jęknął:
— O, jak mi głupio! Jak mi strasznie głupio!
Dzięki dyskrecji sąsiadów i świadków dramatu, wieść o zamachu samobójczym młodego mistrza w gościńcu „Pod Złotą Gwiazdą“ nie doszła do wiadomości ogółu. Draśnięcie było tak lekkie, że poeta, przeleżawszy w łóżku dwa dni, głównie dla uspokojenia się po wstrząsie nerwowym, obandażowany przez siostrę Eupraksję, mógł śmiało wstać, a nawet wyjść na przechadzkę.Nawet jeśli ktoś słyszał o jakiemś przypadkowem postrzeleniu się spowodu nieostrożnego obchodzenia się z bronią, to widząc młodego człowieka, chodzącego po wsi bez bandażów i bez laski, domyślał się, że mogło to być tylko jakieś nic nieznaczące skaleczenie się, a takiemi głupstwami chłop się nie przejmuje.
Nieliczni ludzie z najbliższego otoczenia, a więc przedewszystkiem obaj mężczyźni, ani słowem nawet nie wspominali o wypadku, jakgdyby o nim zupełnie zapomnieli, z tą tylko różnicą, że gdy milczenie oberżysty było lekceważąco-pogardliwe — pomijając mimowolny szacunek i podziw dla — bądźcobądź — bohatera sensacyjnego dramatu ze strzałem, milczenie pana Piekarskiego miało ciepły charakter życzliwej wyrozumiałości i głębokiego, szczerego współczucia.
— Bo, widzisz pan — rzekł emeryt pewnego wieczoru do oberżysty — ten młody człowiek jednak musiał bardzo cierpieć, gdy to głupstwo zrobił. Prawda, nic mu się nie stało, po zadraśnięciu może ani nawet znak nie zostanie, ale czy on przestał cierpieć?
— Teraz on już dobrze wie, że nie warto takich głupstw robić — odpowiedział pan Brat.
— Czy to można wiedzieć?
Pan Piekarski wzruszył ramionami, a potem zaczął opowiadać:
— Znałem ja raz pewnego młodego człowieka. Bardzo dobry był z niego chłopak, serce złote, ale charakter słaby, a usposobienie miał porywcze, popędliwe. Desperat był. Dostał się w złe towarzystwo, zaczął hulać... Wiedział, że źle robi, ale nie miał sił obronić się koleżkom. Więc się ożenił. Dobrą sobie wziął żonę, z charakterem, zacną. Kochał ją bardzo, ale — nałogów złych pozbyć się nie mógł. Żona żoną, a jak tylko nadarzyła się okazja, pił, w karty grał i do panienek chodził, że zaś rozumiał, iż źle robi, gryzł się tem i miał potem wyrzuty sumienia. No, i raz tak popił dobrze z towarzyszami, a potem rano do kąpieli poszli. Chłop pływać nie umiał, rozmyślnie skoczył do głębokiej wody, chciał się utopić, ale uratowano go. Tak to głupio zrobił, jak nie przymierzając ten nasz — mistrz. Drugim razem podczas jakiejś pijatyki sumienie się w nim nagle zbudziło, powiedział: „Dajmy już spokój, chłopcy, chodźmy do domu“. — Nie chcieli, chcieli dalej pić. Powinien był odejść sam, nie oglądać się na nich, ale za słaby był, nie mógł. Taka go rozpacz ogarnęła, że wyjął z kieszeni browning i strzelił sobie w serce. Lepiej od mistrza, ale nie trafił, znowu go odratowano. Zrozumiał, że brak mu odwagi, postanowił wziąć się na sposób. Były sądy doraźne. Upił się, po pijanemu zaczął prowokować posterunkowego na ulicy, wreszcie palnął do niego pięć razy i zranił go śmiertelnie. Posterunkowy jakoś się z tego wylizał, a mój chłop dostał osiem lat więzienia, przesiedział cztery. Wyszedł na wolność bez praw obywatelskich jako zabójca, stałej pracy dostać nie mógł, z trudem zarabiał, przez kolegów z więzienia wszedł znowu w złe towarzystwo — sam nic złego nie robił, tylko pił z różnymi opryszkami, bo towarzystwa nie miał, zaczął pić z rozpaczy naumór. A żona cierpiała cicho, pracowała, nie opuszczała go. I to chłopa tak zgryzło, że znowu strzelił sobie w serce — tym razem celnie, przestrzelił sobie worek sercowy — ale nie umarł, znowu go odratowano. Żeby się oduczyć od pijaństwa, poszedł do szpitala dla chorych umysłowo i tam, gdy mu ktoś coś powiedział, zaczął łbem trykać o ścianę, czy o jakiś twardy kant —
— Warjat! — rzucił oberżysta.
— Zapewne! — potwierdził pan Piekarski — Warjat! Ale to jeszcze niczego nie tłumaczy. Warjat! Łatwo powiedzieć. Ale ze szpitala go wypuszczono, bo jednak — umysłowo jest zupełnie zdrów, doskonale wie, co robi... I teraz chodzi po świecie i z pewnością znowu szuka śmierci. A ludzie nie wiedzą... Aż wreszcie kiedyś — zrobi sobie koniec — ten nieszczęśliwy kochanek — śmierci.
— Na takiego niema ratunku?
— Przypuszczam, że jest... jeden jedyny... użyteczna praca i mądry, dobry człowiek... Żeby taki naprzykład do albertynów wstąpił... choćby na jakiś czas... albo żeby poszedł trędowatych pilnować... A dopiero po pewnym czasie żeby zrobił porządny, uczciwy, dokładny rachunek sumienia...
Oberżysta uśmiechnął się gorzko.
— Panie emerycie! — Ja mam księgi rachunkowe bardzo starannie prowadzone. W nich mam uczciwie, rzetelnie zapisane wszystko, co mi kto winien... A pieniędzy nie mam. Pomoże mi co rachunek?
— Musiałeś się pan przeliczyć! — odpowiedział łagodnie pan Piekarski.
— Proszę, niech pan zobaczy! — zaproponował oberżysta, wyjmując z szuflady bufetu księgi handlowe — Niech pan przejrzy!
— E, w księgach jest z pewnością wszystko w porządku! — uśmiechnął się emeryt — Ale nie w porządku było to, żeś pan liczył, że pańskie grosze będą dla pana między ludźmi same pracowały, a pan będziesz zysk bez pracy zgarniał.I tu się pan przeliczył, boś pan rachował — bez gospodarza! Sprawdź pan te księgi tu, panie Brat —
Tu pan Piekarski wskazał na serce.
— Zobacz pan, czy w nich jest wszystko w porządku.
— Jest! — rzucił pan Brat szorstko — W zupełnym porządku.
— To możesz się pan śmiać ze wszystkiego! — machnął emeryt ręką.
Nie. Pan Brat nie mógł się śmiać.
Polatę odwiedziła kilkakrotnie siostra Eupraksja, z własnej woli i bezinteresownie oczywiście, pełniąca w wiosce obowiązki felczera czy doktora. Chętna, zawsze gotowa do usług, energiczna i pełna życia, była lekarką doskonałą, dla swego dobrego serca i wesołości powszechnie lubianą.
Gdy przyszła pierwszy raz, Polata trochę się spłoszył. Zakonnica! Nigdy nie miał nic do czynienia z zakonnicami, nigdy o nich nie myślał; gdy czasem na ulicy jaką zakonnicę spotkał, bezwiednie odwracał od niej wzrok. Cóż mogła go obchodzić — zakonnica, nieokreślona istota, stojąca poza wszelkiem życiem.
Siostra Eupraksja była drobna i szczupła, twarzyczkę miała pociągłą, z długim, śpiczastym nosem, i małe piwne oczy, przeważnie zatroskane i jakby z bolesnym wyrazem. Czoło, na które przywykłym ruchem ściągała wciąż czarną, wełnianą chustkę, poryte było poprzecznemi zmarszczkami, palce rąk sękate i jakby zniszczone od pracy.
— Oo, to pan taki młodziutki! — zaśpiewała wesoło cienkim, ale melodyjnym głosikiem, gdy weszła pierwszy raz do alkierza — A ja się tak bałam! Mówiono mi, że zranił się mistrz, więc myślałam, że to siwy, poważny, starszy pan, niecierpliwy, gderliwy —
Gdy tak mówiła, brwi uniosły się jej nieco ironicznie wgórę, twarzyczkę ożywił dobrotliwy uśmiech, a oczki patrzyły sprytnie i wesoło. Miała lekkie, szybkie, ptasie ruchy i była po dziewczęcemu zwinna. Nie miała bynajmniej przygnębionej miny starej panny, zamkniętej w zimnych murach ponurego klasztoru.
Polata nie był nieśmiały z ludźmi, rozmawiał chętnie i umiał rozmawiać, tu jednak nie wiedział, w jaki sposób rozmowę zacząć i o czem mówić. Te kobiety, z któremi w swym świecie artystycznym obcował, żyły niby swą sztuką ukochaną czy literaturą, jednakże, oczywiście, miały i poza tem część swego życia, możnaby nawet powiedzieć — najważniejszą, to jest miłość, której sztuka zastąpić im nie mogła. Ta zakonnica tu oddała się swemu powołaniu bez reszty, była człowiekiem nie połowicznym, lecz jednolitym — a z takimi ludźmi poeta mówić nie umiał. I taksamo nie umiał mówić ani z chłopem, ani z pilotem naprzykład, zawodowi swemu naprawdę oddanym, ani z żołnierzem, ani z politykiem, ani z uczonym, wogóle z żadnym człowiekiem, który naprawdę coś umiał lub naprawdę poważnie żył, przedewszystkiem zaś z nikim, kto nie obracał się w jego sferze.
Ale, ośmielony wesołą miną siostry Eupraksji, przecie zadał jej jedno pytanie:
— Siostrze w zakonie nie tęskno do życia?
— Do życia? — zdziwiła się siostra Eupraksja szczerze — A czyż ja mało widzę życia? Czyż nie żyję? Od rana do wieczora jestem na nogach, leczę ludzi, patrzę na ich cierpienia i smutki, cieszę się ich radością... Czemże jest życie? Co stanowi jego wartość? Praca! A czyż my nie pracujemy, nie wychowujemy młodzieży, nie jesteśmy pożyteczne?
— A nie tęskno siostrze do teatru, do kina — do świata wogóle?
Siostra roześmiała się wesoło.
— Gdyby mnie było ciągnęło do tego, pańskiego świata, nie byłabym wstąpiła do zakonu. W zakonie mam wszystko, czego moja dusza pragnie. Czy ludzie z pańskiego świata mają tyle — nie wiem. Może tak. Życzę im tego. Życzę im, aby byli tak zadowoleni, tak szczęśliwi, jak ja.
— Powiedziała: „Mam wszystko, czego moja dusza zapragnie!“ — myślał Polata, gdy siostra Eupraksja, zmieniwszy mu opatrunek, wyszła — Wielkie słowa! A co mam ja?
Miejsce przy stoliku literackiej kawiarni, tamżeż sławę, dość wątpliwą, bo wymieszaną w pięćdziesięciu procentach z plotkami na niesławę, szarą i brudną.
— Co masz właściwie robić? — stuknął się w czoło młody człowiek — Pisać czy żyć? Odpowiedz uczciwie.
— Naturalnie, że żyć! — odpowiada młode sumienie.
— Więc — żyj!
— Tak. Ale jakże można żyć — bez miłości? A ta miłość...
O, ty mój królewski, rajski ptaku! Moje słońce złote! Moje marzenie białe!
— Stop! Przecie ona nie jest wciąż „rajskim ptakiem“ — w kawiarni, w domu, na ulicy — przypomnij sobie!
— Odejdźcie ode mnie, myśli złe i niskie! To jest, co się oczyma duszy widzi! Wszystko inne — to „maya“, złuda złośliwa i nieuczciwa. Tylko poeta widzi rzeczywistość...
Zresztą — wszystko mi jedno! Kocham ją i wiem, że ona mnie kocha.
— Ale nie wyjdzie za ciebie i tybyś się z nią też nie ożenił, bo z czegóż będziecie żyli?
— O, jakież to wszystko podłe, nędze, nikczemne, obrzydliwe, wstrętne, niskie!
— Wszystko? Może niekoniecznie — wszystko... Może...
Jest cudowny, trochę mroźny, ale słoneczny dzień zimowy — cały z błękitnego atłasu, ze śniegu srebrno-błękitnego, ze złota. Poeta widzi z okna alkierza zaśnieżony ogródek, dalej, za płotem, białe pole, długie, szerokie, wreszcie las sosnowy, czarny, z białawym odcieniem nawianego w gąszcz śniegu. I widzi jakby przedział w tym gąszczu, a na lewo, przysypany śniegiem, dach leśniczówki pod lasem. W lesie są korytka z sianem dla zwierzyny... Przychodzą sarenki...
I naraz z duszy poety wyrywa się krzyk wielkiego żalu i tęsknoty:
— Ach, czemu ja nie mam miljonów! Byłbym taki szczęśliwy i byłbym o wiele lepszy dla ludzi, niż zwykli miljarderzy! Przy mnie wszyscy byliby szczęśliwi!... I Rajski Ptak byłby mój! Ach, jakbyśmy się kochali!
Nigdy jeszcze Kryńka nie widziała takiego pana.
Poeta mył twarz tylko doskonałą, ślicznie pachnącą wodą kolońską. Używał trzech różnych, pachnących mydeł, nosił pończochy! i to w dodatku półjedwabne, miał różne szczoteczki, nożyczki, pilniczki i osobny neseser z prawdziwej skóry krokodylowej, a w nim flakoniki z rżniętego kryształu. Bóg wie, co... Samych krawatek miał trzydzieści.
— Naco aż tyle? — zapytała go Kryńka.
— Żeby nosić! — odpowiedział — Nie można przecież chodzić nago!
— Nie wystarczyłyby dwie — trzy?
— Wystarczyć wystarczyłby i stryczek ostatecznie, ale chodzi o to, aby wyglądać przyzwoicie. Krawatka łatwo się opatrzy, nie mówiąc o tem, że przez dłuższy czas noszona, wygląda, jak psu z gardła wyciągnięta.
Po jednorazowem użyciu trzeba było krawatki prasować.
Pan literat był w gruncie rzeczy oszczędny, możnaby nawet powiedzieć, że miał węża w kieszeni, ale o swój wygląd nietylko dbał, lecz miał też w czem chodzić.
— Umie myśleć o sobie! — chwaliła go Kryńka.
To była sztuka, której ona nie umiała. Myślała zawsze o drugich, o sobie nigdy. Toteż nie miała nic. Teraz też: dostała trochę pieniędzy od pana Polaty, to kupiła za nie nowe firanki do alkierza, bo stare były brzydkie i podarte, a ponieważ on ciągle mówił, jak bardzo kocha kwiaty, kupiła mu wazonik fiołków alpejskich. Aż się tatuś na nią wypatrzył, gdy przyjechała z miasta z wazonikiem różowych kwiatów.
W gościńcu było wszędzie mnóstwo kwiatów, na szafach, w lokalu na stolikach, na każdym kroku widziało się bukieciki, przeważnie róż, i to nawet rzadkich kolorów, bo popielatych — z papieru. Porobiła je jedna z sióstr Kryni, która swego czasu uczyła się robić sztuczne kwiaty. W maju bywało też dużo białego bzu, który rósł w ogródku, w lecie Krynia przynosiła kwiaty polne z niedalekiego pola, ale — kwiaty w zimie? O tem „Pod Złotą Gwiazdą“ nigdy nikt nie myślał.
— Wielka pani się z ciebie zrobiła od czasu, jak obsługujesz pana Polatę! — rzekł do niej ojciec, gdy pewnego razu, zamiast poprzestać wieczorem na powarce, posłała Bronisię po śledzia za dziesięć groszy.
Płakała Kryńka spowodu tej wymówki ojca, ale wszedłszy w siebie, nie mogła nie przyznać mu racji. Istotnie, od przybycia poety coś się w niej zmieniło.
Przedewszystkiem — mowa! Poeta mówił przeważnie bardzo grzecznie, to się rozumie, ale mówił też bardzo ładnie. Słowa brzmiały w jego ustach dźwięcznie, melodyjnie, śpiewnie. Samych słów z przyjemnością się słuchało, nie myśląc nawet, co znaczą. Były słowa jak kwiaty, były słowa jak gwiazdy, jak pocałunki, jak uśmiechy — wszystko polskie słowa, zrozumiałe, tylko, że pierwszy raz słyszane, przylatujące niespodzianie, zdumiewające, łaskocące w uszy, wywołujące mimowolny uśmiech na usta... Nikt tu nigdy takich słów nie używał. To był naprawdę piękny język polski, język, którego słuchało się z podziwem, radością i rozrzewnieniem.
Młodzi ludzie na wsi nie traktują młodych kobiet zbyt salonowo, zwłaszcza w gościńcu, kiedy sobie podpiją. Kryńka nie miała na co narzekać, nie krzywdzono jej, nie była przyzwyczajona do żadnych Wersalów, dopiero ten młody pan pokazał jej, jak można być uprzejmym dla kobiety. Była to ta giętka, niemal zawodowa uprzejmość, która ukłonu, uśmiechu, komplementu i pieszczotliwie schlebiającego tonu używa bieżnie, jak zdawkowej monety, dla formy, dla sztuki, bez żadnej głębszej myśli, ale Kryńka nie poznawała się na tem. Uprzejmość młodego pana łechtała ją rozkosznie i głaskała po sercu, a tu i owdzie jakiś pełen wdzięcznej galenterji ruch, pół-ukłon i zręcznie, niby mimowoli bąknięty, przypochlebny dowcip, połączony z uśmiechem i żywszem spojrzeniem, olśniewał ją, oszałamiał i zdumiewał, jakgdyby ukazując jej nowe światy. Należy też dodać, że Polata nie był pozbawiony pewnego swoistego wdzięku i wrodzonej, szlachetnej wytworności ruchów. Przyznajmy, że może miał pewne warunki na amanta salonowego. Był niezłym aktorem... w życiu — na scenie byłby prawdopodobnie gorszym — i lubiał grać, zwłaszcza z partnerką, na której jego gra robiła wrażenie. Tu, u tej naiwnej, szczerej i niedoświadczonej chłopianki był siebie pewny. Jeśli niczego innego nie umiał, to jedno umiał dobrze. W dodatku fertyczna, młoda i przystojna kobietka, opuszczona przez męża... Któryż młody mężczyzna nie skorzysta z takiej sposobności i nie popróbuje szczęścia choćby tylko dla zasady, nie mówiąc już o nudach... I byłożby co dziwnego w tem, gdyby niedoszły denat pragnął pocieszyć się jakoś po swych niepowodzeniach miłosnych i gdyby w tym celu — może nawet mimowoli — zaczął przybierać pozy i miny w swojem rozumieniu — uwodzicielskie? Nie. Przeciwnie. Byłoby to tak naturalne, jak w konsekwencji naturalne byłoby, gdyby Kryńka to spostrzegła i — przejęła się tem, jak się tego zgóry należało spodziewać.
Tak tedy Kryńka szła ku swemu nowemu, „wyższemu“ przeżyciu, zaś młody wieszcz pozyskał sobie gorące, współczujące, pełne podziwu serce kobiety prostej, której uczucia nie kończyły się na słowach — jak się to dzieje u — literatów.
Poeta był pogrążony w najczarniejszych odmętach głębokiej rozpaczy.
Nie na żarty, ale naprawdę.
Miał talent, to było pewne, powszechnie to przyznawano. Gdyby nawet nie przyznawano, on sam wiedział, że ma talent, czuł to. Świadczyła o tem choćby wielka, nieokreślona tęsknota, która go trawiła, głód życia, poczucie siły i rozmachu, domagającego się wyzwolenia, i olśniewające błyski rzeczywistości, której prócz niego nikt prawie nie dostrzegał. Owszem, zdarzało się, że ten czy ów coś z tego jego świata mógł zobaczyć, ale to wszystko były tylko iskry, rozsypane w ciemnościach. Całe słońce było w nim.
A mimo tak szczodrego wyposażenia był żebrakiem.
Umiał dużo, znał prawie wszystkie języki europejskie, przeczytał całe tomy literatury, jeździł po świecie, a w gruncie rzeczy nie wiedział nic. Myślą przenikał „ludzkości całe ogromy z końca do końca“, ba, nawet do jej prapoczątków i utopijnych projekcyj w postaci „Dzielnego Nowego Świata“ Huxleya, dyskutując, przedstawiał bez wysiłku całe bloki pojęciowe, „sloganami“ grał w tennisa, całe okresy rozwoju kultury ściskał w paru lekceważących słowach jak treść nieudałej premjery, a w rzeczywistości — pusty był, jak zepsuty, zbutwiały orzech.
Napisał garstkę dobrych wierszyków, z żarem, z duszą. Gdy je pisał, zdawało mu się, że światy nowe tworzy; gdy mu je wydano, chodził jakiś czas między ludźmi, jak król nowego, przez siebie odkrytego i zdobytego królestwa. Potem, gdy ochłonął, wdzięczny był recenzentom za ich dobroć czy nieuctwo, skutkiem którego tych pierwszych tomików mu nie „zerżnęli“. — Jabym zerżnął! — mówił sobie, z tajonym lękiem wspominając słabizny swych wątłych i anemicznych pierwocin. Ale jednak było to „coś“. W tych wierszykach skrystalizowały się pierwsze porywy młodości. Polatę nazwano „obiecującym“, spodziewano się wielkich rzeczy po nim, zapraszano go na bale, rauty i bankiety, wyrabiano mu zapomogi, stypendja, zniżki i prowizoryczne posady, opiekowano się nim życzliwie i dyskretnie, wymieniano jego nazwisko w prospektach nowopowstających pism.
Tylko — pisać nie mógł.
Pomysły? O, pomysłów miał mnóstwo. Nie potrzebował ich szukać. Wystarczyło mu spojrzeć przed siebie i powiedzieć: „Możnaby napisać naprzykład powieść o pawiu!“ — Albo: „Możnaby napisać balladę o rozbitym autobusie!“ — Niewątpliwie — możnaby. Tylko, że — gdy przyszło do pisania — Polacie nie chciało się pisać. „Możnaby!“ Możnaby bardzo wiele, gdyby — gdyby — gdyby było trzeba, gdyby się chciało, a chciałoby się, gdyby się musiało, z tego jednak, co możnaby, nie musiało się nic, bo jednak tego — nie było „trzeba“, a wobec tego i — nie chciało się.
— Wylało się to, co było, nic nowego na to miejsce nie napłynęło! — żalił się literat.
Świat barwy i blask dla niego stracił, poszarzał i poczerniał jak stara fotografja.
— Nic nie czuję! — stwierdzał ze strachem młody mężczyzna — Nie jestem wprost zdolny do żadnego uczucia. Mógłbym wszystko! Nie mogę nic! Nic stać mnie na współczucie, na miłosierdzie, nawet na używanie.
Próbował, nie, chciał spróbować zakochać się. Napróżno. Obcował przeważnie z damami z świata artystycznego. Te, jeśli były „serjo“, jako artystki młode zajmowały się wyłącznie swą sztuką. Jeśli nie były „serjo“ — nie warto było z niemi gadać. Innych kobiet Polata nie znał, a gdyby je znał, nie wiedziałby, o czem z niemi mówić. Sportów nie uprawiał, więc nie miał i tej „namiastki“ walki; dzięki sprytowi i zmysłowi oszczędności urządzał się tak, że od zarobkowania mógł się wykręcać, bo swoją wolność osobistą wysoce sobie cenił; szanując konsekwentnie wolność przekonań, od polityki stronił, jako całe zajęcie pozostawało mu jedynie: — Być genjalnym. — I on to robił, był genjalnym, a tylko nie miał na czem tego genjuszu wykazać.
Wreszcie ujrzał swego Ptaka Rajskiego, swą Lalę — bo taki pretensjonalny pseudonim obrała sobie, słusznie zresztą, młoda artystka, prześliczna, urocza, poczciwa nawet — ale płocha, zmanierowana i zepsuta łatwem powodzeniem i bezustanną adoracją wielbicieli, a przedewszystkiem do szaleństwa, bez reszty, zakochana w samej sobie.
To cudowne dziecko próżności i głupoty, to świecidełko rewjowe i pieścidełko zacisznych saloników pierwszorzędnych, luksusowych restauracyj miało się stać — Egerją młodego poety, Laurą, któraby nauczyła go najwyższych wzlotów natchnionej miłości, nową Beatryczą w zaczarowanym labiryncie świata.
Lala — i owszem — lubiła młodego mistrza, może nawet bardzo... Jak nieraz młode damy lubią młodych artystów i poetów, dlatego, że są — tem, czem są, że noszą długie włosy, że wyrażają się „dziwnie“, że są „tacy jacyś inni“, że pięknie, z ogniem a niezrozumiale mówią o rzeczach przeważnie zupełnie prostych. Lubiła go więcej od innych ludzi, z którymi robiła to samo, co i z nim, mniej ich lubiąc. Cowięcej, wiedząc, że „Todzio“ nic nie ma, lubiła go bezinteresownie, „dla niego samego“, i ta jej sympatja była szczera i stała, ale żeby się miała posunąć aż do tego, żeby on jedyny, żeby... do ołtarza! Nie! Nie! Rumieniec wstydu na samą myśl o tem zaróżowił, jak zorza poranna, świeże liczko pięknej „gwiazdki“. Przecież i tak ona musi się rozwieść z pierwszym mężem w trzy miesiące po ślubie, inaczej być nie może, tak wszystkie porządne gwiazdy robią. Co innego, gdyby Todzio chciał poczekać. Może kiedyś po piątym czy szóstym mężu na sezon, niech już będzie na dwa sezony, jak będzie miała swoją willę w Hollywood i w Konstancinie, i brylanty, i japońską pokojóweczkę, i malutkiego pieska pekińczyka, i swoją Hispano-Luizę... Ale teraz, dziś, już, tak odrazu — ślub? Poco ślub? Naco? Dlaczego? Nie! Stanowczo nie!
Wtedy mistrz podniósł całą historję o dwa tony wyżej i postanowiwszy wyciągnąć z niej jaknajwiększy kapitał przeżyć, zakochał się w Lali nieszczęśliwie. Równocześnie zaś jakgdyby się obawiał, aby przypadkiem Lala, skruszona i wzruszona widokiem jego cierpień, nie zlitowała się nad nim i nie uczyniła wreszcie zadość jego życzeniom... (— Powinnam pierwszy raz wyjść zamąż za hrabiego, ale ostatecznie można i za poetę, na początek nie szkodzi), pragnąc zarazem coś jakoś zamanifestować dziecinnej Lali, zwiał do Poznania, a stamtąd do Różewa, o którem pierwszy raz posłyszał z ust przygodnych znajomych w wagonie, iż jest głuchą wioską, odległą o 12 km od jakiegoś miasteczka, odległego znów o jakieś tam godziny jazdy od Poznania.
W Różewie zamieszkał w gościńcu „Pod Złotą Gwiazdą“.
Ani na chwilę nie wątpił, że świat zblednie ze zgrozy i jęknie głośno a żałośnie, ujrzawszy go na dobrowolnem wygnaniu w zapadłej wiosce i to w dodatku w Wielkopolsce! — i że piękna Lala będzie chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu, gdy się dowie, że to wszystko przez nią. Tymczasem — nikt jakoś tego nie spostrzegł, a jemu samemu nie wypadało pisać, i tak naraz ocknął się istotnie jakgdyby na wygnaniu, zapomniany przez wszystkich. Upokorzony w swej ambicji i w swem rozumieniu o sobie, mieszkając niewygodnie i bez towarzystwa, trapiony przez zimno w alkierzu, gnębiony przez wichry i szarą, posępną pogodę, „skrzywdzony“ przez wszystko i wszystkich, rozżalony jak dzieciak, pocieszał się myślami o samobójstwie, których wynikiem był efektowny, bądźcobądź, strzał w burzliwą i wyjącą ponuro czarną noc styczniową.
Strzał ten „jako taki sam w sobie“ szkody wielkiej młodemu człowiekowi nie wyrządził, przeciwnie, możnaby powiedzieć, że wyszedł mu raczej na dobre. Po pierwsze — trzasnął jak policzek, wymierzony za bezgraniczną głupotę, powtóre, autorem głupstwa silnie wstrząsnęło błazeństwo postępku — bo tylko błazen mógł się tak strzelać. Nigdy jeszcze nie odczuwał Polata podobnego niesmaku. To miało działać czas dłuższy. Długo, długo Polata na samą myśl o tym idjotyzmie ze wstrętem odwracał nos od swej „psyche“, cuchnącej „wniebogłosy“ odorem tego kabotyńskiego kawału.
W nagrodę za to upokorzenie dziecinny jego odruch opromienił go narazie nimbem romantyzmu i bohaterstwa w oczach trzeźwej Kryńki, z reguły zresztą po kobiecemu sceptycznej i myślącej bardzo krytycznie tam, gdzie mężczyzna stawał się sentymentalny. Młoda kobieta ani na chwilę nie wątpiła, że mistrz celnie się chybił, lecz, oczywiście, wcale a wcale nie miała mu tego za złe. To właśnie, samobójstwo, które dało się przeżyć i które niewiele bólu przyczyniło, najzupełniej było w kobiecym stylu i charakterze. Mało tego, że się popełnia samobójstwo, czyż człowiek musi się jeszcze i zabić? To chyba już całkiem zbyteczne!
Natomiast, co Kryńce zaimponowało, co wieszcza uczyniło w jej oczach nieustraszonym bohaterem, to że odważył się użyć do tego celu browninga, że odważył się z niego strzelić, i to w dodatku — do siebie samego. Tej malutkiej maszynki Krynia bała się gorzej żmii i na sam jej widok przebierała ze strachu nogami i piszczała a raczej wrzeszczała na cały głos. Za nic w świecie nie byłaby „tego“ wzięła do ręki — a już strzelać — za żadne skarby, żeby tam nie wiedzieć co!
Mistrz robił głupstwa — ale nie był głupi i doskonale orjentował się w Kryńce. Wiedział, iż dyskrecję ma zapewnioną — narazie, z obawy przed konkurencją. O ileby jednak doszło do jakiegoś flirtu z Kryńką „extra muros“, bohaterstwo jego powoli zacznie wydobywać się na światło dzienne, aż zajaśnieje w całej swej „potędze i chwale“. A wówczas przez wszystkie serca młodych dziewcząt i kobiet w wiosce przebiegnie dreszcz i wszystkie te serduszka zadzwonią, duszyczki zaśpiewają „Sława! Sława! Sława!“, a wielbiące spojrzenia rozszerzonych podziwem oczu, gorące jak —
Dość na tem, że Kryńka była „zaimponowana“.
Wystarczy.
Kobieta! I to nawet bardzo pozytywna kobieta!
Dość było obserwować ją rano.
Wchodziła do alkierza o świcie — cicho, w miękkich pantoflach — i otwierała okiennice, wpuszczając do pokoju wątłe i nieśmiałe, lecz przecież miłe światło bladego zimowego dnia. Następnie przynosiła mistrzowi szklankę gorącego mleka, a ponieważ jako kobieta i żona męża, który ją niecnie opuścił, miała wysokie poczucie przyzwoitości, brała ze stołu grzebień i zaczesywała nim mistrzowi czarną, zlepionę potem czuprynę. Gdy poeta wypił drugą szklankę mleka, „squaw“ rozpalała ogień w czarnym żelaznym piecu, podczas gdy młody pan z nabożeństwem wypalał pierwszego papierosa, słuchając trzaskania drew i poczciwego buzowania ognia. Otóż kiedy ten ogieniek Boży dobrze się już rozpalił i rozchichotał, Kryńka, która przez dłuższą chwilę kucała przy piecu, zaklinając paliwo i odprawiając nad niem wiadome sobie czary, wstawała, opierała ręce na biodrach i tak stała, milcząca, zamyślona, zasłuchana w gowor ognia, zielonemi oczami patrząca — za kulisy nowego przedstawienia nowego dnia — z biustem i z biodrami pełnemi, jak u damy „coeur“, obciśnięta popielatym swetrem, z okrągłą, różową twarzą i z kasztanowatemi włosami, zaczesanemi w rozdział i połyskującemi szyldkretowemi agrafkami. Postawszy tak chwilę dłuższą i stwierdziwszy, że dzień się rozjaśnia, jak powinien, poeta się rozbudził, jak powinien, a piec huczy i rozgrzewa się, jak powinien, nie zmieniając pozycji, pytała swym niskim, gardłowym głosem:
— No, i co?
Na co mistrz, ku niesłychanemu swemu wstydowi i irytacji, której, oczywiście, nie śmiał okazać, odpowiadał:
— Nic!
Poczem, sięgając po nowego papierosa, dodawał:
— Trzeba będzie wstawać. Ma pani wodę do mycia?
Kryńka przynosiła miednicę, pełną gorącej wody, i znikała.
Mistrz rad był z tego.
Spokojnie, w skupionem milczeniu palił papierosa i powtarzał leniwie:
— No, i co? No, i co?
Nieprzyjemnie niepokojące pytanie.
— Ten nasz lud! — krzywił się wieszcz — Ten nasz lud! — Do cholery ciężkiej — ten nasz lud...
A nagle odzywało się w duszy innym, wesołym, lekkomyślnym tonem, pytanie:
— No, i co?
W chwilę później żałośnie:
— No — i — co?
W niedzielę nad wieczorem przyszła do Polaty Kryńka z wiadomością, iż kilku panów pragnęłoby z nim porozmawiać.
— Co za jedni? — spytał młody człowiek trochę nieufnie.
— Tutejsi. Chłopi. Porządni ludzie, wykształceni. Dowiedzieli się, że pan pisze książki, chcą pana poznać.
— A dobrze.
W szynku czekali panowie, rośli, barczyści mężczyźni, bardzo przyzwoicie ubrani, w doskonale skrojonych, ciemnych garniturach marynarkowych, starannie ogoleni, ludzie, którzy spokojnie mogliby zasiąść do stołu w pierwszorzędnej restauracji. Zachowywali się też najzupełniej poprawnie.
— Którą swoją książkę poleciłby nam pan do przeczytania? — zapytał jeden z nich.
Polata powiódł wzrokiem po czerwonych, mocnych twarzach swych gości, a zobaczywszy ich szerokie piersi, potężne dłonie i grube ramiona, poruszył głową przecząco i rzekł:
— Panowie! Z przykrością spostrzegam, że dla panów moje książki byłyby zbyt mdłe. Nie sądźcie mnie, panowie, fałszywie, ale... Doprawdy — jestem w kłopocie. I to w niemałym kłopocie...
— Więc nie ma pan dla nas nic? — zapytał z miłym, delikatnym uśmiechem młody człowiek, rudy, z inteligentnemi, zielonemi oczami. Nazywał się Jeleń.
Zmieszany i zawstydzony Polata osunął się na krzesełko.
— W rzeczy samej, naprawdę — nie mam dla panów nic. Jest mi to niezmiernie przykro, ale tak jest. Faktycznie — nie mam dla panów nic. Wyznaję, że zupełnie inaczej wyobrażałem sobie swych czytelników...
— Przecież pan pisze dla ludzi! — zauważył Jeleń z uśmiechem.
— Gdy na panów patrzę, nie jestem tego tak bardzo pewien! — wyznał szczerze poeta — Naturalnie, byłem pewny, że piszę dla ludzi; kto wie jednak, czy to nie były raczej jakieś cienie, które brałem za ludzi żywych. Przepraszam panów, co panowie czytają?
— Wszystko! Co nam tylko w ręce wpadnie. U nas jest głód książki. — Chłop u nas intelektualnie nie stoi nisko. Analfabetów wśród nas już wcale niema, a my, starsi, po trzydziestu latach, wszyscy jeszcze czytamy i po niemiecku. Szkoły niemieckie były — no! — zaborcze! ale nie były złe.
— Cóż czytacie?
— Poważną literaturę polską. Sienkiewicza, niektóre rzeczy Prusa —
— Żeromskiego?
— Nie. Nie dla nas.
— „Chłopi“ Reymonta?
Jeleń potrząsnął głową.
— Dla nas to jest powierzchowne — uśmiechnął się — a miejscami — nudne. Te opisy... Czytamy bardzo dużo przekładów z obcych języków — wszystko! Ale —
Tu młody człowiek uśmiechnął się.
— Może pan do Warszawy napisać, że te ich książki to dla nas — nic! Zupełnie — nic!
Polata, zdumiony, siedział i przyglądał się prostym, rozumnym, twardym twarzom tych polskich chłopów. Zrozumiał, że im nie można dać do czytania tych miejskich — romansów — plotek — bzdur, że jeśli zamierza się im coś powiedzieć — to trzeba mieć coś do powiedzenia i trzeba to wypowiedzieć rozumnie, bo dla tych poważnych, prawdziwych, mocnych ludzi książka nie jest narkotykiem czy namiastką życia, lecz wydarzeniem prawdziwem.
— Jest nas, chłopów, conajmniej 80 procent ogółu ludności! — odezwał się młody mężczyzna o piersi, która śmiało mogłaby nosić pancerz Zawiszy Czarnego — Pełnimy swe obowiązki obywatelskie, pracujemy, żyjemy, a literatura nasza nie daje nam nic, nie pracuje dla nas, nie zna nas.
— No, tak, proszę panów! — mięszał się Polata coraz bardziej — Ale kultura, zwłaszcza niezmierny rozwój techniki, daje nam tyle nowych podniet i możliwości. Trudno się oprzeć tym pokusom! Cóż tu, na wsi, gdzie ludzie żyją jak w czasach przedhistorycznych —
— O, to pan się bardzo myli! — przerwał olbrzym — Wieś ma bardzo żywe stosunki z miastem, nie jest bynajmniej zacofana.
— Zaraz, panowie! — przerwał znów Polata — Aby wam dać odpowiednią książkę, trzebaby ją napisać o wybitnych, poważnych ludziach i trzebaby być samemu poważnym i poważnie myślącym człowiekiem —
— Hale! — potwierdził olbrzym.
— a o to w dzisiejszych czasach bardzo trudno! Owszem, bardzo poważnie traktujemy rzeczy niepoważne, w pierwszym rzędzie samych siebie, ale — wogóle — poco się wysilać — na poważniejszą twórczość? Wystarczy pobić czyjś jakiś rekord, przelecieć jakieś morze czy pasmo gór — i już się ma sławę, stanowisko, odznaczenia, pieniądze, a za pieniądze można mieć w dzisiejszych czasach takie mnóstwo ładnych rzeczy... Życie jest bardzo piękne, i może dać o wiele więcej, niż się myśli...
— Taki sposób myślenia jest istotnie zupełnie niepoważny! — uśmiechnął się Jeleń.
— Ale z tą niepoważnością należy się poważnie liczyć jako z faktem.
Jeleń pomyślał coś, widać było, że chce coś powiedzieć, ale nie rzekł nic, wzruszył tylko ramionami i spojrzał na towarzyszów.
W oczach chłopów zamigotały iskierki porozumiewawczego uśmiechu.
— Musi być rewolucja! — mruknął jeden z nich po długiej chwili milczenia.
— Nie wiem — odrzekł Polata — A zresztą — czyż jej może niema? — Czyż ona się wciąż nie dokonuje? A jednak — ludzie nie są szczęśliwi...
Przez dłuższą chwilę trwało milczenie.
Odezwał się olbrzym:
— A pan nie myśli, że wreszcie chłop doprowadzi to wszystko do porządku?
— Może być! — zgodził się poeta.
— Musimy już iść! — zwrócił się Jeleń do towarzyszów.
— Dokąd? — jeśli można zapytać? — zagadnął przez ciekawość Polata.
— Mamy zebranie wieczorem. Zwykle w niedziele odwiedzamy znajomych, a wieczorem zbieramy się w organizacji.
— Więc klub?
— Tak. W tygodniu nie mamy czasu, pracujemy.
Wyszli, wyprostowani, barczyści, wysocy, spokojni.
— Cholery! — zaklął Polata, patrząc za nimi z zazdrością — Ci wiedzą, czego chcą.
— Co nie każdy może o sobie powiedzieć! — dodał pan Brat.
— Tacy swobodni, pewni siebie!
— Bo są u siebie, na swoim gruncie! — zabrzmiała odpowiedź.
— A jak poprawnie się wyrażają! — dziwił się Polata.
— Prosta rzecz! — zaczął po chwili milczenia pan Brat — W domu, między sobą, mówią gwarą. Ale gdy który z nich nauczy się z książek czy z gazet mowy inteligenckiej, to się jej trzyma, bo sobie język polski bardzo cenią. Tacy wstydzą się gwary —
Pan Brat siedział w szynku za bufetem i czytał romans. O wielkiej miłości jakiegoś księcia etjopskiego i Angielki czy Francuzki — wszystko jedno. Pan Brat był namiętnym, nawet nałogowym czytelnikiem i czytał wszystko bez wyboru, ze zrozumieniem, ale niczem się zbyt nie przejmując. To znaczy — przejmował się, gdy czytał, ale jak tylko książkę zamknął, miał dla bohaterów romansu lekceważenie i pogardę. Cienie, a nie ludzie! Jednakże bez tych cieniów nie mógł żyć, bo nie miał czem żyć. Wszystko mu się gruntownie zepsuło, zmarnowało, pomyliło, już go nic więcej nie zajmowało. Dzieci rozeszły się, były w świecie, żona nie żyła, a Kryńka, którą stary może najwięcej kochał, była nieszczęśliwa, nieszczęście swe przypisywała winie ojca i znienawidziła go. Pana Brata dręczyło to jakiś czas, martwiło, ale nadaremnie próbował córkę jakoś udobruchać. Nie dała się, zacięta, nieustępliwa. Odzywali się do siebie tylko, gdy tego było koniecznie potrzeba, a i to ona warczała zawsze na niego. Wkońcu stała się dla niego też cieniem. Interes nie szedł i nie dawał oberżyście żadnego zadowolenia, więc stary tak tylko wegetował i gorzkniał, zwłaszcza że przyjaciół wśród ludzi nie miał. Ponieważ pochodził z Kongresówki, ludzie przezywali go „chaziajem“ i nie mieli go za zupełnie swego, on zaś czuł się między nimi zawsze trochę obco.
Gdy nie czytał, siedział nieruchomo, godzinami całemi patrząc w okno, gdzie za obdartym, parterowym domkiem ubogiego szewca widać było szerokie, nisko położone pola z wiecznem bajorem pośrodku, a na horyzoncie popielaty wiatrak. Tak, zapatrzony przed siebie, zadumany, siedział w milczeniu i bez ruchu.
W ostatnich czasach wiele myślał o swym sobowtórze, panu Piekarskim, i to go złościło, bo nie lubił zajmować się ludźmi. O panu Piekarskim wiedział tyle tylko, że jako emeryt osiadł w Różewie, aby być blisko córki, wychowującej się w miejscowym Zakładzie u Sióstr. Stary przychodził do gościńca na zwykły swój kieliszek wódki zagrzanej z czarną kawą, nie był zbyt gadatliwy i nie narzucał się, ale widać było, że lubi sobie pogwarzyć. Mniej przyjemne było tylko to podobieństwo, istotnie niezwykłe, a prowadzące do porównań niezawsze na korzyść „chaziaja“, bo pan Piekarski, człowiek bardzo uprzejmy, wyraźnie dobry i pogodny, był z usposobienia przeciwieństwem oberżysty, którego to trochę drażniło, zwłaszcza gdy w oberży byli goście.
— Taka sama budowa, a jednak jaka między wami różnica! — rzekł raz Polata — Mógł pan zostać takim, jak pan Piekarski, lepiej byłoby panu na świecie!
Oberżysta żachnął się, ale nic nie odpowiedział. Ukłuło go to zdanie.
Zapewne, byłoby mu lepiej — gdyby, gdyby!... Ale gdzie tu szukać tego „gdyby...“ i... czy warto?
Tych tam parę ostatnich lat... do śmierci...
Zresztą — na czem polega tajemnica pana Piekarskiego? Na czemże polega tajemnica jego promiennego, pogodnego wyrazu twarzy i uśmiechu? I czy to co ważnego? Czy jest tu wogóle jaka tajemnica?
Pan Piekarski był człowiekiem, żyjącym w warunkach bardzo skromnych, to było wiadome i to było widać. Żył cichutko na uboczu, do niczego się nie mięszał, a jednakże wszyscy patrzyli na niego jakby na jakąś istotę wyższą czy mądrzejszą, choć żadnych jakichś mądrości specjalnych nie wygłaszał i nie pokazywał. Miał w oczach siłę — bo ta jego dobroć, tryskająca z oczu, stanowiła siłę, która udzielała się i drugim. Gdy pan Piekarski, witając się, spojrzał panu Bratowi w oczy, gdy zaczął mówić swym łagodnym a wesołym głosem choćby o byle czem, wszystkich to zajmowało, i nawet stary oberżysta doznawał wrażenia, że teraz już jest wszystko „w porządku“, że jakieś uparcie obsiadające go cienie pierzchły i stało się około niego jaśniej, czyściej, spokojniej i rozumniej.
Specjalnemi względami otaczał emeryt Polatę, który z nim również chętnie rozmawiał i stale przychodził ze swego alkierza, jak tylko usłyszał głos starszego pana.
Rozmawiali czasem bardzo uczenie — to znaczy, uczenie wyrażał się młody człowiek, bo pan Piekarski mówił bardzo poprostu.
— Życic uczuciowe, proszę pana — rzekł raz Polata — zależy od gruczołów.
— Proszę bardzo! — wtrącił pan Piekarski — Od gruczołów.
— Od naszego systemu wegetatywnego, od jego wydzielin...
— To pysznie wiedzieć. Te wydzieliny można zapewne regulować?
— No, niebardzo. Owszem, pragnęlibyśmy je regulować, ale narazie —
— Jak zwykle, jeszcze nie umiemy! — zgodził się emeryt — Nauczymy się za dwadzieścia miljonów lat, kiedy nas już nie będzie. Zatem zamiast regulować uczucia zastrzykami, po staremu regulujmy je dobrem słowem.
— O, dobre słowa w dzisiejszych czasach nie mają już tego znaczenia, co dawniej. Ludzie mordują się o parę złotych.
— Może dlatego właśnie, że tych dobrych słów za mało słyszeli...
— Słowa — drogi i szanowny panie — to jednak tylko słowa!
— Panie poeto! Słowo jest materjałem wybuchowym o wiele silniejszym od dynamitu. Jako poeta wie pan o tem. Zaczekajmy. Przyjdzie czas, gdy siły w panu wzbiorą, i wówczas podyktuje pan ludziom przepotężne nakazy.
— Ja? — zdziwił się poeta — Nakazy?
— Rzecz prosta! Jako dziecko, potrząsał pan dziecinną grzechotką, jako mężczyzna uderzy pan w dzwon.
— W dzwon! — wykrzyknął Polata — Dobre słowo! Panie Piekarski, pan ma słuszność. To słowo jest nietylko, jak tytuł tomu, ale jak wskazanie. Dzwon! Wielka rzecz!
Tu poeta usiadł nagle, pomyślał chwilę i rzekł:
— Ale dziś megafony dzwon zakrzyczą.
Pan Piekarski uśmiechnął się i rzekł półgłosem, jakby do siebie:
— Jakoś mi się to nie zdaje!
— Nie? — spojrzał na niego poeta — Jest pan tego pewny?
Emeryt popatrzył na niego uśmiechniętemi oczami i zapytał:
— Zagłuszy pan serce? Owszem, można, ale się pan rozchoruje. Zresztą — to o wiele trudniejsze, niż się zdaje. A wogóle — bardzo niebezpieczne.
Polata podniósł głowę.
— Gdyby panu móc uwierzyć! — zaczął — Gdyby istotnie nadeszła prawdziwa, promienna niedziela palmowa z muzyką dzwonów w szafirze niebios... Gdyby uwierzyć! Gdyby móc! Ale na to musiałbym znów stać się dzieckiem...
I to się zdarza! — rzucił emeryt.
Gdy tak raz wieczorem rozmawiali w mrocznej i zimnej szynkowni, zajechał przed oberżę samochód, na schodach dał się słyszeć głos kobiecy i męski, a w chwilę później weszła do lokalu —
Dama!
Tak, dama. Ale ona nie weszła, tylko jakgdyby się zjawiła.
W jednej chwili wszystko od niej pojaśniało, zabłysnęło, zagrało barwami, zapachniało. Ona sama była kłębkiem czarownych barw, blasków, śpiewnego uśmiechu i jasności. Oczy miała ta zjawa jak klejnoty, drogie kamienie patrzyły z pierścionków jak oczy, rączki były ni to kwiaty, ni to motyle, drogie futro łasiło się do niej, niesłychana jakaś czapeczka siedziała na jej ciepłych miedzianych włosach lekko, jak ptak.
— Lala! — wykrzyknął Polata.
— Przyjechałam cię zobaczyć, warjacie! — zaświegoliło zjawisko — Widzę, że żyjesz! No, to chwała Bogu, wszystko dobrze! To grunt. Nie znacie się? Reżyser Robisz... Prowadźże nas do swych apartamentów! Jakże się masz? Wyglądasz doskonale.
— Zdaje ci się tylko! — obraził się poeta — Proszę, muszę iść pierwszy. Chodźcie, państwo.
W kuchni Kryńka stanęła na widok damy jak wryta, a mała Stasia rozpłakała się z wrażenia.
— Powinnam ci nagadać co najmniej pięć arkuszy roli! — szczebiotała Lala — Zimno tu! Jak możesz tak mieszkać, sensu niema a właściwie powiedz mi, co to wszystko znaczy, jak można być takim warjatem, żeby się strzelać, pod pierzyną śpisz? — to obrzydliwe, ale przebaczam ci, bo się dla mnie strzelałeś, pierwsze moje samobójstwo, to znaczy, pierwszy zamach samobójczy dla mnie w mojem życiu, no, uściskaj mnie, dzieciaku!
Lala była cudowna, rozkoszna, zachwycająca, piękna nie do uwierzenia. „Wielki“ Robisz reprezentował wytworny i piękny świat „Dziesiątej Muzy“ i „Srebrnego Ekranu“. Był dostojny, ale ludzki, i lakoniczny, jak napisy filmowe.
— Dowiedziałam się o twoim adresie z pieczątki na kopercie. Ładnie! — paplała Lala — Więc właściwie co myślisz robić? Tu nie zostaniesz, oczywiście — zabieramy cię. Potrzebuję kilku nowych piosenek i Robisz cię potrzebuje.
Reżyser Robisz „odrzucił“ — naprawdę! — głowę wtył, „orle“ spojrzenie zatopił w oczach Polaty, a potem naraz wyszczerzył białe zęby. Miał to być „the genial smile“ amerykańskich „gwiazdorów“.
— Groteski, komiczne jednoaktówki filmowe, „humour“ — rzekł.
— No, widzisz! — klasnęła Lala w dłonie po dziecinnemu — Ubieraj się! Jedziemy!
— Wybacz, Lalu, ja tak nie mogę.
Wykręcał się, wymawiał, improwizował trudności, przeszkody, równocześnie zaś wpatrywał się w Lalę.
Czy to, co tu przed nim siedziało, było rzeczywistem? Czy mógł rzeczywistością nazwać ten pstry kłębek różnobarwnych nitek, tę kompilację najbardziej lśniących i błyszczących, tak! lecz najnietrwalszych i najbardziej powierzchownych pomysłów świata, w którym nie było nic i który z tego powodu wciąż ścigał jakieś świetne „nic“, aby, trzasnąwszy jak ognista rakieta, natychmiast przepaść w czarnej i zimnej nicości? Przecież ta tu, naprawdę czarująca, piękna, młoda kobieta była cal po calu, we wszystkich szczegółach, począwszy od nitek w pończochach a skończywszy na myślach, na fleksji i intonacji głosu, wymyślona i stworzona przez całe mnóstwo, olbrzymie konsorcjum najrozmaitszych producentów, myślących tylko o tem, aby za pośrednictwem tego manekina rzucić w świat jaknajwiększą ilość swego towaru, począwszy od kombinacyj jedwabnych a skończywszy na kombinacjach „artystycznych” — na tańcach fantastycznych, piosenkach, „przebojach“.
— Kombinacje! Kombinacje! — przeleciało Polacie przez głowę — Lecz czy jest coś więcej?
— A ten wiatr za oknami — to nic? I ta noc czarna — to nic? A wicher w polu nocą czarną, zdala od światełek wioski, i tego wichru zimnego „barbitos“ surowy, bezlitosny, to też nic? I lasu szum? I basowe, gromkie Lota — wilka wiernego — „hu-hu-hu!“ w zimnej i pustej sali szynkownianej?
Skądże nagle ten trel słowiczy?
To Lala, słuchając wywodów Polaty, zanuciła machinalnie refreniczek jakiegoś „przeboju“ a głosik miała — jak srebrny dzwoneczek.
Nagłe zniechęcony Polata umilkł.
— Mój śliczny, cudowny Rajski Ptaku! — rzekł — Rajskie ptaki, te latające bukiety, są istotami wyjątkowemi. Żywią się małemi, czerwonemi jak wisienki owocami z jednego jedynego gatunku niebosiężnych drzew, a pokazują się tylko o świcie. Aby je ujrzeć w całej ich wspaniałości, aby takiego ptaka złowić, myśliwy musi już wieczorem usadowić się na drzewie i cierpliwie wytrwać na niem całą noc, aby doczekać świtu i pojawienia się w pierwszych promieniach słońca swego upragnionego biało-złotego cudu.
Lala z Robiszem zamienili znaczące spojrzenia.
— To można zrobić! — mruknął Robisz.
Nie zwróciwszy na to uwagi, Polata mówił dalej:
— Mam swą wizję Rajskiego Ptaka i pragnę go posiąść. Pożądam go szalenie, żyć bez niego nie mogę. Ale patrz, teraz czarna noc... Muszę w niej wytrwać, póki nie przyjdzie świt.
Lala spojrzała na mistrza zachwycona.
— Widzę, że to utkwiło głębiej, niż myślałam. Dobrze. Daję ci tę noc. Odpocznij, nabierz sił, tęsknij — tylko nie przejmuj się zanadto jakiemiś głupstwami. Ja cię bardzo kocham, ale co innego miłość, a co innego życie! — obwieściła głosem stanowczym, niedopuszczającym najmniejszej wątpliwości — A piosenki mi napisz.
— I niech pan myśli o filmach! — silnie zaznaczył Robisz — Ars longa, vita brevis!
Lala zostawiła mu duże i piękne pudło przepysznych czekoladek.
— Raz będzie miała Kryńka przyjemność! — pomyślał.
— Na nas czas! — mówiła, całując go uróżowionemi i pachnącemi ustami — Musimy jechać. Wpadliśmy tylko zobaczyć cię i dodać ci odwagi. Stara się o mnie jeden hrabia i jeden Amerykanin. No, pa! Myśl o swym Rajskim Ptaku!
— Czy ona myślała o sobie, czy o tytule filmu? — pytał się Polata, wyprowadzając swych gości.
— Dowidzenia! Nie wychodź, bo się zaziębisz! Zimno.
Trzasnęły drzwi, zahuczał motor, auto ruszyło.
Polata stał chwilę u drzwi gościńca, a naraz pociągnął nosem i rzekł:
— Tylko ta smuga perfum...
— Bardzo miłe i piękne wspomnienie! — rzekł pan Piekarski, który jeszcze nie wyszedł — I nie takie nietrwałe, jakby się zdawało... Zapach zostaje w duszy nieraz na całe życie...
Mrozów silniejszych w lutym nie było, ale wichry wyły wciąż, zimne, posępne.
Polata czuł się przygnębiony.
Nie spowodu Lali. Wprawdzie wciąż jeszcze zdawało mu się, że ją kocha i że z jej przyczyny jest nieszczęśliwy, ale Lala była daleko i nie dawała znać o sobie, tylko czasem jakąś ozdobną kartką z wykrzyknikami, zresztą bez treści. Przygnębiała go zima, szara i wyjąca wichurami boleśnie i, zdawało się, beznadziejnie. W alkierzu było zimno, karmiono wieszcza też nie nadzwyczajnie, z ludźmi przestawał mało i nie wiedział, o czem z nimi mówić. Zbliżył się do niego trochę Jeleń.
Poeta nie znał wsi wielkopolskiej i w podziw wprowadzała go jej trzeźwa twardość. Ludzie, którzy bardzo wiele wymagali od siebie, dla siebie wymagali niezmiernie mało. Żyli oszczędnie, prawie biedno, rzadko gdzie była w śpiżarni kawa, używana zresztą od święta, poprzestawano rano i wieczorem na powarce lub polewce z mąki i z mleka. Ale jakoś żyli. Nie było widać na ulicy pijaków. Czasem ktoś więcej wypił z okazji jakichś imienin, naogół jednak ludzie nie pili. Czytali chętnie, interesowali się życiem, naturalnie polityką, ale wypowiadali się ostrożnie i wstrzemięźliwie, nie hałasowali, nie wykrzykiwali, zachowywali się spokojnie i solidnie, a choć prości i niby rubaszni, byli nadzwyczaj wrażliwi i potrafili się zachować nader delikatnie. Polata czuł, że odnoszą się do niego jako do inteligenta z wielką rezerwą, że jako literat jest dla nich raczej jakimś typkiem, niż pełnowartościowym człowiekiem, nie czuł się tem jednak dotknięty, ponieważ wiedział, co inteligencja ze swej strony myśli i mówi o chłopach.
Duża wieś z chodnikami i murowanemi domami, często piętrowemi, mogła była uchodzić za miasteczko w porównaniu z wsiami w innych dzielnicach Polski. Położona na równi ledwie odrobinę sfalowanej, nie przedstawiała się nadzwyczajnie, zwłaszcza w zimie, bywała też w niepogodę błotnista, jednak po drzewach owocowych, wystających zza płotów, Polata obiecywał sobie na wiosnę dużo przyjemności z widoku kwitnących sadów, cieszył się na zieleń łąk, w odległości najwyżej kilometra miał las, a spodziewał się też, że gdy z wiosną zacznie więcej chodzić, niejeden piękny zakątek odkryje.
Nie, źle mu w Różewie nie było.
A jednak mimo wszystko — przygnębiała go ta wieś.
Chłopi, stateczni i wytrwali, ludzie ciężkiej pracy, byli poważni, rzadko żartowali, nie gadali na wiatr; gdy się z nimi rozmawiało, trzeba było rzetelnie myśleć i dobrze wiedzieć, co się mówi. A ich sposób myślenia nie był dla inteligenta miejskiego przyjemny, bo odrzucał jako zbyteczne i bez wartości czy bez znaczenia, mnóstwo rzeczy, które inteligent cenił wysoko. Tak naprzykład Jeleń, człowiek bardzo dobrze wychowany i, choć samouk, wykształcony, ze zwykłym sobie, poczciwym zresztą uśmiechem pobłażania powiedział raz Polacie:
— Ależ, panie, my nie potrzebujemy waszej kultury estetycznej, my nie mamy na nią ani czasu, ani głowy, my wogóle waszej kultury nie potrzebujemy, mamy swoją. Naco nam naprzykład te wycinanki z motywami góralskiemi, huculskiemi czy jak tam? To tylko chłop z niższą kulturą potrzebuje tego, taki, który sam robi sobie ubrania, bieliznę... Jemu to potrzebne, żeby jakoś po ludzku wyglądał, ale my ubrania i bieliznę kupujemy w składach! Dzieci tracą czas w szkole na wycinanki. Co nam po tem? U nas chłop ma zdolności do techniki, do mechaniki, estetycznych zdolności nie mamy...
— Pejzaż? Nie! Chłop pejzażu nie czuje, opisów nie lubi. Jak się powie „łan żyta“, każdy wie, jak to wygląda, poco opisywać? Szkoda czasu. Dla nas pole to warsztat, a nie wystawa kwiatów, czy czego tam...
— To po jakiemu? — zapytał znów, wziąwszy do ręki „Carmina“ Horacego — Po łacinie? Co panu po tem? I tyle języków różnych pan zna... Ej, czy pan się nie za dużo uczył? Potrzebne to panu — do życia?
Nie, Polata nie żałował czasu, jaki poświęcił był na naukę łaciny, nie żałował, że poznał wiersze Horacego i że czasem może je sobie odczytać, ale nie mógł — nie zastanawiać się poważnie nad słowami Jelenia, biorąc je z innej strony.
Oto niewątpliwie on, Polata, ma napakowaną głowę mnóstwem zbytecznych rzeczy... I robi głupstwa... fatalne. I nie wie nawet, co robi.(Cała historja z Lalą) Ma talent, a — nie wie, co ma pisać. Jest polskim poetą, a nie ma co dać polskiemu chłopu, gdy ten go o książkę prosi. A czy inteligencja jego utwory czytuje, czy ona ich potrzebuje? Nie jest niby całkowitym darmozjadem, bo coś robi, ale czy to ma jaką wartość? Tu ludzie potrzebują chleba duchowego, tam dowcipnisie obmyślają jakieś „ekstra“ tricki artystyczne, jakieś nadzwyczajne przysmaczki...
— Ale to nietylko o chłopów chodzi! — myśli Polata — I ja przeczytałbym jakąś morową książkę, jakbym miał... I nietylko o książki chodzi, o literaturę, ale wogóle o życie.
Chodzi o Człowieka, o życie.
O samego siebie...
Kryńka stoi, oparta plecami o ścianę, i płacze.
Ktoś jej zrobił jakąś przykrość, kobieta przyszła do alkierza wyżalić się Polacie i beczy. Łzy jej płyną po przybladłej twarzy. Wygląda to żałośnie. Słusznie czy niesłusznie, poeta niebardzo przejmuje się łzami kobiecemi, ale nie może patrzeć na nie obojętnie. Napróżno próbował Kryńkę pocieszyć, nie słuchała. Musiała koniecznie swoje powiedzieć, musiała się wynarzekać, wypłakać. Nie ulżyło jej to, nie, zacięła się tylko w swym bólu, patrzy tępo przed siebie, stoi nieruchomo, a duże, czyste łzy ściekają jej po policzkach. Jest bardzo nieszczęśliwa.
Niebrzydka. Usta ma blado-koralowe, twarz gładką, okrągłą, mazurską. Wygląda na pełną, ale kto wie, co na siebie nakłada, żeby jej było ciepło; zresztą w sobie jest też i nabita, nie chuchro.
W robocie dzielna, rwie się do wszystkiego, nie oszczędza się. W stosunku do pracy bojowa jest, z temperamentem. O dziecko dba, byłaby bardzo dobrą żoną, może trochę zanadto chciwa władzy, ale są tacy, którym z tem dobrze... Jej mężowi to się, widać, nie podobało, skoro od niej uciekł... No, trudno...
Ale teraz co?
Domu swego nie ma, matki nie ma, męża też, siedzi u ojca, do którego czuje żal... Czemże jest? Ani nawet nie sługą, bo płacy żadnej nie bierze, łaską jest, że jej od rana do wieczora harować wolno.
Teraz płacze, a nie pocieszy jej nikt.
Gdyby to tak była Lala, co? Posadziłby ją przy sobie, czy na kolanach, pieściłby, głaskałby po twarzyczce, szeptałby słodkie słówka, obiecywałby jej Bóg wie co, gwiazdkę z nieba, szybkę z okna... Starałby się ją rozbawić, rozśmieszyć... I nietylko on. Każdy.
Ale Kryńka nie jest Lalą, tylko Kryńką. Gdyby ją inaczej kształcono, wychowano, ubierano i traktowano, byłaby taką samą damą, jak pani mecenasowa Iks lub pani doktorowa Zet. Jest młodą, zdrową, mocną, przystojną kobietą. Jest matką.
Nie chodzi o to, że westchnęła, pociągnęła dobrze nosem, utarła go wierzchem dłoni, zajrzała do żelaznego pieca, zatrzasnęła drzwiczki i wyszła na podwórze, gdzie teraz rąbie z furją drwa. Taki los. Ale że jednak — nikt dobrego słowa nie powie tej rozżalonej duszy kobiecej — ani dziś, ani jutro, ani za dziesięć lat.
Cóż dziwnego, że taki człowiek coraz rzadziej się uśmiecha, aż wreszcie o uśmiechu zapomina, staje się kłótliwy, zacięty w swem rozżaleniu, nieużyty, mściwy..
A przecież ta kobieta mogła być radością ludziom.
Zresztą i to nie jest ważne, że Kryńka płakała, lecz że poeta zaczyna spostrzegać takie rzeczy, że zaczyna się nad niemi zastanawiać.
Przez cudzy ból zaczyna szukać swego własnego życia.
— Ku wiośnie idziemy, ku słońcu! — wykrzykuje radośnie pan Piekarski.
Tak bardzo dużo tego słońca znów niema, ale popołudnia już znacznie dłuższe, bądź co bądź trzecia dekada lutego.
— Jakże się pan czuje, panie poeto?
— Ja? A jakoś nie najgorzej.
— Ale melancholja wciąż pana dręczy?
— Melancholja? Nie wiem nic o żadnej melancholji.
Pan Piekarski z uśmiechem pokiwał głową.
— Było gorzej! — rzekł — Kiedyś o tem pomówimy. Teraz powiem panu radosną nowinę... Pan nie wie, że w Różewie wiosną bywają słowiki... Więc... panie poeto... Zapach bzu, księżyc, ciepło, kumkanie żab, na progach domów ludzie, odpoczywający po całodziennej pracy, i — słowiki.
— Wszystko byłoby bardzo dobrze, irytuje mnie tylko ten pieron, mój przyjaciel, Jeleń...
— Irytacja, to bądźcobądź uczucie, a lepsze już nieprzyjemne uczucie, niż żadne... I czemuż to pana tak bardzo irytuje ten pieron Jeleń, pański przyjaciel?
— Uważa pan: ja jestem z nim zupełnie szczery —
— A on z panem nie. No, nie ma żadnego interesu w tem, aby być szczerym. O cóż chodzi?
— Mówię z nim zawsze jak z bratem, lubię go naprawdę, a on mi tu niedawno powiada: „Panie Polata, im bliżej pana poznaję, tem bardziej się od pana oddalam“.
— No, to jednak chyba szczerze!
— Ale ja nie wiem, czem go od siebie odstręczam.
— Inteligencką kulturą, która jest mdła. Albo raczej — nie, kultura, jako taka, wcale nie musi być mdła, chodzi tylko o to, w jaki sposób się jej używa i do czego, do jakiego celu. Jeśli się nie chce ponosić konsekwencyj kultury —
— Konsekwencyj? — zdziwił się Polata — A jakież one są?
— Człowiek kulturalny łatwiej odróżnia zło od dobrego...
— Zatem?
— Powinien śmielej dawać świadectwo prawdzie, protestować przeciw wszelkiej krzywdzie i przeciw wszelkiemu złu, a tego inteligencja — dla swej wygody — nie robi — aby uniknąć konfliktów... I należy organizować, ułatwiać pracę Dobra... Zna pan żywot błogosławionego Jana Bosko? Cóż, linoskoczek — a ile dobrego zrobił!
— Tak. To piękna postać.
— A był pan tu w Zakładzie Sióstr?
— Jestem zbyt wielkim grzesznikiem, zakonnic trochę się boję...
— Czekajże pan! Możebyś się pan przypadkiem chciał czegoś dowiedzieć?... Jak ten Zakład powstał? Bo pan tak wciąż sam, tylko ze swemi myślami, a tymczasem dokoła pana uczynki piękne kwitną jak różane krzewy, zaś pan na nie spojrzeć nawet nie chce... Była, widzi pan, dama z bardzo wielkiej rodziny, która wstąpiła do klasztoru... Rozumie się, dama, nie rodzina cała. Za przedwojennych czasów, gdy zakonnicom katolickim, prócz szarytek, w Rosji przebywać nie wolno było, zawezwano tę zakonnicę do Petersburga dla ratowania ducha polskiej młodzieży żeńskiej. Więc ona pojechała. A właśnie na sercu szczególnie jej leżało wychowanie dziewcząt polskich. Miała swoją ideę. W Petersburgu natrafiła na nieprzewidziane trudności, ale znalazła też niezmiernie dzielne, pełne zapału i ofiarności serca dziewczęce... Z tych panienek ona wychowała sobie swą wychowawczą „kadrówkę“. I z tą „kadrówką“ wyruszyła w świat. Od tego się zaczęło. A jeszcze jedno: ta dama była tutejsza, Wielkopolanka, Rosji nie znała, nic jej nie zmuszało, żeby tam pracowała.
Tu pan Piekarski przerwał i zaczął starannie skręcać papierosa. Jako Polak z Małopolski wschodniej palił tylko kręcone papierosy.
— No, i? — zniecierpliwił się Polata.
— Ponieważ w Petersburgu nie było bezpiecznie, dama przeniosła swą organizację do Finlandji. Tułała się po całej Skandynawji, zarobkowała, a tymczasem idea krystalizowała się coraz jaśniej i wyraźniej. Dama zaczęła przy pomocy swoich towarzyszek wyciągać dzieci polskie z rąk bolszewickich, stworzyła ochronki, schroniska, potem zakłady naukowo-wychowawcze, rozrzucone już dziś po całej Polsce... Wielka rzecz! Dziś stoi na czele ogromnej, bardzo poważnej organizacji... Oto, czego może dokonać człowiek — odpowiednio posługujący się kulturą... jeśli ma serce i myśli... Widzi pan! Ludzie pracują, tworzą!
Polata został zawezwany przez reżysera Robisza do Poznania w celu omówienia humorystycznego filmu w jednym akcie, jaki poeta obiecał napisać dla „gwiazdki“. Otóż, dziwna rzecz, mimo iż naogół Polata był lirycznym melancholikiem i niedołęgą-rezonerem, w pisaniu miał humor i werwę.
Robisz! Pewny siebie, doskonale ubrany, piękny mężczyzna, mówiący o humorystycznej bzdurze jednoaktowej z miną tak skupioną i uroczystą, jakgdyby omawiał nowe — ceny na bawełnę lub na kawę. Wielka figura! No, tak, dziś niema małych ludzi. Pańskim gestem Kreugera sprzed czasów bankructwa reżyser podsunął poecie srebrną papierośnicę z grubym złotym herbem i drogim kamieniem — jako że żyjemy w czasach demokratycznych — i otaczając się wonnym dymem z najdroższych „egipskich“ papierosów „kąferował“ głosem cichym, nadobnie kształtując słowa wargami. Pionowa zmarszczka na białem czole reżysera miała dowodzić wytężonej pracy umysłowej.
„Kąferęcję“, z której jednak wynikło paręset złotych bardzo potrzebnej zaliczki, ukończył Polata tak wcześnie, że już o pierwszej popołudniu mógł wyjechać.
Do miasteczka przybył „w trybie przepisowym“, tam jednak spostrzegł, że zapomniał o autobusie. Mianowicie przydarzyło się autobusowi jakieś nieszczęście — opowiadano coś o egzekutorze — skutkiem czego wyjęto z wozu motor. Dla wioski to nie było wielkiem nieszczęściem, bo prócz powózek utrzymywała stały kontakt z miasteczkiem przy pomocy rowerów, ze względu jednak na dzieci szkolne, jeżdżące do gimnazjum w miasteczku, a także ze względu na osoby, niemogące się rowerami posługiwać, trzeba się przecież było postarać o jakąś regularną komunikację. Przyprawiono tedy do „busu“ dyszel, postarano się o konie i tym „omnibusem“ przywożono dzieci do miasta rano a odwożono nad wieczorem.
Polata musiał tedy dobrych parę godzin czekać w miasteczku.
Pogoda była brzydka, deszcz z śniegiem, na ulicach leżało gęste błoto. W kilkunastotysięcznem miasteczku istniało mnóstwo poważnych zakładów naukowych i organizacyj społecznych, urzędów i innych instytucyj, inteligencji też było niemało, ale Polata, przejezdny, nie wiedział, co z sobą robić. Wlazł do jakiejś knajpy, zastał w niej jednak towarzystwo nieliczne, składające się głównie z ludzi bezrobotnych, a tedy i bezpieniężnych, którzy gotowi byli za kieliszek wódki we wszystkiem mu przytaknąć, ale od których właściwie niczego dowiedzieć się nie mógł. Nie pierwszy raz zauważył, że w Polsce człowiekowi, niepracującemu w dzień powszedni, trudno znaleźć sobie miejsce, a jeszcze trudniej o towarzystwo. Ludzie nie mają czasu na puste gadanie.
Stwierdziwszy ten fakt, świadczący o społeczeństwie polskiem bądźcobądź korzystnie, lecz niemniej bez ceremonji ziewnąwszy parę razy i zakląwszy na nudy, usiadł na uboczu w kącie w knajpie dużej, ale zimnej bardzo, i kazawszy sobie podać czarnej kawy z koniakiem, zamyślił się nad sobą.
Wiedział, że z wioską nie zżył się jeszcze i — trudnoby mu było powiedzieć, czy do tego kiedy dojdzie. Bo jednak — brak odpowiedniej atmosfery; ale z drugiej strony człowiek poważnej pracy sam wytwarza dokoła siebie swoją atmosferę. Miasta znów — obawiał się, niedowierzał mu i — nie wierzył w nie. Miasto miało swe własne życie i własne potrzeby, które jednak nie są istotne, a kto w twórczości swej kieruje się niemi, konsekwentnie nie tworzy rzeczy istotnych, oddala się od istoty rzeczy, zatraca jej poczucie.
W pustej sali zaczęło sennie pochrapywać radjo. Jakaś muzyczka, może nawet i dobra, ale — ni przypiął ni przyłatał, nikogo nieobchodząca, nikomu niepotrzebna.
Przypomniało mu się radjo w oberży różewskiej, w drugim gościńcu, bo pan Brat radja nie miał. Polata zaglądnął tam pewnego przedpołudnia. Siedział jakiś czas sam, popijał piwo i słuchał radja, które taksamo pochrapywało, jak to radjo w knajpie w zimne, słotne popołudnie. Nagle zaczęli się schodzić do gościńca ludzie: wszystko dobrze zbudowani mocni mężczyźni o pełnych, czerwonych gębach, dobrze ubrani, w butach z cholewami lub w sztylpach, w ciepłych kurtkach, z szalikami na szyjach i w czapkach sportowych. Ten i ów wypił kieliszek wódki, zapalił papierosa, gospodarz popróbował raz — drugi radja, czy dobrze nastawione, uregulowano zegarki i — zaczęła się audycja. Ci ludzie słuchali — w zupełnem milczeniu, bez słowa, z twarzami, na których widać było prawdziwe skupienie, emocję i pracę myśli. A nagle jeden z nich porwał czapkę ze stołu, skoczył, trzasnął drzwiami, aż szyby zabrzęczały, wsiadł na rower i pojechał.
Bo ta audycja, to były — wiadomości giełdowe, a ta przysłuchująca się audycji z takiem zainteresowaniem publiczność składała się z samych handlarzy bydła i zboża.
Sentymentalne tango, śpiewane nosowym głosem przez śpiewaka, udającego manierę murzyńską, smętne, rozmarzone „bluesy“ —
No, i wiadomości, które potęgują życie i przyśpieszają jego rytm...
— Ale jednakże trzeba coś robić, a kto może pracować tylko dla miasta —
Polata natychmiast odpowiada na to pytanie:
— Nic jeszcze niewiadomo. Młody jestem, mam czas, mogę wybierać, mam prawo do namysłu.
— Ten film humorystyczny zrobisz!
— Nie ten jeden, jeśli tylko będzie sposobność i zapłacą. Trzeba zarabiać. Ale — trzeba też otwarcie powiedzieć, że się to traktuje jako pracę zarobkową, że się tego nie uważa za twórczy dorobek artystyczny, całą zaś uwagę, całego ducha należy skupić na innem polu.
— O czem myślisz?
— Naprzykład w małej mieścinie jakiś „homo ignotus“ wydaje pisemko z powieściami dla ludu. I chłopi to czytają. Jest to „Schundliteratur“.
— Widzisz!
— Ale chłopi to czytają... Wyspiańskiego tu nie mogą czytać. Berenta też nie, Witkacego też nie, Kadena — och, ani mowy! — Staffa też nie. Coś czytać muszą, więc czytają ten Schund... Gdyby mieli co innego —
— To inna historja. Zresztą — nie będziesz dla chłopów pisał.
— Nie wiem. Wątpliwości są, ale jeśli, to — nie dotyczą one niczego innego, jak tylko — mego charakteru.
— To jest?
— Ktoby chciał dla chłopów pisać, musi być pełnowartościowym — mężczyzną, pełnowartościowym człowiekiem — a w dzisiejszych czasach, he!... A to odnosi się nietylko do pisania, ale — do wszystkiego....
— Dlatego też ty nietylko nie zerwiesz z Robiszem, ale wrócisz do pięknej i rozkosznej Lali. A przedewszystkiem zrozumiej, czem jest Lala. Lala jest symbolem. O ile tylko będziesz mniejwięcej przyzwoicie ubrany, ogolony, uśmiechnięty i przyjemny, trzymając się Lali, będziesz miał zawsze otoczenie kulturalne, bo ludzi dobrze wychowanych i inteligentnych; wygodne, bo Lala musi mieć miękkie otomany, poduszki z pstrego jedwabiu, kwiaty i wogóle komfort; piękne, kosztowne przedmioty sztuki, bo Lala skutkiem swej piękności na to zasługuje, ty zaś też piękno kochasz. Służyć ci będą wszystkie sztuki, bo Lala jest artystką, będziesz żył w przemiłej, rozkosznej atmosferze użycia, a za to będziesz starał się tylko błyszczeć i udzielać nieco swego blasku drugim. To nietrudne a równie piękne i wdzięczne, jak być piękną chryzantemą. Tam będziesz miał — nie unikniesz! — kompromisy, czasem może bardzo przykre, ale zawsze jednak czemś się opłacające, tu czeka cię walka bardzo ciężka, może dramaty, może nawet tragedje, życie w niewygodach, bo w biedzie, w niedostatku — a wdzięczność gdzie?
Polata uśmiechnął się do siebie tajemniczo.
— Uśmiechasz się! — mówił dalej głos — Ale patrz: Zimno w tej knajpie, mroczno, jedzenie liche, nieprzyjemnie. Niema nawet na czem wygodnie usiąść. A przypomnij sobie: Pierwszorzędna kawiarnia, miękka, skórzana kanapa, ciepło, jasno, światło błyszczy w złoceniach i bronzach, łamie się w intarsjach, w szklanych mozaikach, w kryształach... Jesteś ubrany tak elegancko i lekko, że ubrania na sobie nie czujesz, poruszasz się swobodnie, nie pijesz jakiejś lury zimnej, bez żadnego smaku, lecz „Cinzano“, które lubisz, lub złocisto-różowawy „Manhattan“... Nie potrzebujesz myśleć... Miłe, schlebiające wrażenia zastępują ci myślenie, wytwarzają w tobie cichą, harmonijną zadumę, z której naraz wyłania się Lala, twoja Lala, z temi gorejącemi szafirami oczu, opromieniona pięknem, młodością, szczęściem, powodzeniem, westchnieniami mężczyzn...
— Banalna ilustracja reklamowa dla krawca, winiarza czy kawiarni! — przerwał Polata — I to ma być — marzenie?
Głęboko zamyślony wsiadł w autobus, natłoczony młodzieżą żeńską, wśród której było też parę gospodyń wiejskich.
Zanim jeszcze wsiadł, gdy stał u drzwiczek, przez które z śmiechem przeciskały się młode, rozbawione pasażerki, doznał jakiegoś nieokreślonego wrażenia.
Zdawało mu się, jakgdyby przypomniał sobie coś, o czem zapomniał był zupełnie, jakgdyby coś zgubił, co miał znaleźć, jakgdyby spostrzegł coś, o czem wiedział, że jest, że musi być, lecz czego dotychczas nie spostrzegł, nie zauważył...
— Niech pan wsiada, bo wóz ruszy! — odezwał się czyjś znany głos.
Wcisnął się przez ciasne drzwiczki do wnętrza.
O parę miejsc dalej siedziała Kryńka.
Prawda, przecież ona wyjechała rano razem z nim.
Zrobiono mu miejsce — ciasne, niewygodne.
Wóz jechał przez uliczki miasteczka. Skwery były zabłocone, ale były. Domy nie wielkomiejskie, lecz solidne, budowane na czas dłuższy, ruch na ulicach był żywy i wcale nie senny, jakby był z pewnością napisał, gdyby nie widział.
Za miastem zrobiło się trochę jaśniej, ale wcale nie piękniej. Czarno-białe pola były mokre, drzewa czarne, domy ociekały wilgocią, szaroołowiane niebo też. To niebo, i tak już słotą i wichrami zmiętoszone i sponiewierane, zasnuwała teraz olbrzymia, nisko zwisająca ławica czarno-spiżowych, ciężkich chmur śniegowych. Śmigi wiatraków obracały się z stanowczym rozmachem.
Po Poznaniu i po myślach, jakie go nawiedziły w małomiasteczkowej knajpie, doznał Polata znowu uczucia przygnębienia na myśl o czekającym go długim, samotnym wieczorze w zimnym alkierzu.
— A w nocy Lot budzić będzie mnie znów szczekaniem w pustej i zimnej sali szynkowej.
W tej chwili jakgdyby go błysk jakiś olśnił.
Polata rozejrzał się, ujrzał Kryńkę. Odwrócona od niego profilem, patrzyła w okno zamyślona i poruszała wargami.
Poeta domyślił się, że młoda szynkarka układa dla ojca rachunek z zakupów w miasteczku.
Panienki, powracające z miasteczka do Zakładu, szczebiotały. Były to młode dziewczątka od szesnastego roku życia — samo wyższe gimnazjum — w granatowych czapeczkach i takichże prostych sukienkach, wyglądających spod płaszczyków. Ubrane były skromnie, ale czysto i przyzwoicie.
Polata, człowiek światowy, przyjaciel „gwiazd“ wszelkiego rodzaju, nie zajmował się podlotkami, nigdy nawet uwagi na nie nie zwracał, a już o jakimś flircie mowy być nie mogło. Na to był za uczciwy. Toteż prawie nie wiedział, jak taka młodziutka panienka wygląda.
Z ciekawości powiódł oczami po młodych, roześmianych twarzyczkach.
I nagle — jakgdyby go coś za serce chwyciło.
Te oczy!
Patrzyły z samego kącika — a jeszcze dobrze było widać — i, zadumane, rzekłbyś, zapamiętawszy się, nie odwracając się od niego, patrzyły jemu, Polacie, w twarz. A były to oczy śliczne, uczciwe, czyste, spokojne, a przecie tęskniące, oczy ciemne, nieco podługowate, w oprawie długich, czarnych rzęs pod dwoma cienkiemi, czarnemi łukami przepięknie zarysowanych brwi. Oczy te patrzyły tak, jakby chciały tylko widzieć, ale było w nich też coś, co znaczyło raczej wiedzieć...
— Te oczy! — wykrzyknął w duchu Polata — Jakież to czyste oczy... Jakie uczciwe! Dobre! Tak uczciwe oczy muszą oczywiście być dobre... lecz przecież... one dają jeszcze... Boże! Gdy się w takie oczy spojrzy, można znów uwierzyć... we wszystko... w co się zwątpiło!
Oczy zagasły.
Przykryły je długie frendzle czarnych rzęs.
Na jakimś zakręcie, gdy do wozu wpadło pełniejsze światło, ujrzał Polata niepokalany owal młodziuchnej twarzyczki.
— Dajmy temu spokój! — powiedział sobie, odwracając się — Dobrze, że zobaczyłem... Będę myślał o tem... Spojrzeć w takie oczy to oczyszczenie dla duszy... Katharsis... i dość.
Uczciwie odwrócił się do okna i przyglądał się smutnym polom zimowym, coraz głębiej zapadającym się w zmrok.
Po wielu przystankach wóz zatrzymał się przed „Złotą Gwiazdą“.
Otwarto drzwiczki — do wozu wsunęła się uśmiechnięta pogodnie, okrągła twarz pana Piekarskiego.
— Dobrywieczór, Kasieńko! — rzekł wesoło starszy pan — Może wolisz jechać wprost do Zakładu?
— Nie, mogę wysiąść, tatusiu! — odpowiedziały „cudowne oczy“.
Drobna, zgrabna panienka wysiadła.
Gdy Polata po Kryńce i jeszcze jakiejś gosposi wygramolił się z wozu, pan Piekarski, który go nie zauważył, był już z córeczką daleko.
Odkąd dnia zaczęło lepiej przybywać i nie robiło się tak wcześnie ciemno, emeryt, o ile tylko pogoda na to pozwalała, czekał na powracający z miasteczka omnibus pod „Złotą Gwiazdą“, skąd odprowadzał córeczkę do Zakładu. Męczył go kaszel, gdy szedł prędzej, bolały go krzyże, ale czekał wiernie o swej godzinie, aby tylko na dziecko ukochane popatrzeć, aby z niem porozmawiać i aby się od niego dowiedzieć o jego smutkach i zmartwieniach, które przyjmował z dobrą miną, lecz nad któremi bolał dzień i noc, aby posłyszeć coś o radościach i powodzeniach, z których najdrobniejsze nawet wesołym ogniem podsycały jego chętną wiarę w życie.
Nie mówił o tem nikomu, lecz nadejścia omnibusu oczekiwał zawsze z wzruszeniem, które trudno mu było opanować. Choć mało kto o tem wiedział, emeryt też miał swoją robotę, którą sobie kilkadziesiąt złotych miesięcznie dorabiał, a nad którą cały dzień spędzał. Coś tam pisał. Ale nieraz już wcześnie popołudniu nie mógł pracować. Marudził, zrywał się, spozierał na budzik, wciąż widział przed sobą parę człapiących koni — jeden siwy, drugi kary, a za ich kiwającemi się łbami wysoką budę wozu.
O córce w tych marzeniach nawet myśleć nie śmiał, aby jej swą niedołężną a samolubną wyobraźnią nie skrzywdzić, w myśli niedołężnej nie zepsuć jej obrazu, nie pozbawić jej któregoś z jej wdzięków.
Gdy wysiadała z wozu, jednem ukradkowem spojrzeniem obrzucał całą jej ukochaną postać, najsłodszą, śniadą twarzyczkę o tych przepastnych, tajemniczych, ciemnych oczach, łuki czarnych brwi, delikatne rysy, usteczka purpurowe, tani futrzany kołnierzyk, otulający miękko zarysowaną brodę, drobną lecz proporcjonalną figurkę, cienkie przeguby rąk, małe stópki. Na jej widok ogarniało go nieokreślone uczucie kornego szacunku i jakby świętej grozy. Pomagając jej wysiąść, witał ją nieśmiałym lecz pełnym miłości uśmiechem, później zaś szedł przy niej, zrzadka tylko rzucając na nią niespokojnem spojrzeniem i pilnie słuchając odpowiedzi, które na jego zapytania dawała mu głosem cichym, łagodnym, ale monotonnym, bez humoru.
Pan Piekarski z bólem serca, lecz wyraźnie widział i rozumiał, że panienka jest osłabiona i zmęczona. Wstawała bardzo wcześnie, aby zdążyć do gimnazjum, wracała do Zakładu dopiero po dwunastu godzinach na późny obiad, po którym trzeba było odrabiać zadania. Była inteligentna i zdolna i uczyła się — niezbyt pilnie, prawda, jak wątła, anemiczna szesnastoletnia panienka, ale uczyła się, a tymczasem profesorowie nie uwzględniali tego i chóralnie kropili jej „czwóry“, nic sobie nie robiąc z depresji i zniechęcenia dziewczynki. Bardzo to starego emeryta martwiło.
Prócz tego — trudno mu się było w tej szkole dzisiejszej zorjentować. Gimnazjum było koedukacyjne, bardzo postępowe, podlegało komendzie Przysposobienia Wojskowego, żyło w połowie przynajmniej trybem wojskowym. Wynikały z tego niespodzianki, wprowadzające starszego pana w zdumienie, czasem niepozbawione przymieszki zaniepokojenia.
Tak naprzykład córeczka wyznała mu raz, że pewien kolega, chcąc jej okazać współczucie spowodu niezasłużonej „czwóry“, darował jej na pociechę ostry nabój karabinowy.
— Czemuż nie granat ręczny? — zapytał pan Piekarski — I pocóż ci ten nabój?
— Starsze panienki strzelają! — odpowiedziała Kasieńka.
Więc ostry nabój karabinowy może być między dziećmi szkolnemi przedmiotem handlu zamiennego!
Kiedyindziej Kasieńka chwaliła się, że podczas alarmu jej klasa pierwsza stanęła na dziedzińcu w szyku wojskowym.
— Gdzież był ten alarm? — zapytał z zaciekawieniem pan Piekarski.
— W gimnazjum, podczas nauki. Główna Komenda zarządziła.
— W gimnazjum urządzacie podczas nauki alarmy? — wykrzyknął stary — Za moich czasów w budynku szkolnym przestrzegano ciszy i spokoju.
— Tatusiu! — rzekła na to córeczka z łagodną wyrozumiałością — Trzeba iść z postępem!
— Ależ, dziecko! — wykrzyknął ojciec — Czyż wojna i ciągła myśl o wojnie jest postępem?
— Trzeba się emancypować!
— Stając od powicia w szyku wojskowym? Nie rozumiesz, co mówisz.
Kiedyindziej Kasieńka oświadczyła, że:
— Dzieła kultury są zimne i dzisiejszego człowieka nie pociągają.
Pan Piekarski przeraził się.
— To już bluźnierstwo! — zawołał — Co za bałwan ci to powiedział! — Dziewczyno! Przecież nawet bolszewizm Lenina jest dziełem kultury, dzieckiem różnych systemów filozoficznych, nauk i badań społecznych, których bez kultury nigdy nie dałoby się przeprowadzić.
Ale Kasieńka zbyt mało umiała, aby to mogła zrozumieć. Wykręciła się od dyskusji i zaczęła patrzeć na ojca jak na człowieka z czasów przedhistorycznych. A pan Piekarski to czuł i cierpiał z tego powodu, ale nie pytał już o nic, bo się bał, że gdy się dowie wszystkiego — życie mu zbrzydnie. Nie chciał dziecka stracić. Nie miał na córkę wpływu, pragnął jednak na wszelki wypadek być przy niej blisko. Rozmawiali tedy przeważnie o rzeczach obojętnych.
Dziś Kasieńka zapytała go nagle:
— Tatusiu, ty znasz pana Polatę, tego poetę, który mieszka pod „Gwiazdą“?
— A bo co? — zapytał ojciec, trochę zaniepokojony.
— Widziałam go dziś w omnibusie. Niczego sobie. Czy to prawda, że on się postrzelił dla aktorki?
— Cóż znowu! Postrzelił się przypadkiem.
— A ona tu do niego potem przyjechała, Lala Puch!
— Plotki! Przyjechała w interesie, żeby jej jakiś film napisał.
— To on filmowy poeta? — zainteresowała się panienka.
Zamilkła. A po chwili dodała:
— Wielkim musi być Polata, skoro Lala za nim lata!
— Złośliwa pannico! — wykrzyknął ojciec.
— To nie ja! — odpowiedziała panienka, nadstawiając ojcu policzek na pożegnanie — Cały Zakład i całe gimnazjum tak śpiewa. Może tatuś to temu panu powiedzieć. Jest sławny!
To rzekłszy, skinęła ojcu głową i pobiegła szeroką aleją wjazdową ku białemu pałacowi, stojącemu w głębi na wzgórzu.
„Pod Złotą Gwiazdą“ zastał pan Piekarski Polatę wplątanego w jakąś dysputę ze Staszkiem Jeleniem, przyczem młody wieszcz miał minę skwaszoną i mocno niewyraźną, zaś Jeleń najwyraźniej triumfował.
— Nie jest możliwe — mówił Jeleń — aby pan był w sprawach politycznych obojętny lub, jako człowiek inteligentny, tak nic się na polityce nie znał, jak pan mówi. Nie jest możliwe, aby pan nie wiedział, co się dzieje, i aby pan o tem nie miał swego zdania.
— Zlituj się, człowieku, czego ty ode mnie chcesz? — jęczał poeta — Ja polityków żadnych nie znam, z nikim o polityce nie mówię, nic nie wiem.
— Nie chce pan powiedzieć! — ostro stwierdził Staszek — Nieraz mówiłem z panem — wykręca się pan, więcej nic. My pytamy, bo szukamy za prawdą, a pan ją zna, ale trzymie dla siebie i nie mówi nic! —
— Słuchaj pan, panie Piekarski! — mówił Polata do emeryta, przywitawszy się z nim — Może pan mnie wysłucha, skoro Jeleń nie chce. Jestem młodym pisarzem, majątku żadnego nie mam, potrzebuję poparcia — ulgowego pasportu zagranicznego, posady, zapomogi, stypendjum. Nie chcę być ministrem ani premjerem gabinetu, chcę mieć spokój, potrzebny mi do pracy artystycznej.
— Ale komu będzie potrzebna ta pańska praca literacka czy artystyczna, jeśli pan nie jest ani prawy ani lewy? Kto to będzie czytał?
— Ktoś może się znajdzie. Nie sami politycy są na świecie. Prócz tego — jestem stypendystą. Nie dostałbym stypendjum, gdybym nie miał dobrej opinji, gdzie należy... Czegóż pan chcesz, co mam robić? Rządzą silni, a silni mają zawsze rację... Co ja tu mam do gadania — nawet gdybym się na polityce rozumiał... Tak, widzi pan... nietylko literaci, ale większość... jest zależna... nie może nic...
— Poeta! — roześmiał się Jeleń.
— Pozwól no pan! — bronił się Polata — Jestem poglądów bardzo liberalnych, ale równocześnie jestem katolikiem. Tak, artysta postępowy nawskroś — jakżebym mógł inaczej! — kocham równocześnie katolicyzm. Tak, kocham! Lecz nie mógłbym nienawidzić Turka za to, że on mahometanin, ani Hindusa dlatego, że to buddysta!
— Co mi Turcy czy Hindusi! — wzruszył ramionami Jeleń — Mówimy o sprawach polskich! W Polsce są Żydzi, którzy nas źrą.
— Słuchaj pan, panie Jeleń! — błagalnie mówił Polata — Znam mnóstwo plotek politycznych. Nie interesuję się tem, ale nie mogłem w Warszawie nie słyszeć. Nie wiem, czy to rzeczy sprawdzone, czy prawdziwe... Zacznę wam opowiadać a różnych niegodziwościach, nie wiem, pomogę czy zaszkodzę... — Więc jakże mogę?
— Nie każdy musi się zajmować polityką, panie Jeleń! — rzekł pojednawczo pan Piekarski — Zresztą pan Polata jest jeszcze młody, ma czas...
— Panu łatwo! — irytował się Polata — Pan może sobie pozwolić na prostolinijność... Ja — nie! Inteligent musi być więcej skomplikowany!
Staszek Jeleń pomyślał, zrozumiał, że nie wypada mu wprawiać literata w kłopotliwe położenie, więc znowu — uśmiechnął się tylko, poczem, odczekawszy grzecznie chwilę i powiedziawszy parę zdawkowych frazesów, wyszedł.
— Widziałem dziś pańską córeczkę! — rzekł po jego wyjściu Polata do emeryta.
— Gdzie? — zapytał stary, sięgając po woreczek z tytoniem i z bibułkami.
— W omnibusie. Byłem w Poznaniu porozumieć się z tym Robiszem... Cóżto za śliczna panienka!
Pan Piekarski milczał.
— Nie dla komplimentu to panu mówię! — smutnym głosem ciągnął poeta — I nie dla samego stwierdzenia faktu, lecz — dla sprawiedliwości...
— Cóż tu — sprawiedliwość?
— Widzi pan... Piękno jest jakby potwierdzeniem dobroci... Niewątpliwie, dobro jest na swój sposób zawsze piękne...
Milczeli obaj dłuższą chwilę.
— Śliczna panienka! — powtórzył Polata w zadumie — Taka śliczna, że aż żal się robi...
— I czegożto? — ocknął się emeryt.
— Siebie samego! Bo każdy z nas... mógł być piękny... a czy nim jest?
— Jest się nad czem zastanowić! — odpowiedział pan Piekarski po namyśle — Widzi pan, z tem pytaniem związane są trzy inne. Mianowicie: Jakim się człowiek narodził, to jest — czem był, czem mógł być — i czem — został.
Wzdrygnęli się, bo nagle dał się słyszeć niski, basowy pomruk.
— Ach, pan Brat! — zwrócił się w jego stronę emeryt z uśmiechem — Siedzi pan tak cicho, że zapomniałem, że pan tu jest.
— Nie szkodzi — zahuczało głucho od bufetu — Ja nie przeszkadzam.
— Pewnie, że nie! Otóż, gdy człowiek się nad sobą zastanowi — w pewnym wieku — przeważnie, to jest, prawie zawsze spostrzega ze zdziwieniem, czasem z przerażeniem, że wcale nie jest tem, czem mógł był być, ale nawet samemu sobie nie pozostał wierny... Nie rozwinął się, nie rozkwitł, lecz raczej duchowo zsechł się, zmarniał, skapcaniał.
— Święta prawda! — przyznał Polata — Nie jestem jeszcze stary, a już słyszę w sobie nieraz wyraźny, bolesny rozdźwięk.
— To jeszcze mało — rzekł pan Piekarski — bo w zgodzie z sobą są przeważnie pierwotniaki po lasach, a także, nie ubliżając nikomu, często zbrodniarze w kryminałach. Popełnił zbrodnię, bo chciał, i nie żałuje, jest z sobą w zgodzie. Zboczenie z drogi do tego, czem mogliśmy być, niesłusznie przypisujemy warunkom zewnętrznym. Takie było życie! — mówimy.
— A może nie? — burknął oberżysta.
— Przypuszczałbym, że raczej nasze własne niedbalstwo i lenistwo. Gdybyśmy zauważyli, że nurt życia znosi nas, gdybyśmy chcieli oprzeć mu się — nie zniósłby nas. Ale myśmy ani jednego, ani drugiego nie chcieli, nie próbowaliśmy, więc — płynęliśmy z wodą, która nas wkońcu wyrzuciła — gdzie chciała.
Pan Piekarski umilkł.
— Dobrze! — rzekł Polata, gdy emeryt nie przerywał milczenia — Ale cóż z tego?
— Otóż to! — westchnął oberżysta.
— To, że jeśli się pan nad tem dobrze zastanowi, może pan jeszcze być piękny. Wogóle — nikomu nie za późno!
Pan Brat zamruczał groźnie.
Zadął południowo-zachodni wiatr, znikł wszelki śnieg i naraz zrobiło się zupełnie ciepło.
Przy oknie, przy którem Polata pracowicie kuł jakąś piosenkę dla Lali, zagruchały na daszku piwnicy białe gołębie. Gruchały długo i słodko, potem przeleciały na czerwony dach stodoły, gdzie znowu gruchały zawzięcie dłuższą chwilę, wreszcie — zniknęły. Niebo było ciemnoniebieskie i lśniące.
Polata spojrzał na niebo — na fotografję Lali tak sztucznej, że mu się w tej chwili wydała starą — i wyszedł na próg.
Powietrze pachniało młodą wiosną, słoneczko grzało.
Wieszcz ubrał się — na wszelki wypadek ciepło, bo marzec zawsze zdradliwy — i wyszedł.
Pan Brat, snać też słońcem skuszony, stał w szynku w otwartem oknie.
— Panie, gdzie tu jest to jakieś jezioro? — zapytał go Polata.
— Przy stawku na prawo, a potem na lewo drogą przez las — brzmiała obojętna odpowiedź.
Wiatrak obracał się powoli, kałuże lśniły na łąkach, ale łąki były jeszcze spłowiałe.
Tuż przed gościńcem spotkał poeta pana Piekarskiego.
— Idę nad jezioro popatrzeć trochę na jakąś wodę, bom się już do niej stęsknił! — obwieścił wesoło — Nie wie pan, lody na jeziorze już spłynęły?
— Wątpię, aby jezioro tej zimy zamarzło! — odpowiedział pan Piekarski.
— Panie Piekarski! — zawołał nagle z okna gościńca oberżysta — Dzieńdobry panu! Czy mogę pana na chwilę poprosić? Ma pan chwilę czasu?
Emeryt wzniósł wgórę oczy, w świetle teraz modre, dobrotliwe, popatrzył na pana Brata i, skinąwszy mu głową, rzekł ciepło:
— Zaraz panu służę, panie Brat!
Nawet zmarszczki dokoła oczu emeryta wyglądały jak promienie.
Poeta uścisnął staremu rękę i powiedział nieśmiało:
— Pan musiał bardzo dużo wycierpieć, panie Piekarski.
— Dlaczego? — zdziwił się zagadnięty.
— Ma pan bardzo dużo prawdziwego, szczerego współczucia w oczach.
— Ha! Cierpiało się z woli Bożej i trzeba było za to Panu Bogu podziękować.
— Szczerem sercem? — rzekł Polata, jakby powątpiewając.
— Jaknajszczerszem! — poważnie odpowiedział starszy pan — Niech pan zapamięta: to najlepszy środek uśmierzenia bólu, jedyny, który daje zapomnienie.
Z ramionami, skrzyżowanemi pod piersiami, szczerząc w uśmiechu białe, wilgotne zęby, przyczłapała w drewniakach Kryńka.
— Dokąd pan idzie!? — zawołała władczo — Pan jeszcze śniadania nie jadł. Skoczyłam do sąsiadki po obkład na chleb, bo nie miałam — leberkę będzie pan jadł?
Polata nie bez apetytu patrzył w różowe usta i białe zęby młodej kobiety, a jej zielone, chytre oczy śmiały się do niego.
— Nie byłyby te oczy chytre, gdyby nie musiały! — pomyślał młody człowiek i zaczął się wykręcać od śniadania.
— Wszakże piłem już mleko, więc tak zupełnie naczczo nie jestem. Teraz wielki post, popościć trochę można... Wrócę z dobrym apetytem na obiad.
Wilk Lot, stojąc wyprostowany w drzwiach gościńca, spoglądał na niego przez chwilę wyniośle, ale życzliwie, poczem wlepił swe duże, orzechowe oczy w kręcące się powoli śmigi wiatraka.
Tymczasem pan Piekarski wszedł do gościńca.
— Czem panu mogę służyć? — zapytał, podając gospodarzowi rękę i patrząc mu w oczy.
Oberżysta ze swej strony wlepił wzrok w oczy swego sobowtóra.
Pan Piekarski zauważył i zrozumiał, że oberżysta patrzył w tej chwili nie na niego, lecz w głąb własnej duszy, wstecz — ku zaraniu swego życia.
A naraz te oczy odzyskały świadomość czasu i miejsca.
Oberżysta próbował się uśmiechnąć.
— Pan jest człowiekiem mądrym, panie Piekarski — zaczął — lecz jeśli pan już tyle wie i rozumie, to może powie mi pan, dlaczego — — Dlaczego pan zabija i krzywdzi... swoje własne serce? — zapytał emeryt — Czemu pan gwałci swe własne uczucie? Tego ja nie wiem, ale — to nadzwyczaj niebezpieczne i bolesne.
— Więc to ja... uczucie gwałcę? — z ironicznym uśmiechem zapytał pan Brat — Nie wiedziałem, że to takie... ważne. Myślałem, że rozum.
Pan Piekarski uśmiechnął się, jakby usłyszał dobry dowcip.
— Powiedz mi pan, panie Brat, — rzekł — jak może rozumnie myśleć człowiek, który nic nie czuje? Jakaż może być dusza w człowieku, który nie posiada ani wzroku, ani słuchu, ani węchu, ani dotyku, ani smaku? Cóż taki człowiek może wiedzieć? Dopóki jest czucie — jest życie; gdy człowiek umrze, nie czuje nic. Więc?
— Znowu słowa... może słuszne! A gdy człowiek już raz taki jest?...
Emeryt potrząsnął przecząco głową.
— Nie jest „taki“! — odpowiedział — Właśnie dlatego, że dla jakichś przyczyn pragnąłby za „takiego“ uchodzić. Dowód, że jest zupełnie inny — o ile potrafi się przełamać. Nie! O ile zechce się przełamać. A on — zechce!
Oberżysta zachmurzył się.
— No, niewiadomo! — bąknął.
— Zechce, bo już chce! — roześmiał się emeryt, poczem dodał:
— Ale — właśnie dlatego — nie zmuszajmy go. Zostawmy mu czas — zwłaszcza, że to już wiosna się zbliża — a z nią i Zmartwychwstanie Chrystusa i triumf Męki Jego — triumf Chrystusowy, bracie drogi... Pomyśl pan tylko: W białem kwieciu sadów radość ze skruszenia okowów — wiosna, wyzwolenie z potęg ciemnej nocy, triumf życia!
W lesie była zupełna cisza.
Drzewa stały nieruchome, jakby skostniałe.
Nigdzie ani szmeru, ani trzaśnięcia gałązki, ani piśnięcia ptaka, ani odległego turkotu wozu na szosie.
I niebo, widne z ciasnej drożyny leśnej, którą szedł Polata, było ciche, spokojne, głęboko niebieskie, z wielkiemi, nieruchomemi, srebrzystemi obłokami.
Ale ani serce poety, ani myśli nie były ciche.
— Dziwna rzecz! — myślał z pewną goryczą — Mieszkałem nieraz w małych miasteczkach zagranicą. Byłem tam obcym, a jednak czułem się jak w domu, gdy tu, na wsi, wśród swoich, mam wrażenie, że się tylko niepotrzebnie pętam. Ta wieś — przez sam swój charakter — stawia mi coraz nowe wymagania, nie daje mi chwili spokoju.
Przypomniały mu się słowa Staszka Jelenia:
— Myśmy przetrwali ucisk niemiecki, nie daliśmy się zniemczyć i nie wyszliśmy z walki osłabieni, choć mieliśmy wroga przemożnego i choć byliśmy w sytuacji ogromnie ciężkiej, bez żadnej pomocy znikąd. Rozpacz mogła była ogarnąć — ale myśmy się nie poddali. Jesteśmy kulturalni, inteligentni, karni i wierni obywatele Państwa Polskiego.
— To wszystko brzmiało mocno, moi państwo! — mówił Polata, jakgdyby do jakiejś publiczności — To było powiedziane z głębi duszy, z całą siłą przekonania. I to jest prawda!
A dalej:
— Jeszcze przed wojną — trudno powiedzieć, co mogło było się stać — gdyby Niemcy mogli kilkadziesiąt lat dłużej nas męczyć i gnębić. Ale dziś, po tych piętnastu latach, żadna siła już nie zabije w nas świadomości jedności państwowej i narodowej — nigdy! Żeby tam nie wiedzieć co!
I znowu:
— Nie buntujemy się, nie wywołujemy żadnych zamieszek, pracujemy uczciwie i wytrwale, bardzo ciężko, a żyjemy oszczędnie — widzi pan sam. Choć jest trudno, nie skarżymy się, aby nam w tej Polsce było źle. Lecz my chcemy też być traktowani jak obywatele, a tymczasem, widzi pan, jak się nas traktuje. Ulice wielkich miast noszą nazwiska gorących i mądrych patrjotów, którzy wyszli z ludu polskiego w Wielkopolsce, a nas odsuwa się od szkół, robiąc je zbyt drogiemi dla nas. Mnie, powstańca, człowieka kulturalnego, gdy służyłem w armji regularnej, ordynarnie i po barbarzyńsku traktował człowiek ze Wschodu, półdziki Poleszuk, który całe życie w łapciach chodził. Nas nie można traktować jak ludzi wschodnich. Jesteśmy przyzwyczajeni do twardych rządów, ale znamy swoje prawa. Odsuwa się nas od polityki, od rządów, od nauki, odbiera się nam możliwości polepszenia swego losu, daje się nam mniej, niż dajemy my. Cham do gnoju, do pługa! No, dobrze, ale w ten sposób z nami nikt nic nie zrobi. My zostajemy na swojem własnem miejscu — Warszawa coraz dalej od nas się odsuwa. A cóż wielkiego i trwałego stworzycie — bez Narodu? Możecie — to? Hale!
W tej, jakby można powiedzieć, „deklaracji“ młodego chłopa była ukryta potencjalna siła, dająca wiele do myślenia.
Polata myślał — nie mógł wymyślić nic, nie mógł odgadnąć tego, co było ukryte.
Jakgdyby szedł przez ten milczący las.
Znalazł się wreszcie na jego skraju.
Między drzewami, poprzez gałęzie, jak srebrne lustro, zaświeciła woda.
Jak srebrne lustro?
Nie. To był żywy, srebrny ogień, bo woda nie leżała cicho, lecz drgała, nad powierzchnią zbierana wiatrem w drobniutkie zmarszczki.
Poeta przystanął i w rzeźwej, chłodnej ciszy lasu patrzył na żywe, ogniste lśnienie.
Ile tysięcy lat już powietrze drga tu migotaniem tej żywej wody wśród lasu?
Młody człowiek szedł powoli przed siebie, zapatrzony w wodę, aż stanął w wynioślejszem miejscu, skąd mógł ogarnąć wzrokiem jezioro z końca do końca.
Było szaro-srebrne, bardzo ciemno-popielate, a połyskujące jak mora, modro-pawiowe, pokryte siatką gęstą, ruchliwą, na czarnem tle radośnie drżącą, więc żywe — a jednak ciche nieskończenie, ciszą niczem niezmąconą objęte. Nie ruszała się rzęsa żółta u brzegów, nieruchomo stały brzózki białe i sosny nadbrzeżne, nieruchomy leżał na drugim brzegu wielki, pełen starych drzew park, z którego wysterczała ostra wieżyczka pałacu i komin gorzelni. I nieruchomo wisiały nad tem wszystkiem białe chmury na lazurowem niebie.
Polata duszą i ciałem chłonął tę ciszę i płynący z niej spokój.
— To jest piękne! To ma sens! — rzekł nagle na cały głos.
I drgnął, jakgdyby się zląkł brutalności, z jaką ciszę naruszył.
Poszedł dalej, tak, aby móc może spojrzeć w głąb parku na drugim brzegu.
Nigdzie nie było ani żywej duszy.
Naraz zerwała się samotna wrona i duża, czarna, nie kracząc, poleciała nad jezioro.
Polata patrzył za nią, póki mu nie zniknęła z oczu, a potem spojrzał na wodę.
Jezioro było duże, miało dobrych paręset morgów.
Szedł dalej.
Widny na przeciwległym brzegu park schodził nad sam brzeg jeziora. Naraz coś w jego gąszczu błysnęło, zalśniło i w głębi pokazał się między drzewami biały pałac. Równocześnie zaś woda, widziana stąd, zaświeciła niebiesko i wkrótce całe jezioro rozżarzyło się cudownym, ultramarynowym błękitem.
— Przecież tu jest naprawdę pięknie! — pomyślał Polata zachwycony — Cóż za głupie gadanie, że to kraj brzydki i bez poezji! Ale otóż to! Nie mają swoich malarzy, nie mają poetów, którzyby piękno ich ziemi pokazywali i śpiewali, a bez tego jednak nie można! No! Ale, mimo wszystko, dzieje się im krzywda!
Zamyślony stał w ciszy, w słońcu, w samotności —
Słuchając, jak błękitne jezioro zaczyna mu przemawiać do duszy.
A naraz ujrzał w jego niebieskiem zachwyceniu otchłannie głębokie, ciemne, czyste oczy, brwi cienkie, i gładkie, dziewicze czoło panienki w granatowej czapeczce...
Z radosnym uśmiechem zapytał:
— Śnisz wraz ze mną, jezioro modre?
Świat stanął w błękitnych ogniach.
W sobotę wieczorem pan Piekarski wyjął z komody swoje granatowe świąteczne ubranie, krawat czarny ze srebrem, czystą bieliznę, kołnierzyk, wszystko przygotowywał, obejrzał, rozłożył, aby mieć pod ręką, aby się godnie przedstawić w Zakładzie na mszy świętej. Chodził do Zakładu na mszę co niedzielę i uważał to sobie za zaszczyt i za największą przyjemność. Już w sobotę wieczorem o tem myślał i z tą myślą zasypiał.
W niedzielę rano wstał, ubrał się pośpiesznie, lecz starannie, wypił szklankę mleka, i wyczekawszy godzinę, aby nie przyjść ani za późno ani też zbyt wcześnie, uroczyście nastrojony i z pogodną twarzą pomaszerował do Zakładu.
Dzień był trochę chłodny, lecz piękny, słoneczny i niebieski, suchy. I szosa była sucha, co pana Piekarskiego uradowało, bo z choremi nogami trudno mu było chodzić po błocie. Szedł tedy uśmiechnięty i, jak zawsze, gdy miał zobaczyć córeczkę, onieśmielony.
Po drodze myślał, jakie to jednak błogosławieństwo i jaka łaska Boża, że znalazła się święta kobieta, która ten zakład stworzyła, i że jego córeczka może się w nim wychowywać i kształcić, jak się jej należy.
— Grzesznik jestem, więc Pan Bóg mnie i karał i ciężko doświadczał, ale przecie ma nade mną jakieś zmiłowanie — i to wielkie — skoro mnie na dziecku nie karze.
Skromnie, ale nie bez dumy, wchodził w szeroką aleję wjazdową. Nie bez dumy, bo przecie tu mieszkała jego córeczka. Szedł powoli, aby doczekać, kiedy z pałacu wysypie się rój mniejszych i większych panienek z nauczycielkami i Siostrami. Miał w tem swój plan.
Wysypała się ruchliwa, młoda gromadka i pobiegła ku bieluśkiej oficynie, w której mieściła się kaplica. I otóż — w tem był „plan“ pana Piekarskiego! — od gromadki oderwała się drobna, smukła sylwetka i zaczęła iść ku niemu.
To szła przeciw niemu Kasieńka, aby się przywitać. A ojcu było miło, że ona wychodzi naprzeciw niego, że on widzi, jak jej najukochańsza, najmilsza twarzyczka do niego się zbliża, jak mu się uśmiecha, on zaś może pocałować ją — lekko, lekkusieńko! — w gładkie, śniade liczko i przywitać się z nią osobno, nie przy ludziach w tłumie, nie wzrokiem tylko, i że może zamienić z nią jakieś słówko. Oczywiście, powiedzieć jej tego nie chce, byłoby go wstyd, więc manewruje, żeby tak „wypadło“. I rad jest, gdy mu się uda, jak dziś.
Kaplica jest biała, jasna, z kolorowemi obrazami świętych. Na ołtarzu żywe kwiaty z cieplarni, zresztą skromnie bardzo, ale czyściutko zato. Obok ołtarza biało-niebieska figura Matki Boskiej — ramiona wdzięcznym ruchem rozkłada.
Siostry mają swoje własne miejsce, osobne, w obrębie klauzury. Wychowanki siadają na długich ławach, na przodzie maleństwa, za niemi starsze. Siostra Przełożona siedzi wtyle, przy drzwiach, u harmonjum. Pan Piekarski ma też swoje własne miejsce z prawej strony, gdzie siadają nauczycielki: pod piecem biało lakierowane krzesełko, przed niem biały klęcznik. Tam sobie emeryt siedzi spokojnie, niczem niekrępowany.
Młody, wysoki kapelan z jasną, pogodną twarzą odprawia nabożeństwo, podczas którego śpiewają starsze panienki. Pieśni są prawie wyłącznie polskie, łagodne w brzmieniu i rytmie, z melodją niekiedy smętną, ale poważne i miłe. Śpiewa w nich czasem dusza ludu. Panienki śpiewają bardzo ładnie, równo i czysto. Głosiki mają śpiewne, ale jeszcze słabe, napół dziecinne. Czasem tylko wyrwie się którejś z piersi pełniejszy ton, w którym drży tęsknota i tłumione marzenie. Pan Piekarski ogląda się wtedy trochę niespokojnie. Boi się marzeń i tęsknoty dla córki. Zresztą modli się lub rozmyśla. Nie jest bigotem, długo zmagał się z religją, ale wreszcie poddał się sile swego uczucia religijnego, swej metafizycznej tęsknoty. Dobrze mu z tem.
Ale otóż nabożeństwo się skończyło, modlitwy odmówiono. Trzykrotne, suche stuknięcie pierścionkiem w pult czy w galeryjkę, oddzielającą Siostry od kaplicy — wszystkie panienki wstają. Znowu trzykrotne stuknięcie — panienki robią „w prawo zwrot“ i powoli, klasa za klasą, wychodzą. Porządek musi być, i dobrze, że jest.
W przedsionku Kasieńka czeka na ojca, witają się jeszcze raz, wychodzą. Emeryt rozgląda się. Dzień rozgrzał się, nabrał kolorów.
Starszy pan staje, uśmiecha się i mówi:
— Widzisz, Kasieńko? Mchy już zakwitły, choć to dopiero początek marca...
— Gdzie te mchy? — pyta panienka ciekawie.
— Na drzewach.
Istotnie, na czarnych pniach starych drzew kwitną od strony północnej mchy wszystkiemi odcieniami żywej zieleni. Jest to zieleń piękna, zwycięska, radosna.
— Widzisz? Mchy! — mówi emeryt — Nikt na nie nigdy nie zważa, a jednak one są najodważniejsze. Potężne drzewa jeszcze się boją zimy, a one już zakwitły i robią wiosnę.
Po nabożeństwie pan Piekarski zjada wraz z córeczką śniadanie w ciepłej kancelarji zakładowej. Jedna — druga filiżaneczka prawdziwej kawki — przysmak pana Piekarskiego, rozmowa z Kasieńką.
Emeryt żartuje, ironizuje trochę. Kasieńka ma zmysł i poczucie humoru. Ale dziś jest zamyślona i naraz pyta:
— Tatusiu!
— Co, dziewuszko?
— Czy ten pan Polata długo tu zostanie?
— Pan Polata? — dziwi się ojciec — A cóż ci na tem zależy? Ani go znasz, ani co...
— Właśnie! A chciałabym go poznać.
W panu Piekarskim serce zabiło mocno, bardzo mocno.
— Poco ci to? — pyta uprzejmie, zaniepokojony i strwożony.
— Widzisz, chciałabym, żeby mnie nauczył, jak się pisze filmy. Tem można wcale nieźle czasem zarobić.
— Filmy! — przeraził się ojciec — A „matema“? Geometrja? Łacina?
— Tatusiu! Trzeba raz zacząć myśleć współcześnie!
— Proszę ja kogo!
— Naturalnie! Matematyczką ani geometrą nie będę, więc tem nic nie zarobię, po łacinie też pisać nie będę. To nie w duchu czasu! A dobrym filmem zarobić można, bo ich wciąż będzie potrzeba... Tylko trzeba je umieć pisać... Nie mógłbyś wymyślić sposobu, żeby mnie jakoś z tym panem zaznajomić?
Pan Piekarski dobrą chwilę myślał i zastanawiał się, wreszcie — przyrzekł.
Nie mógł się obronić „duchowi czasu“.
Kiedyś poeci martwili się, gdy nie mogli dobrać rymu, odpowiednio szlachetnego i należycie wygiętego, aby przypadkiem nie był „prosty“. Było to postępem, ponieważ znowu kiedyś, za takiego Kochanowskiego i jemu podobnych „antyków“ za obrazę wiersza uważany był rym zbyt sztuczny. Jednakże przed trzydziestu laty wieszcz, pocąc się i głowiąc nad odpowiednio „naturalnie“ wyszukanym rymem, który „przywoływał“ zapomocą spisywania rymów na arkuszu papieru, klął przytem:
— Psia-krew!
Wtedy klęło się „psiakrew“! Więc:
— Psia-krew! Nie wystarczyłaby tym osłom —
Miał na myśli recenzentów literackich.
— Tym osłom, filistrom, tasiemcom, nie wystarczyłaby od czasu do czasu przyzwoita asonancja? Musi koniecznie być rym?
Teraz Polata, głowiąc się nad wyszukaniem odpowiedniej „naturalnie“ naciągniętej asonancji — Lala bez asonancyj nie mogła! — klął z furją:
— Cholera jasna! Nie wystarczyłoby tym kretynom —
Miał na myśli recenzentów literackich.
— Tym kretynom, burżujom, tasiemcom, nie wystarczyłby im od czasu do czasu jaki przyzwoity rym?
Rymy sypały mu się, jak z rogu obfitości, a asonancje nie przychodziły — ani rusz!
— Muszą koniecznie być asonancje?!
Wszystko się „nawywrót“ zmieniło; a poezja wciąż była trudną, mozolną sztuką kunsztownego przestawiania słów. Ale trudno. Coś trzeba robić, jak się chce zarobić!
Zmordowany ciężkiemi zapasami z krnąbrnem natchnieniem, spojrzał w okno.
W ogródku Kryńka z Bronisią, rosłą i tęgą dziwą, kopały grządki kwiatowe. Za płotem pięknie, soczyście zieleniła się ozimina, daleko za zielonem polem siniał las. Czerwony dach stodoły gorzał w czystem, marcowem słońcu, kury wałęsały się po ogródku i corazto z głośniejszem gdakaniem uciekały spod szpadli pracujących kobiet.
A naraz słońce przygasło, skądś nadleciały czarne chmury i w powietrzu zawirowały płatki śniegu. Za śniegiem przygnał wicher i w mgnieniu oka rozpętała się, zawyła prawdziwa zawieja śnieżna.
Do alkierza wpadła Kryńka zła, zgrzana.
— No i widzi pan, co to za pogoda! — krzyknęła na Polatę swym silnym, dźwięcznym altem — Przed chwilą jeszcze pot się ze mnie lał, tak słońce przygrzewało, a teraz — śnieg!
— I zimno! — dodał Polata.
Kryńka chuchnęła w powietrze parą.
— A zimno! — przyznała — Zaraz panu napalę w piecu.
Kucnęła przed piecem, z wielkim hałasem wygarnęła popiół, przyniosła trochę żaru, nakładła drew, podlała naftą, głośno, stanowczo zatrzasnęła drzwiczki, poczem wstała, wzięła się za boki i, oparłszy się o ścianę, słuchała basowego śpiewu ognia.
— Pali się! — stwierdziła i wyszła.
Lecz za oknami walka trwała wciąż. Kilkakrotnie w ciągu dnia słońce spędzało chmury z niebieskiego pola, i kilkakrotnie czarne czambuły przesłaniały je, sypiąc przeszczodrze śniegiem, wirującym w powietrzu.
— Arjergardowe boje zimy! — myślał poeta; nie bez zainteresowania przyglądając się temu zmaganiu się dwóch pór roku.
Nad wieczorem ostatnia zawieja śnieżna zwiała z placu, a słońce na znak triumfu zaciągnęło niebo złoto-czerwoną łuną zachodu.
Poeta stał w oknie i patrzył w cudne pręgi, różowe, czerwone, szkarłatne, purpurowe, i patrzył, gdy zmierzch „liljowy“ zaczął opadać na ziemię, a z kościoła przyleciały dźwięki dzwonów na Anioł Pański.
Aż dopiero gdy Kryńka wniosła do pokoju i postawiła na komodzie lampę z jaskrawem światłem bez abażuru, wielkim głosem wykrzyknął:
— Mam! — i poskoczył do stołu, aby czemprędzej zanotować asonancję — która wyglądała, jak szanująca się asonancja wyglądać powinna — a mianowicie:
jak gdyby skutkiem braku rymu przypadkiem w pośpiechu spłynęła z pióra —
Kosztowała go jednak cały dzień usilnego opędzania się natrętnym rymom i wyłamywania stawów, Bogu ducha winnym, zdrowym i prężnym zdaniom.
— I mówią, że złocisz od wiersza, to dużo! — westchnął wieszcz — I gdyby jeszcze szło o jakąś głęboką „pointę“! Ale cały dzień zmarnowałem dla jednej głupiej asonancji!
— Miała 17 lat wszystkiego! — zwierzał się pan Brat panu Piekarskiemu — Ładna była dziewczyna i dla mnie szczególnie dobra. Kochałem ją — jak pan swoją Kasię. Ona mnie też. I jej miłość, jak i złość, jest zawsze w czynach. I ja jej potrzebowałem, bo wtedy bardzo piłem, moje baby mnie się bały i ja też ich nie słuchałem, ona jedna nie bała się i nie dała mnie. Gdy zaczynałem pić, odbierała mi wódkę i robiła takie piekło, że — musiałem ustąpić. No, i — był maj. Puściłem ją raz, w niedzielę ze znajomymi na jakąś wycieczkę. Wróciła jakby zamyślona i od tego dnia — zamyślała się często. Przyglądała mi się temi swemi zielonemi ślepiami i coś sobie spekulowała.
Pewnego dnia przedpołudniem przyjechał do gościńca na rowerze jakiś młody człowiek. Ubrany porządnie, grzeczny. — Czy tu mieszka panna Krynia Bratówna? — pyta. — Mieszka! — powiadam — Ale czego pan od niej chce? — Tak i tak — mówi — poznałem ją na wycieczce, rozmawialiśmy z sobą, no, i przyjechałem pana spytać, czy mi ją pan da za żonę, bo jabym się z nią chciał ożenić. Pytam go, co za jeden, opowiedział mi wszystko wiarygodnie, jak i co, potem potwierdziło się, że mówił prawdę, wszystko było w porządku, nadawał się na męża, folwark miał. Ale ja pieniędzy wtedy nie potrzebowałem, ziemi też miałem dość, córka młoda, choć na żonę sposobna już była, więc powiedziałem: — Nie dam córki! — i wygoniłem go. Pojechał, więcej się nie pokazał, ale do Kryni napisał. A ona wtedy do mnie: — Życie mi tato zepsuł, szczęścia mi tato pozazdrościł, ja tego człowieka całą duszą pokochałam! — Pomyśl pan, pokochała go — od pierwszego wejrzenia! Głupota! — Któżby w to wierzył!
— Miłość jest zawsze od pierwszego wejrzenia! — wtrącił emeryt — Człowiek o tem przeważnie nie wie, nie uświadamia sobie tego, ale jak pokocha i zacznie dochodzić, kiedy się to stało, dojdzie, że się zakochał od pierwszego rzutu oka.
Oberżysta wzruszył ramionami.
— Może być! — przyznał — Od tego czasu ona ma do mnie żal i złość. Ale, mój panie, przecie ja wkońcu miałem prawo — jestem jej ojciec, dziewczyna była młoda, potrzebowałem jej.
— Żeby pana broniła przed wódką! — rzekł ze smutnym uśmiechem emeryt.
— A choćby! — żachnął się oberżysta — Moja córka!
— A ona to musiała przypłacić swą miłością, swojem szczęściem i życiem. Co tu dużo gadać! Zniszczyłeś jej pan życie dla swojej gorzały, taka a nie inna jest prawda. Poto dał panu Bóg córkę, która pana w dodatku kochała? Panie, gdy Abraham miał Izaaka Bogu ofiarować, to się Bóg nad nim zlitował i zesłał mu baranka na ofiarę, a pan swe dziecko bezlitośnie poświęcił gorzale, swojemu nałogowi, grzechowi! Rozumiesz pan?
Pan Brat stał z ramionami skrzyżowanemi na szerokiej, wypukłej piersi i patrzył w okno, w którem tęczowo grały puste butelki, jakgdyby pełne jakiegoś likieru słonecznego, a za którem świeciła w dole kałuża i zieleniły się pręgi oziminy wśród łąk i popielatych, gołych zagonów. Szary wiatrak kręcił ramionami żywo.
— I teraz patrz pan, coś pan przez to swoje głupstwo zyskał, nieszczęsny i nierozumny człowieku! — mówił pan Piekarski — Postąpiłeś pan zgodnie ze swą namiętnością, wbrew przyrodzonemu uczuciu dla córki. Zabiłeś pan w sobie najszlachetniejsze uczucie ludzkie. Przez to zabiłeś pan znów najszlachetniejsze uczucie w córce. Ponieważ ona w swem nieszczęściu, zawinionem przez pana, musiała się ratować, znienawidziła pana. Wtedy pan, doznając nienawiści od córki, a nie mogąc się jej tem samem odpłacić — bo za co? — zobojętniał wogóle. Uczucie zaczęło w panu obumierać, a wtedy — powiedz mi pan jedną rzecz: pan się kiedyś umiał śmiać?
— Na cały głos! — odpowiedział pan Brat — Na całe gardło! Śmiałem się z całego świata tak, że cały świat śmiał się razem ze mną.
— Ale wtedy, gdy pan zrozumiał, co pan zrobił, przestał się pan śmiać?
— Przestałem.
— I od tego czasu — widzisz pan — zaczęło w panu obumierać uczucie, a z niem razem zacząłeś pan obumierać sam. A dziś — powiedz pan sam! — czy z pana nie jest pobielany grób?
— Jest!
— Widzisz pan! Ja to wiem dobrze, bo kiedyś —
— Pan to zna?
Oberżysta spojrzał na swego sobowtóra zdziwiony.
— Ho-ho! — zaśmiał się gorzko emeryt — Znam to, prawie do dna. Śmierć wtedy blisko, co?
Wargi oberżysty wydęły się butnie. Lekceważąco rzucił słowo:
— Śmierć!
— A wyratowałem się tem, czem zgrzeszyłem: uczuciem. O, to było bardzo trudno, możesz mi pan wierzyć. Ale ja to uczucie rozbudziłem w sobie — wiesz pan czem? — Bólem, cierpieniem, męką — i dziś — śmieję się znowu i — dobrze mi! Żyję! Panu zaś cięży życie — ponad wszelki wyraz.
Nagle wpadł do sali Polata.
— Mówiła mi Krynia, że pan mnie szuka! — wykrzyknął, ściskając serdecznie rękę emerytowi — Proszę! Jestem.
— Wstąpiłem po drodze — zapytałem o pana.
Twarz emeryta przybrała wyraz przykrego zakłopotania.
Poeta zauważył to i pomyślał:
— Pewnie chce pożyczyć pieniędzy!
Nie miał wiele, ale ponieważ starego lubił, postanowił podzielić się z nim tem, co miał. Aby mu to ułatwić, zapytał:
— Może pan pozwoli do mego pokoju?
Emeryt spojrzał mu bystro w oczy i, zdaje się, zrozumiał, bo na twarzy pojawił mu się jakiś dziwnie wesoły uśmiech, a w oczach błysnął humor. Przez chwilę poruszał głową, jakgdyby, ubawiony, chciał powiedzieć: — Ten zgadł! — a potem rzekł uprzejmie i po swojemu łagodnie:
— Jutro niedziela. Będzie pan miał czas, mistrzu?
— Dla pana — zawsze.
— Raczyłby mnie pan odwiedzić? Pogawędzilibyśmy...
— Z całą przyjemnością.
— Będzie pan mógł przyjść tak — o pół do trzeciej?
— Proszę bardzo!
— Serdecznie panu dziękuję. Pan wie, gdzie mieszkam. Koło kościoła, u Matuszczaków. Czerwony domek parterowy.
Pana Piekarskiego zastał Polata w małym ogródku za domem.
Stary stał u płotu i patrzył na rozciągający się przed nim widok.
— Ładnie tu, co? — uśmiechnął się do poety.
Z małego wzniesienia, na którem stał domek, szeroko daleko widać było jakgdyby płaską, malachitową misę, zielone nizinne wgłębienie, pręgowane szaro i zielono. Z lewej strony wieś ogarniała tę misę swem ramieniem. Nad białemi i szaremi ścianami piętrzyły się tu dachy czerwone, różowe i bronzowo-czerwonawe, koloru starego wina Porto. Jak bogata kita w turbanie, sterczały w tej harmonijnie ścieniowanej czerwieni czarne sosny cmentarza. Na uboczu dumnie stał wiatrak. Brzeg misy szedł dalej znowu wzniesieniem, na którem w regularnych, równych odstępach, zdawałoby się wzdłuż prostej linji — szosy — wyrastały częściowo wierzby, częściowo drzewa owocowe. Z blasków białych odgadywało się na szosie koła rowerów ludzi, jadących przy niedzieli w odwiedziny do sąsiednich wiosek. Jak wielka, wsadzona w misę kosmata łapa, przelewała się przez jej brzegi część parku zakładowego; tu zarosła gąszczem drzew, jeszcze bezlistnych, lecz wśród których widniały na plamach zieleni sosen białe pnie brzóz. Nad tem wszystkiem lśniącemi, ciepłemi falami chwiało się powietrze, nasiąkłe delikatnym, młodym blaskiem marcowego słońca i czystego, szafirowego nieba.
— Widok miałby charakter jesienny, gdyby ten blask powietrza nie wywoływał wizji wiosny — rzekł pan Piekarski — Napróżno drzewa grożą rózgami bezlistnych gałęzi. Widzi się je już obsypane jasną zielenią.
— Widoki Wielkopolski są w wysokim stopniu muzykalne! — zauważył Polata — Mają wyraźny rytm szerokiego, symfonicznego „Largo maestoso“, równocześnie zaś — zauważył pan to? — ich równinna rozlewność nie jest ani monotonna, ani smutna, ani nudna.
— A czem pan to tłumaczy? — zapytał emeryt.
— Inteligencją! — odpowiedział poeta.
— Nie rozumiem! — zdziwił się emeryt.
— Widział pan stepy?
— Tak. „Pusztę“ węgierską... „Pampasy“ w Stanach...
— Niech będzie Puszta... W Ameryce nie byłem, ale znam Pusztę i stepy w Rosji. Są smutne, melancholijne, bo nie czuje się w nich duszy ludzkiej. Tu jest też właściwie równia, ale podbita i uporządkowana przez kulturę, skutkiem czego ma inteligentniejszą, bardziej ożywioną minę. Patrzy rozumnie, bierze udział w pracy i w życiu człowieka, nie wieje z niej pustka, lecz raczej szeroko rozmachnięta, rozumna siła. Niech pan patrzy, jak pięknie spiętrzone są te poczciwe, rozmaicie czerwone dachy domów... U góry najjaśniejsze tony, niżej ciemniejsze i ciemniejsze. Akord.
— A u dołu czerwień starego, burgundzkiego wina — dominanta!
— Pan zna się na muzyce? — zdziwił się Polata.
— Trochę! — odpowiedział stary — Jestem nawet takim sobie, skromniutkim kompozytorem. Komponuję czasem ilustracje muzyczne do sztuk teatralnych i do dramatów filmowych, czasem — dla kawiarnianych kapel — ułatwione, nieco odświeżone „Potpourri“ układam.
— Nic o tem nie wiedziałem! — rzekł, jakby usprawiedliwiając się, poeta.
— Nie przypuszczał pan — dodał starszy pan — Nic dziwnego. Nie wyglądam na kompozytora i — powiedzmy dla dokładności — zawodowym muzykiem nie jestem. Powiem panu — ale proszę, niech pan tego nie rozgłasza, bardzo proszę! — byłem kiedyś zawodowym aktorem kabaretowym i śpiewakiem, kuplecistą... Miałem nawet pewne imię, ale to było dawno i nikt już mego pseudonimu nie pamięta — prócz nielicznych starych przyjaciół w sferach teatralnych... Oni czasem łaskawie dostarczają mi trochę roboty — poczciwi...
Tu pan Piekarski spojrzał wesoło na poetę.
— Sic transit gloria! — rzekł, uśmiechając się pogodnie — Niechże się pan temu przyjrzy, bo to i dla pana nauka. Ale — dodał i znowu uśmiech przeleciał mu przez twarz — nie skarżę się i szczerze mówię panu: Nie jest mi źle. Jednakże — wejdźmy do pokoju, bo marcowa pogoda jest fałszywa i podstępna.
Niewielki, podłużny pokoik pana Piekarskiego miał tylko jedno okno, przy którem koncentrowało się naturalnie całe życie lokatora — zresztą bardzo skromne i określone treściwie przez fotografję Kasieńki w srebrnej ramce i za szkłem, parę książek, przybory do pisania i duże, czarne pudło drewniane z tytoniem i bibułkami. Okno wychodziło na ogródek.
— Widzi pan — mówił starszy pan — Ogródek niewielki, ale mam w nim kilka drzewek z białym bzem tureckim i wiem, że będą w nim też kwitły irysy i lilje. Mówili mi o tem gospodarstwo moi, bardzo mili i uprzejmi staruszkowie. Słońce mam tu wschodnio-południowe, to jest — do jakiejś 11-tej godziny od rana — a to lubię. Powoli układam sobie te moje, Boże się pożal, kompozycje, gazetkę mam, więc o świecie też wiem więcej niż trzeba... więcej niż trzeba! — na córeczkę mogę popatrzeć codzień, Bogu dzięki, książeczki też jakieś dostaję — i tak sobie żyję pocichu, rozpamiętuję grzechy swoje, i — starzeję się z całą przyjemnością, niezbyt raptownie głupiejąc, a przedewszystkiem — nie więdnąc uczuciem... Tyle o mnie.
Tu starszy pan wygrzebał z szafy pudełko z „Płaskiemi“ i poczęstował gościa.
— Proszę bardzo, niech pan pali. Ja palę tylko kręcone, ale dla gości mam gotowe, bardzo proszę.
— A jakże pan może komponować bez instrumentu? — zapytał Polata.
— Mam instrument! — odpowiedział starszy pan — Wspaniały instrument, jakżeby! Zaraz panu kochanemu pokażę!
Z szuflady komody ostrożnie wyjął prawie czarną już z starości gitarę, z gryfem, kokieteryjnie przybranym czerwoną i zieloną wstążką, i brzęknął w struny.
— Jest! Jest! Moja kochana, wierna, jedyna towarzyszka! — śmiał się — Pan sobie nawet nie wyobraża, co to za przyjemność, jaka ulga — wyzbyć się nareszcie „sławy“, a zachować wierną towarzyszkę! Zestarzeć się — a nie zabić w sobie — marzenia, nie dać umrzeć w sobie ani miłości, ani pięknu... Nie żyć dla siebie, lecz żyć dla wszystkiego, co dobre! Ale poco ja panu głowę zawracam?...
Starszy pan schował gitarę do szuflady, poczem otworzył szafkę i czegoś w niej szukając, rzekł:
— Muszę pana przygotować, aby się pan nie zląkł... Spodziewam się jeszcze jednego gościa... Bardzo poważnego i trochę może krępującego... mianowicie: damy!
— Proszę! — zaniepokoił się Polata.
— Damy, proszę pana! I to — wielkiej damy, bo bardzo jeszcze młodziutkiej. Córeczka mnie zwykle w niedzielę odwiedza, moja Kasieńka. Mówię to, żeby pana przygotować, a także, żeby się pan nie zdziwił, że taką ucztę na stole zastawiam. Gotówby pan jeszcze źle o mnie pomyśleć, za łakomczucha i żarłoka mnie wziąć...
To mówiąc, pan Piekarski nakrył stół niebieską serwetką w białe kwiaty i postawił na nim koszyk z bułeczkami, talerzyk z szynką, z szprotkami, masło i pudełeczko z czekoladkami.
— Panu zaś muszę powiedzieć — zwrócił się do Polaty — że zaprosiłem pana na specjalną prośbę Kasieńki... Ona, widzi pan, jest prawdopodobnie obciążona dziedzicznie... niespokojnym duchem. Pisuje dla koleżanek komedyjki, a teraz chciałaby się dowiedzieć od pana, jak się pisze filmy... Wpadł pan, co? Teraz pan widzi, jaki pan nieostrożny, dał się pan nabrać staremu wróblowi.
— Żartuje pan! — żachnął się młody mężczyzna — Ale dobrze, że mi pan powiedział. Cieszę się, niezmiernie się cieszę... Zrobił mi pan ogromną przyjemność i wielki zaszczyt, tylko... czy ja — Czy pan nie uważa, że —
— I czegóż się pan tak zmięszał, drogi panie! — roześmiał się pan Piekarski — Wszakże to młodziutka panienka, podlotek, dziecko jeszcze, nie żadna lwica...
Poeta zaczerwienił się.
— Ach, panie! — wykrzyknął — Czy pan nie zmięszałby się, gdyby panu... gdyby panu powiedziano naprzykład, że pozna pan... swą matkę, gdy jeszcze była młodą panienką?!
Panna Kasia Piekarska jadła powoli, rozważnie, jak dama, i gruntownie. Entuzjazmu żadnego po sobie nie pokazywała, ale pracowała w cichości ducha i skupieniu, rzetelnie i sumiennie. Równocześnie słuchała zawodowego wykładu Polaty, który, chcąc okazać zupełną swobodę, opowiadał jej o kunszcie pisania filmów ogólnikami jaknajbardziej niezrozumiałemi i oderwanemi, wiedząc doskonale, iż w dzisiejszych czasach żadna sztuka na jasności nie zyskuje.
— Ostatecznem rozwiązaniem tego problemu — mówił — mianowicie, problemu stwarzania nowych widowisk dla kina, jest — poprostu — kinowy sposób myślenia i widzenia. Wszystko inne będzie teorją, to jest — bujaniem, proszę pani.
— Zupełnie się z panem zgadzam! — przyznała mu poważnie słuszność młoda dama — Byłam pewna, że pan, jako poeta współczesny, tak myśli, i szczęśliwa jestem, że się na panu nie zawiodłam. Wszelka teorja jest bujaniem. Naprzykład — choćby teorja — Kant-Laplace‘a.
— Masz zupełną słuszność, córuchno! — akceptował pan Piekarski.
— Dziękuję tatusiowi! — z gracją skinęła ojcu głową panienka — Zatem — pan twierdzi: kinowy sposób myślenia i widzenia? — zapytała, nakładając sobie na talerz parę ważkich plastrów szynki.
— Proszę tylko, aby mnie pani fałszywie nie zrozumiała! — zastrzegł się Polata — Nie wolno nigdy zapominać o tem —
— Słuchaj, duszko! — podkreślił pan Piekarski — To, co mistrz powie, będzie bardzo ważne. Na tem, o! jak na fundamencie! — ale musztardki, dziewuszko, weź, jeśli chcesz, o ile się nie boisz, że ci na cerę zaszkodzi.
— Tatuś przerwał panu! Więc — o czem nie wolno zapominać?
— Aby nie było za dużo scenarjusza i reżyserji, a zato więcej wyczucia ekonomji i ekspresji wewnętrznej.
— Niewątpliwie w stosunku do ekspresji zewnętrznej — bez najmniejszej złej myśli wtrąciła Kasieńka, chcąc mistrzowi pokazać, że myśli wraz z nim — Ekspresja wewnętrzna — sądzę, że jest to coś w rodzaju wyrażania się do wewnątrz — naturalnie, różni się od wyrażania się nazewnątrz.
— Co pani przez to rozumie? — zaniepokoił się Polata.
— Nic innego, jak tylko to, co powiedziała! — zapewnił go pan Piekarski — Niech pan będzie spokojny, ona nie jest fałszywa.
— Nic podobnego nie myślałem! — oświadczył z mocą młody człowiek — Ale do rzeczy. Przy pisaniu filmu musi się pani kierować przedewszystkiem światłem i linją. Tworzy pani z światła i z linij. Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę z płaszczyzn linjo-twórczych. Nie wolno nigdy zapominać o tragicznym splocie, o awanturze, jaka może powstać ze złej, niestosownej linji w tych płaszczyznach światła. Gdy pani naprzykład, tworzy w filmie naturę —
— To jest... przyrodę? — bąknęła Kaaieńka, sięgając po szprotki.
— Niech będzie przyroda! — ustąpił z łatwością poeta — Więc, gdy pani tworzy przyrodę, musi pani tchnąć w nią filmowego ducha!
— Słyszysz, dziewuszko? — napomniał pan Piekarski córkę — To przecież wszystko jasne jak słońce i proste jak drut! Ale uważaj, bo teraz dopiero przyjdą prawdopodobnie rewelacje.
— Musi pani zwrócić uwagę przedewszystkiem na język filmowy! — mówił wieszcz płynnie, lecz jakgdyby czemś skwaszony — Daje on możliwości dotychczas jeszcze mało komu znane i zaledwie przeczuwane. Najmniejszej wątpliwości nie ulega, że wkrótce stanie się źródłem nowych, poetyckich transmisyj afektywnych.
— To ważne, Kasieńko! — zaznaczył ojciec — Transmisje afektywne! Zapamiętaj to sobie! To klucz do sytuacji!
— Ja też to zauważyłam! — odezwała się panienka — Pan Polata jest niezmiernie miły.
Polata siedział w głębokim fotelu, więc nie upadł. Natomiast wyjął z kieszonki marynarki chusteczkę i lekko wysuszywszy nią czoło, rzekł:
— Mógłbym pani dać jeszcze wiele równie cennych informacyj, które — ręczę pani! — otrzymałem ze źródeł najlepiej poinformowanych, fachowych. Czy pani tego sobie życzy?
Dama spojrzała na niego swemi głębokiemi, ciemnemi oczami i rzekła poprostu:
— Proszę!
— Doskonale! — odpowiedział wieszcz łagodnie — Ale niech pani sobie, proszę bardzo, nie wyobraża, jakobym ja nie wiedział, że robię z siebie przy tej sposobności w oczach pani przedostatniego idjotę.
— Dlaczegoż zaraz aż przedostatniego? — zażenowała się panienka.
— Bo ostatnim idjotą jest filmowy reżyser Robisz, od którego czerpię swą wiedzę w tych sprawach.
— To jest, łagodnie mówiąc, smutne, jak pieśń o kalinie — zauważyła panna — Ale nie brak na tem kirowem tle srebrnych iskierek żałosnego humoru.
— Czy jesteś pewna, córuchno, że wyrażasz się właściwie? — zaniepokoił się pan Piekarski.
— Właściwie to ja nie jestem już pewna nawet... czy się wyrażam! — uśmiechnęła się młoda dama.
— Czy nie mógłbym pani w jakiś sposób dopomóc w tym kłopocie? — zafrasował się Polata.
— Przypuszczałabym, że przy dobrych chęciach może tak.
— Skądże tedy niepewność co do tego, czy pani wyraża się, czy nie? — chwycił się wieszcz najważniejszego — swem zdaniem — punktu.
— Raczy pan łaskawie wybaczyć me zakłopotanie! — zwierzyła mu się panienka — Oto — pańskim stylem mówiąc — nie wiem, czy wyrażam się wewnętrznie czy zewnętrznie.
— Proszę pani! — wybuchnął Polata — Ja przecież nie mogę brać odpowiedzialności za byle kretyna.
— Ale ja też nie! — ucięła Kasieńka — Nie mogę w żaden sposób, tem bardziej, że jestem głupia — proszę, niech pan nie protestuje, przecież ja wiem!
— Daruje pani — żachnął się poeta.
— Jak ona mówi, to napewno wie! — zauważył pan Piekarski — Możesz mi pan wierzyć! Mnie i jej! My się znamy dobrze!
Kasieńka roześmiała się głośno.
— Tatuś mi pochlebia! — zawołała.
— O, z całą zawodową przyjemnością starego donżuana! — zaśmiał się starszy pan.
Polata zwrócił się do gospodarza:
— Czy zauważył pan — rzekł — jak dziwnie łaskotliwie panna Kasieńka się śmieje?
— O, mistrzu! Tylko bez komplementów! — wykrzyknęła panienka, rumieniąc się.
— Bez komplementów! — rzekł Polata poważnie — Daję pani słowo, że pani śmiech działa na mnie tak, jakgdyby mnie ktoś pod sercem łaskotał — w najmilszy, rozkoszny sposób.
— Zepsuje mi pan dziecko! — przyganił mu emeryt.
— Otóż nie — zaprotestował żywo młody człowiek — Niech mnie Bóg broni! Ale — za to filmowe bujanie winien jestem pannie Kasieńce pewne zadośćuczynienie i — pewne wyjaśnienie. Otóż jeżeli pani w naszych smutnych czasach chce zrobić coś dobrego — więc choćby naprzykład dobry film — niech się pani nie pyta ani nie radzi nikogo, tylko siebie samej. Prócz jałowej, pustej a pretensjonalnej blagi nic innego pani u żadnego naszego fachowca nie znajdzie. To ludzie frazesów, nic więcej!
— Tu powiedział pan wielkie słowo! — podchwyciła Kasieńka — Frazesy! O to chodzi! Masy potrzebują tylko frazesów, a frazes, proszę pana, to rzecz niełatwa! Pełny, dźwięczny frazes, któryby porywał tłumy.
— Co za straszliwa mądrość! — wykrzyknął Polata z przerażeniem — I to pani mówi!
— Poeto! — wykrzyknął pan Piekarski — Skąd ona wzięła tę swoją mądrość, tego nie wiem, przyznaję jednak, że ma najzupełniejszą rację. Ja, były aktor, wiem to najlepiej; masom potrzebna jest nie filozoficzna głębia, lecz frazes. Oto hasło niezawodne. Frazes jest, że tak powiem, „samograjem“, który, jako łatwo zrozumiały, porywa; myśl nie budzi w masach oddźwięku, ponieważ wymaga od leniwych mózgów wysiłku. Tu niema dwóch zdań.
Polata w zamyśleniu przyglądał się przez chwilę Kasieńce. Jakaż ona była milutka i ładna w swej skromnej, granatowej sukience! Teraz dopiero zauważył młody człowiek jej włosy. Były bardzo gęste, ciemno kasztanowe, lśniące, i okrywały jej kształtną główkę jakby bogatym, połyskliwym turbanem, pod którym tem jaśniej świeciło czoło matowo białe, podkreślone cieniutkiemi gzymsikami brwi.
— Czemu pan tak na mnie patrzy? — zaniepokoiła się panienka.
— Bo mi smutno! — odpowiedział poeta.
— Dlaczego? — zdziwiła się panienka.
— Smuci mnie dojrzała, aż nazbyt dojrzała mądrość pani! Daleki jestem od przeceniania siebie i swego talentu, jednakże — mówię poważnie — ja się frazesem brzydzę!
Panienka uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Bo pan jest poetą! — rzekła — Ale światem rządzą nie poeci, lecz właśnie — ludzie frazesu!
— O, okrutna mądrości! — wykrzyknął Polata i smutno zwiesił głowę.
Mimo tej swojej straszliwej mądrości panienka okazała się tak miłą i pełną wdzięku, że Polata był nią wprost oczarowany. Wciąż o niej myślał i nagle zauważył, że o niczem innem myśleć nie może. Z przymusem i ze wstrętem niemal skończył humoreskę dla Robisza i wysłał ją do Warszawy, przysięgając sobie w duchu, że nigdy więcej pisania podobnego głupstwa się nie podejmie, a gdy jeszcze spławił dwie piosenki dla Lali, rzucił pióro i odetchnąwszy głęboko, powiedział sobie:
— Dość mam tego idjotycznego pisania! Wolny jestem! Teraz mogę sobie trochę pomyśleć — nie o żadnych filmach bzdurnych, lecz „bezpłatnie, bezinteresownie“.
Pogoda myśleniu na ten temat sprzyjała, bo była piękna. W młodem, lecz pełnem świetle marcowego słońca był jakby metaliczny dźwięk. Przynajmniej Polacie zdawało się, że ono śpiewa jakąś radosną pieśń, pełną dobrotliwej pochwały i błogosławieństwa. Niebo było przeważnie niezapominajkowe z rzadkiemi, białemi obłokami, cieniowanemi popielato i wiszącemi nieruchomo. Przeźroczyste smugi delikatniutkiej zieleni powlokły krzaki, a w ogródkach pojawiły się ze szpadlami i motykami w rękach kobiety w czyściusieńkich, niepoplamionych jeszcze, niebieskich kostjumach roboczych. To była radość dla oczu! Wszędzie, na ulicy, w polach — te błękitne, ruchliwe, żywe plamy, jakgdyby niebo je ze swych przestworzy na ziemię zrzuciło. I to było śliczne. Wysoko, na grubym, złotym pniu niebiesko ubrany człowiek, rżnący drzewo srebrną piłą, nadole drugi niebieski pracownik. Złote trociny sypią się z pnia, a piła śpiewa melodyjnie-monotonnie, jakgdyby kołysankę. Miedza wśród pól: po jednej stronie świeżuteńka, młodziusieńka ozimina zielona, po drugiej złota od słońca, gliniasta ziemia, a między temi barwnemi płaszczyznami — błękitne figury, idące gęsiego, z łopatami i motykami na ramionach. A to znowu długie, błękitne koszule na tle ciemnoczerwonego muru, wapnem wśród cegieł biało żyłkowanego. I znów błękitne gromady na szosie złoto-srebrnej, bo brukowana strona szosy jest srebrna, zasię niebrukowana „latówka“, złota. Właściwie — modraki, chodzące po polach i szukające sobie miejsca, zanim jeszcze zboże wzeszło. I jasno w wiosce od pni, wapnem ubielonych. I twarze ludzkie uśmiechnięte z radości, że nareszcie można wyjść z więzienia czterech ścian i pracować na powietrzu, w pieszczotliwym wietrzyku, w blasku słoneczka złotego, na łonie ziemi.
Co za rozkosz! Przedpołudniowa cisza słoneczna, uroczysta, kojąca — i myślenie swobodne a dobrotliwe, z najlepszych głębin duszy pochodzące — jasne, jak pulsujące fale światła — uśmiechnięte — przy akompanjamencie gruchania gołębi, upartego, miarowego, rzeczowego gdakania jakiejś kury i metalicznego chrzęstu piły, tnącej drzewo...
O czemże myśleć?
O błękicie niebieskim?
O błękicie — niekoniecznie. Ale można myśleć o czemś równie pięknem i równie nieuchwytnem, o czemś, o czem można tylko myśleć, nic więcej. Naprzykład — o Kasieńce.
Myśl o niej nawiedzała poetę coraz częściej. Nawiedziała — nie „prześladowała“, jak się w tych wypadkach zwykło mówić. Ona, Kasieńka mała a mądrala wielka, była przyczyną, dla której Polata tak się śpieszył z wykończeniem zamówień, jej poświęcone było „bezpłatne i bezinteresowne“ myślenie. Zatem teraz, gdy już mógł sobie na to pozwolić, myślał o tym wdzięcznym, szesnastoletnim podlotku całemi godzinami, ale ta myśl nie „prześladowała“ go, lecz przeciwnie — wyzwalała, uwalniała od uczuć przykrych i upokarzających, robiła go lepszym i prawdziwym, napełniała serce jego żywą, twórczo tętniącą radością. Poeta bardzo „współczesny“, a więc — w gruncie rzeczy „hochsztapler“ formy, pasorzytujący na manieryzmie zdemoralizowanego i zdezorjentowanego społeczeństwa, Polata uginał się duchowo pod całym arsenałem ciężkich, artystyczno-literackich frazesów, „mechanizmów psychicznych“, „tricków“ i kłamstw. Wiedział doskonale, że to mamidła, nie odrzucał ich jednak, ponieważ miały swą wartość na rynku, a działały na naiwnych, na masy. Z drugiej strony bał się, aby go wagą swą pewnego mniej pięknego dnia nie przybiły do ziemi i nie zgruchotały. Był pewny, że o ile — jak sobie to w duchu układał — z przeżyć z Lalą wyłoni mu się film o Rajskim Ptaku — film, przeznaczony dla pięknej aktoreczki, a niezmiernie efektowny — będzie musiał włożyć w niego tyle sił i pomysłowości właśnie mniej solidnej — że to jego dzieło gotowo go za sobą pociągnąć w jakąś przepaść — raz na zawsze — beznadziejnie.
Był to cały świat obaw i lęków niewypowiedzianych — bo poeta nie mógł o nich powiedzieć nikomu, nawet samemu sobie. Gdyby sam w sobie dopuścił do skrystalizowania się ich w najsłabszą bodaj wątpliwość, konsekwentnie musiałby swego Rajskiego Ptaka od siebie odgonić, a tego się bał, bo choć czuł, że to w rzeczywistości — mamidło, z Lalą w roli tytułowej mogło doskonale mamić choćby cały świat, gdyby dobrze poszło, to zaś byłoby — powodzeniem, powodzenie zaś jest wprawdzie także mamidłem, ale bardzo miłem, dającem sławę i pieniądze.
Otóż — gdy tylko zaczynał myśleć o Kasieńce, trapiące go okrutnie upiory i straszydła znikały. Nie zupełnie, nie tak, aby nie wiedział, że one wciąż na niego czyhają — ale przynajmniej nie czuł ich przy sobie. Tam gdzieś jest ten fałszywy świat „jupiterów“ i niezliczonych drużyn „artystycznych“, spekulujących i spiskujących wciąż nad tworzeniem coraz to nowych, olśniewających mamideł, nad wywoływaniem cieniów cieni. Tu wszystko jest prawdziwe. Mleko, powietrze, słońce, wszystko jest, jak się już rzekło, „prosto od krowy“. Tu, do taktu powolnego i miarowego gdakania kury, tego żywego metronomu wiejskiego, można myśleć spokojnie, uczciwie, bez gorączkowego podniecenia miejskiego, czasem aż panicznego. Tu można było być szczerym z sobą, szczerym w stosunku do uczucia.
Miłość dla Lali, Leli, Luli, Loli, czy Lili — zasadniczo, w samem założeniu swem, przypuszczała, a nawet nakazywała jakieś błazeństwo, ponieważ w gruncie rzeczy sama niczem innem nie była. Kimże były te damy, te cacka tańczące, śpiewające i puszczające z posłusznych oczu czyste łzy na ekranie? Służąc modzie, czy tworząc modę — bo nie mogło tu być mowy o stylu — w rzeczywistości były „modystkami“ o mniej lub więcej uzasadnionych pretensjach artystycznych i takie a nie inne były też ich poglądy na życie, świat i miłość — poglądy „modystek“. Imponujące są ich pyszne, pawie maniery i pawie móżdżki; pawia trzeba udawać, gdy się między nie wejdzie —
— a nie jest się samemu orłem — wbił sobie szpilkę Polata.
— A nie jest się samemu orłem! — przyznał po chwili pokornie — Racja! Ale — z tego powodu nie musi się już raz na zawsze pawiem zostać. Można jakiś czas z pawiami razem krzyczeć, zwłaszcza, gdy się musi —
— Musi się? Czy pawie mogą do czego zmusić człowieka?
Tu już wieszcz zaczął się irytować.
— Trzeba przecież żyć! — rzekł sobie — Rajski Ptak da mi pieniądze!
— To jeszcze pewne nie jest. Pieniądze można zarobić w lepszy sposób. Czy to, w czem siedzisz, jest życiem?
— Rajskiego Ptaka powinienem napisać, żeby się tej historji wyzbyć, żeby ją z siebie wyrzucić, wypluć.
— Djabli wiedzą! — mruknął pogardliwie opozycjonista „wewnątrz“.
— W każdym razie — mam czas i nie potrzebuję w tej chwili o tem myśleć! — oświadczył sobie stanowczo Polata.
Nie myślał.
Natomiast myślał o tem, jak zrobić, żeby się móc częściej widywać z Kasieńką.
Koedukacja — owszem, postępowość, „trzeba się emancypować“, „frazesy są potrzebne dla mas“, ale — trudno było bardzo z panienką się zobaczyć, nawet kto wie, czy nie trudniej, niż to bywało w zeszłem stuleciu. Na pociechę za „niezasłużoną czwórkę“ można panience ofiarować niewystrzelony nabój karabinowy, zresztą jednak, właśnie o ile ona nie mieszka u rodziców, tak żyje wciąż „w masie“ — to w szkole, to w oddziałach P. W., to w organizacjach — że faktycznie trudno ją złapać na osobności.
Do gimnazjum jeździła Kasieńka razem z kilku innemi koleżankami najczęściej pod dozorem Siostry-wychowawczyni. Spowrotem — taksamo. W Różewie wysiadała pod „Złotą Gwiazdą“, ale tylko dla ojca, który ją odprowadzał do Zakładu. Panu Piekarskiemu Polata przeszkadzać nie chciał zasadniczo i z wielu innych względów.
Aby zbadać sytuację, wybrał się pewnego dnia do miasteczka bez potrzeby, poto tylko, aby obliczyć wszystkie możliwości.
Stłoczone w głębi ciasnego i niskiego wozu siedziały panienki w granatowych czapeczkach, liczka-różyczki — świeże, wyspane, ożywione, z błyszczącemi wesoło ślepkami. Dostęp do nich zamykała Siostra w czarno-szarych szatach. Siostra miała twarz pogodną i uśmiechniętą, uprzejmie odzywała się do pasażerów, tłoczących się w ciasnocie, ale — dostęp do panienek zamykała. W kącie siedziała Kasieńka. Nie zauważyła wejścia młodego człowieka, może nie chciała zauważyć. Polata nie wiedział. Panienki rozmawiały o swych sprawach szkolnych „i wogóle“. Siostra żartowała z niemi wesoło i swobodnie, pasażerowie, słuchając szczebiotu i śmiechu dziewczątek, uśmiechali się mimowoli; wciąż słychać było miarowe ale jakby ospałe człapanie koni, niewątpliwie znudzonych ciągnieniem bądźcobądź ciężkiego wozu wciąż tą samą drogą, z temi samemi wzniesieniami, wybojami i zakrętami. Przez małe szybki czasem widać było skrawek zieleni, pola lub nieba; tylko gdy ktoś, wsiadając, otwarł drzwiczki, wpadał przez nie wraz z świeżem powietrzem jasny blask pogodnego, słonecznego dnia.
— Jednakże — pomyślał Polata — choć się dłużej jedzie, dobre są te konie. Niema tego huku, warkotu, dudnienia, można rozmawiać, nie krzycząc, wogóle — dobroduszniej jakoś jest. Tylko — ta Kasieńka — nie widzi mnie...
Ale przyszła chwila, gdy wreszcie — zobaczyła go. To jest — on odczuł na sobie jej wzrok — spojrzał na nią — ujrzał ciemne oczy, nad niemi brewki czarne i — musiał się uśmiechnąć! Zarazem z pewnym pośpiechem ukłonił się, poczem zrobił dla przyzwoitości poważną minę i spojrzał surowo w okno — jak zmieszany, zakochany „szczeniak“, on „światowiec“! Siedział na swem miejscu, jak oskarżony podczas przemówienia prokuratora, ponieważ nagłe ściszenie głosów w „panieńskim“ kąciku wozu aż nadto wyraźnie świadczyło, że mówi się tam o nim. Przyszło mu na myśl „samobójstwo“ (— Boże, co za błazen ze mnie!), może... Lala, głupstwa, jakie czasem w obecności pana Piekarskiego wygadywał, oraz inne grzechy, może nawet niepopełnione, lecz które ostry wzrok niewinności odgadnąć może — i to napełniło go takim niesmakiem, że dopiero po dłuższej chwili ośmielił się spojrzeć w stronę panienek, gdzie ujrzał zwrócony na siebie — dobrotliwy i życzliwy wzrok zakonnicy. Siostra patrzyła na niego tak jakoś miłosiernie, lecz zarazem ciepło i dobrotliwie, że doznał wrażenia, jakgdyby nagle dostąpił odpuszczenia wszystkich grzechów.
— Doprawdy! — pomyślał — Tak na mnie spojrzała, jakgdyby chciała mnie utwierdzić w mem istnieniu i we wszystkich mych dobrych postanowieniach.
Wzruszyło go to.
Jakież jednak są te jego „dobre postanowienia“? Czy ma jakie? Pytanie proste, lecz jakże trudno na nie odpowiedzieć. A jak przykro byłoby odpowiedzieć szczerze. Bo — choćby w tej chwili: — Pocóż on przedsięwziął tę jazdę do miasteczka? Czyż nie wyłącznie poto, aby zmącić spokój młodego dziewczątka?
Polata bywał czasem zły, mógł być okrutny, lekkomyślny, ale nigdy świadomie podły. Dlatego teraz natychmiast sobie postanowił, że tej gry dalej prowadzić nie będzie — choćby nawet miał szanse, czego nie wiedział. Jednakże — bez względu na wszystko — da spokój i koniec.
— To nie ma sensu! — powiedział sobie.
W tej chwili znowu spostrzegł oczy panienki.
Ufne, dziecinne prawie, wesołe, śmiały się do niego szczerą, wdzięczną radością życia.
Wlot uchwycił, że jednak tu... może... przy użyciu całego piekielnego sprytu uwodziciela-intelektualisty... z całym przewrotnym fałszem i z głęboką wiedzą psychologiczną...
Oczy śmiały się, jak kwiaty polne na wiosnę.
— Otóż za to spojrzenie, dziecinko! — pomyślał Polata z nowem wzruszeniem, patrząc dziewuszce w oczy — Za to twoje szczere, dobre spojrzenie wiedz: Nic nie będzie z nieuczciwych zachodów miłosnych! Składam broń!
Tak postanowiwszy, uśmiechnął się do panienki, śmiało już i otwarcie.
Nie widziała? Nie chciała widzieć?
Nie patrzyła już w jego stronę.
W mieście wysiadł.
Przyjechał był z tem, aby wypatrzyć, czy panienki po nauce nie wychodzą z gimnazjum na miasto (słyszał od pana Piekarskiego, że tak), ewentualnie, aby, korzystając z tego, „przypadkowo“ z nią się spotkać, zaglądać jej w oczy i czekać na jakąś sposobność w drodze powrotnej, ale nie zrobił tego. Kupiwszy dla pozoru „materjałów piśmiennych“, których wprawdzie nie potrzebował, lecz których w Różewie nie było, wsiadł w taksówkę — w miasteczku były! — i pojechał spowrotem do domu.
— Udał mi się dzień! — powiedział sobie, lecąc w zazieleniające się już pola.
Jednakże — nagrody za to przełamanie się nie otrzymał. Wprost przeciwnie. Stał się znowu jakgdyby niepotrzebnym samemu sobie.
— Gdy ja o sobie nie myślę, Los o mnie nie pomyśli! — ganił się za okazaną przez siebie miękkość — Postępuję uczciwie, ale ani ja nic z tego nie mam, ani wogóle nikt. Ja mógłbym tu mieć swój flirt, może miłość, któraby mnie podnieciła, ona miałaby swą — może — pierwszą miłość... To przeżycia, które piechotą nie chodzą, których odrzucać nie należy, nie wolno.
Teraz — jeździć do miasteczka już mu się odechciało, na panienkę polować przy omnibusie nie chciał, sama, naturalnie, nie przychodziła. No, bo gdzież? Pod „Gwiazdę“? A „stary“ (pan Piekarski) nie gadał nic. Ani słowem nigdy o córce nie wspomniał.
Wieczorami rozmawiał przeważnie ze starym Bratem. Gadali — o psychologji. Aż śmiesznie było patrzeć na tych dwóch „pierników“, tak łudząco do siebie podobnych, a prawie nieznających się, nic o sobie niewiedzących, mało tego, różniących się, zdawałoby się, wszystkiem, przedewszystkiem zaś — psychiką. I w dodatku ten stary kabotyn-włóczęga, kiedyś pajac kabaretowy, Bóg wie, jakie sprawki mający na sumieniu, w roli — psychjatry czy niby spowiednika przy tym szynkarzu sprośnym, który przecież całe życie w karczmie spędził na różnych czarnych spekulacjach, ostro uprawiając wśród chłopów lichwę. I to ich bujanie się jakoweś niezrozumiałe, mruczenie oberżysty, długie, półgłosem wygłaszane wykłady emeryta.
— Cicho, burżuje — okrzyknął ich raz Polata półżartem — Cicho, kałduny stare! Nie dajecie poecie myśleć!
Nie zlękli się go, mruczeli sobie dalej.
— Więc proszę! — usłyszał raz Polata, jak mówił pan Piekarski — Wyszła zamąż, żeby nie więdnąć, ale mężowi miłości nie dała. Może on ją dla niej miał, prawdopodobnie, nie możemy mówić, że nie. Spostrzegł się, że tu role nie są równe, że ona nie ma dla niego tego, co jej daje on, więc znowu, aby nie zwiędnąć, nie uschnąć przy niej, porzucił ją i żyje z inną, z którą też ma dzieci... Z jednego samolubstwa wyrosło tyle zupełnie konkretnych nieszczęść, tyle tragedyj — a pan mi tu bajesz, że uczucie nie ma znaczenia! Jeśli nie ono — to cóż je ma? Cóż ma to życiowe znaczenie? A teraz — wyjścia istotnie nie widzę, bo niby to się już nie odstanie, co się stało. Stało się, wiemy, nieszczęście. Pobłądziliście i wpadliście. Przecież na jawie oglądacie, do czego doszliście przy pomocy swego „trzeźwego“ rozumu. To jak teraz? Jak z tego wyjść? Uderzyć się w piersi i przedewszystkiem żałować, skruszyć się, a równocześnie wierzyć, wierzyć niezłomnie w niewyczerpaną dobroć serca, które przecie może się jeszcze odezwać, bo całkowicie nie zamarło ani w panu, panie Brat, nie, nie zamarło, bo jednak pana boli, ani w córce, która też cierpi... Męka! A naturalnie! Męka jest, wierzę, więc — trzeba ją znieść, trzeba cierpieć z wiarą... Jesteśmy tu po to, aby cierpieć, wiesz pan o tem sam, stary pan już jesteś, nie zawracaj pan głowy!
— Wcale nie musi się cierpieć! — wykrzyknął Polata, który się tej rozmowie przysłuchiwał — Wcale a wcale nie! Ja też cierpię, a pokażę wam, że nie będę cierpiał! Panie Brat! Daj mi pan pół litra gorzały!
Zabrał wódkę do alkierza i zaczął pić.
Chciał obmyślić jakieś łajdactwo z Kasieńką. Czemu nie? Wszak to człowiek, przytem smarkula! Zawróci jej głowę fotogenicznością, — aktorskie, teatralne dziecko, pójdzie na to — zacznie z nią do spółki układać scenarjusz — opowie jej parę szczegółów intymniejszych — hehe!
Pił wódkę, układał to swoje łajdactwo, a w głębi duszy płakał, wył, bo widział ją drobną i wątłą w ubogim płaszczyku na różewieckiej szosie zimowej wśród kałuż napół zamarzniętego błota, widział ją w duchu pod ciężkiem, szarem niebem zimowem samotną, biedną i opuszczoną, i widział oczy jej przelęknione i nieszczęśliwe i tak myśleć o niej nie mógł.
Huknął pięścią w stół i pił dalej, teraz nie myśląc, nie myśląc — aż mu z mroków duszy wykwitła jasna, prawie naga Lala wśród piór. Nie, nie, nie „wykwitła“ i nie „prawie naga“, nie! Tu o żadnej nagości mowy niema. Lala wychynęła z krzewia piór różnobarwnych jako zjawa „Czystego Piękna“.
— To jest dobre! — zaśmiał się w duchu poeta.
Przyszła Kryńka, przyniosła lampkę nocną. Poeta poprosił ją jeszcze o wódkę, a lampę bez klosza kazał zabrać.
Siedział teraz w zmroku i myślał.
Kształt zjawy jest kobiecy — niewątpliwie! lecz nie ludzko kobiecy — kuszący, zmysłowy, rozpalający krew i ponętny, a mimo to nic kobiecego w nim niema.
— Żadnego — aby tak powiedzieć — błogosławieństwa — szepcze w zmroku Polata.
— Uśmiech jest — niewinny — ale — bez niewinności! — pracuje wyobraźnia poety — Dla tego uśmiechu — nic nie jest grzechem — bo on zna — tylko rozkosz.
— Ależ to okropne! — mówi sobie młody człowiek.
— Okropne jest — wkońcu — wszystko! — mówią mroki, czające się po kątach — Wiesz! Widziałeś już trupy! Zimne! A życie jest ciepłe, jędrne, tętniące rozkoszą, radością życia... użyciem... I ty tylko z nudów zawracasz sobie głowę tą gimnazistką, córeczką starego błazna... Udajesz! Udajesz uczciwego, aby twoja rzekoma „miłość“ miała czystsze pozory, aby jej „woni“ żadnym odorem nie zmącić, ale w rzeczywistości, podświadomie — to uciekanie przed nią... czyż to nie są... manewry erotyczne?
— Obrzydlistwo! — żachnął się Polata — Wcale tak nie myślałem! Przeciwnie!
W ciemnościach zjawiła mu się twarz — jego własna twarz, patrząca kpiąco i śmiejąca się szyderczo. Nagle ta twarz podniosła się wgórę, jakgdyby wraz z głową, przechylającą się wtył, i otwarła szeroko usta, jak człowiek, śmiejący się na całe gardło.
— Cóżto? — zląkł się Polata — To ja, ja tak śmieję się z samego siebie? To — ten obraz mego wewnętrznego „ja“? Jeśli tak — zaiste, jest się z czego śmiać!
Zmartwiony, uspokojony, udręczony położył się spać.
Ale ledwie zasnął, obudził go straszliwy ryk za oknami.
Nagle zerwała się marcowa burza z wyciem rozpętanego wichru, z warczeniem gromów nad lasem, z dudnieniem całego domu i z brzęczeniem szyb za okiennicami.
Polata jednak, napół przytomny z ciężkiego snu po wódce, myślał, że to horda szatanów śmieje się za oknami z jego miłości, z jego wiary w siebie i w swoje siły i — z jego w siebie niewiary i słabości.
Poeta wstał na drugi dzień spokojny, z słabym tylko szmerem w głowie, przypomniał sobie hałas w nocy, ale od jednego spojrzenia w okno domyślił się, że to była burza; wogóle nie przejmował się nocnemi przywidzeniami, choć — jako wrażenie pozostał mu w uszach piekielny chichot, przykry, dziki, szyderczy. Ani na chwilę nie wątpił, że to był wicher, jednakże — wspomnienie silne w duszy zostało.
— Nie jestem święty — żartował z siebie — więc nie zasługuję na tak wielkie względy szatańskie. Djabli mają coś więcej do roboty, niż wyprawianie serenad pod memi oknami. Ale — zapamiętamy to sobie. Nigdy więcej ani nawet w myśli Kasieńce żadnej krzywdy — ba! — przedewszystkiem ani nawet w myśli... Jeśli się nie umiem modlić, nie będę przynajmniej bluźnił.
I nagle zbudziła się w nim jakaś tęsknota, żałość, niepokój, wyrzut sumienia.
— Nie umiem się modlić! — pomyślał — To prawda! Jestem poetą. A modlić się nie umiem. Kasieńka z pewnością się modli i te jej modlitwy są prawdziwemi modlitwami, a ja — nie umiem. Nie chodzi mi o to, abym potrzebował, jednakże kiedyś, gdy umiałem, to było przyjemne... Niby — każdy artysta, poeta chwali Boga swemi utworami... Jednakże modlitwa — to wspaniała, głęboka poezja, gdy moja poezja... nie jest, nie jest modlitwą! Ba! Gdyby nią była, byłaby też prawdziwą poezją. Ale gdzież my dziś? I poco? Poco? Nie wystarczy wiedza?
Tu poeta zasmucił się.
— A jednak — ona z pewnością modli się, a jeśli przypadkiem, któż wie, myśli o mnie, to i modli się za mnie, a ja się jej za to modlitwą odwdzięczyć nie mogę. Biedniejszy jestem od tego dziewczęcia, poeta — piekielnie natchniony!
Była znów piękna pogoda, zaczęło się robić ciepło. Polata wstawał wcześniej i wypiwszy swoje dwie szklanki mleka, wychodził na przechadzkę zaraz po szóstej. W wiosce ludzie już nie spali, ale rzemieślnicy nie zaczynali jeszcze pracy, więc było cicho. W uroczystej ciszy złotego poranka sennie jeszcze leżał gościniec, ledwo tu i owdzie stopą ludzką tknięty, nocą spokojną wygładzony. Połyskiwały czyste szyby okien. Gdzieniegdzie trzasnęły drzwi i na ulicy pojawiała się jakaś czarno ubrana postać, kobieta lub starszy jegomość, idący na ranną mszę do kościoła. Polacie zdarzało się spotykać idących rankiem do kościoła ludzi nietylko z Różewa, ale też z wiosek sąsiednich.
Były to przeważnie wieśniaczki w sukniach czarnych, luźnych, wiejskim krojem szytych, kobiety mocne, o poważnych, kościstych, czerwonych twarzach. Pozdrawiały go pięknie wyraźnie powiedzianem: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — a on odpowiadał chętnie, z przyjemnością, nawet jakgdyby z wdzięcznością, że go tem powitaniem honorują. A byli to wszystko ludzie ciężkiej pracy fizycznej i obowiązku, którzy czas na modlitwę kradli sobie samym z czasu niezbędnego odpoczynku i wygody.
Zastanowił się nad tem młody człowiek i powiedział sobie:
— Muszą jednak ci ludzie naprawdę Boga kochać i mieć Go w sercu, skoro trudu swego dla Niego nie żałują. I znowu: Prawda, że chłopów w Polsce będzie z pewnością 80 proc. całej ludności i że lud ten jest głęboko wierzący. To pewne. Więc z tego jednak wynika niezbicie, że nie ma się prawa narzucać ludowi temu niczego, czego mu wiara jego zabrania, zaś kto postępuje inaczej, ten go krzywdzi i fałszuje mu jego prawdę i rzeczywistość.
Wnikliwie ale łagodnie, uprzejmie odzywał się na wieży kościoła dzwonek, wzywający na nabożeństwo poranne.
Wieś wogóle żyła religijnie, bez bigoterji, bez świętoszkostwa, lecz nabożnie.
W Polacie coś jakgdyby zaczęło odnajdywać grunt pod nogami.
Przypomniał sobie, że jest Wielki Post i że wkrótce już nadejdzie Wielki Tydzień.
— W Polsce, gdziekolwiek się jest, zawsze się to jakoś odczuwa! — myślał o okresie Wielkiego Tygodnia — Czy się chce, czy nie — zawsze! Jakgdyby jakaś ciepła fala ducha szła przez cały kraj. Nigdy nie można całkowicie zapomnieć, że to okres pokuty, żalu za grzechy i nadziei na odpuszczenie, zmartwychwstanie. Sama wiosna zdaje się to przypominać.
Młody człowiek stanął nagle na szosie, stuknął się w czoło (miał odwagę gestykulowania i mówienia głośno do siebie) i rzekł:
— Słuchaj, poeto, artysto! Człowieku, który masz prawo wierzyć i czuć — bo uczonym niezawsze wolno — dlaczego ty nie chcesz wierzyć i czuć? Różni żydzi, byle kantory z małomiasteczkowych bóżnic czy z szkół rabinackich, wdzierają ci się na twój teren i w asonancjach obrabiają ci na swój cebulowy sposób twoich własnych świętych. Ci ludzie nie wierzą, lecz szukają dla pustych swych serc a także dla powodzenia — życia w twych własnych ogrodach, ty zaś mijasz je obojętnie, nie, nie obojętnie, lecz nawet z wrogą, wyniosłą pogardą, nie chcesz widzieć ich wspaniałego bogactwa i udajesz, że go nie uznajesz! Skąd dla ciebie, który uczonym nie jesteś i który istotnie sercem krzyczysz o serce, ideałem ma być tegoż serca oschłość i martwota? Dlaczego nie masz wierzyć wiarą umarłych i żywych miljonowych mas swego Narodu, lecz koniecznie posłusznym być podszeptom jakiegoś pana profesora, który dziś „wie“ czy „umie“ tak, jutro inaczej... I w dodatku ty sam pozytywnie wiesz, do jakiego stopnia ci „uczeni w swych własnych pismach“ są ograniczeni a nieraz tępi. Nie przypominasz sobie, jak powiedziałeś raz w żywe oczy twym uczonym profesorom uniwersytetu, że gadają o literaturze jak szewcy? Człowieku — zastanów się!
— Przepraszam! — odpowiedział sobie poeta — Zastanowić się można i nawet należy, ale — nie tak zaraz znów — na szosie. Mamy czas!
Znowu była burza w nocy.
Tym razem Polata chichotów żadnych nie słyszał, bo wogóle nie słyszał nic. Spał jak zabity. Ale gdy na drugi dzień wstał, wszędzie pod płotami krze były zielone.
Coś tam przez dzień pisał, popołudniu zaś wyszedł się przejść w stronę kościoła i Zakładu. Stary Brat tytoniu dla braku kapitału nie trzymał, trzeba było go kupować gdzieindziej — w kolonjalce — było ich w Różewie kilka — albo też już niedaleko Zakładu, w drugim gościńcu z „radjem“.
Wracając rozmyślał Polata nad tem, że jednak nieobecność w Różewie Żydów nietylko wychodzi wiosce na korzyść, ale nawet jemu daje się przyjemnie odczuwać. Nigdzie tego specjalnego niechlujstwa wędrownej, nomadzkiej gospodarki, nieliczącej się nigdy z otoczeniem, nigdzie szwargocących wrzasków, czarnych chałatów... Pocóż wyliczać?
— To istotnie ogromna ulga dla nerwów! — stwierdził Polata — Żydzi niewątpliwie źle wpływają na stan nerwowy ludności... Są zbyt niespokojni, zawsze psychicznie rozgorączkowani, podnieceni... Te sklepiki naprzykład. Wszędzie sami katolicy, więc proszę: okna wystawowe aż miło spojrzeć — takie czyste, szyby jak lustra, a tu, u rzeźnika, zamiast krwią ociekających gnatów czy kawałów jakiegoś trupa bydlęcego — olbrzymia donica z prześlicznemi kwiatami! Gdzieżby się to Żydowi chciało!
Tak sobie rozmyślając, szedł powoli do domu — nie wszystkie kałuże jeszcze wyschły! — gdy wtem zauważył parę koni, łbami radośnie za każdym krokiem kiwających — wracały do domu! — a za niemi żółtą budę dyliżansu.
Serce mu żywiej zabiło. Kasieńka! Nie myśl o niej, lecz ona sama! — Ale dyliżans — przejechał... zatrzymywać go Polata nie mógł... I w tej chwili przypomniał sobie o zwyczaju Piekarskiego odprowadzania córki do Zakładu. Zatem wkrótce ich spotka.
Spotkał w połowie drogi.
Prócz mowy oczu wszystko było banalne w tem spotkaniu, ale oczy — mówiły.
Była to nie rozmowa, lecz niezwyciężona niczem wymowa oczu.
Ani jedno ani drugie — nic nie wiedziało, ani jedno ani drugie nic nie wyznało, a jednak, gdy teraz spojrzeli sobie w oczy, wiedzieli wszystko. I ogarnęła ich niewypowiedziana radość, a zarazem niewypowiedziana trwoga, bo — cóż będzie teraz, cóż będzie — dalej?
Stało się! Stało się!
Szli powoli — ze względu na starszego pana! — w stronę Zakładu — nie patrząc na siebie, lecz w ziemię — było jeszcze błoto! — i odzywając się niewiele. Kasieńka opowiadała coś o jakiemś przedstawieniu, które miano w Zakładzie urządzić spowodu czyichś imienin — czy pan Polata jako znany poeta filmowy nie miałby może jakiego pomysłu szczęśliwego?
— Imieninowy pomysł? — Nie, nie mam imieninowych pomysłów! A jeszcze — dla panienek!
— Nie — to nie, obejdzie się! Nie trzeba się zaraz tak obrażać! Wiem, że pańska wielka Muza — a my —
— Panno Kasiu! Niech pani nie będzie złośliwa i niech pani mi, proszę, uwierzy, że naprawdę, ale to naprawdę bardzo mi przykro, iż ta moja wielka — jak pani powiedziała — i do tego Muza! — nie jest w stanie zdobyć się na dobry pomysł imieninowy i to w dodatku — dla miłych, młodych i ładnych panienek. Powinienbym — a nie potrafię. Jakiż program?
— Będzie się pan śmiał.
— Nie będę się śmiał! — prawie gwałtownie zaprzeczył wieszcz — Ach, przepraszam panią, pani nie wie, nie może zrozumieć — tej — tej — tej bezsilności — tej nędzy!
Tu Polata stanął, spojrzał na pana Piekarskiego i rzekł z gorzkim uśmiechem:
— Żongluję słońcami, światami i księżycami — pańska córeczka prosi mnie o malutki promyczek słońca — mogę jej dać światło „jupitera“, ale słońca — ani nawet niteczki, choćby cienkiej jak pajęczyna.
— Zły humor! — odparł spokojnie pan Piekarski — Przejdzie!
Panienka spojrzała na poetę z zaniepokojeniem, z żalem, z współczuciem.
— Czy pan dostał może jakie przykre wiadomości? — zapytała po chwili.
— Przykre wiadomości? Dlaczego?
— Wygląda pan, jakgdyby pan był czemś przygnębiony.
— Odgadła pani. Nie to o wiadomościach, lecz o przygnębieniu. Jestem istotnie trochę przygnębiony.
To chciał jej powiedzieć, ponieważ jednak nie chciał, aby się martwiła jakiemiś domysłami, dodał:
— W ostatnich czasach myślałem dużo o swem życiu duchowem.
Nie było to kłamstwem, ale wolałby był o tem nie wspominać — w związku z nią.
Uśmiechnęła się do niego i tu uśmiech mówił:
— Nie martw się! Bądź spokojny! Wszystko będzie dobrze! Wierz!
Ale on zanadto dobrze znał opłakany stan swych „interesów“ duchowych, więc nie dał się tak łatwo pocieszyć i tylko westchnął.
Tymczasem ona mówiła głośno:
— Człowiek się często zanadto przejmuje. Nigdy nie jest tak źle, jak myślimy.
— Natomiast często bywa gorzej! — przerwał jej Polata — Pani mocno wierzy w Boga?
— Tak! — odpowiedziała panienka.
— To pani bogata! — rzekł młody człowiek.
— A pan nie wierzy?
Nie odpowiedział. Zato po chwili westchnął:
— Człowiek czasem nawet sobie nie wyobraża, jak strasznym jest nędzarzem.
To pragnął jej powiedzieć. Musiał. I bardzo chciał, aby w to uwierzyła. Ona do pewnego stopnia może nawet i uwierzyła, snać jednak zrozumiała inaczej, po swojemu, bo znowu uśmiechnęła się do niego, zaś pan Piekarski dodał:
— Pan, mówiąc o nędzy, natrząsa się z niej tylko. Cóż pan o niej wie? Życie pan dopiero zaczyna. Nie układa się panu tak, jakby pan chciał? To może być chwilowo nieprzyjemne, zwłaszcza, gdy młody, samotny człowiek nudzi się na wsi, nie ma kawiarni ani odpowiedniego towarzystwa, ale —
Pan Piekarski moralizował, „ale“ — młodzi ludzie go nie słuchali.
Zato, kiedy się rozstawali, Kasieńka zwróciła się do Polaty.
— Coś panu powiem! — rzekła energicznie — Mam lekarstwo na ten pański smutek!
— Naprawdę, córuś? — wykrzyknął pan Piekarski — Możebyś i mnie dała receptę na ten cudowny środek. Mnie też niezawsze wesoło.
— Tatusiowi nie pomoże! — odpowiedziała panienka poważnie — Kiedy byłam małą dziewczynką, tu, tak przed jakiemi trzema — czterema laty, sama, wśród obcych, o tatusiu nieraz przez długie miesiące nic nie wiedziałam, bywało mi strasznie smutno, tak smutno, że nie potrafiłabym tego nikomu powiedzieć!
— Nie mów, dziecko! — błagalnie rzekł pan Piekarski.
— Otóż wtedy, w takich czarnych chwilach, pisywałam wiersze.
— Pani? — wykrzyknął Polata.
— Tak. Pisywałam wiersze — nie do druku, nie żeby się chwalić, pokazywać, tylko — dla siebie. I to mi przynosiło wielką ulgę. Pan — poeta, umie pan wiersze pisać, więc niech pan idzie do domu, niech pan sobie siądzie cicho w kąciku i niech pan napisze jaki ładny, ładny, śliczny wiersz. To panu pomoże.
To rzekłszy, uściskała ojca, uśmiechnęła się poczciwie do Polaty, podała mu rękę i poszła.
Pan Piekarski, który się trochę zadyszał, zdjął czapkę, podrapał się za uchem i wpatrzywszy się Polacie w oczy, stał i patrzał.
— Przetłumaczone na język ludzi myślących — zaczął — słowa tego dziecka znaczyłyby: „Chłopie, nie myśl wciąż o sobie, lecz rób porządnie, co do ciebie należy“. Przyzna pan, że rada dobra i — na całe życie. Nie trzeba jej lekceważyć. Z dobrego serca ta mądrość płynie.
— Przyznaję! — odpowiedział Polata — Najzupełniej przyznaję, wiem!
A podumawszy chwilę, dodał prawie pokornie:
— Zapamiętam to sobie i postaram się sumiennie spełnić. Pan świadkiem!
— Nacóż tu świadek! — burknął emeryt niechętnie.
Ponieważ wiadome było, że pan emeryt zwykle czeka na „dyliżans“ pod „Gwiazdą“, wynoszono mu z oberży krzesełko, aby nie musiał stać. Stary siadał, ćmił kręcone papierosy z wiśniowej „cygarniczki“, przyglądał się dzieciom, bawiącym się na ulicy, i czekał, od czasu do czasu tylko wstając, aby wyjść na środek ulicy i popatrzeć, czy „buda“ nie jedzie. Jeśli nie jechała — wracał, siadał na krzesełku i w dalszym ciągu przyglądał się dzieciom, które ze swej strony zerkały ostrożnie ku starszemu panu.
Gdzieindziej, zwłaszcza wśród dzieciarni żydowskiej, taki gruby pan byłby z pewnością narażony na nieprzyjemne docinki, wykrzykiwanie zza płotu nieprzyzwoitych wyzwisk, a może i na inne przykrości. Dzieci w tej wielkopolskiej wsi były grzeczne i naogół dobrze wychowane.
— Z czystem sumieniem mogę powiedzieć — chwalił się przy każdej sposobności pan Piekarski — że nigdy mi się nie zdarzyło, aby mnie tu kiedykolwiek napadł pies. Prawda, tu są psy przeważnie uwiązane, ale biega ich też na swobodzie dość, a przecie nigdy nie miałem nieprzyjemności. Jacy ludzie, takie psy! Ludzie są uprzejmi, grzeczni, więc i dzieci też, a skutkiem tego i pieski wszelakie.
Dzieci, przeważnie jasnowłose, w różnobarwnych sweterkach i czapeczkach, czasem kusych i spłowiałych, ale całych i czystych, skakały na jednej nóżce, bawiąc się — głównie dziewczynki — w szkołę, lub podcinały biczykami bąki; ten ostatni sport uprawiali chłopcy. Dziewczęta w grach swych współzawodniczyły w cierpliwości i zręczności. Starały się naprzykład przeskoczyć całą szkołę — sześć czy osiem kwadratów — nie zgubiwszy położonego na stopie drewienka czy tekturki. Chłopcy podcinali swe bąki z zawziętością i pasją, robiąc groźne, okrutne miny, a czasem nawet zgrzytając zębami.
Po pewnym czasie pojawili się w ulicy na szosie cykliści i cyklistki, ludzie, powracający od pracy. Niektórzy z nich wieźli ciężkie pakunki na plecach lub przymocowane do rowerów. Wiciu pozdrawiało starego, grubego pana, znając go już z widzenia; pozdrawiali często i nieznajomi. Czasami pojawiało się jakieś auto. Ponieważ samochód w tych stronach sensacją nie był, nie zwracano na te auta uwagi. Nadjeżdżały, pokrzykując przejeżdżały, czasem chlapały błotem, to znów podnosiły trochę kurzawy i ginęły w oddali, bez śladu, bez wspomnienia. Dzieci grały dalej w „szkołę“ lub podcinały bąki, wiatrak wywijał ramionami, wieś żyła swem życiem.
Otóż na drugi dzień po rozmowie z Kasieńką „zdarzyło się“ Polacie, iż stanął w drzwiach „Gwiazdy“ „jakoś“ na dziesięć minut przed przybyciem „budy“.
Pan Piekarski siedział przed oberżą na swem krzesełku, złotowłose dzieci w barwnych sweterkach i czapeczkach bawiły się koło niego, kałuże na dnie łąk, przybrawszy skutkiem ostatniej burzy, świeciły szerzej trochę, natomiast zieleń dokoła nich była ciemna, bujna, pluszowa. Taksamo ciemnozielona, syta była zieleń pleśni i mchów na parkanach i sztachetkach.
Polata przyglądał się przez chwilę panu Piekarskiemu z wysokości pięciu schodków, poczem nie bez pewnego wahania zeszedł nadół i zbliżył się do starszego pana.
— Przepraszam pana — rzekł, przywitawszy się z nim — Czy nie weźmie mi pan za złe? Chciałbym pana poprosić — po wczorajszej rozmowie z panną Kasieńką coś napisałem... Pragnąłbym jej to ofiarować... Czy mógłbym prosić pana o oddanie?
To mówiąc, poeta wyciągnął do starego rękę z siwą kopertą.
Starszy pan przyglądał się przez chwilę kopercie, jakgdyby coś nadzwyczajnego, ale niekoniecznie miłego oglądał, podniósł oczy na wieszcza, utkwił je w jego oczach, wreszcie powiedział głosem — zmęczonym:
— Oddaj pan to sam! Wiersz jest z pewnością dobry i nie wątpię, że pan zrobi nim dziecku przyjemność. Tylko...
Starszy pan opuścił na oczy ciężkie, zgrubiałe powieki, uniósł wgórę brwi, a twarz stężała mu w wyrazie ni to namysłu, ni to wahania czy wątpliwości.
— Byłem tego pewny! — rzekł półgłosem — Wiedziałem!
— Jeśli panu tem jaknajmniejszą przykrość — zaczął Polata pokornie.
— Daj pan spokój, panie Polata! — uśmiechnął się emeryt — Pan dla mnie wierszy nie pisze, pocóż miałbym ją pozbawiać — zabraniać! Ach! Przecież to — naturalne! To jest — mój Boże! W tem wszystkiem niema nic złego, ja pana znam, wiem, że panu mogę wierzyć, tylko że ja — tylko że — obaj, obaj! — powinniśmy być bardzo ostrożni.
— Panie drogi! — serdecznie odezwał się Polata — Ja panu ręczę, że ten wiersz jest bez zarzutu.
— Masz znowu! — zniecierpliwił się starszy pan — I pan pisałbyś teraz wiersze — z zarzutami! O czem pan opowiada? Rzecz w tem, że pan dla niej pisze wiersze.
— Nie będę, jeśli pan zabroni!
— Nie mogę zabronić, bo pan jest poeta — i nie mogę jej zabronić, bo niema przyczyny, ale — jest „ale“, o czem pan sam doskonale wie, panie Polata, i dlatego właśnie przyszedł pan z tym wierszykiem do mnie.
— Sama grzeczność nakazywała.
— Idź pan do licha z grzecznością! — żachnął się emeryt — Buda jedzie! Nie na rękę mi to wszystko, nie taję, ale — wiersz niech jej pan odda sam, pozwalam, będzie z pewnością chciała, żeby jej się pan do „sztambucha“ wpisał.
— Jeżeli pan —
— Ależ czy ona nie ma prawa? Czy pan nie ma? Przejdźmy na drugą stronę, po tamtej stronie wysiadają... A swoją drogą — ubrał mnie pan, e-le-gan-cko mnie pan ubrał! Chodź pan!
Tak zaczęła się bliższa znajomość między młodymi.
Stary aktor nie był z tego rad, bo niczego dobrego z tego dla córki nie wróżył. Małżeństwo z poetą — nawet gdyby się znalazły środki materjalne — kiepska historja! Stary znał poetów.
— Nieszczęśliwa miłość? — wzdrygnął się — Dziękuję bardzo! Szczęśliwa? Jeszcze gorzej! Nie, to nie ma najmniejszego sensu. Trzeba bardzo uważać i — Kasieńka musi przedewszystkiem skończyć szkoły. Zabronić?
Wzruszył ramionami.
— W okresie koedukacji i przysposobienia wojskowego w szkołach? Wogóle to rzadko kiedy miało sens, a cóż dopiero dziś... Ale — nie przesadzajmy. Tylko... Aj, Panie Boże! Potrzebne to te córki? Wolałbym już w razie koniecznej potrzeby mały zabieg chirurgiczny jak u praojca Adama: dać sobie poprostu żebro wyjąć. Ale te kłopoty...
A wtem zdarzyło się coś, co pana Piekarskiego raz na zawsze od tego kłopotu uwolnić mogło.
Oto, kiedy pewnego dnia przyszedł poczekać pod „Gwiazdą“ na „budę“, pan Brat obwieścił mu, iż pan Polata nagle wyjechał.
— Jakto — nagle? — zdziwił się stary — Depeszę jaką dostał?
Pan Brat potrząsnął przecząco głową.
— Przyjechała tu ta pani, co u niego w zimie była, zabrała go do auta prawie tak, jak stał — i pojechali.
— Co było zgóry do przewidzenia! — z pewnym niesmakiem dodał emeryt — Nie wie pan, dokąd pojechał?
— Do Warszawy — zdaje się. Sam dobrze nie wiedział. Powiedział, że do pana napisze.
— Niech pisze na Berdyczów!
— Rzeczy też nie wziął, prócz małej walizki. Kryńka ma mu posłać, jak napisze.
Pan Piekarski machnął ręką i rzekł:
— Powinnoby się powiedzieć: Szkoda chłopca! — bo człowiek z niego zdolny i dusza dobra, ale — nie ja go sądzić będę... nic nie powiem, bo... cóż? Co — tu — można — wiedzieć? Poeta!
Wzruszył ramionami.
— Zdolny a bez serca, no, to drań! — dodał — Zdolny a z sercem, zasadniczo dobry, ale słaby i przez to bardzo często — też drań! Trudno o człowieka, trudno!
Jednak — przykro mu było.
Kasieńka, dowiedziawszy się o wyjeździe poety, skrzywiła się ledwo dostrzegalnie, ale zaraz powiedziała:
— Nic w tem wszystkiem nie widzę nadzwyczajnego. Mieli kręcić jego film, przecie mówił. Ta Lala ma do dyspozycji auto.
— Skąd wiesz?
— Takie panie zawsze mają. Więc ona lata po całej Polsce. Cóż winien, że po niego przyjechała niespodziewanie i zabrała go. Poeta, ma do czynienia z ludźmi, człowiek światowy —
Tu głos drgnął jej nieco, ale opanowała się i dodała spokojnie:
— Po tatusia, ani po mnie nikt autem nie przyjedzie, niema obawy!
I zaczęła mówić o pracy szkolnej z matemy.
— Proszę was, panie Brat! — kończył swe przemówienie pan Piekarski — Gdzie jak gdzie, ale w zakresie przysłów naród polski jest napewno genjalny. Wie o tem i uznaje każdy, kto dużo wycierpiał. I otóż ten naród mówi: „Złość piękności szkodzi“. Rozumiecie to? Ma naród polski istotnie rację. Złość piękności szkodzi. Ale jak to należy rozumieć? Czy tylko w ten sposób, że jak się kto złości, to się brzydko wykrzywia? Nie, panie. Złość to też nie gniew, który człowieka czasem porwie, nie ta nasza polska pasja. Złość to zło, które człowieka nurtuje, którego człowiek z serca wyrzucić nie chce. I to szkodzi piękności, to jest, zdrowiu duchowemu, a przez to — nerwom. I wierz mi pan: Przez grzech przeciw uczuciu zaszkodził pan swemu zdrowiu duchowemu, swemu duchowemu pięknu, przez to znów — nerwom. Jesteś pan — chory na nerwy skutkiem „złości“, jaka się w panu nagromadziła.
— Jakaż znów złość! — żachnął się oberżysta-Cierpię!
— Przez upór i zatwardziałość! — podkreślił emeryt — Jesteś pan ciężko chory — przez to właśnie.
— Nie mam na lekarzy ani sanatorja.
— Ja pana do sanatorjum nie posyłam! — uśmiechnął się pan Piekarski — Sanatorjum! Jakież sanatorjum piękniejsze znajdziesz pan od tego świata, tak cudownie przez Boga stworzonego? Nie wystarczy panu ta wioska? Gdzie znajdziesz pan lepsze lekarstwo na podtrzymanie wiary w życie — co niby jest głównem zadaniem sanatorjum dla chorych nerwowo. Niedawno jeszcze były wichry dzikie, śnieg z deszczem chlastał ziemię, a dziś — patrz pan na te irysy, jak bladozielonemi szpicami swych szabel kłują skorupę ziemi i wydostają się na słońce i świeże powietrze. A człowiek nie mógłby swym rozumem, sercem, duszą? Mając tyle pomocy Boskiej, tyle przykładów wszystko zwyciężającej wiary choćby w przyrodzie samej? Przyjrzyj się pan tej „karmazynce“ ślicznej, jak pod tym parkanem zielonym ziemię grzebie. Widzisz pan, jak jej, jusze, korale na główce świecą... Grzebie, grzebie ziemię pazurami ostremi — ona, głupia, bez żadnych podręczników, bez nauczycieli, analfabetka ciemna — patrz pan! Znalazła — dziubie — znalazła se cosik i zjadła. Bez żadnej nauki — znalazła. Panie, człowiek jest mądry, uczony, wie, gdzie woda jest i że musi być tu a tu, uczonym specjalistom szukać jej każe, a ci, geologowie mądrzy, z kompasami, z przyrządami kosztownemi szukają i szukają i znaleźć tej wody nie mogą — zaś ta kura bez niczego znajdzie se to jedyne ziarenko pod ziemią, czy tego robaczka w ziemi schowanego. I ile pan takich dowodów i przykładów głębokich koło siebie codziennie masz pod samym nosem? Nie jest to najlepsze sanatorjum dla rozumnego człowieka — widok życia, które się nigdy nie poddaje i zawsze, do samego końca wierzy? Ale poco ja mam gębę napróżno strzępić, przecie pan sam wie. Co się zaś tyczy lekarza — to nie potrzebuję panu mówić. Ten pana jedynie może wyleczyć, przeciw któremu pan nabroił. Od tego się pan nie wykręcisz, ani gadania! Potem, jakbyś pan koniecznie chciał do lekarza pójść, żeby panu trochę nerwy nakręcił, czy jak tam, ale potem, bo on panu szprycką duszy nie wyleczy, ani sumienia nie przepłócze.
Wiedział stary oberżysta, do czego emeryt zmierza, słuchał, ale nie gadał nic. Bo pewny był, że nic nie pomoże. Tego grzechu nikt mu nie odpuści. Sam Bóg piętno krwawe za ten grzech na czole wycisnął. Kto ma moc to piętno zmyć? Kto je usunie? Ach, gdyby ludzie wiedzieli, jak ono pali bólem nieznośnym, niedającym wytchnienia ani na chwilę! I nigdy nikomu się zwierzyć nie można, nigdy się nikomu przyznać. Obcemu nie powiesz, bo cię zdradzi i wyda, swojemu też nie, bo tobą wzgardzi. Chodźże po świecie, milczący dumnie w swej hańbie i w swem zapamiętaniu, chodź z brzemieniem, którego ci nikt z barków nie zdejmie, milcz, gdy serce krzyczy o wyznanie, miotaj się w bezsenności, ciemnościom jeno się zwierzając, ciemnościom pustym, w których tylko ten — wspólnik piekielny siedzi, przysłuchuje się męce twego serca i śmieje się, śmieje, za życia już radując się twą męką niewypowiedzianą.
Wódka, jedyne lekarstwo, jedyna pomoc... Zagłuszyć serce pijanem gadaniem, zagłuszyć uczucie pijanym, brutalnym śmiechem...
Ale po pewnym czasie z tej wódki zrobił się wróg. Wyzywające zuchwalstwo podsuwa wciąż to jedno, ostatnie, w najgłębszej tajemnicy przechowywane słowo. Musi się je wypowiedzieć. — Zabiłem! — ileż to razy pan Brat wykrzykiwał w pijanem podnieceniu — Zabiłem, zamordowałem, na tych swych rękach miałem jej krew! — Ludzie poważnieli, cichli, zaczynali podstępnie wypytywać. A wtenczas pan Brat wybuchał śmiechem i mówił: — Świnię zabiłem! — i wszyscy śmiali się z tego dowcipu, a czart z nimi też. Ale nie wiedzieli, że nieraz za tem słowem — „Zabiłem!“ — już-już czaiło się jedno ostatnie słowo, że już nieraz uchylały się przed niem drzwi, mające je wypuścić z otchłani czarnej na świat Boży, i że w ostatniej chwili dopiero szynkarz skręcał mu kark, znowu w ten sposób powtarzał swą zbrodnię — ile, ile razy! — i znowu spadał na samo dno nędzy i utrapienia.
Był duchem mocny. Zrobił — to zrobił. Przeklął się za to i skarał sam. O miłosierdzie ani przebaczenie nie żebrał. Postawił na swojem, zrobił, co był postanowił, używał owoców swej zbrodni, jak tego pragnął. Czasem błysnęło mu w głowie słowo „Bóg!“, czasem odzywało się echem gromu dalekiego w duszy. Nie bał się. Podnosił wówczas głowę i mówił spokojnie:
— Wiem. Przyjdź — sądź. Czekam.
I pewny był, że Sędzia odchodził, nic nie sprawiwszy. Życie rozwijało się dalej, szczęśliwie niby i bez klęsk, świadczyło, że jednak ze skrwawionego ziarna może wyróść chleb smaczny i zdrowy, wszystko było dobrze, Bóg — do niczego nie był potrzebny.
— Może jest — mawiał oberżysta — ale ja o Nim nic nie wiem. Zato wiem, że gdybym swoje interesy zdał na łaskę Opatrzności, straciłbym ostatnie portki.
Ale echo gromu odzywało się wciąż i wciąż i coraz silniej. Oberżysta wzruszał ramionami i mówił:
— Przyjdź. Wiem, co zrobiłem. Wiem, że jeśli jesteś, jestem przed Tobą odpowiedzialny. Przyjdź — a wtedy wstanę i powiem Ci: Bądź wola Twoja, jak była w tem, co popełniłem. Karz — i nie wódź nas na pokuszenie.
I żył pan Brat spokojnie dalej, nazewnątrz uśmiechnięty, pogodny, lecz z duszą coraz bardziej ponurą, zimną i krzepnącą. Bardzo kochał dzieci i one spoczątku kochały go bardzo, lecz w miarę jak dorastały, odchodziły od niego, odtrącane mimowoli przez tragiczny chłód, jaki z jego duszy wiał, a skutkiem tego znów on stawał się coraz zimniejszy i zimniejszy, aż zaczął stygnąć jak trup.
Wtedy zaczął pić, ponuro, na śmierć, beznadziejnie, z rozpaczą w sercu. Pił, aby żyć, bo już chęci do życia nie miał. Nie wierząc, modlił się o śmierć. Zaczynał żyć dopiero wówczas, gdy zmorzony wódką, zapadał w bezprzytomność. Czuł się trupem, czuł, że nie żyje, do tego stopnia, iż niestraszny mu już był tamten trup skrwawiony — trup zamordowanego podstępnie starszego brata. Tamten trup żył, żył wciąż i czuł i myślał. Żył jego krwią, jego czuciem, jego wszystkiemi myślami — gdzieś — w mogile ciemnej, dawno stoczony przez robaki, lecz wciąż żywy — gdy on, morderca, po świecie białym chodząc, w słońcu i świetności nieba błękitnego wśród zieleni łąk i lasów, wśród żywych ludzi — trupem był nieczującym, niewidzącym, niesłyszącym nic, niezdolnym do życia, ani do wydania ostatniego, cuchnącego tchnienia.
I wtedy, niewiadomo kiedy, jak i dlaczego, zahuczało mu znowu nad głową słowo „Bóg“. Zahuczało potężnie gromem czerwonym, trzasnęło go prosto w serce, a on ujrzał się potępieńcem samotnym i nagim na bezkresnej, zimnej pustyni, ściganym przez wicher z deszczem i burzą. Huragan pędził go naprzód wciąż w noc, w dzikie, nagie skały, wśród których potykał się wciąż na kamieniach i ranił stopy, i między głazy, wśród których, prócz niewypowiedzianej trwogi, nie było nic.
Na tej pustyni, wśród tych skał i głazów osiadł, na niej przebywał, nagi, głodny, wśród dzikich, zimnych, twardych i niemych kamieni. I nie było tam dla niego ani ognia ani wody.
Widywał całe korowody cieni ludzkich, widział mijające go dnie i noce i pory roku, widział cierpienia i radości ludzkie, ale już wszystko było mu obojętne. Z tego, co go mijało, nie uśmiechało mu się nic.
Tylko burze czarne sypały się na jego głowę coraz potężniej, wyzywając go na sprawę jednem jedynem, wielkiem, świętem słowem.
I wtedy dopiero zrozumiałem się stało biednej, udręczonej duszy, że nic z tego, co jest, nie istnieje poza tem Słowem.
Wtedy dopiero zbrodniarz, ujrzawszy niezmierzone życie, zawarte w Słowie, pojął, iż daleki od Niego i obcy Mu, przeciw Niemu zgrzeszywszy, nigdy nie żył.
I że czeka go męka konania i potępienie śmierci — bez życia.
Ogarnęła go rozpacz.
Kasieńka zmarniała, przybladła, nie miała humoru.
— Wiosna mnie męczy, a prócz tego bardzo wcześnie wstaję, więc wciąż mi się spać chce — usprawiedliwiała się ojcu — Ale wkrótce przyjdą ferje wielkanocne, cały tydzień, to trochę odpocznę.
— Anemja cię męczy! — biadał ojciec — A ja nic zrobić nie mogę. Biedactwo moje!
— Cóż mi pomoże narzekanie! — niecierpliwiła się Kasieńka — Opowiedz mi lepiej o Hollywood.
— O, dziecko, Hollywood! — wykrzyknął ze zgrozą pan Piekarski — Słońce, morze, palmy, szafir nieba cudowny, jak — jak w „Ojcu Zadżumionych“, kwiaty i owoce cudowne jak w raju, a cierpień, zawiedzionych marzeń i ambicyj, upokorzeń, dusz, ubitych rozczarowaniem, łez gorzkich, krzywdy, naśmiewania się z upadku i z cierpienia — jak w piekle.
— Znałeś jaką sławną aktorkę filmową, jaką „gwiazdę“?
— Znałem i widziałem, jak pracują. I trzeba ci wiedzieć, że o ile pracują, to — strasznie.
— Taka to wielka praca — pozować przed aparatem fotograficznym? — rzekła z ironją młoda panna.
— Nie, dziecko! — odpowiedział ojciec — Filmy, widzisz, są przeważnie głupie. Muszą być ogłupiające i wyłgane, inaczej masy nie przyszłyby na nie. Człowiek jednak, jakikolwiekby już tam był, wyłącznie głupstwem i kłamstwem żyć nie może. Wyobraź sobie teraz, że ty naprzykład całą swą duszę i całe życie musisz przez kilka godzin pracowicie, rzetelnie, bez reszty oddawać głupstwu i kłamstwu. Insceniztor, reżyser, dyrektor, słowem, wszyscy ci czarci filmowi nie puszczą cię, lecz będą cię pipczyć tak długo, dopóki wreszcie nie uwierzysz i nie przelejesz całej swej duszy i wszystkiej krwi w widmo głupie i wykłamane. Tam, widzisz, przy pomocy żywych, prawdziwych ludzi urąga się rozumowi i fałszuje się prawdę. Oto jak nisko upadł genjusz ludzki.
— A taka Lala nadawałaby się tam? — zapytała po chwili milczenia panienka.
— Tu cię mam! — wykrzyknął ojciec — Lala! Przypuszczam, że Lala nadawałaby się do tego.
— Ja — naturalnie — nie! — z pewną urazą w głosie rzekła Kasieńka.
— Ty — naturalnie — nie! — potwierdził poważnie ojciec.
— A pan Polata nadawałby się do takiego życia?
— Otóż, moja córuś, coś ci powiem! — oświadczył emeryt — Pan Polata, tak jak ja go poznałem, do życia w tem filmowem środowisku się — czekaj — no, gdzież ja mam zapałki?
— No, w tem środowisku — ciągnęła za ojca panienka.
— Nie, w lewej kieszonce kamizelki. Zaraz —
Emeryt zaczął rozpinać kurtkę.
— Ale nadaje się, tatusiu, czy nie?
— Pan Polata? Do środowiska filmowego? Nie! Pod żadnym warunkiem — nie nadaje się. Ten chłopak, mimo dziwacznych głupstw, jakie popisał, i mimo, że te jego głupstwa się podobają, ma w gruncie rzeczy talent i dobre serce. Może z niego jeszcze być człowiek. Ale — jego do tego środowiska ciągnie, a w niem on może tylko przepaść. Powtarzam: on ma serce, a człowiek z sercem tam długo nie wytrzyma, nie może. Ale, miejmy nadzieję, że on się przecie opamięta.
— Czy pisał co? — zapytała Kasieńka żywo.
— Właśnie, że nie pisał nic, ani rzeczy nie każe sobie odesłać! — odpowiedział pan Piekarski — Córuchno, znowu przyśpieszasz kroku, a ja już ledwie dyszę.
Przez chwilę szli w milczeniu.
— A z tobą, tatusiu, swoją drogą warto porozmawiać, jak się ma zmartwienie! — odezwała się naraz Kasieńka.
— Proszę! Bardzo mi miło! — ucieszył się starszy pan — Ale czemuż to „warto“?
— Bo jesteś mądry! — przyznała córka szczerze — Zawsze myślisz tak, jak ja.
— Aha! Jest i powód i dowód! — uśmiechnął się ojciec — Bardzo mi przyjemnie.
W wielkiem wjazdowem podwórzu Zakładu panował żywy ruch. Siostrzyczki szare, w białych chusteczkach na głowach, gracowały drogi i ścieżki, podnosiły i prostowały róże, odwijały słomiane chochoły z delikatniejszych roślin. Szare sukienki i białe chusteczki widać też było wśród drzew parku za biało-czerwonym pałacem, który, choć na oko ciężki i poważny, niemal drgał od tętniącego w nim młodego życia.
Naraz na schodach, wiodących do kaplicy, pojawiła się Siostra z srebrnym dzwonkiem w ręku i w chwilę później spoza pałacu żwawym, lekkim krokiem wymaszerował dwójkami oddział dziewczątek w granatowych mundurkach.
— Hollywood! powiedziałaś, Kasieńko! — uśmiechnął się pan Piekarski — Ty masz tu coś lepszego, masz „Holywood“!
— Co to znaczy?
— Święty Gaj! No, dowidzenia ci, a ja pójdę trochę do parku.
Rozstawszy się z córeczką, pan Piekarski skręcił wbok poza Zakładem i — korzystając z udzielonego mu raz na zawsze pozwolenia — poszedł przed siebie szerokiemi alejami potężnych, starych drzew, dziś jeszcze bezlistnych, lecz rokujących piękny cień i chłód na czas upałów.
Na końcu parku, położonego na wzniesieniu gruntu, znajdowała się altana-trybuna na podmurowaniu, niedaleko boiska sportowego. Starszy pan wszedł powoli po drewnianych schodkach do altany, usiadł, mimo wiatru bez trudu i marnotrawstwa skręcił sobie papierosa, osadził go dokładnie w cygarniczce, zapalił i spojrzał przed siebie w przestrzeń.
Tak, w przestrzeń, bo z wysokiej altany widok rozciągał się daleki i szeroki, jak z wieży strażniczej.
Był to dalszy ciąg widnej z okna pokoiku pana Piekarskiego misy, kawał kraju spory, ale jeszcze nie zielony, lecz szary, jak z zastygłej lawy lub szarego nefrytu. Tuż po prawej stronie i dalej, w głąb, ale już grupami, nie w dwóch szeregach wzdłuż ulicy, wśród szerokiej szarzyzny pól ornych, czerwieniły się dachy domów wciąż jeszcze Różewa, bardziej już w pola wysunięte, od centrum wioski oderwane, oddzielone. Grunt był tu tak falisty, iż patrzącemu nań mogło się zdawać, że się rusza jak żywy. W głębi, za szosą, biegnącą brzegiem misy, szara ziemia, nieznacznem wzniesieniem przechodziła w równię, sięgającą aż po horyzont. Po lewej stronie stał wiatrak.
Ta ogromna masa ziemi, rzekłbyś, nagle w ruchu nad samym brzegiem misy wstrzymana, ociekała teraz złoto-czerwonem światłem słońca, chylącego się ku zachodowi.
— Nie ulega żadnej wątpliwości, że tu dawniej było jezioro, conajmniej takie, jak dziś Bytyńskie — myślał pan Piekarski, pasąc swe oczy rozległym widokiem — Te tu wzgórza z domami były wysepkami na tem jeziorze, otoczonem najprawdopodobniej lasami, i już wtedy mieszkali tu ludzie, i już wtedy była jakaś kultura. Ileż wieków trzeba było na wyschnięcie tej masy wód? Od jak dawna już ta ziemia jest historyczna! Jakie nawarstwienia kultury w nią wsiąkły...
Patrzył zadumany na gorejące coraz szkarłatniej, nieobjęte obszary ziemi szarej, niby pustej, lecz pokreślonej i zapisanej runami szos. Z jednej z nich krwawo błysnęły ku niemu koła roweru, jakaś szyba domu, utajonego wśród załamań gruntu, przesłała mu swe ogniste pozdrowienie, zresztą ziemia naga gorzała łuną zachodnią, cicha, spokojna, pewna swych sił i ziszczenia swych urodzajnych snów.
Była w tem moc.
— Ach, Kasieńko! — pomyślał nagłe starszy pan o swej córeczce — Czemuż ty, dziecko moje kochane lecz słabe, tak słabiutkie, nie czytasz w tej księdze, czemuż z takich wielkich hymnów nie czerpiesz swych poezyj, ale —
Tu pan Piekarski urwał zaczętą myśl i rzekł sobie w duchu:
— Nie ględź, stary! Dziecko dobre, szlachetne, a ty —
Poplątało się staremu coś w myślach.
Siedział w milczeniu i patrząc na powolne falowanie ogromnej równi w dogasającem świetle, miał wrażenie, że słucha ostatnich, ściekających powoli akordów uroczystej, świętej, wielkiej pieśni wieczornej.
Z ciemniejących głębin niebieskich, wysoko nad szafranowo-purpurową zorzą wystąpiła duża, drżąca gwiazda.
— Czy można?
Pan Piekarski zdziwił się.
Głos Polaty! Teraz? Dziesiąta rano! I skąd?
— Czy można, panie Piekarski?
Emeryt wstał, podszedł ku drzwiom i otworzył je.
— To pan? Wierzyć uszom nie chciałem. Proszę! Niech pan wejdzie. Kiedy pan przyjechał?
— Przed godziną. Przyjechałem z miasteczka taksówką. Nie mogłem już wytrzymać...
— Niech pan siada. Niech pan siada, bardzo proszę. Kawy się pan napije?
— Jeśli pan ma — czarną?
— Ależ proszę, w tej chwili będzie. Ja tu mam swoją własną restaurację, niczyjej łaski nie potrzebuję. Widzi pan?
Cicho pyknął błękitny płomień maszynki spirytusowej, koło której starszy pan krzątał się może więcej, niż było trzeba, z pewnym niepokojem przyglądając się gościowi.
Polata wyglądał źle, tak źle, że aż nieprzyjemnie. Twarz miał obrzękłą, gęste, czarne włosy zlepione, usta spierzchłe, pogardliwym grymasem w kątach, jak dwa przecinki, opuszczone ku dołowi, między oczami dwie pionowe zmarszczki.
— Z pewnością pił, bumblował — myślał pan Piekarski, zerkając zboku na swego młodego przyjaciela — No, i podróż, zmęczony pewnie. Ale musiało mu się też coś tam stać, bo chmurny bardzo.
Poeta „posłyszał“ snać (to się zdarza!) myśl starego człowieka, bo naraz rzekł:
— Wyobrażenia pan nie ma, jakie ja tam historje przeżyłem.
— Zabawne?
— Cholerne! — bryznął Polata — Coś tak głupiego, że wszelkie wyobrażenie przechodzi! Co za świat! Co za ludzie!
Pohamował się.
— Nie! — sprostował — Świat jest piękny i ludzie nie są źli, ale żyją w jakimś tumanie idjotyzmu, zdziczenia, bo ja wiem... Nic a nic nie rozumiem! Pan wie, że mnie stąd Lala zabrała?
— Słyszeliśmy! — sucho przyznał emeryt.
— Hm! Pan mnie potępia! — rzekł z goryczą poeta — Potępia mnie pan, a nie wie pan, jak było. Przyjechała nagle. Nie spodziewałem się. Robisz był w Poznaniu, chciał się ze mną widzieć, z telefonowania nicby nie wyszło, najlepiej było przysłać po mnie auto. Ponieważ Lala koniecznie chciała, żebym przyjechał, a lubi się autem rozbijać, przyjechała tu po mnie. Co miałem zrobić? Nie jechać?
— Kawy niech się pan napije! — rzekł emeryt.
Polata siedział pochylony nad stołem, z głową smutno zwieszoną.
Ujrzawszy przed sobą szklankę czarnej kawy, dziwnym jakimś ruchem zmęczenia podniósł głowę i spojrzał panu Piekarskiemu w oczy wzrokiem tak zbolałym, że staremu żal się go zrobiło.
— Może się pan czego napije do kawy? — zapytał serdeczniej.
— Jeśli jest — rzekł nieśmiało Polata.
— Mam trochę koniaku — na wypadek — Proszę, niech się pan napije.
— Więc — zabrała mnie. Musiałem jechać i w tem nie było nic złego. Lala — prześliczna, ożywiona, pachnąca, śmiejąca się, szczebiocząca. Fiat leci jak warjat, huczy... Lubię! Wspaniały Fiat, nie wiem, skąd go wytrzasnęła, nie pytałem. Ale Lala najwyraźniej podniecona.
— Pijana? — zapytał pan Piekarski — Bo, panie, one ostro piją! Ja je znam.
— Wiem, ale Lala nie była pijana, tylko podniecona, jakby dostała nową rolę lub nowe engagement. Tu już zacząłem wietrzyć niebezpieczeństwo, bo ona się w takiem podnieceniu z niczem nie liczy. W Poznaniu Robisz, jak Robisz — Forda robi, mina i zachowanie strasznie amerykańskie, śniadanie w „Continentalu“ z szampanem, a jakże, zajeżdża ten Fiat wściekły, siadamy, choć interes niezałatwiony i wciąż jeszcze nie wiem, o co chodzi. Myślę, załatwi się w drodze. Jedziemy godzinę — wciąż jeszcze nic nie wiem, ale — jedziemy. Jakoś mego Różewa nie widać, miasteczka też nie, ale chyba wnet już będzie. Tu trudno się zorjentować, kraju dobrze nie znając, bo równia wszędzie i wieś do wsi podobna. Więc mówię: — Powiedzcież mi państwo wreszcie, czego właściwie chcecie, bo potem nie będzie kiedy. — Mówi Robisz: — Pogadamy obszernie i szczegółowo na miejscu. — Zdziwiłem się: — W Różewie? — pytam — Przecież można było w Poznaniu! — W jakiem Różewie? — zdziwił się Robisz — Przecie my jedziemy do Warszawy! — Nic o tem nie wiem! — Nie mówiła panu Lala? Musiał pan zapomnieć! — Pierwsze słyszę! — Zapomniałeś! Zapomniałeś! — krzyczy Lala — Mówiłam ci już w tem twojem Różewie! Żebyś wziął strój wieczorowy i potrzebne przybory toaletowe. — Ale przecie z tego nie wynikało, że pojedziemy do Warszawy! — Jakto, nie wynikało? — powiada Lala — Jak ja mówię, weź strój wieczorowy, to znaczy, że jedziemy do Warszawy!
— Bardzo możliwe, że ona tak myślała! — przyznał pan Piekarski z uśmiechem.
— Ja też tak myślę! — potwierdził młody człowiek — Iście kobieca ścisłość wyrażania się.
— Ale Bratowi pan coś podobno mówił o rzeczach, że panu rzeczy odesłać mają, i do mnie pan obiecywał napisać.
— Ani mi się śniło! — zdziwił się Polata — Rozmawiałem na wyjezdnem tylko z Kryńką, Brata nie było.
— Aha! — mruknął pan Piekarski.
— Co — „aha“?
— Nic! Kobieca ścisłość! — odpowiedział emeryt — Widać, Krynia pana źle zrozumiała. Więc pojechaliście państwo do Warszawy.
— Cóż miałem robić? W najgorszym razie mogłem jeszcze tej samej nocy wyjechać spowrotem koleją. Nie wyjechałem. Była wspaniała kolacja, potem „dancing“.
Poeta umilkł.
— Kawki jeszcze, kochany panie, i koniaczku! — namawiał pan Piekarski — Nie najlepszy, skromny, krajowy i politurą trochę jedzie, ale — nie zaszkodzi.
Polata nie odmówił.
— Dancingi to, wyznam, dawniej lubiałem! — opowiadał dalej — Tańczę dobrze, kobietki tańczyły ze mną chętnie. „I wogóle.“ I — wyznam też panu — w pierwszej chwili byłem oszołomiony. Po ciszy tej wsi. Dużo ładnych kobiet, stroje, jedwab, perfumy, te kształty ponętne, wino. To podnieca. Ale jakoś to wino nie szło mi do głowy... Nie byłem w nastroju, wciąż jakbym się czegoś obawiał, wciąż jakby mi ktoś przestrogi jakieś do ucha szeptał —
— Znam to! — przyświadczył emeryt — Ehe! Niech mi kto powie, że Anioła Stróża niema!
— Nie widziałem go, ale chyba jest! — zgodził się poeta — Nade mną tej nocy czuwał.
— Więc?
— Nic. Lala, oczywiście, miała ogromne powodzenie — tańczyła. Wciąż. Ja — niebardzo, więcej się przyglądałem. I powiadam panu — nagle — widzę i rozumiem, że tu, w moich oczach odbywa się ordynarne świństwo! Nie orgja jakaś, ale pospolite świństwo. Orgja wymaga szału, bezwstydu, a tu przy pozorach przyzwoitości — nie! „dobrych form“! — jest wprost — świnienie się — publiczne, wszystkim wiadome, przez wszystkich przyjęte. Panie drogi, to wszystko poubierane tak, żeby było jak najwięcej ułatwień. Tarło, a nie dancing.
— Pierwszy raz pan to widział?
— Pierwszy raz mnie to tak uderzyło. Mówię to Lali — śmieje się ze mnie. Więc mówię jej wprost: Przecież to wszystko nie jest niczem innem jak tylko ulegalizowaniem przez taniec publicznego... przez wielu mężczyzn — powiedziałem dosłownie.
— Nie powiedział jej pan nowiny, ale cóż ona na to odpowiedziała?
— Zachichotała — ach, ten chichot szklany, słodki, piekący! — i powiedziała, że to właśnie jest w tem wszystkiem najprzyjemniejsze.
— Bardzo prawdomówna! — pochwalił emeryt — Przynajmniej nie kłamie!
— O, nie, co to — to nie! Wówczas ja — zirytowałem się i zacząłem pić — Robisz płacił, bo prosił. Jak piję ze złości albo na zmartwienie, wogóle spowodu jakiegoś wzruszenia, bardzo prędko upijam się. Więc — urżnąłem się, straciłem przytomność i — na tem kończy się akt pierwszy.
— A gdzież pan spał?
— U Robisza.
— Na drugi dzień zbudziłem się niewyspany, zły, ogłupiały — dość późno. Robisz, panie, ma — apartamenty, a nie mieszkanie. Nie było go, wyszedł — cholery mają zdrowie! — kazał mi na siebie zaczekać. Lokaj przychodzi ze śniadaniem — po angielsku i czy się czego nie napiję. — Czego? — pytam. — Może być Martini — może być woda sodowa z whisky oryginalną. — Niech będzie!
— Jednak ludzie mają pieniądze!
— Mają, panie, mają, nawet dużo pieniędzy, ale jacy? Pije się u nas najdroższe wina, likiery zagraniczne, nosi się bardzo drogie suknie, całe masy klejnotów, ale kto to nosi? Nie zwracałem na to przedtem uwagi, nigdy nie myślałem... Ludzie płacą rachunki po kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy za noc!... Pomyśl pan — po kilkadziesiąt tysięcy za jedną noc! I płacą — bez westchnienia, bez skrzywienia się, bo im to nie robi najmniejszej różnicy! Nie dziwię się — jabym też płacił, jakbym miał! Nie chcę, nie chcę sądzić ludzi, drogi panie, ale — przy tem naszem naogół dziadostwie — i to nie! Niech on wyda, jak ma; lepiej, że wyda, niż żeby dusił w banku; ale dokąd te pieniądze idą? Zresztą — co ja wiem! Nie chodzi mi o pieniądze... Ale jest w tem wszystkiem coś bezczelnego, coś oburzającego, nie, obrażającego... Taki Robisz, naprzykład, panie drogi! Zupełne nic, zero, — po kilkanaście tysięcy miesięcznie zarabia i mało mu! Inna — tańczy, to jest — między nami mówiąc — wypina się, bo co to za tańce! — w tych samych pretensjonalnych pozach od dwudziestu lat — dziesiątki tysięcy miesięcznie, „diva“ — „boska!“ Za co to wszystko? Głupie, panie, głupie — że coś okropnego! — Ale to tylko tak mówię. Siedzę tedy w mieszkaniu Robisza, piję soda-whisky, zaczynam w duchu z wszystkiego podkpiwać, przychodzi Robisz z jakimś patałachem i — pomyśl sobie pan — oni już mają „Rajskiego Ptaka“!
Nie widać było, żeby pan Piekarski zbyt się przejął tą złą nowiną.
— Napisał kto inny? — zapytał obojętnie.
— Nie. Ja.
— Jakto — pan? O ile wiem, pan jeszcze nie zaczął.
— To nic. Ale ja wymyśliłem tytuł — i tę jakąś mgłę do tytułu — niby koncepcję — ja jedyny mam „prawdziwą wizję“ „Rajskiego Ptaka“, ja jedyny mogę go napisać, tem bardziej, że — tak sobie tego życzy Lala, która do mnie tylko ma zaufanie, a która tymczasem kazała już kilka scen z sobą nakręcić.
— Nienapisanych scen? — zdziwił się emeryt.
— Ułożonych przez siebie! Wymyśliła sobie kilka obrazów bez związku, ale w których istotnie bardzo ładnie wygląda, i do tych scen ja miałem dostosować cały scenarjusz.
— Znam! Znam! — roześmiał się pan Piekarski — Prawdziwy pomysł „gwiazdy“, doskonale znany w Hollywood.
— Ale tu muszę panu powiedzieć coś, czego pan nie wie! — mówił dalej Polata z pewnem zakłopotaniem — Ona jest, jakby to powiedzieć — Kallipygos — wie o tem i lubi się tem chwalić, lubi pokazać. Więc na wszystkich tych „swoich“ obrazach, które mają być kulminacyjnemi momentami filmu, figuruje ta okrągła i zdaje się, najbardziej uduchowiona część jej osóbki, którą to część ona z właściwym sobie artystycznym wdziękiem genjalnie pokazuje.
— To może być nadzwyczaj efektowne! — przyznał emeryt.
— Może! — potwierdził poeta — I jest. Widziałem. Ale —
Tu przerwał i rzekł nieśmiało:
— W tem miejscu jabym się chętnie napił jeszcze tej pańskiej politurki.
— Proszę bardzo! — poskoczył emeryt — Słusznie się panu należy.
Młody człowiek wypił, chuchnął, westchnął, pokiwał głową i rzekł smutno:
— Ale otóż — ja mam pisać cały scenarjusz, w którym są przeżycia — jeśli nie głębokie, to w każdym razie i bolesne i prawdziwe. Scenarjusz, w którym jednak mimo wszystko — rozwinąć mam swoją duszę, swoją myśl. I co ma stanowić wytyczne punkty dla rozwoju tej mej myśli dramatycznej, tego mego przeżycia? Wizje tyłeczka Lali! Widział pan coś podobnego!
— Nie! Nie widziałem! — krzyczał pan Piekarski, płacząc ze śmiechu w swym wyplatanym fotelu.
— Co za pomysł, no?! — z tłumionem oburzeniem mówił Polata — Oto mi etapy twórczości. I niech pan sobie tylko wyobrazi: ja mam tu całą akcję poważną montować, potęgować momenty dramatyczne, tragiczne — z tym jedynie celem ukrytym, aby ona jaknajefektowniej błysnąć mogła odwrotną stroną swego medalu. Widzi pan: oto co znaczy być poetą w dzisiejszych czasach!
— Panie! — zauważył stary piosenkarz, ocierając łzy jedwabną chustką kolorową — Ona, ta pańska Lala, ma genjalne wyczucie dzisiejszej rzeczywistości artystycznej!
— Wybaczy pan! — rzekł chłodno poeta — Tak to znów nie jest, ale — ten film może istotnie doskonale pójść i wybornie Lalę w świecie zareklamować! To pewne.
— Więc jednak będzie pan robił ten dramat od — do —
— Pan pozwoli! — przerwał mu Polata — Robisz zaczyna mnie z tym patałachem bujać. Podsuwają mi inne jakieś obrazy — to można, panie, każdy może mieć dobry pomysł, zwłaszcza w filmie, ale ja odrazu powiedziałem: Nie! — I to twardo: Nie, w tych — że tak powiem — „ramach“ swego „Rajskiego Ptaka“ nie umieszczę. W tych „ramach“ zróbcie sobie inny film, mogę go nawet ostatecznie anonimowo w jakimś rabelaisowskim momencie zrobić ja — piliśmy, nie chciałem zbyt ostro odmawiać — ale mój „Rajski Ptak“ w to — „nie polezie“. Bujanie trwa, patałach — sekretarz Robisza — telefonuje, wreszcie — jedziemy do Lali.
Lala — podniecona wciąż, stremowana, nie wiem czem, ale promieniejąca. — Wszystkiego nie może mi powiedzieć, jednakże — przedewszystkiem — ona mnie na swój sposób kocha, czasem się jej nawet bardzo podobam — uważa pan — to stopniowanie! — zawsze mi jaknajlepiej życzyła i życzy, o czem się zresztą wkrótce przekonam, a przedewszystkiem ma wielką cześć dla mego talentu i pragnęłaby bardzo, żebyśmy byli zawsze w zgodzie i pracowali razem, bo ona wierzy w swą gwiazdę, a wspólnie będziemy mogli wielkich rzeczy dokonać.
— To jednak bardzo ładnie! — przyznał emeryt.
— Jednak znowu: Wszystkiego nie może mi w tej chwili powiedzieć, bo właśnie czeka. — Pani Lala do telefonu! — Jest! Jest! Hallo, tak, to ja, Lala, jadę natychmiast, Mumuś — to ja, od „Teodor“ — czekaj, czekajcie panowie — tam jest koniak, vermouth, gin, likiery, Zosiu, zrób sandwicze, niech panowie koniecznie czekają, wielka, radosna niespodzianka, nowina! — Pojechała. — Siedzimy, pijemy, jemy sandwicze, czekamy.
Tu Polata umilkł, zapalił papierosa i zamyślił się.
— To bardzo zajmujące! — zachęcał go gospodarz — Nadzwyczaj ciekawe!
— Czekaj pan! — odpowiedział mu poeta. — To naprawdę ciekawe dopiero teraz przyjdzie.
— Czekaliśmy tak może z dwie godziny — może więcej — a, tam trzeba zawsze umieć czekać! — różne dzwonki, wreszcie — dzwoni Lala. Co? — „Już!“ Prosi do „Europy“ na obiad. Jedziemy. Rozumie się — gabinet, stół zawalony zakąskami, kawior, cholery różne, wódki swoje i zagraniczne, jakieś dwie damy, Rosjanki, jakiś emigrant rosyjski taki sobie, wreszcie Lala — w siódmem niebie, skry z oczu się sypią, różana jak jutrzenka, szczęśliwa.
— Spełniło mi się dziś jedno z moich marzeń! — szepnęła mi, gdy się z nią witałem.
— Jakie? — pytam.
— Zaraz się dowiesz.
Po wódkach — dużo! dużo! dużo! — i zakąskach siadamy do stołu, a tu Lala, ledwo zaczęliśmy obiad, każe podać szampana. — Na radosną nowinę! — powiada. — A cóż to za nowina? — pytamy. — Szanowni panowie, mam zaszczyt oznajmić wam: — Jestem wdową! — Wdową? Nigdy nie była mężatką! — Więc to stypa? — pyta ktoś — Tem lepiej, pić będziemy — na zdrowie pięknej, uroczej, naprawdę wesołej wdówki.
— A jakże ona mogła owdowieć, skoro nie była mężatką? — zdziwił się pan Piekarski.
— Otóż właśnie! — roześmiał się Polata — Niech pan sobie wyobrazi: — Wzięła ślub z konającym suchotnikiem w szpitalu. Niby z wielkiej miłości. W godzinę po ślubie mąż jej umarł.
— Więc pocóż ona brała z nim ślub?
— Albowiem ten suchotnik, dawny jej znajomy i wielbiciel, pochodził z doskonałej rodziny rosyjskiej, katolickiej, był emigrantem, mającym poddaństwo polskie, i nazywał się — hrabia, powiedzmy, Gordon. I proszę — nie była niczyją żoną, a owdowiała i została hrabiną. Potrafiłby pan wymyślić coś podobnego?
— Genjalna kobieta! — wykrzyknął z podziwem pan Piekarski.
— Niech pan zaczeka, to jeszcze nie wszystko! — obiecał Polata.
— W każdym razie na początek dobre!
— Otóż to właśnie! Więc na początek — niech żyje Lala, hrabina Gordon. Comtesse Gordon! Countess Gordon! Gordonowie pochodzą ze Szkocji, doskonałe nazwisko w całym świecie anglosaskim. Już w najbliższym filmie Lala będzie występowała jako hrabina.
— Kallipygos? — wtrącił ze śmiechem emeryt.
— O! Hrabina Kallipygos? — ucieszył się Polata — Nie, to zbyt uczone, nie zrozumieliby tego. Myśleliby, że to imię którego z olimpijskich bogów.
— Tak przecie jest!
— Lub któregoś z bohaterów z walk o wyzwolenie Grecji. Otóż — hrabina Gordon. Popiliśmy się na ten temat wzorowo.
— Zupełnie słusznie! — pochwalił starszy pan.
— Byliśmy znów na „dancingu“, ale — już mi było wszystko jedno. Na drugi dzień znów konferencja z Robiszem, byłem w wytwórni, popijanie wszędzie wciąż, Lala była zajęta, poszliśmy z Robiszem do kabaretu. Z „Rajskim Ptakiem“ dali mi spokój. Aleśmy się wkońcu gdzieś urżnęli. Następnego dnia od rana u Robisza z aktorami, którzy mają grać w „Rajskim Ptaku“. Piłują mnie i bujają strasznie. Z kosztami nie potrzebuję się liczyć, mają na koszta, mogą dać znaczniejszą zaliczkę.
— Świetnie! — wykrzyknął pan Piekarski.
— Już zacząłem mięknąć. Wieczorem znowu kolacja w „Europie“ — wspaniała. Fundował pan Wright z Chicago, miljoner, nie żaden Morgan ani Rockefeller, ale swoje dwa przeszło miljony dolarów ma. Fundował jako narzeczony hrabiny Gordon. On się starał o nią dość długo, a właściwie — ona się starała o niego, bo on to inaczej myślał, ale jak mu błysnęła hrabiowskim tytułem —
— Jednodniowym?
— E, Gordon był dobrym hrabią!
— Ale ona?
— Ale cóż mu na tem zależy, jak długo była czy jest hrabiną kobieta? Wystarczy fakt, że nią jest. Mr. Wright mógł próbować z Lalą Puch porozumienia w sprawie lżejszych jakichś związków, z hrabiną Lalą Gordon musi się ożenić. Tu Lala znów bardzo mądrze powiedziała „szach królowi!“
— I „król“, jak zwykle, skapitulował — zaśmiał się pan Piekarski.
— Tak! — potwierdził Polata — Lecz niech pan popatrzy: Jak konsekwentnie ona idzie do celu. Nie wiem kiedy, doprawdy, nauczyła się świetnie po angielsku!
— Specjalne uzdolnienie do międzynarodowej karjery. Znam to!
— Ale teraz: — mówił dalej Polata — Po kolacji zaprasza mnie Lala na drugi dzień do siebie na śniadanie „en deux“. Ma mi coś bardzo ważnego do powiedzenia. Poszedłem. Sens rozmowy: — Widzisz, już drugie moje marzenie spełnione. Wychodzę za Amerykanina, staję się obywatelką Stanów Zjednoczonych, tytuł hrabiowski zatrzymuję w nazwisku teatralnem. Dostanę się do Hollywood, Wilson — jemu na imię Wilson — ma tam stosunki, zostanę gwiazdą światowej sławy. Wówczas z Wilsonem się rozwiodę i wyjdę zamąż za jakiego radżę, potem za miljardera, i — spełni się wszystko, co ci mówiłam. Ty tymczasem zrób „Rajskiego Ptaka“ tak, jak cię o to proszę i jak sama zaczęłam — ja trzeźwo patrzę na sztukę, nie bój się! — zrobię cię swym nadwornym poetą. — Jak? — zapytałem. — Nadwornym poetą — powtórzyła — Bo talent masz.
Pan Piekarski, zdumiony, pokręcił głową.
— Zacznę cię lansować — opowiadał dalej Polata — zrobisz z moją pomocą — niby jej, Lali — parę dobrych rzeczy, zarobisz kupę pieniędzy, staniesz się sławny, a wtedy — może się i pobierzemy.
— Panie Polata! — przerwał mu emeryt — Wierz mi pan — Lala pana nie zawiedzie! Ona napewno zrobi to, co mówi! Zrobisz pan karjerę, majątek i będziesz pan mógł też przy swem dobrem, szlachetnem sercu dużo dobrego ludziom zrobić! Tam potrzeba dobrych ludzi, w tem kinowem piekle! Może pan i nad Lalą czuwać, podtrzymać ją w słabej chwili — nie, nie! Co ja mówię! Przecie ja pana obrażam! Nadworny poeta —
— Hrabiny Lali Kallipygos! — roześmiał się Polata — To się panu udało!
— Więc — zaczął starszy pan — Co pan zrobi?
— Widzi pan. Jestem tu. Zmęczony, zbrukany trochę, ale mimo wszystko ja — Teodor Polata, który się nie sprzedał. I nie uważam tego za żadne bohaterstwo. Nie mogę inaczej.
— Czy aby pan jednak nie palnął głupstwa? — zastanawiał się pan Piekarski — Przecie tego, co panna Lala — pardon! — hrabina Gordon mówiła, nie można brać dosłownie. Toż to może nawet dziecko jeszcze.
— Dlatego też musi się ją brać dosłownie! — rzekł Polata — I dlatego można być pewnym, że ona swój program przeprowadzi co do joty. Tego samego żądałaby ode mnie. Nie, mój panie, ja wiem, że wielu nazwałoby mnie w tym wypadku idjotą, skończonym idjotą, kretynem, ale — niech będzie!
Nie pytając gospodarza o pozwolenie, wylał z buteleczki resztę koniaku, wypił, zapalił papierosa i zamyślił się.
— Jednakże, wie pan —
Pan Piekarski tarł dłonią czoło.
— Na pańskiem miejscu — w podobnej sytuacji — dziś — wielu, wielu młodych ludzi... Mówmy otwarcie: Przecie chyba ja wiem, ile niemoralnego kryje ta propozycja, ewentualnie sytuacja, ale — ona przedstawia też wartości... możliwości... nie do pogardzenia — to pan przyzna sam... Doprawdy... oczywiście... ja nie postąpiłbym inaczej niż pan, ale ja — jestem już stary, niczego od życia nie pragnę... Lecz... dalibóg... w tym dzisiejszym świecie...
Polata patrzył w okno, za którem w misie malachitowej wrzało słońce, kiwał głową, słuchał, a wreszcie rzekł:
— Nic mnie to nie obchodzi! Zrobiłem swoje i — i — nie żałuję. Nie mogłem inaczej. Jeśli mnie z tego powodu na-nazwą i-i-djotą, to ja chchcę być takim i-i-i-djotą. Właśnie — takim!
— Możeby się pan trochę położył? — zaproponował pan Piekarski.
— To — owszem! — zgodził się Polata — To — mogę dla pana zrobić. Na-pracowałem się i — jestem bardzo zmęczony. Ale tamtego — zrobić nie chciałem...
— Niech się pan wyciągnie wygodnie — mówił pan Piekarski, układając „zdrożonego“ gościa na swem łóżku.
— To — mogę i — chętnie panu zrobię! — zgadzał się gość łaskawie — Ale tamtego — nie! Nadwornym poetą hrabiny Lali Kallipygos — nie będę. I — choć mnie wszyscy — na-na-zwiecie idjotą, jest — jest ktoś, kto — choć-choć nnie powie — pochwali — i — podziękuje — spojrzeniem. Jest ktoś —
Ułożony wygodnie, młody człowiek sapnął i chrapnął.
Nagle stwierdził stanowczo:
— Jest! Jest! Jest!
I zasnął mocno.
— Panie Brat! — zabrzmiał wesoły głos Polaty — Cóż pan taki ponury siedzisz, jakbyś pan dziesięciu ludzi zabił a o jedenastym myślał?
Oberżysta drgnął.
— A bom zabił! — odpowiedział przekornie — No, to i co?
— Ano nic. Cóż ma być? Pewnie już nie żyje, skoroś go pan zabił, a wobec tego niema o czem gadać.
— Tak pan to lekko bierze?
— Czemu nie? Zdarzy się przecie człowiekowi człowieka zabić. Człek krucha rzecz. Ja, mój panie, znam człowieka, który za to wielką sławę między swymi ma, że trzydziestu sześciu ludzi własną ręką zabił.
— Trzydziestu sześciu ludzi? — zdziwił się oberżysta — I chodzi żywy?
— I wielką sławę z tego ma między swymi! — powtórzył poeta — Pewien oficer.
— A, oficer! — skrzywił się pan Brat.
— Trzydziestu sześciu ludzi własną ręką w ręcznym boju zakłuł albo zarąbał.
— Naraz?
— Nie, w różnych bitwach, gdy wojsko szło na bagnety.
— Na wojnie wolno — mruknął szynkarz.
— I bez wojny ludzie się codzień katrupią, aż miło! Gazety pełne tego!
— Sądy wieszają.
— Jak kiedy. Różnie bywa.
— Zresztą — sąd! — pan Brat wzruszył ramionami — Sumienie, Bóg!
— A tak, to najważniejsze! — przyznał Polata — Ale od tego jest tu ksiądz i konfesjonał. O żadne morderstwo, naturalnie, pana nie podejrzewam. Są to oczywiście żarty.
Szynkarz skrzywił się, co miało oznaczać ironiczny uśmiech.
— Ciężkie żarty, karawaniarskie, w pańskim kamieniarskim stylu, ale przecie żarty. Jeśli jednak panu co dokucza, radzę panu, niech pan idzie do spowiedzi.
— Pan pójdzie?
— Ja?
Polata zdziwił się.
— Ja — powtórzył — Nie byłem tak dawno... Nie czuję potrzeby...
Zapalił papierosa i wyszedł, różewskim zwyczajem trzaskając drzwiami.
Przed „Gwiazdą“ pan Piekarski już czekał.
— Budy nie widać? — zapytał go Polata.
Stary potrząsnął przecząco głową.
— A panna Kasia napewno będzie?
Od powrotu z Warszawy Polata panienki nie widział.
— Napewno. Prosiła, żeby pan na nią koniecznie czekał, bo ma do pana jakiś interes.
— Interes! — zaśmiał się Polata — Wyobrażam sobie! Pewnie nowy jakiś wiersz zamówi. Doskonale. Widzi pan? Po tych deszczach jakby zielony płomień wzdłuż ulicy przeleciał. Wszystko się zieleni. Piękny czas! Słońce jak malinowy cukierek. Na niebie kolorki delikatne, panieńskie, jak z ilustrowanej kartki pocztowej — bardzo ładne.
— Buda jedzie! — zawołał ktoś.
— Chodźmy! — rzekł pan Piekarski, wstając.
Poeta szedł za starszym panem z pewną tremą i radością zarazem, jak to zwykle bywa w takich wypadkach. Gdy panienka wysiadła, wydało mu się w pierwszej chwili, jakgdyby wyglądała trochę gorzej, niż przedtem, zwyklej czy pospoliciej, szarzej. Ale gdy tylko uczuł w swych oczach czystą słodycz jej spojrzenia, serce znów w nim zabiło żywiej. Mimo całej banalności zjawiska i powiedzenia, było to niezbitym faktem i prawdą.
— Jakże się pan czuje po tych warszawskich... rozkoszach? — zapytała Polatę śmiało — Tatuś mi opowiadał.
— Cośniecoś — uspokoił stary poetę — Tylko to, co było można.
— Wie pani! — odpowiedział Polata szczerze — Czułem się tak zmęczony i zmordowany, jak po jakich ciężkich torturach. Przez dwa potem dni właściwie wciąż spałem. Nie wie pani nawet, jak wielkiem dobrodziejstwem dla nerwów jest ta cisza i ten spokój tutaj.
— Cóż w Warszawie?
— Gudłaje — to jest, chciałem powiedzieć, Żydzi — wszędzie! A nie Żydzi, to „szabesgoje“. Zresztą ja Warszawy prawie nie widziałem. Nigdzie nie byłem, wyjąwszy parę knajp.
— No, a — „Rajski Ptak“, dla którego pan tam pojechał?... Ten film...
— Film. Został mi ino — tytuł. Nie będę robił. Ale podobno ma pani do mnie jakiś interes? — skierował rozmowę na inny temat.
— Mam. Nawet dwa.
— Sto!
— Otóż jest tak — zaczęła panienka nieśmiało — Mam brzydki nałóg pisania wierszy. Tylko, niestety, ja piszę przyzwoitemi rymami, widzi pan.
— Widzę.
— A to dziś niemodne.
— Mój ty Boże! — wykrzyknął Połata.
— Niemodne, stanowczo niemodne — twierdziła panienka — Rymy Mickiewicza, Słowackiego w porównaniu z asonancjami czuć naftaliną —
— Dziecko! — wykrzyknął z oburzeniem pan Piekarski — Ty bluźnisz!
— Trudna rada! — twardo odpowiedziała młoda dama — Nakaz czasu!
— Bójcież się, ludzie, Boga! — jęknął Polata — Co pani wygaduje!
Młoda dama uśmiechnęła się wyniośle.
— Streszczam w krótkich słowach to, co wy robicie! — odrzekła — Poco blagować? Świat idzie naprzód — asonancjami. Rozwaliliśmy śpiczaste, równe sztachety dawnego rymowania, zamykamy dziś myśl w kwitnącym żywopłocie.
— Jakaż staromodna kwiecistość stylu! — wykrzyknął Polata — Barok! Istny barok! Czy pani takim stylem pisze prace szkolne?
Kasieńka zmięszała się.
— Ale pan sam pisze asonancjami! — próbowała się odciąć.
— Asonancje są ładne! — przyznał Polata — Z tego jednak nie wynika, żeby szlachetne rymy Słowackiego i Mickiewicza miały „trącić naftaliną“. Ale, o ile sobie przypominam, mówiła pani, że ma do mnie jakiś interes. O cóż chodzi?
— Czy nie mógłby mnie pan tych asonancyj nauczyć? — zapytała panienka.
Poeta roześmiał się.
— I owszem! — odpowiedział.
— Będę panu bardzo wdzięczna! — ucieszyła się panienka.
— Sprawa zupełnie prosta: Jak pani zrobi zły rym, ma pani dobrą asonancję.
Pan Piekarski parsknął śmiechem.
— Znakomita recepta! — rzekł z uznaniem.
Panna Kasieńka milczała.
— A drugi interes? — pytał Polata — Pewnie wierszyk, nie?
— Nie, nie wierszyk! Druga sprawa jest taka: Jak pan wie, urządzamy przedstawienie w Zakładzie. Tatuś mówił, że pana kabarety i dancingi warszawskie zmęczyły, a tu rozrywki godziwej pan nie ma. Otóż, ponieważ tatuś jest, rozumie się, zaproszony, a pan jest tatusia przyjacielem, więc ja poprosiłam Siostrę kierowniczkę, żeby mi pozwoliła i pana zaprosić. No, i teraz zapraszam pana na przedstawienie do Zakładu i uciekam. Moje uszanowanie.
Tu panienka dygnęła pięknie Polacie, nadstawiła policzek ojcu i uciekła, mimo iż do Zakładu było jeszcze względnie daleko. Ale, widać, po tej tak uroczystej przemowie zbyt wzruszona, pragnęła być sama.
Panowie szli jakiś czas w milczeniu.
— A — ha — ha! — ziewnął muzykalnie pan Piekarski — Poetessa!
— Ale to jest śliczne! — mówił Polata — Poezja gra w tem młodem serduszku. Najlepszy dowód — ten pęd naprzód, nieoglądający się na nic.
— Pęd naprzód ma każde stworzenie — zauważył pan Piekarski — I gdybyśmy tylko według tego mieli sądzić, w każdym koniu musielibyśmy uznać poetę.
— Próbuje pan ironizować — odrzekł poeta — a tymczasem mówi pan prawdę. Zapomniał pan o Pegazie?
W gościńcu „Pod Złotą Gwiazdą“ jakgdyby się powietrze odmieniło.
Stary pan Brat nie stał się wprawdzie ani rozmowny, ani wesoły, ale — rzekłby kto — spokorniał, duchowo przycichł, zrobił się nieśmiały. Nie znaczyło to, aby po dawnemu nie warczał. Warczał, bo inaczej nie umiał, taki już był. Ale gdy przedtem miało się wrażenie, że onby po takiem warknięciu człowieka ugryzł, teraz spozierał nieśmiało, niby przepraszając.
Polata zauważył, że i Kryńka przycichła. Nie krzyczała już tak okrutnie i nie strzelała z taką wściekłością drzwiami. Pracowała wciąż wytrwałe, namiętnie, z zawziętością człowieka, pragnącego się pracą oszołomić, ale równocześnie stała się milcząca, zagłębiona w sobie. Jej zielone oczy nie szukały już oczu Polaty, ale szukały przestrzennej dali za oknami.
Wszystko to, razem wzięte, mogło się tylko zdawać młodemu człowiekowi i nie znaczyło nic, a jednak poeta nie mógł się oprzeć wrażeniu, że atmosfera w oberży stała się lżejsza.
Pewnego popołudnia niedzielnego wybuchła w kuchni jakaś burza. Stary Brat pomrukiwał swym basem płynnie i dłuższemi, niż zwykle, frazesami, Kryńka zadęła parę razy w swój altowy klakson, ale naraz przycichła i dalej mówił już tylko stary. Trwało to tak długo, że Polata przestał się tem interesować. Kiedy wreszcie, wychodząc, wszedł do kuchni, zastał Kryńkę siedzącą pod oknem, opartą łokciem prawej ręki o stół i z pięścią pod brodą. Czoło miała chmurne, z oczu spływały jej na policzki łzy, ale okrągła twarz, koloru różowej perły, była równa i jaśniejsza, niż zwykle. Widać było, że spokojnie, bez złości i przychylnie słuchała słów ojca, który mruczał, siedząc na zwykłem swem miejscu, w ciemnym kącie przy drzwiach, wiodących do lokalu. Polata doznał wrażenia, że rozmowa między ojcem a córką, zapowiadająca się zrazu burzliwie, przybrała charakter pojednawczy.
Oczywiście, co się w duszy starego szynkarza dzieje, wiedzieć nie mógł. Nie wiedziała też nic o tem córka.
A stary całkiem poprostu żył w ordynarnym, cuchnącym strachu. Tak żyć, jak dotychczas, na kamienistej pustyni — nie mógł. Tajemnica zbrodni odcinała go od świata jakgdyby szklanym, ale grubym murem, stokroć gorszym od więziennego. Tam miałby dozorców i towarzyszów, wspólnotę bodaj w zbrodni i cierpieniu — tu był zupełnie sam, sam sobie sędzią, katem, dozorcą więziennym i spowiednikiem. Sił mu nie wystarczało, aby to znieść dłużej, i czuł, że lada dzień słowo fatalne wymówi.
Postanowił wymówić je w konfesjonale.
Ale chwyciła go nowa trwoga.
Wyzna zbrodnię swą tam, gdzie Miłość odpuszcza. A jego zbrodnia jest nietylko straszliwem przekroczeniem przykazania Bożego, lecz przedewszystkiem grzechem przeciw miłości. Więc jakże? Za grzech przeciw miłości. Miłość ma mu dać odpuszczenie, pomsty żadnej nie biorąc? I on, zbrodniarz ciężki, ale hardy i dotychczas nieugięty, dar taki przyjmie i pójdzie między ludzi jakby nigdy nic, dalej cieszyć się życiem? Czy jego serce to wytrzyma?
I czy to będzie sprawiedliwe?
Czy on — uczciwie — będzie to mógł przyjąć?
Ba! Ksiądz powinien zażądać, żeby on sam przyznał się władzom do winy.
A wtedy — on się przyzna.
Przyzna się i bez szemrania poniesie karę. Bez szemrania. Ale będzie mógł swym sędziom spokojnie patrzeć w oczy, bo będzie pojednany z Bogiem.
— Z Bogiem — powiedziałeś? — wielkim głosem zakrzyknął w duchu biedny grzesznik — Więc ty jednak, mimo wszystko, wierzysz w Boga?
— Wierzę, wierzę, wierzę w Boga! — bełkotał w głębi duszy głos, nieprzytomny z radości.
Wielkość jakaś niezmierna i wspaniała rozwarła się przed duchowym wzrokiem starego szynkarza.
Ukradkiem wyszukał w kuferku starą książeczkę do nabożeństwa nieboszczki-żony.
Oprawna była pięknie w czarną skórkę, drukowana na dobrym papierze czcionkami wielkiemi jak woły.
Wieczorem siedział pan Brat, jak zwykle, za bufetem i czytał.
Ale bardzo zdziwiłby się Polata, gdyby wiedział, co stary szynkarz czyta.
On zaś czytał uważnie i za każdem prawie słowem kręcił głową z zachwytu.
— Matko najczystsza — co za cudowna tajemnica! — Matko najśliczniejsza — oczywiście, bo matka — Matko najmilsza, Matko przedziwna, Matko — dobrej rady — Dobrej rady.
Wdzięczność zalała mu serce gorącą, kojącą falą.
Na drugi dzień rano wyjechał.
A popołudniu już wrócił do domu — podniecony, z oczami staremi nieco zapuchniętemi, lecz rozjaśniony, radosny.
— Odpuścili! — oznajmił córce ze wzruszeniem.
— Co odpuścili? — zdziwiła się Kryńka — Gdzie tato był? W urzędzie skarbowym?
— U spowiedzi, w Poznaniu! — odpowiedział głosem nieco zachrypniętym — Grzechy mi ksiądz odpuścił, jutro do Komunji świętej pójdę. Przebacz mi, Kryńka, z całej duszy cię przepraszam.
— Tatuś — u spowiedzi był?
— Byłem, byłem i — odpuścili. Wszystkie grzechy. Ksiądz odpuścił. Nie gniewał się, ino się litował. A ty rozumiesz — ksiądz odpuścił, to znaczy, że — Bóg odpuścił. Więc i ty —
Zmęczony usiadł na swem krzesełku przy drzwiach.
Podeszła do niego. Dłonią starła mu pot z czoła, objęła go za szyję i przycisnęła policzek do jego twarzy.
— Kryńka, Kryńka! — jęczał stary.
Odpoczął, zjadł coś i poszedł do lokalu.
Spokojnie tam było i cicho.
Usiadł pod oknem za stołem, przy którym zwykle siadywał pan Piekarski, rozłożył przed sobą dzienniki, przywiezione z miasta, i czytał.
Przyszedł pan Piekarski z Polatą na zwykłego jednego z kawą.
Pan Brat obsługiwał ich, jak zwykle, nie mówił nic, tylko patrzył.
— Co się stało? — zawołał nagle Polata i zaczął się bacznie rozglądać dokoła — Tu się coś zmieniło!
— Nic się nie zmieniło! — rzekł pan Piekarski — Conajwyżej podłoga świeżo umyta. Cóż pan masz taką uroczystą minę, panie Brat?
— A tak! — zauważył Polata — To pan Brat tak jaśnieje jakoś... Żebyś pan wiedział, panie Piekarski, jak on strasznie teraz do pana podobny! Dolarówkę pan wygrał, panie Brat?
— U spowiedzi byłem w Poznaniu! — obwieścił szynkarz — Ksiądz mi odpuścił grzechy, darował winy.
Zesztywniała twarz zaczęła drgać jakby boleśnie i wreszcie wyłoniła z siebie pogodny, jasny uśmiech.
— A jutro pójdę do Komunji św.! — zapowiedziały uroczyście wargi uśmiechnięte.
— Dziwna to rzecz — mówił Polata do pana Piekarskiego — że rachunek sumienia, robiony ze stanowiska religijnego, najzupełniej odpowiada rachunkowi sumienia, że tak powiem, narodowego. Co jest grzechem przeciw Bogu, zawsze jest równocześnie grzechem przeciw naszemu duchowi narodowemu. Naprzykład ja tu mam wśród swych książek kilka dzieł słynnego pisarza angielskiego D. H. Lawrence’a. Nie mówię o „Kochanku Lady Chatterley“, który, poza świństwem, jest właściwie głupstwem. Poetą on był, ten Lawrence, ale w tym „Kochanku“ nic nowego, znana, stara historja. Ale mam też jego „Uskrzydlonego Węża“, rzecz konstruktywną. Meksyk, usuwanie wszelkiemi sposobami Kościoła rzymsko-katolickiego i rekonstrukcja starych wierzeń indyjskich z ich bogami i obrzędami. Powiedzmy — literacka próba, powinienem mieć dość hartu literackiego, aby to móc spokojnie przeczytać. Nie mogłem. Poważnie pisana powieść, z głębokiem znawstwem mitologji i psychiki indyjskiej, a rzecz w tem: Trzeba, żeby starzy bogowie ożyli i zstąpili na świat. Da się zrobić, czemu nie, dziś wszystko można. Otóż głównym bogiem mianuje się rekonstruktor staro-nowej religji, Hiszpan, bogaty ziemianin, Huatzlopotzlim; bogiem wojny zostaje generał dywizji, czystej krwi Indjanin, a jego żoną, boginią miłości, staje się wdowa, podstarzała Irlandka w niebezpiecznym wieku. Ci bogowie urzędują w zagarniętym przez siebie kościele katolickim, każą sobie oddawać cześć boską, składać krwawe ofiary z ludzi, urządzają orgje i — dobrze jest.
— Pisać można, co się chce! — bąknął emeryt.
— Nie o to chodzi. Z punktu widzenia katolickiego ta książka jest grzechem. Z punktu widzenia naszej psychiki narodowej — również. Niemożliwe do przetłumaczenia, niemożliwe do pomyślenia, nie leży w naszej duszy. Teraz np. Hergesheimer, autor amerykański, pisarz świetny. Napisał szereg powieści o miłości — wszystkie skandaliczne i kończące się tragicznie. Panie, te typy to ludzie z najlepszego towarzystwa amerykańskiego, ludzie zupełnie niemoralni i niereligijni. Ani słowa o Bogu, nikt nigdy nie chodzi do kościoła. Też — niemożliwe do przetłumaczenia, do pomyślenia w polskim języku. I tak jest z innemi rzeczami.
— A jednak — widzi pan, jak się to chamstwo rozpanoszyło?
— Gdzie? — zaśmiał się literat — Może w Różewie? Może w dworach ziemiańskich, w małych miasteczkach, nawet w większych miastach prowincjonalnych? Nie, panie, masa polska jest w duchu swym nietknięta. Ale — krzywdzi się ją i obraża temi zagranicznemi świństwami, które i tak u nas utrzymać się nie mogą.
Przypomniała się Polacie rozmowa ze Staszkiem Jeleniem o muzyce.
— Stare — wszystko dobre! — rzekł mu Jeleń — Muzyka klasyczna. Nowe — do niczego! Nie chcemy!
Więc radjo.
W niedzielę przed południem — kto je miał a nie szedł do kościoła, nastawiał je na jakieś nabożeństwo i słuchał chóru kościelnego i organów. Lekka muzyka lub klasyczna — miała słuchaczy. Nowoczesna muzyka symfoniczna — nie. I nie było to żadne zacofanie. Tych kakofonij dysonansowych, w jałowości swej czepiających się byle idjotyzmu, Polata też słuchać nie mógł.
— Ale ten cały szwindel — śmiał się w duchu — występuje z taką pewnością siebie, jakgdyby wszystko już na swej drodze obalił i zniszczył; jakgdyby na zawsze już umacniał się na zdobytych pozycjach. A tymczasem o jakiemś zdobyciu — ani nawet najmniejszego pomyślenia!
Więc cóż się to dzieje?
— Ludzie nie mają odwagi.
Teatr upada!
W Różewie przedstawienia urządzano rzadko, jednak wszystkie były zawsze „wypadkiem dnia“. Wystawiała sztuki jakaś organizacja miejscowa, a także Zakład, który czasem dawał publiczne przedstawienia w miejscowym gmachu zebrań i to w dodatku za płatnemi biletami. Długi czas opowiadano sobie w wiosce o „Jasełkach“, zagranych publicznie przez wychowanki Zakładu. Miało to być przedstawienie wysokiej klasy tak ze względu na poziom artystyczny, jak i na smak w urządzeniu sceny. Potem związek jakiś zagrał „Św. Genowefę“. Poszła na to przedstawienie miła Krynia i wróciła z oczami pełnemi łez, a gdy zaczęła Polacie opowiadać o sztuce, zaryczała gorzko na cały głos nad utrapieniami św. Genowefy i z trudem się uspokoiła.
— Więc ładnie było? — zapytał Polata.
— Bardzo ładnie! — pochwaliła — Wszyscy płakali!
Cały dzień następny chodziła zmartwiona, żałosna i twardo pociągała nosem.
— Teatr upada! — zaśmiał się Polata — A toż miljony wierzących, naiwnych, prostych serc, godnych Kalderona, Szekspira, Słowackiego, Fredry, tęsknią do tego teatru i nie widują go nigdy! Miljony złotówek czekają na tę wędrowną trupę i tego polskiego pisarza dramatycznego, który dotrze do tysięcy tych Różewów i serc ich mieszkańców. Lecz czy pisze kto dla nich, czy kto o nich myśli? Bo tu żadnych żydowskich szmoncesów przynosić nie można. To — Polska, poważna, inteligentna, wierząca, myśląca i czująca po polsku.
Czy dlatego nic dla niej nie macie?
— Co ja robiłem dotychczas, co ja robiłem?! — wyrzuca sobie Polata.
— A! Braciszku kochany! Spekulowałeś, gdzie najlepiej zapłacą! Tak. Nauczyli cię tego, poeto polski, ci, którzy miłych sobie zaczęli truć światowym rozgłosem, wielkiemi honorarjami i międzynarodowemi nagrodami. Staliście się skutkiem tego wzorami dla kokot, robiąc na swych utworach i zaprzedaniu się „kokosy“, skokociliście się. Już dziś nie przyjdzie ci na myśl dobra, genjalna sztuka dla siedmiu kabotynów prowincjonalnych i dwustu „nieokrzesanych“ widzów z jakiegoś Różewa, jakby to zrobił Kalderon — bez wahania, bo miał temperament twórczy. Twój „temperament“ budzi się dopiero na szelest banknotów — hrabiny Kallipygos!
— Grzech przeciwko Bogu, przeciw własnej duszy, przeciw swemu Narodowi!
Polata rzuca się w nocy na rozparzonej pościeli skrzypiącego łóżka.
— Więc co robić? — pyta swej duszy.
— Służyć! — odpowiada z głębi mocny głos — Pokornym być, nie myśleć o sobie, lecz robić rzeczy dobre i użyteczne.
Gwar, kwiaty, torty, ciasteczka, jeszcze jabłuszka rumiane, choć trochę pomarszczone, jaskrawo wyszywane poduszki na wyplatanych, trzcinowych fotelach, mnóstwo panieneczek większych i mniejszych, mnóstwo gwaru, bieganiny, doskonale wychowane młode i miłe nauczycielki, Siostry.
Polata bał się trochę tych dostojnych, świętych dam.
Ależ — kiedy takie same twarze, takie same oczy widywał dokoła siebie w dzieciństwie, w młodości, dopóki nie wyfrunął w świat, nie „dojrzał“, nie „zmężniał“ i nie stał się obcym wszystkiemu, z czego wyrósł. Te same oczy uśmiechały się do niego współczująco, gdy sobie nabił guza, te same ręce tego guza mu pocierały, dokonując „cudownego“ wyleczenia, i znów te same oczy patrzyły na niego „srogo“ i „z oburzeniem“, gdy psocił, z przerażeniem tragicznem, gdy mu coś groziło — i znów te same ręce wsuwały mu w dłonie srebrne monety lub banknoty na imieniny, czy „tak sobie“, „na ten owoc“ lub wprost „abyś miał“.
Przestał się bać i uczuł się dobrze.
Powiedział o tem panu Piekarskiemu.
— A ja się tu czuję, jak słoń w składzie porcelany! — odpowiedział prostodusznie grubas — Chodzę, jak wśród kwiatowych grządek.
Bezustannemu przetwieraniu się, przebieganiu przez pokój, czyli poprostu lataniu — końca nie byle.
Przyszła Kasieńka — dobrze wychowana, spokojna, odrobinę uśmiechnięta, stremowana o przedstawienie. Mówiła skąpo, cichym, melodyjnym głosem zapowiedziała, że z rozpoczęciem przedstawienia „trupa“ spóźni się prawdopodobnie o godzinę, uśmiechnęła się do ojca i do Polaty i odeszła.
Polata westchnął.
Nareszcie dano znak.
Obszerna sala jadalna, na końcu oddzielona od „sceny“ zasłoną z białego płótna. W sali ciemno, jak w prawdziwym teatrze. Widownia nabita, bo specjalnie na przedstawienie przyszli goście z wioski. Nie dla samego zaszczytu tylko, ale dla wrażeń artystycznych. Przedstawienia Zakładu są tu cenione, jak gdzieindziej występy zespołów światowej sławy. Szczebiot gwarliwy i wesoły dziewczęcej młodzieży.
Za zasłoną, na scenie, jasno. W środku zasłony, trzymając dwie jej krawędzie, aby się nie rozsuwały, stoją dwie małe panienki. One spoza zasłony sali nie widzą, więc są pewne, że i ich nie widać, a tymczasem czarne ich sylwetki występują wyraźnie i cała sala bawi się niemą, lecz żywą grą ich ramion, nóżek, główek i profilów. Zasłona wydyma się i faluje gwałtownie, jakgdyby poza nią przelatywał przez scenę orkan. I tak też jest. Conajmniej tuzin panien z furją ustawia scenę.
Nareszcie spokój, cisza, dwa cienie za zasłoną nieruchomieją, odzywa się pianino, cienie z krawędziami zasłony rozbiegają się na prawo i lewo — zaczyna się:
Scena bez podwyższenia — jak we wszystkich nowoczesnych teatrach kameralnych — bez budki suflerskiej, dekoracje naznaczone tylko, wielkie wazony krzewów pokojowych służą za kulisy i jako główny środek dekoracyjny.
Smukłe westalki w białych, rzymskich „peplum“ z czerwonem pląsają dokoła kapłanki, w zadumie siedzącej nad „wiecznym ogniem“. Czasy Nerona, prześladowanie chrześcijan, czternastoletnia westalka jest chrześcijanką — stąd dramat, ale — westalka ucieka z świątyni Westy, nie chce być kapłanką bogini. Z tego powodu ma przykrości od swej trzynastoletniej matki, której męża, Wytruwjusza, Neron chce zabić. Westalka ma być aresztowana, trzynastoletnia mamusia przeklina ją z miną matki Grakchów, głosem, który się groźnie łamie. Las. Taniec czarownic czarno-czerwono ubranych — bardzo dobry taniec — i Lokusta, w naiwnej swej niewinności cudownie parodjująca „wampirową demoniczność“. Śmierć wzruszająca do łez z milowym monologiem w agonji i z wiankiem męczeńskim.
— No, więc? — zapytał Polatę pan Piekarski, gdy zasłona po tej tragedji spadła.
— Mea culpa! — przyznał się poeta — Taniec, groteska i romantyzm — jak zwykle u dzieci — klasa, a że nie mają co grać, wina literatury polskiej, która nie ma nic nietylko dla chłopów, ale i dla swych dzieci.
Nagle mimowoli obejrzał się.
Wciśnięta między dwie koleżanki siedziała Kasieńka, skulona, wątła, mała jak dziecko. Jej drobna, delikatna twarzyczka uśmiechała się blado, a ciemne oczy patrzyły na Polatę z lękiem.
Uśmiechnął się do niej.
Ośmielona tem podeszła do ojca.
— Bardzo śmieszne? — zapytała.
Obaj panowie zaprotestowali z oburzeniem.
Odeszła zadowolona.
Druga sztuczka:
Prosta, ale dobra kobieta wiejska, wdowa, odziedziczyła miljony po bracie w Ameryce i robi głupstwa. Hamuje ją córka rozumna, uczennica seminarjum. Panienka wraz z koleżankami poszła na wycieczkę do lasu, gdzie zabłądziła i zasnęła. Zły duch — parodja Mefista — kłóci się o nią z Aniołem. Anioł, naturalnie, doskonały — Dwanaście biało ubranych dziewczątek prześlicznie odtańczyło balet dobrych duchów. Zgranie się, wyćwiczenie, rytm, wdzięk.
— Naprawdę, te maleństwa bajecznie tańczą! — zachwycał się Polata.
Anioł zwycięża.
I znowu Polata obejrzał się i ujrzał ciemne a przecie błyszczące ślepki, wpatrzone w niego. Drobna twarzyczka rozjaśniona była szczęśliwym, radosnym uśmiechem.
— Ty dziecko najsłodsze! — pomyślał młody człowiek, uśmiechając się do panienki z głębi duszy serdecznie.
Wszystkie kolory tęczy, stłumione i zharmonizowane sennością zachodzącego słońca, skupiły się i zawisły nad „malachitową misą“, widną z okna pokoiku pana Piekarskiego. Barwne fale powietrza drgały i przenikały się wzajemnie, łącząc się w spokojne akordy, pełne powagi i słodyczy. W niedosłyszalnej, lecz jakże głębokiej i chwytającej za serce muzyce świateł, wysokiemi, ekstatycznemi tonami znaczyły się rozrzucone w polach białe plamy kwitnących krzaków tarniny.
Pan Piekarski siedział przy oknie, patrzył na niebo, mieniące się barwami, i medytował.
Wtem zapukano do drzwi, i do pokoiku wszedł Polata.
— Przyszedłem panu powiedzieć, że jutro wyjeżdżam — oznajmił panu Piekarskiemu po powitaniu.
— Tak nagle? — zdziwił się starszy pan — Wiedziałem, że pan nas wcześniej czy później porzuci, ale nie spodziewałem się, że tak nagle, właśnie teraz, kiedy sady biało zakwitły, wiosna ziemię w białą sukienkę ubrała —
— Nie wyjeżdżam nagle, kochany panie — rzekł serdecznie Polata — i nie opuszczam was. Muszę wyjechać, bo chcę się poważnie wziąć do pracy, a w tym celu trzeba mi koniecznie rozejrzeć się w stosunkach i porozumieć się z ludźmi.
— A cóż to tak wielkiego i poważnego drogi mistrz zamyśla? — zapytał z uśmiechem pan Piekarski.
Młody człowiek pomyślał chwilę, a potem zaczął mówić:
— Widzi pan, sprawa jest taka: Przeszedłem tu jedną z najcięższych zim, jakie kiedykolwiek przeżyłem. Cóż? Jestem wychuchanem dzieckiem miasta! Dla mnie zima to był ciepły, wygodnie urządzony pokój i — sezon, to jest — premjery, koncerty, bale, karnawał, duszne restauracje i kawiarnie, elegancki smoking na jedwabiu. Tu pierwszy raz zaznałem srogości i surowości życia. Nanic się zdała ciepła pyjama, trzeba było marznąć, trzeba było żyć życiem takiem, jakiem ono było, bo nic nie dało się zmienić ani poprawić. Ale tu jest jeszcze znośnie i twardy człowiek przetrzymać to może, lecz tam, gdzie kultura mniejsza a ubóstwo większe, gdzie niema czem palić i niema co jeść, a mrozy wielkie —
Tu Polata przerwał, zapalił papierosa i patrząc w dym, sączący się zwolna wgórę cienkiem pasemkiem, mówił dalej:
— Zresztą — to nie to. Chłodne, źle opalane izby, kuchnia, w której ciągnie po nogach, a w której przy lichej lampce kuchennej siedzi cała rodzina jak w poczekalni kolejowej na malutkiej stacyjce... Pobladłe lub pożółkłe z zimna twarze, sine nosy i usta, klapanie drewniaków, wicher, od którego ludzie chodzą jak ogłupiali, szare, ołowiane niebo... Cóż? Zima! Nie o to chodzi, lecz —
Młody człowiek nie dokończył zdania. Zdawało się, jakgdyby zgubił wątek.
Pan Piekarski milczał i czekał cierpliwie, kręcąc papierosa.
— Lecz — podjął znowu Polata — to wszystko jest, twarde, bezlitosne, ale rzeczywiste. Porównajmy z tem choćby najlepszą rewję kabaretową lub film. Życie? Gdzież znowu! Cienie! A tu — ludzie żywi, ludzie powaśni, pracujący rzetelnie w pocie czoła i wytwarzający wartości konkretne — zboże, bydło, więc — chleb, nabiał, mięso. Nie robią niczego, co byłoby niepotrzebne; co robią, jest konieczne, niezbędne. W tem jest wielka i uroczysta powaga życia.
— Ma pan zupełną słuszność! — odezwał się pan Piekarski.
— My tam, w miastach, poeci i artyści, myślimy bardzo dużo o tem, aby stworzyć coś nowego, ale zbyt mało zastanawiamy się nad tem, aby zrobić coś naprawdę dobrego —
— Otóż to! — potwierdził z przekonaniem pan Piekarski.
— i skutkiem tego zabrnęliśmy w głupstwo tak, że dla swego narodu właściwie nic nie mamy. A tu jest niedosyt życia, głód wiedzy i książki. Chłopi pracują dla społeczeństwa, ale to społeczeństwo do nich nie przychodzi, prócz szkółek dla dzieci nie daje im nic... Wogóle — tak nie może być!
— A jakaż na to rada?
— Nie wiem! — odpowiedział poeta — Dlatego wyjeżdżam — rozpytać mądrzejszych od siebie. Wiem, że niełatwą rzeczą będzie stworzyć coś wartościowego i trwałego. Nie wyjeżdżam daleko, kochany panie, nie wydalam się z granic Polski, a jednak mam wrażenie, jakgdybym się wybierał na jakąś wyprawę zamorską — tak ciężko mi żegnać się — z Różewem, z tą cichą, polską wioską, z jej polskim ludem i polskim duchem. Jakbym szedł na wojnę! I to będzie wojna z samolubstwem, chciwością, z ambicjami i ambicyjkami... Lecz ja wrócę — jak tylko będę mógł — służyć tej ziemi, którą się pomija wciąż właśnie dlatego, że jest tak bardzo polska.
Pan Piekarski uśmiechnął się i rzekł:
— Słyszy pan, jaka cisza? Ta ziemia pana słucha.
— Ja słowa nie złamię! — odpowiedział młody mężczyzna — Tu przebudziłem się duchem, tu służyć będę.
Tu Polata zmięszał się trochę.
— Ale do pana mam wielką prośbę —
Pan Piekarski poskrobał się w czoło.
— Proszę! — rzekł z pewnem zakłopotaniem.
— Pan nie wyjedzie z Różewa, dopóki panna Kasieńka nie skończy gimnazjum?
— Nie.
— Otóż... ja... pragnąłbym bardzo, bardzo prosić pana, aby pan w żaden sposób nie pozwolił jej na... żadne opuszczania gimnazjum... bez ukończenia.
— A czyż taki zamiar istniał? — dość ostro spytał emeryt, utkwiwszy wzrok w oczach młodego człowieka.
— Nie! — zaprzeczył Polata — Ale — panie, czy pan wie, co to młoda panna? Bo ja — nie. A przykład takich Lal i widok ich, pożal się Boże, powodzenia — oho! panie! — to straszne rzeczy.
Oczy starszego pana złagodniały.
— Może pan być spokojny — rzekł — Kasieńka ukończy gimnazjum, a do tego czasu ja się stąd nie ruszę.
— Mogę być spokojny? — powtórzył Polata — No, to się bardzo cieszę! Ja się z panną Kasieńką pożegnam jutro, bo pojedziemy prawdopodobnie razem „budą“, a gdyby przypadkiem panna Kasieńka nie jechała, to proszę się kłaniać ode mnie i powiedzieć, że ja — tego — i że zaglądnę — może na Zielone Świątki — może na św. Piotra i Pawła.
— Panie! Ale pan jej nic nie mówił? — zaniepokoił się znów stary.
— Gdzież znowu! Ani słowa! — oburzył się młody.
— Przecie to dziecko!
— Rozumie się! Ja też nic! Prosiłbym tylko, gdyby było można... i gdyby pan uważał za stosowne — czasem o jakieś dobre słówko za mną... A ja do pana napiszę!
— Dobrze, panie, dobrze!
Starszy pan przyciągnął ku sobie głowę poety i pocałował go w czoło.