<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
W


W maleńkim domku przy którym stała uschła topola i rozrosły krzak wirginji, zajętym przez owego nieznajomego tak silną obudzającego ciekawość w Szambelanie, równie pusto i ubogo było wewnątrz jak po wierzchu. Dworek stał oddawna opuszczony przez dawnego właściciela, zubożałego mieszczanina, a nowy nabywca nie zdawał się wcale myśléć o podźwignieniu swéj siedziby. Wszystko tak pozostało jak było, dach przegniły, sztachety kijmi pozastępywane, furtka rozbita, ogródek chwastem zarosły. Znać było że ów pan Poroniecki nie troszczył się o jutro i w przyszłość nie wierzył.
To może wraz z jego tajemniczem postępowaniem i uciekaniem od ludzi budziło właśnie ów niepokój w sąsiadach, nie mogących zrozumieć nowego przybysza; Szambelan nie taił się z tem wcale że go miał za zbiega jakiegoś co się mściwéj ręce sprawiedliwości wyśliznął.
Widzieliśmy jak silnie szturmował aby się przybliżyć do niego i jak pierwsze natarcie zupełnie się nie powiodło, nie zraziło go to jednak od nowych usiłowań.
Następnych dni idący za miasto na swe wycieczki całodniowe, powracając z nich wieczorem nieznajomy za każdą razą prawie spotykał Szambelana na drodze, ścigającego go ukłonem, uśmiechem, a czasem nawet słowem. Chociaż go to widocznie niecierpliwić się zdawało, znosił jednak przyzwoicie, niekiedy oddając ukłon lub udając że natręta nie widzi. Przemykał się do swéj furtki i barykadował w pustym domku.
Stary Wędżygolski odżył nowem zajęciem które sobie utworzył, porzucił prawie tokarnię i klawicymbalik, rzadziéj niż kiedy siadywał w domu, a puścił się na uwielbianie panny Adeli przed którą ręce załamywał w zapale i śledzenie sąsiada który mu znakomicie dokuczał. — Podkomorzanka śmiała się z niego otwarcie, znajomi poddrwiwali, ale na tajemniczym przybyszu rodzaj prześladowania jakiego doznawał, widocznie czynił wrażenie nieprzyjemne.
Znosił on zrazu spokojnie zabiegi starego starając się tylko jak najmniéj z nim spotykać, ale wreście począł się niemi niecierpliwić. Widać było po zżymaniu ramionami, po rzucaniu się poskramianem tylko uczuciem przyzwoitości, że wewnątrz kipiał i gniewem się palił, Szambelan jednak łagodnie i słodziuchno zawsze, nie przestawał się narażać i nabijać. Poroniecki zmieniał godziny wyjścia i powrotu, drogi któremi chodził, kierunek przechadzki, zawsze jednak prawie był pewien że gdzieś choć zdaleka napotka nieominionego staruszka. Im zręczniéj się tamten wymykał, tem on gonił go z większą natarczywością i instynktem. Najcierpliwszego z ludzi musiałoby to w końcu doprowadzić do rozdrażnienia i wybuchu. Nietylko bowiem na każdéj swéj drodze, ale w dalekich i ustronnych odpoczynkach, nieznajomy zaledwie zasiadłszy i obejrzawszy się, pewien był że mu z jakiegoś krzaku lub kąta ciemnego śledcze oko prześladowcy się ukaże.
Nie wiem nawet jak pogodzić bojaźń Szambelana który podejrzywał Poronieckiego o straszliwą jakąś przeszłość, z tem upędzaniem się za nim mogącem najspokojniejszego z ludzi wprawić w gniew niebezpieczny. Im łagodniéj jednak i pokorniéj znosił to nieszczęśliwy, tem zażarciéj docierał staruszek, za punkt honoru sobie wziąwszy dobadać się przeszłości przybysza.
Na tym stopniu stały rzeczy w niebytności pana Joachima, który porachowawszy się z sobą na czas jakiś na wieś się usunął, gdy w ostatku wielka cierpliwości miara jaką był obdarzony Poroniecki wyczerpaną została. Ani wyjść mu już z domu, ani w nim siedzieć nie było podobna, bo Szambelan krążył dokoła i przez płoty zazierał. Wreszcie skutkiem zapewne opowiadań starego prześladowcy, nieznajomy zwracał, gdziekolwiek się znajdował oczy wszystkich i stał się przedmiotem niewygodnéj ciekawości. Potrzeba było temu raz koniec położyć. Szambelan któremu się dotychczas udawało bezkarnie, już tak był przywykł na te swoje łowy wychodzić, że ich żadnego dnia nie zaniedbał.
Jednego tedy wieczora spotkali się znowu na ścieżce za płotami którędy nieznajomy do domu powracał, ale zamiast Szambelana, przybysz pierwszy nagle przybliżył się do sąsiada, i stanął przed nim jak groźne widmo. Stary pobladł i chciał się cofnąć, postrzegł bowiem na twarzy ślady niebezpiecznego zniecierpliwienia, ale złapał się sam w matnię, bo nie było którędy uciekać.
Poroniecki stał przed nim wyprostowany, blady, z założonemi po napoleońsku na piersiach rękami i długiem naprzód wytrzymał go milczeniem, oczy jego tylko błyszczące, zaiskrzone wpiły się w Szambelana, i wzrok ten gorączkowy przebił go na wylot, odwaga opuściła całkowicie.
— Mości panie, — rzekł schrzypłym głosem nieznajomy po długiéj chwili — powiedz mi czego mnie prześladujesz? Nie mam li prawa żyć tak jak mi się podoba, zostać samotnym i w ludzi nie wierząc nie potrzebować ich i od nich odsunąć? Dlaczego śledzisz wszystkie kroki moje, jak cień chodzisz za mną i doprowadzasz mnie do gniewu, który zaprawdę straszniejszym być może niż myślisz? Rozmówmy się raz otwarcie! czego WPan chcesz odemnie? mów! mów!
— Ja! — rzekł uśmiechając się zbladły starzec — ale nic, prawdziwie nic, pragnąłem bliżéj poznać pana, sąsiadujemy z sobą, żyjemy tu wszyscy zgodnie i przyjacielsko, chciałem byś pan życie nasze podzielał!
— A jeśli ja życia waszego dzielić nie chcę? jeśli mi się niepodoba, ani was znać, ni chleba przełamać; jakimże prawem zmuszać mnie do tego będziecie. Mości panie, dzieckiem nie jestem, dojrzałość moję kupiłem może drogo, któż daje ci prawo mieszać się do spraw i chcieć rządzić człowiekiem niemającym względem was żadnych obowiązków?
— Obowiązki społeczne — odezwał się skłopotany staruszek dobywając fularu i ocierając pot z czoła.
— Jakież ja mam względem was? — coraz zapalając się rzekł Poroniecki, — gdybyś WPan tonął zapewnebym go za kołnierz wyciągnął, gdyby cię kto krzywdził, możebym się ujął, ale mamże obowiązek cię bawić i mój spokój dla waszego widzi mi się poświęcać? Waszym to obowiązkiem mości panie, poszanować choćby fantazję moją, choćby dziwactwo..... i ustąpić mi z drogi kiedy ja was nie chcę i o nic nie proszę...
— Przecież, — ocucając się nieco, dodał stary — i nam nikt znowu wzbronić nie może chodzić i patrzeć, spotykać się i.....
— Śledzić a szpiegować! — zawołał ze śmiechem zimnym i strasznym sąsiad Szambelana. — Myślisz więc WPan że ja na to pozwolę?
Starzec widocznie się zmieszał i z przerażeniem spojrzał na groźną postać Poronieckiego który stał z uśmiechem i drgającą wargą cały zburzony nie będąc już panem siebie.
— Ale cóżem to ja tak straszliwie przewinił? — odezwał się nareszcie staruszek.
— WPan mnie gonisz, nękasz, prześladujesz, nie dajesz pokoju... to nie do zniesienia! Raz to przecie skończyć potrzeba. Chodź WPan ze mną, — dodał żywo, — chodź ze mną?
— Dokąd?
— Chodź ze mną! — groźno zawołał nieznajomy, — chciałeś tego, — idź!
To mówiąc postąpił krokiem i przynaglając przelękłego Szambelana, wprowadził go boczną furtką do swojego ogródka...
Wązka ścieżynka wiła się pomiędzy zdziczałemi krzakami agrestu i porzeczek, burzanami chwastów i pokrzywy wiodąc do tylnych drzwi dworku. Nią biednego Szambelana, któryby już był wolał być przy swéj tokarni lub klawicymbale, zaprosił iść Poroniecki w sposób który odmowy nie dopuszczał. Starzec poszedł śmiertelnie wylękły, a czując poza sobą żywy chód towarzysza i gorący oddech jego, pospieszał nie śmiejąc się oglądać.
Tak doszli do drzwi domu i przez kurytarzyk wązki który go dzielił na dwoje, dostali się do progu izdebek zajmowanych przez nowego właściciela. Gospodarz otworzył drzwi i wprosił prawie gwałtem Szambelana do swojego mieszkania.
— Jesteś WPan ciekawy, — rzekł drżącym od gniewu głosem, — nasyć że się, zobacz wszystko abyś mi nareszcie dał pokój i prześladować przestał. Chciałeś widziéć zapewne ubóstwo moje... oto je masz, — dodał, — patrz, przeglądaj, przewracaj, śledź... proszę i błagam.
W istocie nie było tam co oglądać, w pierwszéj izbie kilka stołków starych, stolik prosty a na nim rzucona xiążka. Szambelan mimo trudnego położenia w jakiem się znajdował, nie wytrzymał by okiem nie paść na otwarte dzieło i z przestrachem postrzegł w niem Zbójców Schillera. Zimno mu się zrobiło i twarz wykrzywiła dziwnie, ale gospodarz ruchem ręki zapraszał daléj, musiał wnijść do alkierzyka w którym tylko łóżko nieposłane i biedne, kilka odartych xiążek i trochę sukien z wpół otwartego powyrzucanych kufra znajdowały się.
Zresztą, ściany nagie, nędza prawie i zaniedbanie wymownie świadczące że poza tą chwilą nie było już przyszłości...
Pęk zeschłych kwiatów leśnych, jedyną był może oznaką jakiegoś zajęcia i uczucia, chwilowego pragnienia, ale i ten znać rzucony został wprędce pod nogi i walał się rozsypany na podłodze.
— Otóż masz coś tak pragnął zobaczyć, — zawołał coraz się unosząc Poroniecki, — może ci piersi otworzyć i rany w nich pokazać jeszcze i wyspowiadać się dlaczego zostałem odludkiem i mizantropem! Nie! nie! to by już było zanadto, tego tylko Bóg po człowieku wymagać ma prawo... Tobie dość będzie papierów dowodzących żem przecie nie zbójca, nie oberwany z szubienicy zbrodzień, nie podpalacz i morderca!
To mówiąc wysunął szufladę nielitościwy gospodarz, i kilka papieru arkuszy rzucił na stolik przed Szambelana.
— Nie wstydź się waćpan, czytaj, patrz pytaj, rób śledztwo do końca, abyś się wreszcie uspokoił i napasł do syta.
— Ale mój panie, — zawołał Wędżygolski opierając się i odzyskując trochę przytomności, — WPan postępujesz ze mną wcale nie...
— Wcale nie napastliwiéj od WPana, — zaśmiał się pierwszy, — natręctwo nieznośne odpieram otwartością nieprzyzwoitą prawda, ale konieczną, bo to moja broń ostatnia...
Jestżeś syt czy nie, mów? może ci jeszcze czego potrzeba? metryki urodzenia, świadectwa żem miał ospę szczepioną, pasportu czy zaręczenia policji żem nie był pod sądem?...
— Ale cóż to jest znowu! — oburzył się Szambelan.
— Wprost ośmielam się bronić, — rzekł Poroniecki, — postępuję przeciw wszelkim prawidłom przyzwoitości, płacąc za nieprzyzwoite WPana prześladowanie. A teraz, — dodał głos podnosząc, — proszę i to jeszcze sobie zanotować, że i ja śledzić potrafię, — że i ja mogę sobie zrobić zabawkę krok w krok chodząc za panem gdy się uganiasz za Anusią stolarzanką która sobie drwi z starego satyra, że i ja umiem dobadać się przeszłości, odgadnąć pod siwizną jaką była młodość, i ja mam usta... a na ostatni raz ręce silne i żylaste.
To mówiąc otworzył drzwi wiodące na ulicę ku furtce i wylękłego Szambelana wyprawił zadychanego od wzruszenia jakiego doznał, niewiedzącego dobrze co począć z sobą, gniewać się czy milczyć, krzyczyć czy znieść cicho zasłużoną nieco obelgę i grubijańskie obejście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.