Resztki życia/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resztki życia |
Wydawca | Księgarnia Michała Glücksberga |
Data wyd. | 1860 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst tomu II |
Indeks stron |
Oktaw spotykał to dziewcze od lat wielu, dziećmi się znali jeszcze, ale nigdy owa piękna trzpiotowata Andzia nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia; podziwiał jéj nadzwyczajną piękność, a w duszy myślał z żałością dokąd ją ona zaprowadzić może, Andzia znowu zdawała się szczególniéj lubić młodego chłopaka, chociaż on o tem nie wiedział i domyślać się nie mógł. Szukała go nieraz, zaczepiała sama, zatrzymywała rozmową, łudziła uśmiechem, a gdy po dłuższem oddaleniu powracał do Kaniowic, prawie był pewien, że pierwszą gdzieś na drodze piękną stolarzankę napotka. Nikt téż tego niepostrzegał, bo Andzia tylu zresztą przywabiała i tak była przystępną, że pierwszeństwo dawane Oktawowi nikło przy innych jéj wybrykach, kochanków różnego stanu i wieku miała w mieście kopami, a każdy z nich miał chwilę w któréj mu się śniło że został wybranym z tysiąca.
Ta płochość nie najlepszą robiła jéj sławę, mówiono różnie o Andzi, najczęściéj źle, kobiety twarz od niéj odwracały gdy przechodziła — jednakże nikt nie mógł dowieść by lekkość posunęła za daleko, pozory były straszne, potwarzy nie brakło. A gdy usłużne usta przyniosły do ucha dziewczyny jednę z tych bajek które na jéj rachunek klecono, zamiast gniewać się, pusta Andzia śmiała się z nich serdecznie.
Im postępowanie jéj jawniéj było płoche, tem Oktaw więcéj unikać musiał, i choć go niemal codzień zaczepiała i mignęła mu się przed oczyma, rzadko się na dłużéj spotykali. Patrząc na nię nigdy mu serce nie zabiło, nie objął urok któremu wszyscy ulegali...
Dlaczegóż teraz głos téj tęsknéj piosenki poruszył go do głębi i zmusił wysnuć całą przyszłość téj młodości tak nieopatrznéj, wesołéj a tak strasznéj?
Uczucie jakiejś litości, współczucia, wspomnienia lat dziecinnych w których mu brzmiała ta piosenka, ogarnęło Oktawa który żywo zbliżać się począł ku brzegowi i chacie stolarza.
Domostwo to stare i liche w dość malowniczem stało położeniu, nad obrywem brzegu gliniastym, patrząc na staw i lasy poza nim rozsnute w siwych głębiach równin dalekich. Po nad dachem chaty stara grusza na wpół uschła, wyciągała krzywe swe ramiona, a daléj rosły bzów gąszcze i sadek wiśniowy wśród którego stały kilka ulów pustych..... Od drogi ku górze wiła się żółtawa ścieżynka do furtki w parkanie, który obwieszały chmiele i perestupy. Właśnie naprzeciw wnijścia wysoko na kamieniu u drzwi domku siedziała Andzia, a postać jéj biała oświecona xiężycem zdala była widną. Oktaw spostrzegł ją i odgadł poetyczną i smutną jak ta piosenka którą nuciła.
Znać ojciec jeszcze nie wrócił z gospody, a córka czekała nań może, tak wśród cichéj, śpiewając nocy, choć jéj tylko wiatr i trzciny słuchały.
Zbliżając się Oktaw zwolnił kroku i gdy coraz wyraźniéj śpiew dochodził rzewny i przejmujący, zatrzymał się by dłużéj nim nasycić. Oko dziewczęcia mogło go dostrzedz łatwo stojącego nieruchomie wpośród drogi oblanéj jasnym xiężyca promieniem, ale jak go poznało?
Nie wiem — pieśń ucichła nagle, dziewczę zerwało się z siedzenia, podbiegło do parkanu, wychyliło przezeń ku drodze i zawołało stłumionym głosem w którym drżał jeszcze wyraz bolesny niedokończonego śpiewu.
— Zkądże tak późno, paniczyku ?
— Poznałaś mnie? — zapytał zdziwiony chłopak.
— O! o! jakże to was nie poznać! widzę was dawno jak idziecie powoli, słuchając Andzinéj piosenki, a dokądże tak nocą?
— Powracam z przechadzki! — rzekł zawstydzony Oktaw, czując się wyszpiegowanym.
— Tak! wiem nawet zkąd, ze dworku gdzie ta śliczna panienka!
— I to już wiecie?
— Wszystko kochany paniczyku! Czegóż ja nie wiem! i co się w sercu dzieje i co po myśli chodzi! a jak nie wiem to zgadnę, to tak łatwo! — odpowiedziała smutnie dziewczyna, — nie mam nic do roboty, chodzę dzień cały a znam was wszystkich..... Mogłabym wam powiedzieć coście myśleli w drodze nawet.....
— Doprawdy?
— A cóż? słuchaliście piosenki i chodziło wam po głowie, co to za pusta dziewczyna! nie dość dzień cały jéj próżnować, jeszcze po nocy śpiewa żeby ludzi bałamucić?
— Może coś podobnego! — rzekł Oktaw — ale doprawdy zkąd wam tak późno na ten śpiew się zebrało?
— Jak wam na przechadzkę paniczyku, — odezwała się Andzia wciąż stojąc o płot oparta i schylona — noc taka piękna a smutna, to i w człowieku tęskno... powiedziéć niema komu to się wiatrom śpiewa.
— I tobie więc tęskno? — odezwał się nieco zbliżając młody chłopiec którego oczarowywała Andzia powoli — tobie co nie znasz tylko śmiech i zabawę!
— A! a! jakże to znacie dobrze Andzię! pustą i trzpiotowatą stolarzankę!
— Taką cię znają wszyscy!
— Prawda! prawda! ale czyż i wy! Gdyby człowiekowi wesoło było i ochoczo na sercu, toby się zgarnął a siedział w jednem miejscu i nie błądził szukając wesela, widzicie zwierzęta jak im dobrze, to na przyźbie się grzeją do słońca, a wściekły pies lata po szerokim świecie.
Oktawowi serce się ścisnęło, tak smutnie wymówiła te słowa.
— Tak! tak! — dodała stolarzanka, — nie dziwujcie się że biegam a szukam... a nigdzie znaleźć nie mogę... tyle mojego co téj szumnéj młodości, a potem... któż spojrzy na rozbite wiadro choćby z niego pił w dni upalne? Wyście wszyscy tacy, a lepszego niema między wami! Śmieję się z wami i z was, niech mi się młodość choć śmiechem zapłaci! co mi tam!!
Oktaw smutnie się zadumał.
— Cości się dziś na smutek Andziu zebrało czy cię kto zawiódł i porzucił?
— O! z kilkunastu, — odpowiedziała szydersko, — odprawiłam na grzyby, a kilkadziesiąt mi jeszcze zostało, a wszystko nic potem... Ale my tu gadamy sobie, a gdyby to ludzie zobaczyli że po nocy paniczyk w dole a Andzia na górze, coby to już z tego za piękna bajka wyrosła!
— Prawda, masz słuszność, ale ja idę, — rzekł Oktaw.
— No! nie spieszcie, cóż to wam zaszkodzi że was posądzą, przecie ja się nie boję, nie pierwszeć to będzie ani ostatnie... taka dola nasza... a tyle mego co z kim dobrym jak wy, przegada się i przemyśli we dwoje... Pamiętacie dawniej! e! kiedyśmy to razem biegali na górę i budowali ze starych cegieł chaty i zbierali ślimaki nad stawem? Dobre to były czasy, a wówczas to się jeszcze śpiewało inaczéj i zasypiało spokojniéj... ale to już nie wróci? Wyście urośli i Andzia także, a teraz się jéj wstydzicie?
— Ja? ciebie, a dlaczegóżby? — spytał Oktaw.
— Ale ja się nie dziwię! Andzia trzpiot, mówią wszyscy, lata, śpiewa i chichocze, cóżby to powiedzieli że panicz się z nią bratał... a szkoda młodych lat, tak nam z sobą dobrze było? prawda?
— Którychże lat nie szkoda? — odrzekł powoli chłopiec..... pamiętasz Andziu stare czółno w którem odpłynęliśmy od brzegu, co go późniéj nie było czem przypędzić ku niemu!
— O! i jak! trzeba, było pójść w grzęzką wodę... a jam się śmiała jak dziś, a wy płakaliście podobno... Nie popłyniemy już tak razem paniczyku!
— Stare dzieje! — rzekł wzdychając Oktaw.
W tem zdala słyszéć się dała nucona głosem ochrzypłym piosnka Prokopa powracającego z gospody, Andzia nadstawiła ucha, podniosła się, pojrzała w stronę z któréj głos dochodził smutnie i szybko dodała.
— Jak zechcecie młode czasy przypomnieć, przyjdźcie na górę do jezuitów, ja i tam się chodzić nie boję o mroku... a teraz dobranoc, ojciec wraca i coś śpiewa jakby mu na sercu nie było lekko, mógłby się pogniewać i na was i na mnie. O mroku u Jezuitów, jeśli zechcecie, pogadamy dłużéj paniczyku...